Szare Płaszcze - Chwała Imperium - Marcin A. Guzek - ebook + audiobook

Szare Płaszcze - Chwała Imperium ebook

Marcin A. Guzek

4,5

Opis

Imperium wstrząsają wewnętrzne konflikty. Prowincje walczą o pozycję i wpływy. Możne rody walczą o prowincje. Pospólstwo walczy o bogactwa. Imperator walczy o spełnienie swojego snu o potędze i chwale. Wszyscy zdają się walczyć z wszystkimi, zapominając, że prawdziwe niebezpieczeństwa czyhają za wschodnią granicą Imperium, gdzie Sklavianie rosną w siłę i w niematerialnym świecie skąd demony podejmują próby zdobycia władzy nad ludzkością.

Nathaniela Everson, Wielki Mistrz Szarych Płaszczy, wydaje się jedynym dostrzegającym wszelkie aspekty konfliktu i szukającym sposobu na ochronienie ludzi, niezależnie kim są i gdzie mieszkają. Czyni go to jednak wrogiem wszystkich pragnących podboju i dominacji – zarówno po jednej, jak i drugiej stronie Rubieży.

Czy szczególna więź wychowanków Komandorii 54 sprawi, że wspólnie stawią czoła niebezpieczeństwom, czy wręcz przeciwnie staną do bratobójczej walki?

Lojalność, honor, miłość, przyjaźń, rodzina… nastały czasy, kiedy te słowa straciły moc i znaczenie. Co więc pozostało?!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (82 oceny)
47
27
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Artur1968mar

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
ursus040666

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza część z trylogii.mniej akcji więcej przemyśleń o charakterach i naturze ludzi,a mimo to czyta się świetnie. polecam
00

Popularność




Rodowi, Ulmowi, Vladimirowi,

Lutogniewowi, Krzesłu i Cass

Prolog: 47 Oddział Zwiadu Imperialnego

Dzwony w Wielkiej Katedrze Światła zagrały głośno, oznajmiając początek nowej ery. Wielki, Najjaśniejszy Arcykapłan Deusa z nabożną czcią włożył koronę na głowę młodego Imperatora, Aureliusa IV Draconisa. Tysiące ludzi zebranych w świątyni wiwatowało, setki tysięcy cieszyły się na placach Smoczego Leża. Wino lało się strumieniami, muzyka grała, a niewiasty, w różnym stopniu roznegliżowania, tańczyły na ulicach.

Godwin dor Gilbert kroczył przez miasto, starając się ignorować to, co rozgrywało się dookoła. Odmawiał wina i delikatnie, lecz stanowczo odpychał kobiety, rzucające się w jego ramiona. Nie miał ochoty ani tym bardziej czasu na podobne zabawy. Co więcej, zdawał sobie sprawę z prostej prawdy: Rzeczywiście zaczęła się właśnie nowa era, ale zdecydowanie nie będzie to era pokoju i radości.

Energicznym krokiem dotarł do niewielkiego, podniszczonego budynku, gdzieś na skraju metropolii. W jednej z tych dzielnic stolicy, które nigdy nie zdołały podnieść się w pełni po Pladze. Przez chwilę przyglądał się konstrukcji, oceniając, jak wielkie jest ryzyko zawalenia, a potem wyjął z sakiewki kawałek węgla i zaznaczył duży znak „X” obok wejścia. Przekroczył próg drzwi utrzymujących się tylko na jednym zawiasie, przepłoszył kilka bezpańskich psów, które najwyraźniej uczyniły to miejsce swoim domem i powoli wszedł na piętro. Odnalazł pokój, w którym znajdowała się największa ilość zdatnego do użytku umeblowania i usiadł na starym, rozchwierutanym stołku. Czekał.

Pierwszy pojawił się Iovis. Bezgłośnie wślizgnął się do budynku, przekroczył bezszelestnie korytarze i w milczeniu wszedł do pomieszczenia. Nie chodziło nawet o to, że Iovis starał się skradać. Dla młodego, drobnego mężczyzny ostrożna cisza wydawała się po prostu czymś naturalnym.

Następna przybyła Logan. Wysoka, wysportowana, jak zawsze krótko ostrzyżona i ubrana po męsku, Nie była szczególnie piękna ani wyjątkowo brzydka – raczej doskonale przeciętna, i to tym niezwykłym rodzajem przeciętności, który połączony z fryzurą i strojem sprawiał, że łatwo było uznać ją za mężczyznę. Mężczyznę, można nadmienić, o całkowicie przeciętnej urodzie.

Ostatni pojawił się Defrim, zwany Klifem. Już od wejścia oznajmił swe przybycie donośnym krzykiem, który w jego mniemaniu uchodzić miał za pieśń.

– O, widzę, że wszyscy już zebrani – stwierdził, wchodząc do pokoju z małą beczułką wina pod pachą. – Rycerz, Cichy. Ale was długo nie widziałem! O, i widzę, że nasza Dama jak zawszepiękna.

– Jesteś pijany – skomentowała Logan.

– A ty i tak mnie kochasz. – Defrim obdarzył ją swoim najbardziej uwodzicielskim spojrzeniem, budzącym u postronnych skojarzenie z zezowatą kaczką. – Więc, może małe co nieco z okazji nowejery?

– Klif! – Głos Godwina był twardy niczym hartowana stal.

Defrim pociągnął swoim olbrzymim, ukształtowanym na kształt obucha nosem i usiadł na najbliższym krześle. Obarczone ciężarem potężnego mężczyzny drewno wydało odgłos, świadczący o iście nadludzkim wysiłku.

– Mamy zadanie – oznajmił Godwin. – Z samej góry. Wyruszamy jutro o świcie, więc sugeruję się dzisiaj przespać.

Defrim jęknął z rozczarowaniem.

– Gdzie? – spytała Logan, próbując ignorować zachowanie towarzysza.

– Lavertania. Pojedziemy Traktem Wschodnim, osobno. Zbiórka za trzy dni w Białym Młynie, to niewielki zajazd przy granicy z Terylem, nad Powolną Rzeką.

– Idziemy w strefę wojny? – zapytał Iovis cichym głosem.

Godwin pokiwał głową.

– Według naszych informacji wojna domowa zbliża się do końca. Po pięciu latach żadna strona nie ma już sił, by dłużej to ciągnąć, szykują się do ostatniej bitwy. Naszym zadaniem jest upewnić się, że ktokolwiek wygra, będzie gotowy przywrócić księstwo pod opiekuńcze skrzydła Imperium. Najlepiej bez konieczności interwencji zbrojnej, na którą Imperium i tak nie stać.

– I niby jak mamy tego dokonać? – spytał Defrim.

Godwin wzruszył ramionami.

– Odprawa będzie na miejscu. Tak czy inaczej, to misja specjalna. Udajemy zwykłych najemników, żadnych związków z Imperium. W razie czego zostajemy nalodzie.

– Czyli normadla czterdziestego siódmego – zauważył Klif. – Jeśli to wszystko, to ja się będę zbierał. Do świtu jeszcze daleko, a kobiety na ulicach z każdą godziną coraz bardziej pijane...

Krzesło odmówiło wreszcie posłuszeństwa, wydało ostatni, agonalny trzask i rozpadło się na kawałki, zrzucając swego ciemiężcę na podłogę.

– Poczekaj tu do świtu, to może jakaś będzie nawet tak pijana, żeby nie uciec na sam twój widok – powiedziała Logan, nie próbując nawet hamować śmiechu.

*

Longinus był prawdziwym wzorcem imperialnego oficera. Wysoki, dobrze zbudowany, świetnie wyglądał w mundurze. Twarz miał na tyle pospolitą, by budzić sympatię żołnierzy, ale głęboki, donośny baryton nie pozostawiał żadnej możliwości sprzeciwu. To był ten rodzaj głosu, który w zaskakujący sposób, niezależnie od wymawianych faktycznie słów, dawał znać, że używająca go osoba nie będzie powtarzać i wyrwie ci nogi z dupy, jeśli jej nie posłuchasz.

– Wojna dobiega końca – skonstatował Longinus, spoglądając na czwórkę zebranych przy stole ludzi. – W ciągu najbliższych kilku dni Edrianowie przypuszczą ostatni atak na stolicę. Książe Wolmer rzuci przeciw nim wszystko, co mu zostało. Ktokolwiek wygra tę bitwę, wygra też całą wojnę.

– Tyle już zdążyliśmy się zorientować – stwierdził Defrim, popijając zkufla.

– Krótko po rozpoczęciu wojny – Longinus całkowicie zignorował podkomendnego – książę Wolmer postanowił odesłać młodszego syna, Jakoba, w bezpieczne miejsce. W tajemnicy powierzył go opiece jednego z wiernych sobie arystokratów, o którym do niedawna wiedzieliśmy tylko, że jego ziemie leżą głęboko na terytorium lojalistów i na tyle blisko granicy z Terylem, że chłopca łatwo można ewakuować, jeśli zajdzie potrzeba. – Oficer zrobił pauzę i napił się wody. W głównej sali zajazdu Biały Młyn panowała cisza. Już kilka dni temu imperialni wynajęli cały budynek i zapłacili właścicielom, by wyjechali na urlop. W całym gospodarstwie nie było nikogo poza żołnierzami Imperium. – Niedawno jeden z naszych agentów zdobył informacje o miejscu pobytu chłopca. Ukrywają go niedaleko miasta Eben. Dokładną lokację agent jest gotowy przekazać tylko w cztery oczy, po otrzymaniu obiecanej zapłaty.

– Brzmi to zaskakująco, jak jakaś pułapka – zauważył Godwin. – Czy wiemy...

– To sprawdzony człowiek, wielokrotnie z nami współpracował i za każdym razem jego informacje się sprawdzały. Waszym zadaniem jest dotrzeć do Eben, spotkać się z tym agentem... – Longinus zerknął w notatki – Łabędziem, w miejscowymburdelu.

Na twarzy Defrima zagościł wyjątkowo obleśnyuśmiech.

– Po tym, jak agent przekaże wam informacje, macie przejąć dzieciaka i dostarczyć go tutaj, najlepiej w dobrym zdrowiu. Jeśli jego ojciec wygra, Jakob będzie kartą przetargową.

– Brzmi dosyć prosto – stwierdził Defrim zuśmiechem.

– Jakiego spodziewamy się oporu? – spytał Godwin.

– Dzieciak na pewno będzie miał ochronę. Co więcej, mamy doniesienia o aktywności sił Edrianów w tej okolicy. Głównie zagony siejące terror na tyłach wroga, ale biorąc pod uwagę zbliżającą się ostateczną bitwę, sytuacja może zmienić się z dnia na dzień.

– Więc mamy wjechać w nieznany teren z nieokreśloną aktywnością wroga, skontaktować się z nieznanym nam agentem, następnie zdobyć cel, przetrzymywany w bliżej niesprecyzowanym miejscu i chroniony przez bliżej niezidentyfikowane siły. A później wrócić przez wspomniany nieznany teren z nieokreśloną działalnością wroga i możliwym pościgiem.

– Rycerz to zawsze potrafi przedstawić sytuację tak, że aż nie mogę się doczekać misji – zauważył z rozbawieniem Defrim. – A ja już myślałem, że najtrudniejsze będzie niańczenie dzieciaka.

– Ja go na pewno niańczyć nie będę – oznajmiła Logan.

