Szare Płaszcze: Komandoria 54 - Marcin A. Guzek - ebook + audiobook

Szare Płaszcze: Komandoria 54 ebook

Marcin A. Guzek

4,2

Opis

Na rubieżach upadającego Imperium, w dowodzonej przez Olafa Komandorii 54, stacjonuje grupa nowicjuszy Zakonu Szarej Straży. Ten mały i niedoświadczony oddział ma za zadanie egzekwować prawo i zapewnić osadnikom bezpieczeństwo. Nie będzie to jednak proste.

Na pograniczu schronienia szukają adepci zakazanych sztuk, przestępcy i zbiegli niewolnicy. Granicę przekraczają dzikie plemiona, a w łupieżczych wyprawach towarzyszą im potężni szamani i nadprzyrodzone istoty. Imperium wystawia przeciwko nim  nie grupę rycerzy w lśniących zbrojach, a niedoświadczonych rekrutów pod wodzą zgorzkniałego weterana. Czy to może się skoczyć inaczej niż pożogą i zgliszczami, płaczem ocalałych i lamentem wziętych w niewolę?

W krainie wykreowanej przez Marcina Guzka brak błędnych rycerzy, z zamków pozostały ruiny, a w ciemności czają się istoty straszniejsze od smoków. Czoła zaś stawią im nie kryształowi bohaterowie, lecz ludzie obciążeni słabościami i sekretami. Komandoria 54 to miejsce, do którego zajrzeć powinien każdy miłośnik fantasy brutalnego i brudnego jak walka o przetrwanie na skraju cywilizowanego świata.
Daniel Nogal, autor Malajski Excalibur
 i Betelowa rebelia: Spisek

Przyjemny mariaż historycznej wiedzy autora z fabularną lekkością, przyprawiony ostrymi żeleźcami toporów i świstem strzał. W sam raz by umilić deszczowe popołudnie.
Jacek Łukawski, autor Krew i stal i Grom i szkwał

Kto czytał opowiadania Marcina A. Guzka, wie, że autor ten nawet poruszając się na gruncie utartych konwencji potrafi zaskoczyć. Wraz z pierwszym tomem „Szarych Płaszczy” fanowie fantasy otrzymają wartką, wciągającą i niezwykle brutalną opowieść, pełną przygód i niespodziewanych zwrotów akcji, ale też i autentycznych ludzkich dramatów, do tego okraszoną czarnym humorem. Jej największym atutem wydają się jednak bohaterowie – niejednoznaczni, ułomni, zwichrowani, lecz przez to właśnie budzący sympatię czytelnika. Nie przywiązujcie się tylko do nich zbyt mocno.
Artur Laisen, autor CK Monogatari i Studnia Zagubionych Aniołów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (119 ocen)
55
41
18
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ursus040666

Dobrze spędzony czas

dobrze, że ktoś zginął, nadaje to autentyczności.dobrze napisane.polecam
00

Popularność




Marcin A. Guzek

Szare Płaszcze:

Komandoria 54

Szare Płaszcze: Komandoria 54

Copyright © Marcin A. Guzek

Copyright © Wydawnictwo Genius Creations

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover art by Jacek Łukawski

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. 

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2017

druk ISBN 978-83-7995-095-9

epub ISBN 978-83-7995-096-6

mobi ISBN 978-83-7995-097-3

Redakcja: Emil Strzeszewski

Korekta: dr Marta Kładź-Kocot

Projekt okładki Jacek Łukawski

Skład okładki Paweł Dobkowski

Skład i typografia: Studio Grafpa, www.grafpa.pl

Redaktor naczelny: Marcin A. Dobkowski 

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana  ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie,fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie,ani odczytywana środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Podmiejska 13 box 27

85-453 Bydgoszcz

[email protected]

www.geniuscreations.pl

Książka dostępna w księgarni: www.MadBooks.pl,

www.eBook.MadBooks.pli eBooks4U.pl

Smoczycy, Michałom, Jerzemu,

rodzicom i wszystkim innym,

którzy mnie wspierali.

Rozdział I

Obleśni – to było pierwsze słowo, które przychodziło Valerianowi do głowy, kiedy próbował opisać towarzyszy. Brudni, śmierdzący, ubrani w nigdy nieprane szmaty. Siedzieli przy ognisku, gotując w starym kociołku coś, co cuchnęło jeszcze gorzej niż oni. Starał się więc trzymać jak najdalej. Niemal bał się, że ten odór mógłby przejść na niego.

Więc tak to ma wyglądać? – spytał w duchu sam siebie. Po wszystkim, co zrobiłem, co poświęciłem i co wycierpiałem? Jak do tego doszło?

Rozejrzał się dookoła, ale pradawna puszcza, w której przebywali, nie przynosiła żadnych odpowiedzi. Wszechobecną ciszę zakłócało tylko nienaturalnie brzmiące bulgotanie, dochodzące ze starego, wyszczerbionego kociołka.

– Będziesz jadł? – spytał zachrypniętym głosem Bliższy.

– Chyba sobie daruję – odpowiedział Valerian, nawet nie zerkając na pokrytą czyrakami twarz banity.

Wstał i odszedł kilka kroków w głąb lasu, próbując uciec od smrodu. Po tygodniach wędrówki jego drogie ubranie było całkowicie zniszczone. Guziki poodpadały z eleganckiego dubletu, nogawice rozdarły się na kolanach, a całość już dawno zmieniła kolor na błotny. Żywił jednak nadzieję, że wciąż wygląda lepiej niż te zwierzęta przy ognisku.

Bliższy i Dalszy – tak nazywał swoich towarzyszy, zależnie od tego, gdzie akurat stali. Prawdziwe imiona nie interesowały go i nawet nie próbował ich spamiętać. I tak nie miał z nimi o czym rozmawiać. Jeszcze do niedawna był lekarzem z Wolnych Miast. Do czasu aż zabobonni głupcy przyszli po niego w środku nocy i zabrali wszystko, co miał. Nie potrafili docenić znaczenia jego pracy.

Był gotów umrzeć, spoglądając swoim oprawcom w oczy. Jak męczennik zginąć za sprawę, której poświęcił już tak wiele. Ale nie mógł. Jego praca nie była jeszcze ukończona, a nikt inny nie podołałby zadaniu. Nikt inny nie miał wiedzy i determinacji, potrzebnych, by zakończyć to dzieło. Więc uciekł, unikając prześladowców.

A teraz wylądował tutaj, na środku pustkowia, z bandą degeneratów.

– Znów śnisz na jawie? – rozbrzmiał nad nim donośny, głęboki głos Olbrzyma.

Valerian nigdy nie mógł zrozumieć, jakim cudem ktoś tych rozmiarów mógł poruszać się tak cicho.

– Czy już czas? – spytał, odsuwając się o kilka kroków od przybysza.

– Tak. Tej nocy ruszycie. – Wielkolud usiadł na pniu, a jego oczy znalazły się na równi z oczami stojącego człowieka. – Jesteś gotów?

– Oczywiście, że jestem. W tej cholernej puszczy nie ma do roboty nic poza byciem gotowym.

Nie podobało mu się, że kolos na niego patrzy. Całkowicie czarne oczy tej istoty miały w sobie coś przeraźliwie przenikliwego. Jakiś magnetyzm. Nie sposób było przestać w nie patrzeć.

– Dobrze... Będę potrzebował trzech z jednej krwi. Jedną młodą.

– Jak młodą? – spytał Valerian, z pewnym zaniepokojeniem.

Olbrzym podrapał się po łysej głowie. Całe jego ciało, okryte jedynie przepaską biodrową, wydawało się pozbawione wszelkiego owłosienia.

– Nie więcej niż osiem wiosen. Ale nie martw się, jestem pewien, że obstawa świetnie sobie poradzi z tym zadaniem – stwierdził, zerkając w kierunku banitów przy ognisku. – Dzieci to wręcz ich specjalność.

Twarz Valeriana wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia.

– Ciekawe – zauważył jego rozmówca. – Powiedz mi, przyjacielu, bo wolę to wiedzieć na przyszłość. Gdzie dokładnie przebiega granica wiekowa, poniżej której porywanie, torturowanie i mordowanie wydaje ci się czymś obrzydliwym?

– Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla sprawy! Nie czerpałem z tego przyjemności. To była tragiczna konieczność.

– Zabawne. Tamci dwaj – wielkolud wskazał Bliższego i Dalszego – wszystko, co zrobili, zrobili dla siebie. I czerpali z tego olbrzymią przyjemność. I oto jesteście dokładnie w tym samym punkcie.

Gigant wstał i powoli ruszył przed siebie.

– Uważajcie na Szaraków. Z tego, co słyszałem, Zakon ściąga w najbliższym czasie nowych rekrutów w tę okolicę.

Pięści Valeriana zacisnęły się na samą myśl o oprawcach z Szarej Straży.

– I jeszcze jedno. Upewnij się, że dziecko, które przyprowadzicie, jest nietknięte. – Olbrzym wymownie spojrzał w kierunku zbirów przy ognisku.

Obrzydzenie malujące się na twarzy Valeriana musiało go wielce rozbawić, gdyż odszedł, uśmiechając się, jak gdyby właśnie usłyszał wyśmienity dowcip.

*

Duncan ukląkł na trakcie i przez chwilę uważnie przyglądał się śladom.

– Wilk – orzekł wreszcie.

– Szokujące – skomentował Edwin z wysokości swojego konia. – Wilk. Kto by się spodziewał. Ostatecznie nie jesteśmy w środku puszczy czy czegoś takiego.

Rozłożył ręce, wskazując otaczające ich ze wszystkich stron nieskończone zastępy drzew.

– Nie widzisz w tych śladach niczego dziwnego? – spytał tropiący, spoglądając na swojego towarzysza.

Jeździec przybrał zamyśloną minę, którą zwykł robić, gdy udawał zastanowienie.

– Tamten ślad jest faktycznie dziwny – odparł.

– To zwykła kałuża – skwitował Duncan.

– Albo tylko chce, żebyśmy tak myśleli – zaznaczył konny, podnosząc do twarzy palec wskazujący prawej ręki. – Daj spokój, nigdy nawet nie widziałem żywego wilka. O co ci chodzi?

– Był sam – stwierdził łowca.

– A to ważne, ponieważ?

– Wilki to zwierzęta stadne. Jak Szarzy Strażnicy. Zwykle trzymają się razem.

Myśliwy wstał i otarł czoło ręką. Mimo letnich upałów miał na sobie kolczugę, na którą założył tunikę z herbem Zakonu Szarej Straży.

– A czy to mały wilk? – spytał jego towarzysz.

– Raczej dosyć duży.

– Szkoda. Jakby był mały, moglibyśmy go złapać i wytresować. To byłoby coś, mieć własnego wilka. Może nawet byłby szary. W balladach, które śpiewałem w Wolnych Miastach, Szarzy Strażnicy często mieli ze sobą szare wilki.

– I naprawdę wierzyłeś w te ballady?

– Oczywiście, że nie. Część z nich sam wymyśliłem – westchnął śpiewak. – Gdybyśmy wpadli do jednej z okolicznych wiosek z małym szarym wilczkiem, nie potrzebowalibyśmy nawet szarych płaszczy. Wszystkie kobiety i tak by się na nas rzuciły.

Słońce powoli obniżało się w swojej wędrówce po nieboskłonie, temperatura nadal jednak była nieznośna. Duncan w swoim pancerzu wyglądał, jakby zaraz miał się ugotować.

– Wiesz, że moglibyśmy jechać nago, a i tak wszyscy tutaj wiedzieliby, że należymy do Szarej Straży – stwierdził bard, sam ubrany jedynie w lekki kaftan.

– Miejscowi muszą czuć przed nami respekt. Człowiek w zbroi wzbudza większy respekt niż człowiek w podartej koszuli.

– Po raz nie wiem który powtarzam, ona nie jest podarta! To ma tak wyglądać. W ogóle nie znasz się na modzie Wolnych Miast. I uwierz mi, że nieprzytomny człowiek w kolczudze nie wzbudzi większego respektu.

– Jestem daleki od utraty przytomności – zapewnił młodzieniec stanowczo, po czym uciszył towarzysza ruchem ręki. Nasłuchiwał.

Las wydawał się spokojny jak zawsze. Potężne drzewa nachylały się nad starym, szerokim traktem imperialnym, jakby gotowe w każdej chwili na niego wkroczyć. Minęło ponad sto lat od czasu, kiedy ostatnio ktoś naprawiał tę drogę. Przyroda coraz wyraźniej pochłaniała szlak, tak jak pochłonęła już większość innych śladów minionej cywilizacji.

– Wóz – stwierdził wreszcie Duncan.

I po chwili, na potwierdzenie jego słów, ich oczom ukazał się nadjeżdżający z naprzeciwka pojazd.

– O tej porze, zgaduję, to będzie Stary Nolan – ocenił Edwin.

Kiedy powóz się zbliżył, zobaczyli, że obok starego, pomarszczonego woźnicy siedziała jedna z jego licznych rudych i piegowatych wnuczek. Duncan nie miał pojęcia, która, gdyż nie rozróżniał dziewcząt. Poza tą dwójką, z tyłu wozu, na skrzyniach, siedziała jeszcze przygarnięta przez mężczyznę dziewczyna o imieniu Amelia.

– Witamy pana gospodarza! – zakrzyknęli jeźdźcy.

– Na patrolu, widzę – odparł starzec.

– Służba nie drużba – powiedział Edwin tonem kogoś ciężko pracującego.

– A my z Nowej Wioski wracamy. Zapasy żeśmy uzupełniali.

– Nie ma z wami Magnusa? – spytała siedząca obok Nolana wnuczka, chyba środkowa, Tatria.

– Nie – pośpieszył z wyjaśnieniem Edwin, szczerząc się do dziewczyny. – Nasz wielki przyjaciel pozostał pilnować Komandorii. Spodziewamy się dziś przybycia nowych rekrutów.

– Miejscowe dziewki się ucieszą – powiedział z przekonaniem Nolan. – Niech tylko trzymają się z dala od moich dziewuch, bo jaja pourywam. A ty też się tak do niej nie szczerz, wyjcu. Moje wnuczki są dla lepszych od ciebie.

– Wypraszam sobie, Szary Strażnik to na pewno najlepsza partia w okolicy.

– Ano, Szary Strażnik, a nie jakiś rekrut z daleka. Płaszcz najpierw zdobądź, to może wnuczki na ciebie spojrzą.

– To może chociaż panienka Amelia się zlituje i obdarzy biednego śpiewaka uśmiechem?

– Panienka Amelia ma lepszy gust do mężczyzn – odpowiedziała dziewczyna, taksując go spojrzeniem.

– Z pewnością ostrzeżemy nowych rekrutów, by trzymali ręce przy sobie – zapewnił Duncan, przerywając rozmowę. – A teraz powinniśmy ruszać. Nasza zmiana się jeszcze nie skończyła.