– Ty to nawet swoich dzieci byś pewnie nieniańczyła...

– Cisza – przerwał im Godwin. – Cośjeszcze?

– Istnieje możliwość, że ludzie Edrianów również szukają dzieciaka – odpowiedział Longinus.

– Może po drodze porwiemy jeszcze jakiegoś dzieciaka od nich – zaproponował Defrim. – Wtedy będziemy kryci na wszystkich frontach.

– Nasz nowy Imperator na pewno byłby wdzięczny – stwierdziła Logan. – Może nawet zapamiętałby nasze imiona.

– Szczerzę wątpię – odezwał się cicho Iovis – by Imperator kiedykolwiek usłyszał nasze imiona.

*

Lavertania była dużym księstwem, leżącym na wschodnim krańcu Terytoriów Centralnych, kolebki dawnego Imperium. Obecna sytuacja polityczna czyniła to państwo niejako granicą cywilizowanego świata. Dalej na wschodzie były już tylko opustoszałe Rubieże i hordy barbarzyńców, od lat zagrażających rozbitemu Imperium. Pięć lat temu szlachta ze wschodniej części kraju rozpoczęła wojnę domową przeciwko rządzącym od stuleci książętom z rodu Wolmerów. Imperator próbował negocjacjami doprowadzić do pokoju u swego wasala, efekty były jednak nijakie, a okazjonalne zawieszenia broni nigdy nie trwały długo. Co gorsza, inne państwa w regionie, mimo oficjalnej i nakazanej przez dwór w Smoczym Leżu neutralności, potajemnie wspierały poszczególne strony konfliktu.

Ziemie leżące na północnym zachodzie kraju, przez które właśnie przejeżdżał 47 Odział Zwiadu, w tym konflikcie pozostawały raczej na uboczu. Mimo to ślady toczącej się wojny były tu wyraźne. Godwin i jego drużyna mijali ruiny gospodarstw i opustoszałe wioski. Drugiego dnia podróży natrafili na pierwszych uchodźców, którzy przerażeni i głodni opowiadali straszne historie o Dzikich Psach barona Bludgara, krążących po okolicy i traktujących napotkanych ludzi mieczem i ogniem. Później zwiadowcy spotykali uciekinierów już regularnie i wszyscy mówili to samo, niezależnie skąd uciekali, co sugerowało, że Dzikie Psy grasowały w kilku stadach. Tej nocy niebo na wschodzie rozświetlała łuna pożarów. Trzeciego dnia pojawiły się spalone wioski i wisielcy. Trafili też na nagie, obrabowane ciała zmasakrowanych uchodźców. Od tego momentu jechali w ciszy, uważając. Mimo to nie udało im się uniknąć kłopotów.

*

Na pierwszy rzut oka wioska wyglądała normalnie. Małe drewniane chaty, zagrody ze zwierzętami, rozciągające się za osadą pola uprawne. Kiedy zbliżyli się do zabudowań, psy zaczęły szczekać i biegać za ich końmi. Nie widzieli mieszkańców, ale ludzie w tej okolicy mieli w zwyczaju chować się na widok podróżnych. Dopiero kiedy wjechali pomiędzy zabudowania, stało się oczywiste, że osada jest opuszczona. Nie było widać śladów walki, żadnych zniszczeń. Ubrania suszyły się na wietrze, zwierzęta spokojnie siedziały w swoich zagrodach, przed jedną z chat leżało kilka prymitywnych zabawek.

– Czterech po lewej – stwierdził nagle Cichy. – Następnych pięciu po prawej, między chatami. Może więcej. Mają kusze.

– Spieprzamy? – spytała Logan, ukradkiem poprawiając ułożenie miecza przy siodle.

– Za późno – odpowiedział Godwin. – Spróbujmy się z tego wyłgać. Klif, ty się nie odzywaj.

– Ej, jestem świetny w łganiu – odpowiedział Defrim.

– Tak, regularnie łżesz kobietom, że masz coś w spodniach. – Mimo uśmiechu na twarzy w głosie Logan dało się wyczuć napięcie.

Kiedy dotarli na główny plac, ich oczom ukazało się trzech zbrojnych, stojących przy niewielkiej studni. Tarcze wojaków zdobił czerwony byk Edrianów. Na kolczugi zarzucone mieli tuniki z wizerunkiem czerwonego ogara, symbolem DzikichPsów.

– Powitać – powiedział spokojnie wysoki, pomarszczony mężczyzna z twarzą ozdobioną absurdalnie dużymi wąsiskami. Jego ludzie trzymali w rękach naładowane kusze, ale nie celowali w przybyszów. Jeszcze.

– Powitać – odpowiedział Godwin.

– A z kim to mamy do czynienia? – spytał żołnierz.

– Ze zwykłymi podróżnymi. – Godwin starał się brzmieć jak najspokojniej.

– Nieźle uzbrojeni jak na zwykłychpodróżnych.

– Niebezpiecznaokolica.

– Ano, niebezpieczna. Kim jesteście i czego tuszukacie?

– Jesteśmy najemnikami – oświadczył Godwin po chwili, uzbrojeni w kusze żołnierze po lewej i prawej przestali już się ukrywać. – Ochranialiśmy kupców zmierzających do granicy, teraz jedziemy do Ebenu poszukać podobnej roboty.

– Najemnicy, co?

– Kłamią jak nic – stwierdził przysadzisty żołnierz. – Mówię ci Szefu, ja to od razu wyczuwam łgarstwo.

– Morda, Bliznodup – uciszył go wąsaty. Przez chwilę przyglądał się przybyszom. – Wyglądacie mi na poważnych ludzi, prawdziwych wojaków. Do ochrony kupców to zwykle idą gówniani awanturnicy z mlekiem pod nosem.

– Nie kiedy w okolicy toczy się wojna – zauważył Defrim. – Wtedy nawet kupcy gotowi są dorzucić trochę więcej grosza za kogoś porządnego.

– To Rogacze, jak nic – upierał się Bliznodup, odnosząc się do ozdobionego rogiem herbu Wolmerów.

– Nie stoimy po żadnej stronie – odpowiedział Godwin. – Byki, Rogacze, nam wszystko jedno. My tylko wykonujemy swoją robotę. Poza tym, tylko spójrz na nas, nikt z nas nawet nie pochodzi z Lavertanii.

– Sami mówiliście, żeście najemnicy – zauważył trzeci zżołnierzy.

– MordaMłody!

– Nie pracujemy dla Wolmerów. – Godwin zwrócił się prosto do dowódcy Psów. – Obydwaj doskonale wiemy, że po pięciu latach nikogo tu już nie stać na porządnych najemników. A my porządnymi najemnikami jesteśmy, tego możesz być pewny. Jeśli dojdzie tu do walki, pewnie nas pozabijacie, ale powiedzmy to sobie jasno: nie jesteśmy bandą bezbronnych chłopów, a to oznacza, że do walki dojdzie. I trupy padną po obydwu stronach.

Przez chwilę na placu panowała cisza. Godwinowi wydawało się, że słyszy dobiegający skądś stłumiony płacz dziecka.

– Po co ta wrogość? – spytał wreszcie przywódcę zbrojnych. – My tylko wykonujemy rozkazy. Nie chcieliśmy urazić. I nie chciałbym złego wrażenia zostawić. Może zanim ruszycie dalej, napijemy się na zgodę gorzałki?

Godwin rozejrzał się dookoła. W sumie dwunastu żołnierzy, wszyscy z herbem Dzikich Psów na piersi. W większości nie wyglądali na zaprawionych w boju weteranów, raczej na zebranych na szybko i rzuconych na front chłopów. Niemniej mieli gotowe do strzału kusze, a przy tylu bełtach lecących w powietrzu, któryś musiał wreszcie trafić.

– Czemu nie – odpowiedział i spokojnie zsiadł z konia. Reszta drużyny podążyła jego śladem.

– Dziadek, Pisarczyk, przynieście nalewkę. A przepraszam, nie przedstawiliśmy się w ogóle. Mnie nazywają Szefu. – Skinął głową wąsaty. – Ci dwaj to Bliznodup i Młody. Reszta naszej kompanii to Dziki, Błazen, Czarny, Wódka, Nors, Glutek, Dziadek, Pisarczyk i Dupcia.

– Ten ostatni to baba – zauważył z wyraźnym zaskoczeniemDefrim.

– Po pięciu latach tej zabawy to my już przestali wybrzydzać – przyznał Szefu.

Żadnych imion, zauważył Godwin. Lepiej nie przedstawiać się imieniem, kiedy człowiek zajmuje się tym, cooni.

– Mnie nazywają Rycerz – oznajmił Godwin. – A to Klif, Dama i Cichy.

– Miło poznać, chodźcie, usiądźmy. – Szefu poprowadził ich do pobliskiej ławy.

Bliznodup i Młody poszli za nim, odkładająckusze.

Reszta pozostała na stanowiskach. Nie umknęło to uwadze Godwina, podobnie jak zablokowane od zewnątrz drzwi pobliskiej świątyni i zaskakująca na tak słoneczny dzień ilość zapalonych pochodni, które mieli ze sobą żołnierze.

– Więc skąd przybywacie? – zadał pytanie Szefu, kiedy już sięrozsiedli.

– Ja pochodzę z północy, ze Spornych Ziem – zaczął Godwin. – Dama z tych samych okolic.

– Z małego zapadłego księstwa – stwierdziła Logan. – Raczej nigdy o nim nie słyszałeś.

– Sporne Ziemie, co? Słyszałem o tamtejszych rycerzach. Naprawdę jesteś jednym z nich, czy tylko tak cięnazywają?

– Pasowanym uroczyście, ku chwale Deusa i mojego suwerena.

– To nie powinieneś mieszkać w zamku i ratować jakieś, nie wiem, cne dziewice? – spytał Młody z wyraźnym zainteresowaniem.

– Zabrakło nam zamków, a o dziewice też coraz trudniej, zwłaszcza te cne – odpowiedział Godwin z niezmiennie stoickim spokojem. – Więc musiałem zająć się czymś innym.

– A baba, twoja? – zapytał Bliznodup.

– A baba niczyja – ogłosiła Logan. – I do tego sprawna znożem.

– Że nie wspomnę o ostrych zębach – dodał Defrim.

– Ej, ja tylko pytam, a tu od razu taka wrogość. Niemiło być takim butnym, jak dookoła ludzie zkuszami...

– Bliznodup, zamknij się. Nie chcemy, żeby nasi goście poczuli się niemile widziani – przerwał mu Szefu.

– Tak właściwie, to czemu nazywają cię Bliznodup? – spytał Defrim.

– Tego, to długa historia jesti...

– Nasz towarzysz swego czasu miał pecha usiąść na pewnej ilości rozlanej wódki – wyjaśnił Szefu.

– To nie brzmi tak źle – zauważyłGodwin.

– Bo nie jest. Chyba że kilka minut później człowiek zostanie trafiony w tyłek płonącąstrzałą.

– Przez miesiąc nie mogłem normalnie usiąść – poskarżył się Bliznodup. – Gdzie ta cholernanalewka?!