Skinęli głowami i ruszyli naprzód. Nolan pogonił dwie stare kobyły, które ciągnęły jego powóz.

– Myślisz, że ktoś powinien powiedzieć starcowi, że większość chłopów w sąsiedztwie nie trzyma swoich rąk z dala od jego wnuczek? – spytał bard.

– Tylko jeśli chcesz mieć go na sumieniu. Jego albo połowę mężów w tej okolicy…

Ruszyli dalej w swoją stronę. Trubadur nie mógł jednak powstrzymać się przed kolejnym komentarzem.

– To niepojęte. Oto jesteśmy inteligentni, obyci, wykształceni, kulturalni. Dwa wspaniałe przykłady przyszłych Szarych Strażników, a tymczasem wszystkie dziewki w okolicy oglądają się tylko za tym tępym wielkoludem Magnusem. Nolanówny prawie wyskakują z ubrań na sam jego widok. Ja rozumiem, że jego gabaryty i pewien ruralistyczny wdzięk mogą lepiej przemawiać do prostych niewiast zamieszkujących te, bądź co bądź, wiejskie okolice. Jednak nadal jest to zaskakujące.

– Może to dlatego, że używasz słów w stylu „ruralizm” – zauważył Duncan.

Było już późno. Mieli właśnie kończyć patrol i wracać do komandorii, gdy w oddali pojawiła się trójka jeźdźców.

– Wygląda na to, że przybyli nowi rekruci – stwierdził Duncan.

*

Nowoprzybyli stanowili dziwaczną zbieraninę, nawet jak na rekrutów Zakonu. Arystokrata, mnich i wyjątkowo osobliwa kobieta. Wszyscy troje byli mniej więcej w wieku Duncana i pochodzili z południa, z Terytoriów Centralnych, gdzie mieściło się serce Imperium. Pierwszym jeźdźcem był Nathaniel, trzeci syn księcia Terylu, o czym nie omieszkał poinformować już przy pierwszej okazji, szczerząc przy tym swoje doskonale białe zęby.

Na drugim koniu siedział Lucius, niezbyt postawny chłopak, z ogoloną na czubku głową. Jego ubranie stanowił podniszczony mnisi habit, na który niechlujnie naszyto herb z wizerunkiem Szarej Wieży.

Ostatnia jechała młoda kobieta o imieniu Cassandra. Była drobną niewiastą w całkowicie niedopasowanym męskim ubraniu.

– Czy ta komandoria ma już dowódcę rekrutów? – spytał Nathaniel, kiedy skończyli się przedstawiać i ruszyli w dalszą drogę.

– Tak się składa – odpowiedział Duncan – że ja pełnię tą funkcję.

Przybysz po raz pierwszy naprawdę zatrzymał na nim wzrok.

– I jestem pewien, że świetnie sobie radzisz. – Ku zaskoczeniu wszystkich zabrzmiało to naprawdę szczerze. – Rozumiem, że masz jakieś doświadczenie na froncie dowodzenia?

– Nie – przyznał niechętnie zapytany. – Ale mój ojciec był Szarym Strażnikiem, więc można powiedzieć, że całe życie spędziłem w Zakonie.

– Świetnie, będę potrzebował kogoś takiego w roli zastępcy.

Zszokowany Duncan bezskutecznie próbował znaleźć odpowiednią odpowiedź. Na szczęście Edwin postanowił przerwać rozmowę, zmieniając temat.

– Więc zgaduję, Luciusie, że jesteś mnichem?

– Tak... to znaczy nie. W sensie... – mężczyzna wydawał się wręcz przerażony faktem, że ktoś zwrócił na niego uwagę – …wychowałem się w klasztorze, ale nigdy nie przyjąłem święceń. Opat stwierdził, że muszę najpierw zobaczyć świat poza wyspą.

– Wyspą?

– Tak. Nasz klasztor jest położony na małej wysepce. Mieszkają tam tylko braciszkowie i...

– Chwila. Jak to… tam się wychowałeś?

– Moi rodzice zginęli, kiedy byłem dzieckiem. Katastrofa okrętu. Fale wyrzuciły mnie na brzeg i zakonnicy postanowili się mną zaopiekować.

– Więc nigdy nie widziałeś żadnego kawałka świata poza klasztorem?

– Nie. Nigdy. Ale dużo czytałem! – dodał pośpiesznie Lucius.

– Ten przydział zaczyna się robić coraz ciekawszy – stwierdził pieśniarz, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Ciekawe, kogo przyślą nam z transportem z zachodu?

– Z zachodu? – spytał Nathaniel.

– Tak. Ma przybyć dzisiaj – wyjaśnił Duncan. – Trochę zapasów wraz z trójką rekrutów. Szczerze mówiąc, nie spodziewaliśmy się was przez następne dwa lub trzy dni.

– No cóż, postanowiłem nadać odpowiednie tempo – odparł arystokrata. – Nie mogłem się doczekać tej nowej komandorii.

– Jestem pewny, że człowiek z twoim pochodzeniem będzie nią po prostu zachwycony. – Jakimś sposobem w głosie barda nie zabrzmiał nawet cień kpiny.

*

Podróż zajęła im jeszcze ponad godzinę. Dla Duncana była to wyjątkowo nieprzyjemna wycieczka, choć Edwin wydawał się szczerze rozbawiony sytuacją.

Wczesnym wieczorem ich oczom ukazała się Komandoria 54. Drewniana palisada otaczała pierwotną strażnicę legionu, okupującą niewielki obszar między linią traktu a brzegiem Głębokiego Jeziora. Wewnątrz ogrodzenia znajdowała się przede wszystkim stara, pokryta mchem kamienna wieża. Do niej przylegał podłużny, częściowo wkopany w ziemię drewniany barak. Centralny punkt dziedzińca stanowiła stara kamienna studnia. Były tu jeszcze dość duże stajnie i niewielka przystań, obok której na brzeg wyciągnięto małą łódkę. Na powitanie wyszedł Magnus, wielki, ruralistyczny osiłek, jak zwykł określać go Edwin.

Nathaniel ocenił całe miejsce bardzo krytycznym spojrzeniem.

– Gdzie są kwatery dla wysoko urodzonych rekrutów? – zapytał.

– Wszyscy rekruci śpią razem w baraku – wskazał Duncan. – W wieży jest jeden pokój, ale należy on do Olafa, naszego Szarego Płaszcza.

Nathaniel wyraźnie nie wydawał się z tego zadowolony.

– Ty! – zawołał do Magnusa. – Zajmij się naszymi końmi. Lucius, weźmiesz mój bagaż.

Ku irytacji Duncana obaj posłusznie przystąpili do wykonania zleconych im zadań.

Dowódca rekrutów zeskoczył z konia i rzucił lejce Magnusowi, trochę zły na siebie, że to robi, po czym ruszył za arystokratą w kierunku baraku. W podłużnym pomieszczeniu pod ścianami stało w równych odstępach dziesięć drewnianych łóżek. Szlachcic z rosnącą dezaprobatą potupał w klepisko podłogi.

– Połóżcie moje rzeczy tutaj – nakazał, siadając na jednym z łóżek.

– Tu śpi Magnus – zaprotestował Duncan.

Zdawało się, że Nathaniel dopiero teraz zauważył wielkoluda.

– Wezmę twoje łóżko, możesz sobie wybrać inne – zwrócił się do postawnego rekruta. – Luciusie, ty zajmij łóżko obok, żebym miał cię pod ręką.

– Tu śpi Magnus – powtórzył twardo dowódca rekrutów.

– Wybacz. Może nie dosłyszałeś za pierwszym razem. Jestem księciem.

– Byłeś księciem. Po miedzianym pierścieniu zdobiącym twój palec wnioskuję, że jesteś raczej rekrutem Szarej Straży, tak samo jak Magnus.

– Urocze. – Nathaniel roześmiał się. – Równość, braterstwo i wspólna walka z magami i siłami ciemności. Jak w balladach, prawda? Naprawdę zaczynam cię lubić, Duwanie.

– Duncanie.

– Nie będę się sprzeczał. A teraz, wracając do mojego łóżka...

– Jego łóżka.

– Chyba jednak nie zacznę cię lubić.

– Przeżyję, a teraz...

– Nie szkodzi – przerwał Magnus, stawiając skrzynkę we wskazanym miejscu. – Pan może zająć to łóżko.

Duncan, nie mając już właściwie nic do dodania, po prostu odwrócił się i wyszedł na zewnątrz. Przez chwilę przeklinał pod nosem, po czym rozejrzał się po dziedzińcu. Dostrzegł Edwina, siedzącego na pieńku obok wejścia do starej wieży.

– Ten książęcy bufon traktuje ich jak swoją własność – poskarżył się, podchodząc bliżej.

– Szokujące. Kto by się tego spodziewał po kimś takim?

– A oni zdają się nie mieć nic przeciwko. – Duncan całkowicie zignorował drwinę. – Zachowują się jak jego służący.

– Ty zachowujesz się jak służący Olafa.

– To co innego, Olaf jest Szarym Płaszczem i naszym przełożonym. Nie jakimś nadętym arystokratą.

– Wiesz, na czym polega twój problem? – przerwał mu Edwin. – Wychowałeś się w Szarej Straży.

– Co to...

– To, że może i zobaczyłeś kawał świata, ale nigdy faktycznie w nim nie żyłeś.

Kilka metrów dalej, na środku dziedzińca, stała Cassandra. Dziewczyna nachylała się nad starą, kamienną studnią i z wyraźnym zainteresowaniem wpatrywała w ciemną otchłań poniżej.

– Popatrz – dodał bard. – Odkąd przyjechaliśmy, zsiadła z konia, podeszła do studni i od tamtej pory się nie ruszyła. Myślisz, że chce skoczyć?

– Myślę, że ktoś z nas powinien ją o to zapytać.

– A ja myślę, że to doskonałe zadanie dla dowódcy rekrutów – stwierdził z przekonaniem Edwin.

– Ta studnia i tak jest zapieczętowana kratą. – Dowódca rekrutów spróbował uniku, ale odpowiedzialna część jego natury ostatecznie wzięła górę.

Wzruszył ramionami i podszedł do dziewczyny.

– Masz na imię Cassandra, tak?

Dziewczyna nie zareagowała, więc Duncan postanowił zwrócić na siebie uwagę, kładąc rękę na jej ramieniu. Tym razem reakcja była błyskawiczna. W ułamku sekundy Cassandra znalazła się dwa kroki dalej, ściskając sztylet i wbijając w niego spojrzenie drapieżnika gotowego do ataku.

– Spokojnie – powiedział mężczyzna, podnosząc ręce wyżej, by pokazać, że jest nieuzbrojony. – Nie zrobię ci krzywdy. Chciałem tylko porozmawiać.

– Nie lubię... – Cassandra zrobiła krok do tyłu, obchodząc studnię – …nie lubię, kiedy inni... Kiedy się mnie dotyka.

Dopiero kiedy znalazła się po przeciwnej stronie studni, ostrze zniknęło z jej ręki równie szybko, jak się pojawiło. Wzrok znów wbiła w głęboką ciemność.

– To stara studnia. – Jakoś nic lepszego nie przyszło mężczyźnie do głowy. – Pewnie równie stara jak wieża.

– Starsza – stwierdziła stanowczo Cassandra, nie podnosząc wzroku.

Duncan nie miał pojęcia, co jeszcze może powiedzieć. W tej dziewczynie było coś niepokojącego. Z tym większą ulgą powitał widok wjeżdżających przez bramę jeźdźców.

Na pierwszym koniu jechał Olaf, wysoki, chudy, wręcz kościsty Szary Strażnik. Jego ubiór był stary, zniszczony i wielokrotnie połatany. Pod tym względem doskonale współgrał z poznaczoną licznymi bliznami twarzą. W całej postaci Olafa było coś, co przywodziło na myśl wieżę, w której mieszkał. Pradawną, wyniszczoną, lecz nadal funkcjonalną ruinę.

Za Olafem podążali kolejni nowi rekruci: dwoje konno i jeden na wyładowanym po brzegi wozie. Na pierwszym koniu jechał Nord. Potężnie zbudowany mężczyzna był typowym przedstawicielem wojowników znad Północnego Morza. Miał długie włosy koloru słomy. Takie same porastały jego twarz, potężną brodą opadając na klatkę piersiową w dwóch warkoczach. Ubrany był tylko w spodnie, eksponując pokryty tatuażami tors. Do siodła przytroczone miał cztery topory różnych rozmiarów i kształtów.

Następny był wóz z zapasami. Kierowała nim atletycznie zbudowana blondynka, ubrana w białą, dosyć obcisłą koszulinę, która ledwo była w stanie pomieścić widowiskowych rozmiarów biust. Trochę odwracało to uwagę od faktu, że kobieta była uzbrojona w miecz i dwa sztylety.

Ostatnim jeźdźcem również była dziewczyna. I to wyjątkowo piękna dziewczyna. Długowłosa brunetka o zielonych oczach, ubrana po męsku, lecz elegancko, w stylu typowym dla Wolnych Miast. Było w niej coś wyniosłego, ale delikatnego zarazem.

– Duncan, do mnie. – Z zamyślenia wyrwał go głos dowódcy. – Mamy nowych rekrutów, spotkałem ich w Nowej Srebrnicy. A ci to kto? – Wskazał na mężczyzn wychodzących właśnie z baraku.

– Nowi rekruci. Przyjechali dzisiaj z południa.

– Wcześnie.

– Mieliśmy dobre tempo – wtrącił szlachcic, podchodząc. – Może się przedstawię...

– Nie trzeba. – Szary Strażnik zeskoczył z konia. – Zbierzcie się za chwilę obok studni, zrobimy wam małą odprawę. – Ruszył szybkim krokiem w kierunku wieży.

Młodzian zasalutował plecom swojego przełożonego, po czym spróbował pomóc pięknej brunetce zsiąść z konia. Nie był niestety jedynym, któremu przyszło to do głowy.

– Pani pozwoli, że pomogę. – Padły słowa, podkreślone doskonałym, książęcym uśmiechem.

– Dziękuję. – Dziewczyna odwzajemniła uśmiech, przyjmując pomoc.

– Pani pozwoli, że się przedstawię, Nathaniel Everson z Terylu. – Skłonił się, całując jej dłoń.

– Czy Eversonowie nie są rodziną panującą w Terylu?

– Istotnie. Zdaje się, że chyba są. – Wahanie w głosie Nathaniela było perfekcyjnie niewymuszone.

– Ej, ty! – Głos blondynki z wozu zabrzmiał jak na musztrze. – Rusz tyłek i pomóż mi to rozładować!

– Oczywiście – stwierdził Duncan, ruszając w jej stronę i próbując ignorować wyraz rozbawienia na twarzy obserwującego ich z boku Edwina.