Jak na zawołanie, spomiędzy budynków wyłonili się Dziadek i Pisarczyk, niosąc dzbanek napitku. Zgodnie ze swoimi przydomkami, pierwszy był stary, siwy i pomarszczony, a drugi chuderlawy i upstrzony plamami atramentu. Postawili na stole naczynie i kilka glinianych kubków, po czym wrócili na swoje miejsca pomiędzy chatami. Szefu podniósł się i zaczął rozlewać alkohol. Przytłumiony płacz dziecka stał się trochę wyraźniejszy. Godwin nie miał wątpliwości, że odgłos dochodził z zabarykadowanej świątyni.

– Więc, Sporne Ziemie – Szefu wrócił do tematu. – Areszta?

– Mnie przywiało z Wolnych Miast Zachodu, z Wysokiego Portu – zaczął Defrim. – Służyłem w tamtejszej armii, nawet nieźle mi się wiodło, do czasu, aż się posprzeczałem z jednym szlachcicem. Głupi gbur miał się za lepszego ode mnie, no to mu przypieprzyłem. Niestety czaszeczka jego była niezbyt wytrzymała i się skurwielowi umarło. No to musiałem spieprzać z miasta i tak trafiłemdo...

– Najemników – przerwał mu Godwin ostro.

Z kierunku świątyni dotarł przytłumiony krzyk, przypominający wezwanie pomocy. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Nikt się nie odezwał.

– Ja urodziłem się w Smoczym Leżu – powiedział Iovis, spoglądając dowódcy Psów prosto w oczy. – Odsłużyłem swoje w Legionie.

– I spodobała ci się wojaczka? – spytał Szefu.

– Spodobało mi się zabijanie.

Bliznodup i Młody położyli ręce na leżących obok kuszach. W ciszy, która zapadła, wyraźnie dało się słyszeć błaganie o pomoc, płacz i modlitwy.

– Na nas chyba już czas – orzekł Godwin, wstając powoli.

– Dopiero co polałem – odpowiedział Szefu, bez szczególnych emocji. Przez chwilę dwaj mężczyźni toczyli pojedynek spojrzeń. Wreszcie Rycerz usiadł.

– Myślałem, że Psami dowodzi baron Bludgar – zagaił, podnosząc kubek.

– Bo dowodzi – stwierdził Szefu. – Ogółem Psów. Działamy w kilku oddziałach.

– Ponoć baron nie jest zbyt przyjemną postacią.

– Jest żądnym krwi, sadystycznym skurwysynem. Ale nadal moim dowódcą.

– A dowódców się niewybiera.

– Otóż to. Obowiązek to obowiązek. Czyni życie żołnierza o wiele łatwiejszym.

– Naprawdę? – Godwin spojrzał na świątynię.

– Rozkaz to rozkaz – uciął ostro Szefu. – Usiadłem z wami, żeby zobaczyć coście za jedni. Wypili my nalewki i teraz widzę, z kim mam do czynienia. Więc zostało tylko jedno pytanie. Będziecie namprzeszkadzać?

– Nie mam w zwyczaju nadstawiać karku za nieznajomych. Jak mówiłem, jesteśmy najemnikami, walczymy, jak jest co zyskać. Tu można tylkostracić.

– Nie da się ukryć. – Wzrok żołnierza mimowolnie też skierował się na świątynię.

Godwin dopił resztkę nalewki i wstał, reszta drużyny podążyła za nim.

– Barona Bludgara tu nie ma – zaobserwował Rycerz.

– Ja jestem – odpowiedział Szefu.

– Jesteś.

– Nie znasz Bludgara – wtrącił Bliznodup. – Gdyby dowiedział się, że Szefu sprzeciwił się rozkazom, obdarłby go ze skóry i nadział na pal, a nas razem z nim.

– Nie mój problem. – Godwin wsiadł na konia.

– Nie powiedziałem, że możecie odjechać – zauważył Szefu.

– Głupio byłoby nas zabić, po tym jak zmarnowałeś na nas tak dobrą nalewkę.

– Rzeczywiście, głupio.

Przez chwilę spoglądali na siebie.

– Powodzenia, Szefu – powiedział wreszcie Godwin i ruszył przedsiebie.

– Powodzenia, Rycerzu.

Zdołali oddalić się od wioski na sporą odległość, zanim Godwin odezwał się. Spokój w jego głosie został zastąpiony gniewem.

– Prosto w cholerną pułapkę, świetny z nas oddziałzwiadowczy!

– Myślałem, że to tylko taka nazwa – stwierdził Defrim. – Bo „ludzie od brudnej roboty” było za długie.

– Prosto w cholerną pułapkę! – powtórzył Rycerz. – Jakbyśmy trafili na kogoś innego, niż ten cały Szefu, to już byłoby po nas.

– Przynajmniej samogon mieli niezły – wtrąciła Logan.

– Czy wy mnie wogóle...

– Dym – zauważył Iovis, spoglądając w kierunku wioski.

– Nie słychać krzyków – zauważył Klif.

– Jesteśmy za daleko – powiedziała cicho Dama.

– Jak ktoś się pali żywcem, to się drze tak, że z daleka słychać – upierał się Defrim.

– Nieważne – przerwał Godwin. – Zmarnowaliśmy już dosyć czasu, mamy misję do wykonania. W drogę.

*

Był już wieczór, kiedy wreszcie dotarli do celu. Miasto Eben składało się z trzech części, niczym warstw wielkiej, cuchnącej cebuli. Pierwszą stanowił obóz uchodźców. Setki namiotów i tysiące ludzi. Żadnej widocznej organizacji, zbyt mało miejsca, jedzenia i latryn, zbyt dużo ludzi, zwierząt, chorób i śmierci. Kilku kapłanów krążyło po koczowisku z wozem, zbierając porzucone tu i tam ciała. Reszta obecnych zdawała się już nawet nie zwracać na nie uwagi.

W miejscu, gdzie kończyły się namioty, zaczynał się absurdalny labirynt wąskich uliczek i drewnianych chat, budowanych bez żadnego widocznego planu, dookoła murów miejskich. Tu też roiło się od uchodźców, ku wyraźnej niechęci stałych mieszkańców.

Dopiero po przekroczeniu murów miejskich Godwin i jego towarzysze wjechali do faktycznego Ebenu – niewielkiego i całkiem przyjemnego miasteczka, zbudowanego na modłę imperialną, niczym obóz wojskowy z szachownicą prostych, szerokich ulic. Równo ustawione, piętrowe, kamienne domy stały jak szeregi żołnierzy, każdy sprawiający nieodparte wrażenie, że zajmuje dokładnie właściwą pozycję i nie mógłby istnieć w żadnym innym miejscu. Nawet w samym Imperium trudno było o podobny widok. Ten niezakłócony niczym porządek stanowił tak duży kontrast z panującym po drugiej stronie muru chaosem, że aż prosił się, by jakiś filozof użył go jako dowodu, że wszechświat dąży do równowagi.

Miejscowy burdel, z jakichś całkowicie niepojętych powodów nazwany Rybnym Targiem, znajdował się na skraju miasta. Budynek zajmował aż dwie standardowe działki na końcu ulicy VII, co mimo niezbyt luksusowego wyglądu, czyniło go niemal willą. Obdarte ściany, „ozdobione” dosyć prymitywnymi i całkowicie nieprzyzwoitymi rysunkami, raczej nie zachęcały do wizyty. Wrażenie to znikało jednak zaraz po przestąpieniu progu przybytku.

Główną salę wypełniał biały dym, czerwone światło i senna muzyka. Olbrzymi dywan zarzucony był dziesiątkami różnokolorowych poduszek. Siedzieli na nich liczni klienci i jeszcze liczniejsze, roznegliżowane niewiasty. Ściany zdobiły arrasy przedstawiające sceny z różnych legend. Z dosyć zrozumiałego powodu, bohaterowie większości scen byli nadzy i w pozycjach, które niezbyt zgadzały się z faktyczną treścią mitów.

– No, to mi się podoba – stwierdził Defrim. – Możemy tu zostać nadłużej?

– Twoje pieniądze, twoja sprawa, jak je wydasz – odpowiedział Godwin, sprawiając wrażenie dosyć spiętego. – Ale jutro ruszamy o świcie. Z tobą lub bez ciebie. A teraz znajdźmy tegoptaka.

Rycerz podszedł do kontuaru w kącie pomieszczenia, po drodze wyraźnie unikał rozglądania się dookoła. W przeciwieństwie do Defrima, który szczerzył się głupkowato do każdej mijanejkobiety.

– Szukamy Łabędzia – powiedziałGodwin.

Stojąca za kontuarem kobieta przyglądała im się przez chwilę. Była wysoka i całkiem atrakcyjna, mimo że upływ lat wyraźnie odcisnął na niej piętno. Miała na sobie długą niebieską suknię z dosyć głębokim dekoltem, co czyniło ją jedną z najprzyzwoiciej ubranych niewiast na sali. Wreszcie przywołała skinieniem jednego ze służących i szepnęła mu coś do ucha. Chłopiec od razu pobiegł na zaplecze.

– Łabędź niedługo was przyjmie, musi się tylko przygotować – oznajmiła, uśmiechając się. – Może coś wam podać na czas oczekiwania?

– Och, zdecydowanie widzę sporo rzeczy, które mi się podobają – stwierdził z uśmiechemDefrim.

– Gwarantujemy najlepszą obsługę w całej prowincji.

– I zapewne najwyższą cenę – skomentował Godwin.

– Dobra usługa zasługuje na dobrą zapłatę. Poza tym, nie jest łatwo wycenićszczęście.

– Szczęście? To to tusprzedajecie?

– Wybaczy pani mojemu towarzyszowi – wtrącił się Defrim. – Jest ponury z natury, częsta przypadłość u jego rodaków. Zapewne wynik braku podobnych przybytków w jego ojczyźnie.

– Mają w mojej ojczyźnie wiele podobnych przypadków – zapewnił Rycerz. – Zapewne tyle samo, co tutaj. Po prostu nauczono mnie szacunku dokobiet...

– Dobra, jak tam wolisz – przerwał mu Defrim. – Ale ja i Cichy na pewno spróbujemy tego szczęścia. Co, Cichy?

– Wychowałem się w podobnym miejscu – oświadczył Iovis. – Burdele zawsze kojarzą mi się z matką i siostrami.

– To ja już wolę, jak się nieodzywasz.

– A gdzie faceci? – spytała Logan, rozglądając się po pomieszczeniu. – Gdzie coś dlamnie?

– Obawiam się, że nie mamy męskich pracowników – wyjaśniła kobieta za kontuarem. – Zbyt mały rynek.

– Nie można kupić czegoś, czego nie sprzedają – zauważyła Dama z wyraźnym rozczarowaniem.

– No, dajcie spokój – powiedział Klif. – Już nawet do burdelu was nie można zabrać, żebyście nie narobili człowiekowi wstydu.

Służący wrócił z zaplecza i szepnął coś do ucha kobiecie przy kontuarze.

– Łabędź czeka – stwierdziła. – Wejdźcie tymi drzwiami i idźcie prosto korytarzem. Ostatnie drzwi po lewej.

Rycerz i jego towarzysze ruszyli naprzód. Wolnym krokiem wkroczyli na długi, ciemny korytarz. Wchodząc do budynku, musieli zostawić broń. Brak ciężaru miecza u pasa sprawiał, że Godwin czuł się nieswojo.