*

– Witajcie, bando gówniarzy – przywitał się Olaf kilka chwil później, z dezaprobatą patrząc na grupę zebraną na dziedzińcu. – To urocze miejsce, w którym się znajdujecie, to Komandoria 54 Zakonu Szarej Staży. Znana również jako Kurwidołek. Jesteśmy tu, bo zanim wszystko poszło w cholerę, tutejsze wzgórza słynęły z bogatych złóż. Gdyby udało się wznowić wydobycie w tutejszych kopalniach, być może te tereny wróciłyby na łono cywilizacji, a wtedy my, Szara Straż, moglibyśmy stwierdzić, że to nasza zasługa, co da nam strategiczną przewagę i pozwoli pokierować losami tych terenów. Niestety, nawet jeśli się uda, efekty i tak nie będą widoczne wcześniej niż za kilka lat. Dlatego też Rada Zakonu uznała, że zamiast przysyłać tu pełną obsadę Szarych Płaszczy, wystarczy umieścić na tym zadupiu bandę rekrutów i jednego weterana w charakterze dowódcy. Znaczy mnie. – Wskazał palcem na swoje gęste, czarne wąsiska. Wiatr zawiał ciut mocniej, lekko poruszając zniszczonym płaszczem Olafa, jakby dla podkreślenia jego słów.

– Przez najbliższe miesiące zajmiemy się głównie nawiązywaniem przyjaznych stosunków z miejscową ludnością, pomaganiem w rozwiązywaniu jej problemów, patrolowaniem traktów, koordynowaniem prac przy wznowieniu wydobycia w kopalniach i tym podobnymi. Tylko nie myślcie sobie, że to będzie sielanka. Jesteśmy na Rubieży, do najbliższej Komandorii Straży jedzie się prawie tydzień. W podobnej odległości znajduje się najbliższa siła zbrojna, którą moglibyśmy poprosić o pomoc. Co więcej, jeśli przetrwacie następny rok, nadal będziecie musieli starać się sprostać moim wymaganiom. Ci, którym się uda, zasłużą sobie na miejsce pośród Szarych Strażników, reszta albo się złamie i wycofa, albo zginie. I pamiętajcie: tylko czterech na dziesięciu rekrutów faktycznie dostaje płaszcz. Z pozostałych sześciu dwóch zwykle rezygnuje, dwóch po prostu się nie nadaje i dwóch ginie. – Ostatnie słowa wypowiedział, patrząc im prosto w oczy, jakby zastanawiał się, kto z nich pierwszy wyląduje w grobie.

Przez chwilę chodził w tę i z powrotem wzdłuż szeregu, przyglądając się zebranym, wreszcie wznowił przemowę.

– Tych trzech po prawej to Duncan, Magnus i Edwin. Pierwszy pełni funkcję dowódcy rekrutów, choć kto wie, czy nie ma wśród was lepszego kandydata. – Słowa nie były skierowane do nikogo konkretnego, co nie przeszkodziło Nathanielowi błysnąć swoimi doskonale białymi, książęcymi zębami w uśmiechu triumfu. – Pozostali dwaj to Wielkolud i Śmieszek. Przez pierwszych kilka dni będą was niańczyć, bo znają już teren, a ja nie mam na to czasu. Wasze imiona, szczerze mówiąc, gówno mnie obchodzą, ale muszę wiedzieć, co potraficie, więc zacznijmy od mojej lewej. Tak, to oznacza ciebie, Nordzie.

– Ulgar Wulgarson z...

– Nieważne – przerwał Olaf. – Potrafisz władać tym toporem?

– Zabiłem już pięć osób.

– Świetnie. Przyjmę, że niektóre z nich nawet się broniły. Jesteś spory, to dobrze, ludzie nie będą chcieli z tobą zadzierać. Na razie chyba nazwę cię po prostu Nordem. Następny.

– Jestem Nathaniel Everson, trzeci syn księcia Eversona, władcy Terylu...

– Nie! – Kolejny ostry okrzyk. – Byłeś synem władcy Terylu, teraz jesteś po prostu Nathaniel. Wiem, jak chowają się władcy Terylu, więc wiem też, czego cię już nauczyli, Książę. Następna.

– Po prostu Clara – powiedziała stojąca obok brunetka, spoglądając na rozmówcę z czysto arystokratyczną godnością.

– Widzisz, Książę, mamy tu kogoś, kto szybko się uczy. Co potrafisz, „po prostu Claro”?

– Jeżdżę konno, potrafię czytać i pisać, miałam też nauczyciela szermierki...

– Starczy, słyszę po akcencie, że to Wolne Miasta Zachodu, wiem, czego się tam uczy młode damy. Młoda Damo. Przejdźmy dalej.

– Matylda – powiedziała atletyczna blondynka. – Potrafię walczyć. Dobrze.

– I to mi się podoba. Prosto, wymownie. Może nawet zapamiętam twoje imię. Następny.

– L... Lu... Lucius – wyksztusił z siebie młodzieniec, wyglądając, jakby miał zamiar stracić przytomność. – Wychowałem się w klasztorze na... Umiem czytać i pisać. I dużo czytałem.

– Przyszły Kruk, co? No cóż, ktoś w tym Zakonie musi umieć myśleć. Nazwiemy cię Mnichem, łatwo będzie poznać po fryzurze. I wreszcie ty.

Dziewczyna na końcu szeregu stała z oczami wbitymi w niebo.

– Hej, dziewko, słyszysz mnie?

– Tak – odpowiedziała sennie.

– To może się przedstaw.

– Cassandra.

Olaf zerknął na zgromadzonych, jakby zastanawiając się, czy nie staje się właśnie ofiarą jakiegoś żartu.

– A co potrafisz, Cassandro? – spytał wreszcie.

– Byłam wcześniej sztukmistrzem – stwierdziła powoli dziewczyna.

– Sztukmistrzem? A co potrafiłaś robić jako ten sztukmistrz?

– Rozśmieszałam ludzi. Chodziłam po linie. Żonglowałam. Stałam na głowie na pędzącym koniu. Plułam ogniem. I czasami jeszcze rzucałam nożami z przepaską na oczach. Byłam błaznem.

– Czekaj. – Olaf rozejrzał się po dziedzińcu. – Byłabyś w stanie trafić tamto jabłko?

Nóż przeleciał obok jego ucha i trafił w owoc. Starzec odwrócił się błyskawicznie, ale Cassandra stała dokładnie w tej samej pozycji, co chwilkę wcześniej, nadal patrząc wprost na niego.

– Niezłe oko – stwierdził, zastanawiając się, skąd dziewczyna w ogóle wyciągnęła ostrze. – Potrafisz też strzelać z łuku?

– Nie wiem. Nigdy nie miałam łuku. – Jej wzrok znów wbił się w niebo.

– Taa, ciebie chyba nazwiemy Wariatką.

Dowódca wrócił na środek i jeszcze raz przyjrzał się wszystkim, po czym przystąpił do drugiej części swojej odprawy.

– Jak wspomniałem, przed Upadkiem było to tętniące życiem miejsce, ale Plagę przetrwała tylko jedna mała osada. Jakieś pół wieku temu nowi osadnicy zamieszkali w ruinach największego miasta w tej okolicy. Od tamtej pory liczba osiedli na tym terenie wzrosła do sześciu. Na północ od nas, na skrzyżowaniu starych traktów, leży Nowa Srebrnica. To największa mieścina w okolicy. Po drugiej stronie Głębokiego Jeziora, za tamtą wyspą, jest wioska rybacka o nazwie Głębinówka. Na południowym zachodzie mamy Stary Dąb. Tamtejsi ludzie mieszkali tu jeszcze przed Upadkiem, więc chyba można ich uznać za tubylców. Na południowym wschodzie mamy Nową Wioskę, jak nietrudno się domyślić, to najnowsze sioło w tym sąsiedztwie, liczy sobie zaledwie jakieś dwadzieścia lat, choć w większości zamieszkują je osoby, którym zrobiło się za ciasno w Nowej Srebrnicy. Na wschód od nas, tuż przy granicy Wielkiej Puszczy, znajduje się Rubieżnica. To mały przysiółek, zamieszkały głównie przez łowców i drwali. I jest jeszcze jedno miejsce na północy, pośród wzgórz. Miejscowi nazywają je po prostu Daleką Osadą. Tamtejsi nie są zbyt skorzy do bratania się z innymi. Szczerze mówiąc, po miesiącu tutaj nie spotkałem nikogo stamtąd. Poza tym w pobliżu jest sporo samotnych gospodarstw, utrzymywanych przez pojedyncze rodziny... Czasami dosyć liczne. Szczegóły poznacie na swoim pierwszym patrolu, zapewne już jutro. Na dziś wystarczy, zapasy z wozu zanieście do spiżarni pod wieżą, Duncan, wskażesz im, gdzie. Robi się już ciemno, więc będzie też trzeba przyrządzić kolację. Tym zajmuje się Wielkolud, chyba że ktoś z was potrafi przygotować coś więcej niż ziemniaki ze słoniną. Resztę wieczoru macie wolną, jutro rano zajmiemy się wdrożeniem was w nowe obowiązki. Rozejść się.

*

– Gdzie jest pomieszczenie dla kobiet? – spytała Clara, przyglądając się wnętrzu baraku.

– Obawiam się, że nie ma – stwierdził przepraszającym tonem Duncan.

– To barak koedukacyjny – powiedział Edwin, siadając na swoim łóżku.

– Co to ma znaczyć?

– Koedukacyjny znaczy... – pośpieszył z wyjaśnieniem Śmieszek.

– Wiem, co to znaczy koedukacyjny – przerwała mu Dama.

Duncan musiał przyznać, że sam jedynie domyśla się znaczenia tego słowa. Zapewne nie on jeden w pomieszczeniu.

– Pytam, co to znaczy, że mamy spać tutaj? Razem z bandą napalonych samców. To całkowicie wykluczone. My, kobiety, się na to nie zgadzamy.

– Mnie tam wszystko jedno – stwierdziła Matylda, siadając na najbliższym z łóżek.

– Jak możesz tak mówić, co jeśli... – dziewczyna zeszła do półszeptu i nachyliła się do swojej rozmówczyni, jakby mówiła coś okropnego – …co jeśli spróbują robić z nami w nocy coś... niegodnego?

– Niech spróbują. – Blondynka bez najmniejszych śladów skrępowania zdjęła koszulę, wystawiając swój wydatny biust na spojrzenia bandy napalonych samców.

Po chwili nie tyle zagroziła, co po prostu stwierdziła:

– Pierwszy, który czegoś spróbuje, straci fujarę.

– No cóż... – Przez chwilę Clara wydawała się całkowicie zbita z tropu, szybko jednak odzyskała rezon. – Tak czy inaczej, ja i... Cassandra nie będziemy spać w takich warunkach. Prawda?

Potwierdzenie przyszło w formie niezbyt pewnego kiwania głową.

– No widzisz. – Szlachcianka próbowała wziąć towarzyszkę za rękę, wywołując reakcję w postaci natychmiastowego cofnięcia się.

– Nie lubi, kiedy się jej dotyka – pośpieszył z wyjaśnieniem Duncan.

– Jeśli mogę dorzucić coś od siebie – wtrącił się Nathaniel – myślę, że istnieje proste rozwiązanie tej sytuacji. Takie, które pozwoli naszym damom – mówiąc to, wyraźnie spoglądał na jedną z nich – zachować godność i równocześnie nie wpłynie na funkcjonowanie tej komandorii. Parawan.

– I zapewne masz jakiś parawan wśród swoich licznych bagaży? – Dowódca rekrutów starał się powstrzymać narastającą złość na nowego towarzysza.

– Nie, ale mam namiot. Jeśli odpowiednio obejdziemy się z materiałem, z którego jest zrobiony, otrzymamy dwie sporych rozmiarów płachty. Następnie wystarczy przymocować je gwoździami tam – wskazał jedną z poziomych belek pod sufitem. – Otrzymamy w ten sposób kurtynę z wyjściem pośrodku, która oddzieli ostatnie cztery łóżka od reszty sali. Proste i skuteczne rozwiązanie.

I znów ten cudowny uśmiech triumfu. Duncan z trudem powstrzymywał ochotę wybicia kilku z tych zębów.

– Wyśmienity pomysł, dziękuję, Nathanielu – powiedziała Clara, muskając ustami jego policzek. – Cassandro, chodźmy, zajmiemy nasze łóżka.

Wszystkie trzy kobiety zebrały swoje rzeczy i ruszyły w kierunku pokrytej mchem wieży, której bok stanowił równocześnie tylną ścianę baraku.

Oczywiście sam Książę nie miał zamiaru nic robić, wyciągnął tylko z właściwego kufra swój ciemnozielony namiot i zagonił Luciusa i Magnusa do roboty. Matylda zgłosiła się do gotowania, co okazało się prawdziwą ulgą dla podniebień mieszkańców komandorii. Nawet Olaf wydawał się zadowolony z tej zmiany, choć swoim zwyczajem nic nie powiedział.

Tej nocy we wspólnym baraku było tłoczno. Duncanowi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, pomieszkiwanie w podobnych miejscach przyzwyczaiło go do zasypiania w tłumie. Odgłos oddechów innych ludzi ułatwiał mu podążenie do krainy snów, dawał poczucie bezpieczeństwa.

*

Noc nie była bezpieczna. Wręcz przeciwnie, w ciemnościach zawsze czaiła się groźba. Drapieżnik, gotowy dopaść nieuważnych i słabych. Tak właśnie lubił o sobie myśleć Valerian.

Znalezienie odpowiedniej chaty zajęło wieczność. Dom musiał stać na uboczu, z dala od innych, mieścić odpowiednią liczbę kobiet, by starczyło do rytuału, ale niezbyt wielu mężczyzn zdolnych do obrony. I być blisko traktu, by ułatwić ucieczkę. Ostatni wymóg nie był trudny do spełnienia, jako że większość budynków Nowej Srebrnicy stała wzdłuż drogi. Po kilku godzinach obserwacji znaleźli też chałupę na skraju osady, zamieszkałą przez jakiegoś chłopa i jego cztery córki. Teraz tylko musieli poczekać, aż osada pogrąży się we śnie i uważać na patrolujących ją członków wiejskiej milicji. Oczywiście, atak na jakieś odosobnione sioło mógł być łatwiejszy, ale ani Valerian, ani jego towarzysze nie znali okolicy wystarczająco dobrze, by móc na czas odnaleźć odpowiednie gospodarstwo.

Zakradli się po północy. Valerian podążał za nimi, dosyć wystraszony. W tak upalną noc okiennice były otwarte na oścież, znacząco ułatwiając zbirom zadanie. Wślizgnęli się do środka niczym wyjątkowo cuchnące żmije. Sam Valerian pozostał na zewnątrz, dopóki nie otworzyły się drzwi. Następnie wszedł, garbiąc się i próbując zachować ciszę. Jego towarzysze porzucili już podobne środki ostrożności i chichotali, rozpalając palenisko.

– Już spokojnie – powiedział jeden z nich. – Załatwione.

Wnętrze chaty było jedną izbą. W rogu leżało ciało chłopa z poderżniętym gardłem. Obok siedziały cztery wystraszone dziewczyny. Najstarsza miała może szesnaście lat, druga była niewiele młodsza. Pozostałe dwie wydawały się jeszcze dziećmi.