Pokój był niewielki i prosto umeblowany. Był tu stolik, kilka krzeseł, a ciemność rozjaśniała jedna świeczka. Żadnych arrasów czy innych ozdób. Kiedy tylko weszli, otworzyły się drzwi po drugiej stronie i do pomieszczenia wkroczył Łabędź. Średniego wzrostu postać, ubrana w strój męski, choć stanowczo zbyt duży. Na głowie nosiła długą blond perukę opadającą na pociągłą twarz, skrytą pod widoczną warstwą makijażu.

– Witam – odezwał się Łabędź delikatnym, bezpłciowym głosem. – Godwin dor Gilbert, Logan de Irving, Defrim i Iovis. Nie mylęsię?

– Nie – odpowiedziała Dama.

– Świetnie. Usiądźcie. Mam dla was informacje, ale obawiam się, że już jesteście spóźnieni.

– To znaczy? – spytał Godwin, siadając.

– Och, zacznijmy od zapłaty. Zdajecie sobie sprawę, że nie robię tego dobroczynnie.

– Cichy! – nakazał Rycerz.

Iovis wyjął mieszek zawieszony na szyi i rzucił na stół. Szpieg podniósł go ukrytymi w rękawiczkach dłońmi i przyjrzał się zawartości.

– Świetnie – stwierdził z uśmiechem. – A teraz do rzeczy. Jakob Wolmer jest ukrywany w rezydencji miejscowego szlachcica, nazwiskiem Lomis. Znajduje się ona jakieś trzy mile na wschód od Ebenu. Tu macie wskazówki, jak dotrzeć na miejsce. – Łabędź wyjął z rękawa kartkę papieru. – Mam również dokładny szkic posiadłości z zaznaczoną ilością i rozmieszczeniem strażników... Niemniej żadna z tych rzeczy wam się już nieprzyda.

– Ponieważ? – spytał Rycerz, odruchowo sięgając dopasa.

– Ponieważ chłopca już tam nie ma. Kilka godzin temu eskorta zabrała go w kierunku granicy z Terylem.

– Będą musieli przejechać w pobliżu Ebenu – zauważyłIovis.

– Przejechali, jakąś godzinętemu.

Godwin i pozostali zerwali się na nogi.

– Którędyjadą?

– Traktem Tkaczy. Na noc zatrzymają się w opuszczonym młynie, niedaleko wioski Stare Erden. Później ich trasa będzie zależna od tego, co zastaną przedsobą.

– Ilu?

– Dziesięciu ludzi obstawy.

Oddział ruszył dodrzwi.

– Jest coś jeszcze – zatrzymał ich Łabędź. – Ludzie Edrianów też go ścigają. I są blisko. Może bliżej niż wy.

– Nikt nie mówił, że będzie łatwo – odparł Godwin, wychodząc z pomieszczenia.

*

Pierwszego trupa znaleźli dwie mile za miastem. Leżał na środku traktu z bełtem wystającym z pleców. Dopiero wtedy przestali pędzićgalopem.

– Rogacz – stwierdził Defrim. – Myślicie, że jest szansa, że to jakiś przypadkowy wojak, który akurat tędy przejeżdżał?

Nikt nie odpowiedział. Ruszyli. Nie zajechali jednak daleko. Trop z kolejnych ciał prowadził ich prosto na pobojowisko. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały kilkanaście trupów ludzi i koni, rozrzuconych po polu pszenicy.

– Kurwa – podsumował Klif.

– W sumie dziesięciu martwych Rogaczy i dwanaście Byków – ocenił Iovis, chodząc między ciałami.

– I ani śladu chłopaka – dodała Logan.

– Kilku odjechało na północ – zauważył Cichy, przyglądając się śladom. – Trzech... nie, czterech jeźdźców.

– Możesz ich tropić? – spytałGodwin.

– Nie wciemnościach.

– No to jesteśmy w dupie – podsumował Defrim. – Po takiej jatce raczej się nie zatrzymają. O świcie już będą zadaleko.

– Cichy, musimy ich znaleźć. – Głos Rycerza brzmiał niemal prze­pra­szająco.

– Wiem – odparł Iovis.

Podszedł do swojego konia i wyjął z juków małą sakiewkę. Następnie odszedł kilka metrów i usiadł na ziemi. Wyjął z pojemnika odrobinę proszku i wciągnął do nosa. Później zrobił głęboki wdech i zaczął nucić swoją mantrę.

– Nie znoszę, kiedy to robi – stwierdził Defnir. – Zawsze przechodzą mnie ciarki. To nie jest, kurwa, naturalne, że człowiek potrafi zrobić coś takiego.

– Raz spotkałam dziewczynę, która potrafiła rzucać nożami, mając zamknięte oczy. Twierdziła, że duchy wskazują jej, gdzie jest cel – opowiedziała Logan. – Tacy ludzie się zdarzają.

– Tak, i to nie jestnormalne.

– Cicho – upomniał ich Godwin.

Starał się zachować spokój, choć sam też czuł dreszcze. Ptaki zbierające się do uczty na ciałach umarłych, teraz nagle odleciały. Zapadła niepokojąca cisza, a cienie w ostatnich promieniach słońca wyginały się w dziwaczny sposób. Ale nie to było powodem zaniepokojenia Godwina. Był nim sam Iovis. Jego głos zmieniał się, jakby dobiegał z dużej odległości, a skóra stawała się niezdrowo blada. Nie było to widoczne w zapadającej ciemności, ale Rycerz był świadkiem rytuału wystarczająco często, by wiedzieć. Biała i zimna. Skóra trupa.

– Tak właściwie, o co chodzi z tym całym Łabędziem? – spytał Defrim, by odwrócić własną uwagę od tego, co się działo. – To chłop czy baba?

– Kto go tam wie – odparła Logan, wdzięczna za nowy temat do rozmowy. – Może to ito.

– Jak to, to i to? – Nie zrozumiał. – Przecie musi być jedno lub drugie.

– Może być obojnakiem – stwierdził Godwin.

– Oboj... czym? Jaja sobie ze mnie robicie, prawda? Jak może być... Nie, musi być jednymlub...

– Nieważne – przerwał mu Rycerz. – Ważne, że jak nas złapią, to nie będziemy nawet w stanie powiedzieć, czy mają ścigać mężczyznę czy kobietę. Że nie wspomnę o innych szczegółach, poza tym, że nosił perukę i radzi sobie z makijażem.

– Cwane – przyznał Defrim.

– Może też powinieneś spróbować Klif – zażartowała Logan. – Jakąś kieckę ci znajdziemy, trochę makijażu i będziesz panna jak malowana. Może nawet jakiś kawaler się skusi.

– Wystarczy, że ty próbujesz udawać chłopa – odgryzł się Defrim.

– Już! – odezwał się Iovis dziwacznie zniekształconym głosem. – Jest ich pięciu, razem z chłopcem. Jadą napółnoc.

– Będziesz w stanie za nimi podążyć? – spytał Godwin.

– Tak. – Cichy odwrócił się i spojrzał na towarzyszy całkowicie białymi oczami. – Jeden z nich jest ciężko ranny. Czuję, jak wycieka z niego życie. Jak jego dusza wyrywa się z ciała. – Na twarzy Iovisa pojawił się wstrętny uśmiech. – Jestmój.

*

Noc była spokojna, cicha. Strażnik siedział na pieńku przed samotną chatą. Przez szpary w okiennicach sączyło się światło. Po godzinie obserwacji Godwin i jego ludzie nadal mogli się jedynie domyślać, jak wygląda sytuacja w środku.

– Ten ranny skonał? – upewnił się Defrim.

Iovis pokiwał głową. Po jego bladej twarzy spływały wielkie krople potu. Trans tak bardzo go zmęczył, że ledwo mógł się utrzymać na nogach.

– Czyli trzech na trzech... – stwierdził Klif z uśmiechem. – To powinno być łatwe.

– Najważniejsze jest bezpieczeństwo chłopaka – podkreślił Rycerz. – Ja i Dama zakradniemy się od tyłu, ty zostań tutaj i w razie czego zdejmij strażnika z kuszy. Cichy, ty po prostu odpoczywaj.

– Nie będę się sprzeczał. – Głos Iovisa był ledwo słyszalny.

Godwin i Logan ruszyli wzdłuż linii drzew. Minęli płytki rów, obeszli skuleni niewielkie wzniesienie i w całkowitej ciszy zbliżyli się do chaty.

Strażnik nawet nie zauważył, że coś nadchodzi. Poczuł za to nieprzyjemną pełność w pęcherzu. Przeszedł więc kilka kroków, by w spokoju odlać się na boczną ścianę budynku. Nie było to najlepsze wyczucie czasu.

Godwin miał już podejść bliżej i zajrzeć do środka domu, kiedy tuż przed nim pojawił się żołnierz z wyjątkowo zaskoczonym wyrazem twarzy. Przez moment stali tak, patrząc się na siebie, a później wszystko wydarzyło się nagle.

– Wróg, wr...! – zdążył wrzasnąć strażnik, zanim miecz Logan przebił mu gardło. W chacie wybuchło zamieszanie. Ktoś otworzył drzwi. Ktoś inny krzyknął. Godwin, nie zwlekając, rozpędził się i wskoczył do środka, roztrzaskując okiennice. Przetoczył się po podłodze pośród odłamków drewna i zerwał na nogi z mieczem w ręce. Jeden z żołnierzy leżał przed otwartymi drzwiami, z bełtem wystającym z czoła. Drugi wcisnął się w kąt pomieszczenia, przyciskając ostrze sztyletu do szyi chłopca. Godwin zaklął pod nosem.

– Wygląda na to, że mamy patową sytuację – stwierdził, spoglądając mężczyźnie prosto w oczy.

– Na to wygląda. – W głosie żołnierza brzmiało zdenerwowanie. – Zabiję go – zapewnił. – Moje rozkazy mówią, że dzieciak prędzej ma być martwy niż wolny.

– Wierzę ci. Ale ty musisz zrozumieć, że jeśli ten dzieciak zginie, ty podążysz za nim. I zrobisz to, wrzeszcząc i błagając o śmierć.

Żołnierz głośno przełknął ślinę. Ręce zaczynały mu się trząść. Podłoga za Godwinem zaskrzypiała, kiedy do pomieszczenia wkroczył Defrim, ściskając w ręce topór. Ten widok sprawił, że mężczyzna w kącie wstrzymał oddech. A później wrzasnął z bólu i dzieciak wyrwał mu się z rąk. Rycerz dopiero po chwili zauważył, że z brzucha żołnierza wystajenóż.

– Na co czekacie? – spytał książę Jakob Wolmer, spoglądając na swoich wyzwolicieli z autorytetem typowym dla jedenastoletnich członków rodu panującego. – Zabijcie go.

– Proszę... – wymamrotał żołnierz, osuwając się na ziemię.

Klif bez słowa podszedł bliżej i wbił topór w głowę mężczyzny. W pomieszczeniu zapanowałacisza.

– Skończone – stwierdził Defrim. – A teraz bierzmy dzieciaka iruszajmy.

– Nie jesteście ludźmi mojego ojca – zauważył wystraszony chłopiec. – Ludzie mojego ojca zawsze nazywają mnie księciem lub paniczem. Nie jesteście też ludźmi Edrianów.

– Spostrzegawczy gówniarz – zauważył Klif.

– Jesteśmy tu, by zabrać cię w bezpieczne miejsce – powiedział Godwin, uciszając gestem swojego towarzysza.

– Pracujecie dla kogoś zzewnątrz.

– Książę, jesteśmy tu, by zabrać cię w miejsce, gdzie będziesz bezpieczny. Po zakończeniu wojny wrócisz do swojej rodziny i wszyscy na tym zyskają. A teraz chodźmy. Przed nami jeszcze długadroga.

*

Karczma była niemal pusta. Kilku wystraszonych wędrowców siedziało przy jednym ze stolików, karczmarz i jego syn nie oddalali się od kontuaru, za którym, czego Godwin był pewny, trzymali naładowane kusze. W powietrzu czuło się nieprzyjemne napięcie i wyczekiwanie. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca wyraźnie było widać słupy czarnego ognia z pobliskich wiosek. Dzikie Psy grasowały niedaleko.

– To kiepski pomysł, żeby się tu zatrzymywać – powtórzyła Logan. – To miejsce jest zbyt widoczne.

– Słyszałaś karczmarza – odpowiedział Godwin. – Psy przejeżdżały tędy już trzy razy i nie próbowały sprawiać problemów. Widać palenie zajazdów ich nieinteresuje.

– A gdzie indziej mieliby pić? – Uśmiechnął się Defrim.

– Pracujecie dla Imperium – stwierdził nagleJakob.

– Skąd ten pomysł, szczylu? – spytałKlif.

– Bo ty jesteś z zachodu, z Wolnych Miast. Cichy jest z południa, sądząc po akcencie z samego centrum dawnego Imperium, może nawet ze Smoczego Leża. Z Damą i Rycerzem miałem większy problem, bo nie znam ich akcentu. Ale obydwoje mają podobny, a on jest rycerzem, więc wydaje mi się, że pochodzą z północy. Ze Spornych Ziem w centrum kontynentu. Taka zbieranina może pracować tylko dla Imperatora. Oczywiście, jest szansa, że jesteście zwykłymi najemnikami, ale wtedy nadzorowałby was ktoś od waszego pracodawcy. Ani Wolne Miasta, ani Sporne Ziemie nie mają żadnego interesu w tej wojnie. Jedyną osobą wśród was, która pochodzi z miejsca, którego władca interesowałby się moją osobą, jest Cichy. A jak już wspomniałem, jego akcent bezbłędnie zdradza poddanego Imperatora.

– Dzieciak jest cwany – zauważyła Logan. – Klif nigdy by tego niewymyślił.

– Bo ja nie jestem od myślenia, tylko od bicialudzi.

– Wszyscy jesteśmy poddanymi Imperatora – oznajmił Godwin, uważnie przyglądając się chłopcu. – Większość władców od Wolnych Miast, przez Sporne Ziemie, aż po Rubieże przyrzeka wierność Imperatorowi w swoich przysięgach koronacyjnych. I z całą pewnością robią to wszyscy książęta tu na południu, na Terytoriach Centralnych. Wliczając w to twojego ojca.

– I jego następcę? – Wbrew oczekiwaniom Godwina chłopak nie odwrócił wzroku.

– Nie mogę raczej mówić w imieniu tego, kto wygra tę wojnę, ale...

– Co jeśli wygrająEdrianowie?

– Słucham?

– Jeśli wygra mój ojciec, oddacie mnie w zamian za powtórzenie przysięgi wierności Imperatorowi, ale co stanie się ze mną, jeśli mój ojciecprzegra?

Godwin otworzył usta, ale żadna odpowiedź nie przyszła mu do głowy. Rycerz nie był człowiekiem od polityki, jedynie żołnierzem wykonującym rozkazy mądrzejszych od siebie. Niemniej spojrzenie jasnych oczu chłopca uparcie wwiercało się w jego czaszkę, w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Jeźdźcy – stwierdził nagle Iovis, przerywając niezręczną ciszę.

Rycerz dopiero po chwili usłyszał odgłos kopyt, dużej ilości kopyt.

– Cichy, zabierz dzieciaka na górę i zostańcie tam, jeśli zrobi się nieciekawie, wymknij się z nim i spieprzaj do granicy – nakazał.

Iovis kiwnął głową i wyprowadził chłopca na piętro. Reszta poprawiła ułożenie broni. Napięcie w pomieszczeniu stało się jeszcze bardziej nieznośne. Karczmarz i jego syn podnieśli jakieś przedmioty ukryte za kontuarem, podróżni przy stole zbili się w bardziej szczelną grupę. Przez chwilę panowała całkowita, pełna wyczekiwania cisza, a później drzwi otworzyły się powoli i stanął w nich Bliznodup.

– A kogóż to moje oczy widzą! – krzyknął, podczas gdy jego towarzysze zaczęli wlewać się do pomieszczenia. – Panowie najemnicy. I co, znaleźliście jakąśrobotę?

Godwin zaklął pod nosem, po czym przywołał na twarz swój najlepszy fałszywy uśmiech.

– Niestety, posucha. Większość kupców tak się boi spotkania z wami, że szczają w gacie na samą myśl o wystawieniu nosa za miejskie mury.

– Więc jednak coś robimy dobrze – stwierdził Szefu, wychodząc na środek sali. – Spokojnie karczmarzu, możesz odłożyć tę kuszę. Nie przyjechaliśmy po kłopoty. Potrzebujemy jedzenia, napitku i miejsca na noc. Nawet zapłacimy.

Karczmarz, niezbyt uspokojony tą deklaracją, odłożył jednak kuszę i wysłał swojego syna na zaplecze po jedzenie. Tymczasem Psy zajęły stolik obok Godwina i jego drużyny.

– A gdzie czwarty z was, ten niezbyt rozmowny, jak mu było?

– Cichy.

– Cichy – powtórzył Szefu. – Właśnie, niezbyt sympatyczny typek.

Rycerz zastanawiał się nad odpowiedzią. W pierwszej chwili chciał skłamać, ale zdał sobie sprawę, że Psy widziały już cztery konie w stajni. Raczej nie dadzą sięnabrać.

– Jest na górze. Kiepsko się poczuł.

– Mam nadzieję, że nicpoważnego?

– Zmęczenie.

– Gdzie to piwo! – krzyknął Bliznodup, siadając obok Defrima.

Nie minęło pół godziny, a obydwie kompanie piły już razem. W dalszym ciągu dało się wyczuć napięcie, które powoli niknęło z każdym wypitym kubkiem alkoholu i opowiedzianą wojenną anegdotką.

– ... a Dupcia wtedy do niego mówi, że ona to uwielbia obciągać wartownikom, bo oni zawsze stoją na baczność. – Salwa śmiechu przerwała opowieść, ale Bliznodup był jeszcze daleki od zakończenia. – A ten, jak się zaczerwienił, to myślałem, że zaraz mu policzki żywym ogniem buchną. I dzieciak zaczyna się jąkać, że żonę ma i coś takiego. A tymczasem, tuż za jego plecami, Młody i Czarny zapieprzają w jedną i drugą stronę i wynoszą z tego magazynu worki z ziemniakami i serem. Sam ledwo powagę utrzymywałem, ale jak Dziadek, zalany w trzy dupy stamtąd wybiegł, potykając się i przytulając nowe buty, to aż się prawie zakrztusiłem od śmiechu. Na szczęście dzielny strażnik, tak był zajęty jąkaniem się, że nawet nie zauważył. Ale słuchajcie, bo tu jest najlepsza część. Jak już wszyscy za rogiem zniknęli razem z ziemniakami, serem, piwem i butami dla Dziadka, to my z Dupcią też się zaczęliśmy zbierać. A tu dzieciak się nagle zdecydował, że jednak on bardzo chętnie. A Dupcia mu na to, jak Deusa kocham, Dupcia mu na to, że ona porządna dziwka jest i się w cudzołóstwo mieszać nie będzie.

Sala wybuchła śmiechem, podsycanym deklaracjami Dziadka, że on w ogóle nie pamięta całej opisanej sytuacji. Defrim, który na tym etapie sprawiał wrażenie, że sam jest członkiem oddziału Psów, a z Bliznodupem to zna się od wczesnego dzieciństwa, skorzystał z okazji, by zacząć własną opowieść.

– To jeszcze nic, słuchajcie tego. Jak jeszcze byłem w Wysokim Porcie, w tamtejszej armii, to wysłali nas w pościg za bandą, co napadała ludzi na trakcie. Mieli jakąś strasznie głupią nazwę, Bobry czy coś... Wydry chyba, tak Wydry. Banda przygłupów. W każdym razie szukaliśmy ich przez dwa tygodnie, włócząc się po traktach, aż wreszcie jednego dnia, sami na nas wpadli. Ale wyobraźcie sobie to, idzie trzydziestu chłopa, umundurowani, uzbrojeni po zęby, ze sztandarami i wszystkim. A tu podjeżdża do nas na środku traktu dziesięciu szczyli i nam mówią, że oni się nazywają Wydry i to jest napad.

– Ale łgasz – stwierdziłBliznodup.

– Łżesz – poprawiłSzefu.

– Co?

– Nie ma takiego słowa jak łgasz, odmianą łgać jest łżesz – wyjaśniłRycerz.

– Cholerni literaci – stwierdził po nosem Klif. – Widzę, że wasz dowódca równie czepialski co nasz. Ale wracając do opowieści. Prawdę mówię najświętszą, jak Deusa kocham. Podjechali i próbowali nas napaść. Nasz dowódca to wyglądał, jakby właśnie dostał prezent na urodziny. Tylko spojrzał i rozkazał, żebyśmy oddali panom zbójcom broń. To my im oddali. Salwę z kusz. Ścięło ich wszystkich za jednym zamachem. A jak żeśmy ich głowy przywieźli do miasta, to jeszcze nam dodatkową nagrodę do żołdu dodali. A mówię wam, jeszcze parę miesięcy żeśmy z nich śmiech mieli.

– Niektórzy ludzie są po prostu za głupi na przestępców – stwierdził z powagą Dziadek.

– Dlatego powinni zostać wojakami! – Zaśmiał się Czarny i wszyscy zgodnie wypili za tęmyśl.

– Ale, panie Klif – spytał nieśmiało Pisarczyk. – Jak to jest w Wysokim Porcie?

– Znaczy, co jakjest?

– Bo ja to czytałem o Wolnych Miastach i wszyscy autorzy twierdzą, że to najwspanialsze metropolie na świecie. Z wspaniałymi bibliotekami igaleriami...

– Obawiam się, chłopcze – przerwał mu Godwin – że Klif to może opowiadać, co najwyżej o tamtejszych mordowniach iburdelach.

– Ej, ej, ej, już nie rób ze mnie takiego prymitywa. Tak się składa, że nieraz byłem we wspaniałej bibliotece... na służbie wartowniczej. Ale jak chcesz posłuchać o burdelach, to rzeczywiście znam wszystkie w WysokimPorcie.

– I do wszystkich ma zakaz wstępu – dodała Dama.

– Wypraszam sobie. Mam świetne stosunki z dziwkami. – Klif wyszczerzył się do Dupci. – A jak przy dziwkach jesteśmy, to skąd macie babę w oddziale? Ałłł... – Defrim złapał się za żebra w miejscu, w które wbił się łokieć Logan. – Noco?

– Nic nie szkodzi – zapewniła Dupcia. – Już gorzej mnie nazywano.

– No ale co w armiirobisz?