– Zwiążcie je i zbierajmy się – szepnął medyk, nerwowo zerkając za okno.

– Spokojnie – odpowiedział Dalszy.

– Najpierw się trochę zabawmy – Bliższy oblizywał swój nóż z krwi, gapiąc się na więźniarki. Lekarzowi zrobiło się niedobrze.

– Nie ma na to czasu. Musimy się zabierać. Zabawicie się później.

– Później to nie będzie to – zaprotestował bandyta. – Więc jak się dzielimy?

Doktor dopiero po chwili zrozumiał, że to pytanie było skierowane do niego.

– Nie mam zamiaru brać udziału w czymś takim – powiedział z odrazą. – Zwiążcie te dziewczyny i ruszajmy albo...

– Albo co? – Uśmiechnął się szubrawiec. – Pytam, którą bierzemy?

– Młoda miała być nietknięta.

– Jedna będzie. – Dalszy oblizał pokryte czyrakami usta.

Było w tym widoku coś, co sprawiło, że Valerian z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Jedna ze starszych dziewczyn próbowała im przeszkodzić, ale silny cios w brzuch rzucił ją z powrotem na ziemię.

– Przestańcie – powiedział głośniej lekarz. – Albo was powstrzymam.

Groźba nie zrobiła wrażenia na towarzyszach, którzy w odpowiedzi popchnęli go na ziemię.

– I lepiej tam zostań – zagroził Bliższy. – To który z nas zaczyna?

Uśmiechnął się do młodszej z dziewczynek, wywołując paniczne spazmy wszystkich sióstr.

Czarodziej podniósł się i wyciągnął zza pasa sztylet.

W odpowiedzi znów obalono go na ziemię. Tym razem jeden z bandytów postawił mu stopę na szyi.

– Długo jeszcze będziesz chojraczył? – Roześmiał się oprych, uwalniając wreszcie krtań mężczyzny od swojego buta. Oswobodzony zwinął się w kłębek i zaczął kasłać. Z jego oczu płynęły łzy.

Obleśny potwór, zwyrodnialec jakich mało – pomyślał. Nienawiść dodała sił, by znów się podnieść.

– Ty naprawdę jesteś durny – stwierdził parszywiec, zdenerwowany faktem, że ponownie przerwano mu walkę z rzemieniami utrzymującymi jego nogawice na swoim miejscu. – Tym razem ci chyba coś utnę.

Czarownik próbował powiedzieć coś odpowiedniego do okazji. Gardło jednak odmawiało mu posłuszeństwa. Zamiast tego po prostu uniósł rękę, po czym wbił sztylet w dłoń.

*

Wrzask rozdarł ciszę panującą w pomieszczeniu. Duncan zerwał się momentalnie, odruchowo złapał miecz i ruszył w głąb baraku.

– Czekaj. – Zatrzymał go głos Nathaniela. – Claro, wszystko w porządku?

– Tak. – Dobiegł ich lekko stłumiony głos zza zasłony. – Zdaje się, że Cassandra miała koszmar. Ale chyba nic jej nie jest.

Za zasłoną zapaliła się świeczka. Po stronie mężczyzn z poszczególnych łóżek zaczęły dobiegać pomruki niezadowolenia. Książę spokojnie podszedł bliżej.

– Claro, czy możemy wejść na drugą stronę?

– Co to, kurwa, za pytanie? – odpowiedział głos Matyldy.

– Chciałem tylko wiedzieć, czy jesteście odpowiednio odziane.

– Chwilę – odpowiedziała Clara.

Duncan musiał przyznać, że nawet o tym nie pomyślał. Korzystając jednak z okazji, postanowił sam nałożyć na siebie coś poza gaciami.

– Teraz mam się ubierać? Przecież i tak zaraz znów położymy się spać. – Dało się słyszeć narzekanie Matyldy.

Ulgar chrapnął głośno. Reszta mężczyzn po prostu leżała w swoich łóżkach.

– Już. – Padło wreszcie przyzwolenie.

Po drugiej stronie Duncan i Nathaniel zobaczyli dziewczyny stojące obok Cassandry. Ta siedziała na swoim łóżku, obejmując rękoma kolana i bujając się w przód i w tył. Jej olbrzymia koszula zakrywała całe ciało.

– Nie wiem, co się z nią stało. Próbowałam ją pocieszyć, ale kiedy wyciągnęłam rękę, prawie mnie ugryzła. – Młoda Dama wydawała się prawdziwie przejęta.

Duncan powoli podszedł, trzymając otwarte ręce podniesione i na widoku.

– Wszystko w porządku?

– Krew, dużo krwi – odpowiedziała Cassandra, nawet nie patrząc na niego.

– Miałaś koszmar. – Spróbował wyjaśnić, siadając na skraju łóżka. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że na stoliku obok leży kilkanaście różnego rodzaju noży.

– To nie był sen, on tam był, zły człowiek ubrany w ciemność, widziałam go wyraźnie, jak ciebie teraz. – Zaczęła mówić bardzo szybko. – Przyszli w nocy i zabili ojca, a potem chcieli zrobić krzywdę córkom, ale on się sprzeciwił.

– Córkom?

– Były cztery i oni chcieli im zrobić coś bardzo złego. – Skuliła się jeszcze mocniej. – A potem zły człowiek zranił się w rękę i jeden z bandytów... To go rozerwało, na kawałeczki. – Jej wzrok skupił się nagle na twarzy Duncana. – Rozsadziło go po całym pokoju. Był na ścianach i suficie, i wszędzie. Czerwono.

Opuściła wzrok i zaczęła bujać się jeszcze szybciej.

– Ona jest całkowicie szalona – stwierdził rozbawiony Nathaniel. Clara nie podzielała jego dobrego humoru.

– Wszystko będzie w porządku – powiedziała uspokajającym tonem. – To był tylko koszmar. Teraz wszyscy lepiej wróćmy do naszych łóżek i spróbujmy się jeszcze przespać.

Zebrani zaczęli się rozchodzić, ale usłyszeli za sobą jeszcze cichy głos Cassandry:

– To nigdy nie jest tylko sen.

*

– Wstawać! – Głos Olafa dokonał mordu na słodkim śnie. – Za chwilę chcę was wszystkich widzieć w siodłach! Jedziecie do Nowej Srebrnicy. Czas zobaczyć, ile jesteście warci!

– Nowej Srebrnicy? – Duncan wciągnął koszulę przez głowę, zadowolony z faktu, że Nathaniel dopiero próbował oprzytomnieć.

– W nocy porwano trzy dziewczyny. Wygląda na to, że w użyciu była magia. Ponoć jednym z napastników udekorowało cały pokój. – Olafowi wyraźnie wydało się to zabawne.

Duncan ziewnął i zaczął wciągać spodnie. Dopiero po chwili dotarło do niego, co właśnie usłyszał.

*

– To chyba najobrzydliwsza rzecz, jaką w życiu widziałem – przyznał Edwin, przyglądając się pomieszczeniu. – Zostały po nim tylko buty. I do tego to chyba najbrzydsze buty, jakie widziałem.

Czerwona maź, kiedyś będąca człowiekiem, pokrywała ściany i sufit, tworząc okrąg dookoła nietkniętego obuwia, wciąż zawierającego stopy właściciela. Ostre odłamki kości powbijały się we wszystko w odległości jakichś dwóch metrów od epicentrum. W zaskakujący sposób żadne fragmenty ciała nie zdołały się wydostać poza tę ograniczoną strefę rażenia.