– ZabijamRogaczy.

Reszta Psów powitała tą deklarację głośnym aplauzem.

– Cholera, na tym świecie to chyba już nie ma normalnych bab – stwierdził Defrim.

– A żebyś, bracie, wiedział. – Bliznodup go poparł.

– Jak ja byłem młody, to były prawdziwe kobiety – rozmarzył się Dziadek, odrobinę się opluwając.

– To chyba musiało być jeszcze przed Plagą – powiedział z rozbawieniem Czarny.

– Ta, raczej za czasów Pierwszego Imperatora! – Zaśmiała się Dupcia.

– A czemu wy macie babę w oddziale? – spytał Dziki, patrząc na siedzącą obok Logan.

– Kogo, Damę? – Defrim udał zdziwienie. – Przecież ona nie jest baba. Raczej dziki zwierz.

– To może trzeba ją poskromić – zaproponował Dziki, podczas gdy jego ręka powędrowała na nogę kobiety.

Logan uśmiechnęła się do niego przymilnie, a potem szybkim ruchem trafiła łokciem w gardło. Dziki poleciał do tyłu, wyraźnie się dusząc, Psy natychmiast zerwały się na nogi. W ułamku sekundy wszyscy przy stole chwycili za broń, podczas gdy ręce karczmarza chwyciły coś za kontuarem.

Przez kilka uderzeń serca sytuacja wyglądała niebezpiecznie, a potem ciszę wypełnił donośny śmiech Bliznodupa.

– Ale mu przyjebała. Oj, Dziki, ja zawsze mówiłem, że ty się wreszcie doigrasz. Ale widzieliście, jakpoleciał?

Pozostali obecni też, jeden po drugim, zaczęli się śmiać. Po chwili sytuacja wróciła do normy. Dziki wstał z trudem, nadal trzymając się za gardło i usiadł, jak najdalej od Logan.

– Ale cię baba sponiewierała, aż żal patrzeć. – Nie ustępował Bliznodup.

– Odwal się, tyskurwysynu.

– Zdziwkisynu, nie będziesz mi tu, kurwa, mamusi obrażał.

Logan wstała i podeszła do kontuaru, Dupcia podążyła za nią.

– Nic ci nie jest? – spytała.

– Radziłam sobie zgorszymi.

– Widzę, ten cios był taki szybki, że sama nawet go niezauważyłam.

– Kwestia wprawy. – Logan pociągnęła łyk z kufla. – Nie przeszkadza ci jeżdżenie z tąbandą?

– Nie są tacyźli.

– Naprawdę?

– No cóż, niektórzy, jak Dziki, potrafią być trochę nieokrzesani, ale ogólnie lepsze to, niż być kurwą frontową. Teraz przynajmniej mam miecz, umiem się obronić. I sama sobie wybieram, z kimśpię.

– Chcesz powiedzieć, że ta zgraja nie próbuje się do ciebie dobierać?

– Czasami, ale jak przeholują, to Szefu robi z nimi porządek.

Logan przez chwilę przyglądała się mężczyznom śpiewającym jakąś starą, żołnierską piosenkę.

– Więc, sypiasz z Szefu? – spytaławreszcie.

– Jest dla mnie dobry. I mnie chroni. Ty nie sypiasz z tym swoimRycerzem?

– Czasami – przyznała Dama. – Ale raczej pozwalam mu sypiać ze mną.

– A co zaróżnica?

– Ja jestem od niego wyżej urodzona – odpowiedziała Logan de Irving z uśmiechem, po czym ruszyła z powrotem do stolika.

Goście przy sąsiednim stole rozeszli się już do swoich pokoi, karczmarz i jego syn wydawali się coraz spokojniejsi z każdą garścią monet, która wpadała w ich ręce. Atmosfera w pomieszczeniu przeszła z głośniej hulanki w pełną zadumy nad życiem dyskusję.

– Masz ciekawych ludzi – stwierdził Godwin, przysłuchując się, jak Defrim uczy swoich nowych przyjaciół smutnej, żołnierskiej piosenki z Wolnych Miast.

– To dobrzy żołnierze – odpowiedział Szefu, dopijając kolejny kufel piwa.

– Zapewne.

– Ej, przyjrzałem się tobie i twoim ludziom. Nie powiesz mi, że wy nie macie trochę na sumieniu.

– Więcej niż trochę – przyznał Rycerz. – Ale lubię myśleć, że są pewne granice.

– Przywilej ludzi, którzy jeszcze nie musieli ich przekroczyć. – Szefu zamówił gestem kolejne piwo. – Słyszałem o tych waszych rycerzach ze Spornych Ziem. W historiach zawsze są szlachetni, bronią dziewic i dzieci, biorą udziały w turniejach i wolą przegrać, niż zrobić coś niezgodnego ze swoim kodeksem... Naprawdę tacysą?

– Niektórzy... Nie wszyscy... Właściwie to nieliczni. Ale niektórzy tak, naprawdę tacy są.

– Areszta?

– Reszta jest jakwszędzie.

– Otóż to. Jak wszędzie. – Szefu pociągnął głębszy łyk z nowego kufla, patrząc na swoich żołnierzy. – Kiedy pierwszy raz poznałem Bliznodupa, był młodym, grubym dzieciakiem, który całe życie marzył o noszeniu munduru. Dosyć szybko wybiłem mu z głowy wszelkie głupie fantazje. Młody jest jego siostrzeńcem. Początkowo wcielili go do lekkiej piechoty. Na tym etapie wojny lekka piechota to ci straceńcy, którzy stoją na pierwszej linii z tym, co zdołali zrabować z trupów i robią w gacie, podczas gdy prawdziwe wojsko odrąbuje im głowy. Kosztowało nas sporo alkoholu, żeby załatwić mu przeniesienie do nas, od tamtej pory Bliznodup robi wszystko, co może, by utrzymać szczyla przy życiu. Dupcia była dziwką, szła z taborami za wojskiem. Raz Rogacze przebili się na tyły, więc złapała miecz i zaczęła się bronić. Jak się okazało, z nienajgorszym skutkiem. My byliśmy pierwszym oddziałem, który przybył na ratunek, od tamtej pory dziewczyna z nami łazi. Wreszcie przeszmuglowaliśmy jej mundur i wystaraliśmy się o zaszeregowanie. Raz nawet z Bliznodupem załatwiliśmy miejsce w porządnym burdelu, jednym z tych, gdzie dba się o dziewczyny i nie pozwala ich bić. Ale ona wolała zostać z nami, na wojaczce. Dziadek był starym wojakiem, kiedy ja byłem jeszcze żółtodziobem. Pisarczyk był skrybą w małym miasteczku. Baron Bludgar zdecydował, że w oddziale musi być ktoś, kto umie czytać i pisać, więc zabrał dzieciaka prawie sprzed ołtarza. To było rok temu, i przez cały ten rok, wypełniony zabijaniem, śmiercią i dziwkami, idiota ani razu nie zdradził swojejnarzeczonej...

– Ten monolog do czegoś zmierza? – przerwał Godwin. – Czy po prostu opowiesz mi wzruszającą opowieść o każdym znich?

– Oni nie są zbrodniarzami – stwierdził ostro Szefu. – Po prostu żołnierzami wykonującymi rozkazy. Może to gówniane rozkazy, ale, psia ich mać, rozkazy.

– Tak, już kiedyś słyszałem podobne słowa... Właściwie więcej niżraz.

– Pierdol się. Będziesz mi robił wyrzuty? Pan szlachetny rycerz prowadzący bandę najemnych zbirów. Naprawdę chcesz gadać o moralności w samym środku tego gówna? Tu nie ma moralności! I wiesz co? Mówiłem bzdury: to wojna i wszyscy tu jesteśmy zbrodniarzami.

Zamilkli. Salę wypełniły niezbyt melodyjne głosy żołnierzy, śpiewających o młodym chłopcu, który samotnie bronił wyrwy w murze, by wreszcie paść trupem na polu chwały.

– Ten cały baron Bludgar – zaczął po jakimś czasie Godwin. – Naprawdę jest takizły?

– Gorszy. – Wydawało się, że na tym dowódca Psów zakończy temat, ale po chwili postanowił go rozwinąć. – Spotkałem w życiu sporo nieprzyjemnych typów, ale on... Wiesz, większość ludzi, jak każesz im zabijać bezbronnych, kobiety i dzieci, większość ludzi się zawaha. A po wszystkim pewnie uchla do nieprzytomności. Ale baron... On wygląda jak młodzieniec, któremu pierwszy raz dane było dotknąć cycuszków. Ledwo powstrzymuje uśmiech. I to wszystko, co robi, tylko się modli, pości, biczuje i morduje. Nie wiem, czy próbuje błagać Deusa o wybaczenie, czy po prostu jest szalony. Mam dreszcze za każdym razem, jak go widzę. – Szefu jednym łykiem dopił piwo. – To kiepski temat do rozmów, lepiej nie wywoływać wilka zlasu...

Jak na rozkaz jakiejś tajemnej i obdarzonej wyjątkowo wrednym poczuciem humoru siły, wilk dokładnie w tej chwili wyłonił się z lasu.

Drzwi karczmy otworzyły się, wpuszczając do środka zimny wiatr i wysokiego, przeraźliwie chudego mężczyznę, ubranego w prostą zbroję, okrytą krwistoczerwonym płaszczem. Jedyną ozdobą jego posępnej postaci był wielki, złoty krzyż solarny, symbol Deusa. Jak na rozkaz wszelka radość ulotniła się z pomieszczenia, a Dzikie Psy, niezależnie od poziomu upojenia alkoholowego, znalazły się na nogach, stojąc na baczność.

– Co to ma znaczyć? – spytał cichy, nieprzyjemnie szorstki głos barona. – Pijaństwo? Pieśni?

– Nie spodziewaliśmy się barona – pośpieszył z wyjaśnieniemSzefu.

– Czy to wystarczający powód, by oddać się bezbożnym czynnościom? By pić nasłużbie?

– Nie jesteśmy obecniena...

– Cisza! Moi ludzie zawsze są na służbie. A teraz spróbujcie chociaż udawać profesjonalistów. Rozstawić straże na noc. Karczmarzu, potrzebuję pokoju, odrobiny wody i chleba. Jutro ruszamy o świcie, lepiej, żebym nie czuł od was wtedy alkoholu.

Wyraźnie wystraszony karczmarz ruszył na schody, prowadząc nowego gościa do pokoju.

– To chyba tyle, jeśli chodzi o zabawę – podsumował Szefu. – Bliznodup, wystaw straże, reszta na górę, za chwilę macie mi wszyscy spać.

Psy błyskawicznie zaczęły opuszczać pomieszczenie. Logan i Defrim podeszli do Godwina.

– Jak już tu jesteśmy, to założę się, że Cichy mógłby niepostrzeżenie poderżnąć temu szkieletowi gardło – stwierdził cicho Klif. – Myślę, że Psy nawet by się o to za bardzo niepluły.

– Nie nasza wojna – zauważył Rycerz. – Nie nasza wojna, nie naszproblem.

*

Kapłan miał na sobie dosyć zniszczoną, wielokrotnie łataną szatę, kiedyś zapewne białą, choć w tej chwili barwą przypominała mieszankę kolorów błota i trawy. Szedł obok wozu, na którym siedziało kilkoro równie brudnych i obdartych dzieci. Wszyscy, wliczając w to ciągnącego wóz osiołka, wyglądali na głodnych i wystraszonych.

– Deus z wami – powitał kapłan jeźdźców, w jego postawie wyraźnie dominowała ochota, by rzucić się do ucieczki.

– I z tobą – odpowiedział Godwin uspokajającym tonem. – Nie bójcie się, nie jesteśmy bandytami.

– To dobrze, bo ja raczej niczego, co by można ukraść, nie posiadam.

– Dzieci twoje? – spytał z rozbawieniem Defrim.

– Oj, teraz już się obawiam nawet Deusa. To sierotki, niestety, wojna nimi obrodziła.

– Jak zawsze – zauważył Godwin. – A dokąd je zabieracie, kapłanie?

– Mamy sierociniec, z pół dnia drogi stąd, przy rzece. Ale obawiam się, że tam też raczej bieda i nic do zrabowania.

– Mówiłem już, że nie jesteśmybandytami.

– Nie twierdzę, że jest inaczej, jedynie stwierdzam fakty.

– Macie tam łódź? – spytałaLogan.

– Ano mamy. Niewielką wprawdzie, ale namwystarcza.

Rycerz i Dama przez chwilę spoglądali na siebie.

– A moglibyśmy może odkupić od was tę łódź? W zamian za cztery konie i trochęzłota?

– Panie, złoto to nam potrzebne jak ślepemu książka – stwierdził kapłan. – Ale jakbyście mieli jedzeniealbo...

– Mamy żelazne racje, na tydzień dla czterech osób – przerwał mu Godwin. – I dorzucimy do nich jeszcze złoto, dosyć, żeby kupić jadła i ubrań, jak już wojna sięskończy.

– A o jej zakończenie modlimy się codziennie – zapewnił kapłan. – Ale obawiam się, że będziecie musieli poczekać z wyjazdem do jutra. Bo nasza prędkość ograniczona jest do prędkości Lubiany. – Wskazał oślicę. – A ona kroczy jak prawdziwa dama, powoli i godnie.

– O tak, my coś wiemy o prawdziwych damach. – Defrim wyszczerzył się doLogan.

Godwin podjechał bliżej Jakoba usadowionego na jednym koniu z Cichym.

– Książę, jak dotrzemy na miejsce, to będziesz mógł się pobawić z innymi dzieciakami, ale uważaj na język.

– Nie jestem głupi.

– Nie twierdzę, że jesteś. Ale każdemu może zdarzyć się zapomnieć.

– Rycerzu.

– Tak?

– Czy jest powód, dla którego, odkąd się poznaliśmy, nikt z was ani razu nie zwrócił się do mnie po imieniu? – spytał chłopiec, wbijając spojrzenie prosto w oczyGodwina.

– Naprawdę? Nawet nie zauważyłem – skłamał Rycerz.

*

Sierociniec był drewnianym budynkiem przycupniętym niczym zmęczony starzec nad brzegiem rzeki. Otaczały go inne, podobnie stare i równie zmęczone trwaniem budowle: szopa, stodoła i puste zagrody dla zwierząt. Banda wyrostków biegała po zabłoconym, otoczonym prymitywnym ostrokołem podwórzu, podczas gdy kilku niemłodych i wyraźnie zmęczonych kapłanów rozpaczliwie starało się powstrzymać ogół zabudowań od zgodnego runięcia.

– Jak widzicie, ledwo udaje nam się związać koniec z końcem – jakby trochę przepraszająco stwierdził najstarszy z kapłanów, wychudzony, łysiejący mężczyzna o zaskakująco arystokratycznych rysach twarzy. – Obawiam się, że w czasie wojny zdecydowanie łatwiej o sieroty niż o środki na ich utrzymanie.

– Taki już porządek świata – zauważył Godwin. – Ale mimo to podzieliście się z namiposiłkiem.

– Robimy, co nakazuje Deus. Poza tym pomyślałem, że tak porządni ludzie na pewno nie złamią prawa gościnności.

– W czasie wojny mało kto niestety dba o dawne zwyczaje. Niemniej, jak mówiłem, nie musicie się nas obawiać.

– Doprawdy? – Duchowny wymownie spojrzał na arsenał broni, który Defrim czyścił, siedząc kilka metrówdalej.

– Jest wojna, jesteśmy uzbrojeni. To chyba nic nadzwyczajnego w takich czasach.

– Prawda. Co nie zmienia faktu, że czwórka zbrojnych, jeżdżąca po objętym wojną kraju z dzieckiem, musi budzić podejrzenia.

– Nie jesteśmy handlarzami ludźmi, jeśli o to ojciec pyta.

– Domyślam się, że gdybyście byli, to raczej wieźlibyście więcej niż jedno dziecko. I zapewne jechalibyście na wschód, w kierunku Rubieży, gdzie handel ludźmi nie został jeszcze wyplewiony przez kościółDeusa.

– Przykro mi to mówić – stwierdził Godwin – ale obawiam się, że przecenia kapłan wpływy Deusa również poza Rubieżami.

– Próbujesz zmienić temat, młodzieńcze?

Rycerz uśmiechnął się, minęło wiele lat, odkąd ostatnio nazwano gomłodzieńcem.

– Nie mam w zwyczaju okłamywać ludziDeusa.

– To dobrze, to byłby wyjątkowo głupi zwyczaj.

– Dlatego mogę jedynie powiedzieć, że chłopcu nic z nami nie grozi. Ochraniamy go i zabieramy w bezpieczne miejsce. I może trudno w to uwierzyć, patrząc na nas, ale jesteśmy tymi dobrymi.

– Zabawne. – Rozmówca Rycerza nie wydawał się rozbawiony. – Byłem pewien, że w tej okolicy nie ma już tych dobrych. Możecie zostać na noc, w stodole powinno znaleźć się miejsce. Jutro po śniadaniu weźmiecie łódź i odpłyniecie. Mam nadzieję, że poradzicie sobie złodzią.

– Mamy pewnedoświadczenie.

– Doskonale. – Starzec wstał. – Doceniamy waszą pomoc, ale jesteście uzbrojeni i wyraźnie przed kimś uciekacie. Nie mogę ryzykować, że sprowadzicie wojnę do tegomiejsca.

– Rozumiem. Choć obawiam się, że może ona tu przyjść niezależnie odnas.

– Wtedy jakoś się z tym uporamy, z pomocą Deusa. – Duchowny ruszył w kierunkudomu.

Rycerz pozostał na ławie, oparty o ścianę stodoły patrzył na bawiące siędzieci.

– No proszę, więc jednak nasz książę naprawdę jest dzieckiem – stwierdziła Logan, podchodząc bliżej. – Patrz, jak pędzi za resztą tych dzieciaków. A już myślałam, że rodzice zrobili go z jakiejś magicznej gliny i wypełnili głowę tylko szlachectwem.

– Nie daj się zwieść, wystarczyła mu chwila, by zostać przywódcą bandy. Gdyby został tu kilka dni dłużej, pewnie zorganizowałby z nich swój własny dwór.

Logan usiadła naławce.

– Jeden z kapłanów zbierających sierotki słyszał, że wojna się skończyła. Ponoć pod murami stolicy doszło do decydującej bitwy – stwierdziła.

– Ktowygrał?

– Zależy kogopytasz.

– Czyli jak zawsze. To nic, jutro o świcie będziemy na rzece, poza zasięgiem wojny. A w południe przybijemy do brzegu przy Białym Młynie i ta historia dla nas będzie skończona. Niezależnie od wszystkiego, my wygraliśmy.

*

Łódź była w podobnym stanie jak zabudowania sierocińca, co oznaczało, że straciła już urodę, ale nadal zachowywała pewną funkcjonalność. Na ten ostatni etap podróży wyruszyli o świcie. Słońce wesoło wyglądało zza pojedynczych obłoków, zapowiadając wyjątkowo piękny dzień. To w połączeniu z faktem, że bezpieczne schronienie było coraz bliżej sprawiło, że Godwin i jego drużyna mieli wyjątkowo dobre humory. Nie udzieliły się one jednak Jakobowi. Chłopiec siedział w ciszy, wbijając posępne spojrzenie w znajdującą się na lewym brzegu Powolnej Rzeki ojczyznę.

– Nie smuć się, mały – spróbował pocieszyć go Defrim. – Niedługo będziemy bezpieczni, a jak tylko twój ojciec wygra wojnę, będziesz mógł wrócić do domu.

– W zamian za zapłatę – stwierdziłchłopiec.

– Za darmo to w życiu niczego nie ma, kiedyś może będziesz rządził, więc lepiej, żebyś się tego nauczył.

– Czy tam, gdzie jedziemy będą innedzieci?

– Wątpliwe – włączył się do rozmowy Rycerz. – Ale będą zabawki. I pewnie nie będziesz tam długo. Najwyżej kilka tygodni, może nawet dni.

Chłopiec nie wydawał się usatysfakcjonowany.

– Ej, mały, może chcesz zobaczyć sztuczkę – spróbował ponownie Defrim. – Nauczył jej mnie mójojciec.

– Klif – upomniał go Godwin. – Trzymaj ster, a nie pokazuj sztuczki, bo jeszcze nas poślesz na jakieśskały.

– Prędzej zobaczysz Logan w sukni balowej – uznałDefrim.

– Widziałem kiedyś Logan w sukni balowej – powiedział Godwin. – Wyglądała uroczo... jak rekin złapany w różową sieć.

– Wiecie, że jestem tuż obok, półgłówki? Mam was wywalić za burtę? Bo odrobina pływania wam nie zaszkodzi, może nawet znajdzie się tu jakiś rekin w różowej sieci.

– W rzekach nie ma rekinów – sprzeciwił się Jakob wyraźnie rozbawiony sytuacją.

– Jeźdźcy – rzucił Iovis.

Wszyscy zwrócili się w kierunku drogi ciągnącej się wzdłuż lewego brzegu. Trzynaście postaci pędziło drogą na północ. Prowadził ich wysoki mężczyzna w krwistoczerwonym płaszczu.

– Psy – orzekła Logan. – Prowadzi ich Bludgar.

– Pędzą w przeciwnym kierunku niż my.

– Nie mamy pewności dokąd – powiedział Godwin, niezbyt przekonywująco.

– Na tej drodze są tylko opuszczone wioski rybackie i sierociniec – odpowiedział Cichy.

– To miejsce prowadzą kapłani – zauważył Rycerz. – Nawet Bludgar niezrobiłby...

– I wnioskujesz to po jego dotychczasowych dokonaniach? – przerwała muDama.

– Musimy im pomóc – włączył się do rozmowyJakob.

– Nie zdążymy – stwierdził Godwin. – Musielibyśmy płynąć pod prąd.

– Z dobrym wiatrem mamy szansę – zauważyłIovis.

Wszystkie oczy zwróciły się na Rycerza.

– To tylko dzieci – stwierdził książę błagalnym tonem.

– Nie nasza wojna, nie nasza sprawa? – spytałaLogan.

Godwin spojrzał za oddalającym się oddziałem Psów. Zaklął pod nosem, kiedy zdał sobie sprawę, że podjął już decyzję.

*

Baron Bludgar modlił się głośno. Wychwalał imię Deusa wspaniałym psalmem, podczas gdy jego ludzie zaganiali kapłanów i sieroty do stodoły. Wydawałoby się, że podobna okazja naznaczona zostanie burzą lub innym dramatycznym zjawiskiem pogodowym, ale dzień był nadal uparcie piękny. Słońce jasno świeciło, kiedy ostatnie z dzieci, płacząca pięcioletnia dziewczynka, zostało zamknięte w pułapce. Pojedyncze mlecznobiałe obłoki przemierzały nieboskłon, a Psy barykadowały drzwi. Lekki, przyjemny wiatr poniósł krzyki przerażenia i modlitwy kapłanów, podczas gdy zapalano pochodnie. Bludgar dokończył swój psalm i z wyrazem czystej ekstazy malującym się na twarzy, wydał rozkaz. Dzierżące pochodnie dłonie wzniosły się i właśnie wtedy, pojedynczy bełt z kuszy przeszył powietrze, trafiając Czarnego prosto w rękę. I nagle przestało byćpięknie.

Defrim przeskoczył ostrokół i ruszył naprzód z dobytym toporem. Pierwszy stanął na jego drodze Młody. Klif uderzył go trzonkiem w mostek, trzasnęły żebra. Następny Wódka. Potężny cios niemal odrąbał mu ramię. Bliznodup doskoczył z mieczem, nie dał się tak łatwo sprowokować. Zaczęła się wymianaciosów.

Zza szopy wybiegła Logan. Pierwszego dopadła Dzikiego, cięła go nisko, w krocze. Poprawiła po szyi. Od razu przeszła do Dupci, szybko i drapieżnie. Trafiła w ramię iudo.

– Zastrzelcie ich! – wrzasnął Bludgar.

– Są za blisko naszych – próbował tłumaczyć Szefu. – Trafimy...

– Strzelać!

Zanim jego rozkaz mógł być wykonany, pomiędzy kuszników wpadł Iovis. Pojawił się jakby znikąd. Płynnie niczym tancerz przechodził pomiędzy żołnierzami, malując dwoma sztyletami krwawy obraz. Pisarczyk oberwał w szyję, był martwy, zanim padł na ziemię. Dziadek dostał w serce. Nors i Błazen odskoczyli w ostatniej chwili, chwycili za miecze, licząc na przewagę zasięgu.

Szefu ruszył w ich stronę, ale jego uwagę przykuł ktoś inny.

Rycerz wkroczył przez główną bramę. Ruszył prosto na barona, po drodze dobywając broń. Bludgar przyjął wyzwanie, podnosząc z ziemi ciężki, dwuręczny miecz. Szefu zaklął i uniósł kuszę. Bełt minął Godwina o milimetry. Rycerz dogonił cel. Baron rzucił w jego kierunku swoim krwawoczerwonym płaszczem, tuż za tkaniną podążało ostrze. Godwin przeciął materiał i z trudem sparował cięcie. Nie spodziewał się, że Bludgar zdoła wyprowadzać ataki z taką szybkością i siłą.

– Ugnij się przed wolą Deusa, grzeszniku! – wrzasnął baronBludgar.

– Pierdol się! – odpowiedział sir Godwin dor Gilbert i ruszył do ataku.

Uderzył z furią, siłą i przede wszystkim precyzją. Cały czas nacierał i skracał dystans, zmuszając Bludgara do defensywy. Wreszcie hrabia nie wytrzymał, postawił wszystko na jedną kartę, wyprowadzając potężny pionowy zamach znad głowy. Rycerz zwinnie zszedł z linii cięcia, zaatakował z boku, uderzając nisko, ostrze trafiło za kolanem. Przywódca Dzikich Psów ukląkł na jedną nogę, miecz wyślizgnął mu się z rąk.

– Deus mnie oca...! – wrzasnął, ale jego wypowiedź uciął miecz Godwina, wbijający się w ustabarona.

Kiedy bezwładne ciało Bludgara osunęło się na ziemię, dowódca 47 Oddziału Zwiadu Imperialnego rozejrzał się po polu bitwy. Defrim walczył naraz z Bliznodupem i Glutkiem. Logan i Iovis skupili się przy stodole, otoczeni przez Błazna, Czarnego, Dupcię i Norsa. No i był jeszcze Szefu, który stał zaledwie kilka kroków od Godwina, celując do niego z kuszy.

– To koniec – ogłosiłRycerz.

– Dla ciebie zpewnością.

– Dach stodoły siępali.

– Wiem, w zamieszaniu ktoś musiał trafić tampochodnią.

– Słuchaj, Bludgar nie żyje. To koniec. Skończmy to i uwolnijmy dzieci, zanim...

– Zaatakowaliście nas – stwierdził twardo Szefu. – Zabiliście moich ludzi, mojego dowódcę. Myślisz, że po prostu podamy sobie ręce na zgodę i sięrozejdziemy?

– Dzieci...

– Wojna.

Przez chwilę panowała cisza. Godwin zdał sobie sprawę, że walki się zatrzymały, wszyscy patrzyli na niego.

– Poddajemy się! – krzyknął wreszcie, odrzucając miecz. – To koniec, wygrałeś. Jesteśmy twoimi jeńcami! A teraz, czy możeszwreszcie...

– Bliznodup – krzyknął Szefu. – Co tak stoicie, otwórzcie te cholernąstodołę!

– Tak jest! – Na twarzy żołnierza pojawił się wyraźnyuśmiech.

Godwin rozejrzał się po placu. Pisarczyk, Dziki, Wódka i Dziadek leżeli martwi. Młody, Dupcia, Glutek i Czarny byli ranni. Po stronie czterdziestego siódmego Defrim i Logan wynieśli ze starcia kilka draśnięć.

– Daliście nam łupnia – podsumował Szefu.

– Wojna – odpowiedziałGodwin.

– Obawiam się, że nie mamy odpowiednich warunków, by wziąć jeńców. Dlatego, jak tylko zgasimy pożar, ty i twoi ludzie podniesiecie swoją broń i ulotnicie się z tego księstwa, rozumiemysię?

– Taki mamy zamiar. – Rycerz przez chwilę przyglądał się swojemu rozmówcy. – W tej wiosce, w której po raz pierwszy się spotkaliśmy... Wypuściłeś ich, prawda?

– Czy to maznaczenie?

– Ma.

Szefu przez chwilę spoglądał na ciało barona Bludgara.

– Nie pamiętam zdarzenia – orzekł wreszcie i ruszył w kierunku swoich żołnierzy.

*

Do Białego Młyna dotarli późnym popołudniem. Czekał tu już na nich ciepły posiłek, świeże ubrania i wygodne krzesła. Kiedy zjedli, jeden z żołnierzy zabrał chłopca na górę do jego pokoju. 47 Oddział Zwiadu Imperialnego został przy stoliku na dole, Longinus w ciszy postawił przed każdym z nich kieliszek wódki. Po czym się dosiadł. Humor miał wyraźnie kiepski.

– Dotarły nowe rozkazy – stwierdził. – Gołąb przyleciał tuż przed wami. Wojna sięskończyła.

– Mówiłam – powiedziała Logan.

– Doszło do decydującej bitwy – ciągnął Longinus. – Pod murami stolicy. Edrianowie zwyciężyli. Książę Wolmer i jego starszy syn polegli na polu bitwy. Reszta rodziny zginęła, kiedy padł zamek. Jedni mówią, że popełnili samobójstwo, inni, że zostali zamordowani.

– Trzeba będzie powiedzieć dzieciakowi – stwierdził ponuro Defrim. – Ciężko to przyjmie.

– Daj mu dokończyć – powiedział Godwin. W jego głosie było coś zimnego i nieprzyjemnego.

– Książę Edrianow zgodził się złożyć przysięgę wierności Imperatorowi, w zamian za pomoc w odbudowie księstwa. – Longinus podniósł kieliszek i wypił.

– I? – Rycerz wbił spojrzenie prosto w swegoprzełożonego.

– I zapewnienie stabilności dla nowej dynastii.

– O czym on mówi? – spytał Defrim wyraźnie zdezorientowany. Miny pozostałych zdradzały, że doskonale zrozumieli, co Longinus ma namyśli.

– Skąd wiedzą, że to my mamy chłopca? – Godwin rozejrzał się po pomieszczeniu. W karczmie było więcej żołnierzy, niż kiedy wyjeżdżali. I to lepiej uzbrojonych.

– Wiedzą, że ktoś go ma – usłyszał – czyli albo my, albo ktoś, kto nam służy.

– To tylko dziecko – stwierdziła Logan. Na twarzy Defrima dopiero teraz pojawiło się zrozumienie.

– Ostatni członek dynastii panującej – sprecyzował Longinus. – Ta wojna rozerwała państwo na dwie części i Edrianow nie zdoła go złożyć w całość, jeśli nadal będzie istniała szansa na powrót dawnej dynastii.

– Imperator mógłby użyć dzieciaka jako karty przetargowej – spróbował Iovis. – By szantażowaćEdrianowa.

– Już to rozważono – domyślił się Godwin. Wiedział, że jego ludzie też zauważyli wzrost liczby i uzbrojenia otaczających ich żołnierzy. – Imperator i jego doradcy rozważyli już wszystko.

Longinus pokiwał głową. A potem dolał wszystkim wódki.

– Jeśli dzieciak będzie żył, wybuchnie kolejna wojna. To pewne i nieuniknione. A Lavertania tego nie przetrwa. Nie teraz, nie po ostatnich pięciu latach. Dziesiątki tysięcy zginęły, połowa kraju jest wyludniona, gospodarka praktycznie nie istnieje, a barbarzyńcy są coraz bliżej granic. A granica Lavertanii to granica Terytoriów Centralnych, granica Imperium. To smutne, ale prawda jest taka, że życie tego chłopca oznacza śmierć dla kolejnych tysięcy. A jego śmierć może oznaczać przetrwanie dla całego Imperium.

– Skończyłeś? – Rycerz podniósł kolejnykieliszek.

– Nie. Jest jeszcze jedna kwestia. Niezależnie od wszystkiego, co powiem, niezależnie od wszystkiego, co wy myślicie, jesteśmy w armii, a to jest, psia jego mać, rozkaz! I teraz skończyłem. – Longinus połknął zawartość kolejnego kieliszka.

W pomieszczeniu zapadła cisza.

– Cholerna granica – westchnął cicho Rycerz. A później opuścił głowę z rezygnacją. – Coteraz?

– Nic – odpowiedział Longinus. – My zostaniemy tutaj. Dimi pójdzie na górę i załatwisprawę.

– To takie proste? Po prostu będziemy tusiedzieć?

– Nie, to nie jest proste. I nie będziemy tylko tu siedzieć. Będziemy też pić dużo wódki.

– Nie, – Iovis wstał. Ręce wszystkich w pomieszczeniu znalazły się nagle bliżej rękojeści mieczy. – Jakob zasłużył na więcej niż zwykły rzeźnik. Sam się tymzajmę.

Longinus przez chwilę mierzył go wzrokiem, wreszcie kiwnął głową. Cichy wolnym krokiem ruszył w kierunku schodów, później wszedł na górę. Nikt się nie odezwał. W pomieszczeniu niepodzielnie zapanowało milczenie. Wreszcie Godwin podniósł ze stołu kieliszek. Przez chwile wpatrywał się w jegozawartość.

– Ku chwale Imperium – powiedział wreszcie, a potem wypiłwódkę.