– Trudno nawet powiedzieć, że był kiedyś człowiekiem – zauważył Nathaniel z wyraźnym obrzydzeniem.

– Nikt nie powinien tak umierać – stwierdził Ulgar. Potężny Nord sprawiał wrażenie, że poważnie rozważa zwrócenie pośpiesznie zjedzonego śniadania. – To go po prostu... rozprysło.

– Eksplodował. – Dobiegł ich z zewnątrz głos Luciusa. Mnich siedział przed chatą, dochodząc do siebie po wcześniejszych wymiotach.

– Eksp... co?

– Eksplodował. To naukowe określenie tego, co się z nim stało. Uczone określenie. – Poprawił się po chwili.

– Istnieje uczone określenie na TO? – zdziwił się Ulgar.

– Oczywiście. Podobne wypadki zdarzają się, kiedy w grę wchodzi magia – pośpieszył z wyjaśnieniem Lucius.

– Widziałem dosyć – stwierdził Duncan, ruszając do wyjścia. Pozostali podążyli za nim.

Na zewnątrz powitał go tłum ciekawskich, powstrzymywanych przez członków tutejszej wioskowej milicji. Nowa Srebrnica była największą osadą w okolicy. Z populacją liczącą powyżej trzystu ludzi wydawała się właściwie małym miasteczkiem. Pierwotne osiedle, stojące tu od ponad stu lat, zbudowano na skrzyżowaniu dwóch ważnych traktów przechodzących z północy na południe i z zachodu na wschód. Szlak idący na wschód wprawdzie kończył się kawałek za miastem, co nie zmieniało faktu, że wydobycie w pobliskich kopalniach zapewniało Srebrnicy stały ruch. Obecna wioska powstała na ruinach tamtego skupiska ludności. Większość chat zbudowano na fundamentach dawnych domów, wiele odziedziczyło po poprzednikach kamienną ścianę lub dwie. Całość sprawiała wrażenie chaotycznego architektonicznego kanibalizmu. Co więcej, nowi osadnicy zajmowali głównie budynki wzdłuż traktu, sprawiając, że wioskę otaczały zaniedbane ruiny. Tu, na wschodniej rubieży, podobny widok nie był niczym wyjątkowym.

Duncan podszedł do pobliskiej drewnianej studni i napił się z wiadra.

– Dokładnie tak, jak powiedziała – stwierdził Nathaniel, zerkając na siedzącą nieopodal Cassandrę. – Wiesz, co to znaczy?

– Nie mamy pewności – zaprotestował Duncan. Choć właściwie zrobił to tylko po to, by nie zgodzić się z Księciem.

Clara i Magnus wyszli z pobliskiej chaty i podeszli do studni.

– Mała jest wystraszona, trudno było coś z niej wyciągnąć – powiedziała Dama. – Na razie zostanie u sąsiadów, ale już wysłali kogoś po jej rodzinę z Nowej Wioski.

– Wzruszające – przerwał jej Ulgar. – A dowiedzieliście się czegoś na temat tego całego magicznego morderstwa?

– Nie przeszkadzaj, kiedy pani mówi – uciszył go Nathaniel, znów reagując szybciej niż Duncan. – Mów dalej.

– Z tego, co zdołaliśmy zrozumieć z jej opowieści, napastników było trzech. Wkradli się w środku nocy i poderżnęli gardło ojcu. Potem pokłócili się, zaczęli walczyć. Jeden z nich wbił sobie nóż w dłoń i wtedy jego przeciwnik... no cóż... Później zabrali starsze siostry. Ją zostawili. – Clara wydawała się naprawdę przejęta tą historią.

– Po jaką cholerę zadali sobie tyle trudu, by je porwać? – spytał Edwin.

– Niektóre rytuały wymagają złożenia ofiary – wyjaśnił Mnich. – W wielu przypadkach wymagana jest ofiara z kobiet. Pokrewieństwo i wiek ofiar też mogą być czynnikiem. Szczególnie... dziewice są popularne, z racji swojej jakoby mistycznej mocy.

– Jakiej, kurwa, mocy? – zaniepokoiła się Matylda. – Parę lat już minęło, ale ja żadnej mocy nie pamiętam.

– To oczywiście przesąd – poprawił się szybko młodzieniec. – Lecz rytuały magiczne często opierają się na podobnych przesądach...

– Ile mamy czasu? – przerwał mu Duncan.

– To zależy od rodzaju rytuału. Być może do północy, może do południa. Może mieliśmy czas do świtu. Nie sposób...

Dowódca uciszył go ruchem ręki. Zapadła cisza.

– Jest ich dwóch – odezwał się wreszcie Magnus. – Prowadzą trzy związane dziewczynki. Nie dojdą zbyt daleko.

– W jakim miejscu można odprawić taki rytuał? – spytał dowódca rekrutów.

Lucius wzruszył ramionami.

– Problem w tym, że są tysiące możliwości. A księgi zawierające dokładny opis podobnych praktyk są zakazane zarówno przez kościół Deusa, jak i przez Szarą Straż, więc ja sam nigdy...

– Mnichu. – Dowódca sprowadził rozmówcę z powrotem na właściwy temat.

– Na pewno w jakimś odosobnionym miejscu, gdzie nikt im nie przeszkodzi, bo to może zająć nawet kilka godzin.

– Jesteśmy w środku puszczy – zauważył Nathaniel. – Tu jest masa miejsc, gdzie nikt im nie przeszkodzi.

– W okolicy mieszka wielu łowców i drwali. Zawsze jest ryzyko, że kogoś spotkasz.

– Wzgórza – powiedział spokojnie Magnus.

Wszyscy zwrócili głowy w kierunku północnym.

– Miejscowi uważają je za przeklęte, dlatego nie wznowili wydobycia w kopalniach – kontynuował. – Nikt nigdy tam nie chodzi. Na północ od Srebrnicy nie ma żadnych osad, żadnych gospodarstw. Nawet nasze patrole kończą się tutaj. W środku nocy mogliby po prostu pójść traktem i nikogo by nie spotkali.

– Nawet jeśli masz rację – wtrącił się Książę – to przeszukanie tych wzgórz zajmie tygodnie.

– Jak powiedział Magnus, mają związanych więźniów. Te wzgórza to trudny teren. Nie odeszli daleko. – Duncan przez chwilę rozważał sytuację. – Musimy zawiadomić Olafa.

– Żartujesz? – sprzeciwił się szlachcic.

– Nie możemy sami walczyć z czarodziejem, potrzebujemy Szarego Płaszcza.

– Bzdura. Olaf wiedział, co tu się stało, a mimo to wysłał nas samych – zauważył Książę. – To oczywisty test. Chce zobaczyć, jak sobie poradzimy. Poza tym droga do komandorii i z powrotem zajmie dobre dwie godziny, te dziewczyny mogą być już wtedy martwe.

– Nie możemy sami zaatakować.

– Jak wolisz, nieustraszony przywódco. Biegnij schować się za wąsami dowódcy. Ja tymczasem poprowadzę tych, którzy faktycznie chcą ocalić porwane. – Arystokrata ruszył w kierunku koni. Ulgar podążył za nim, po chwili dołączył też Magnus. Pozostali również wyglądali, jakby mieli zamiar ruszyć.

– Dobrze! Jedziemy. Ale ustalmy jedno, ja tu dowodzę.

– Oczywiście, nieustraszony przywódco.

*

W pomieszczeniu panował przyjemny półmrok. Pojedyncze promyki słońca wpadały przez dziury w dachu, ale zdawały się słabe, jakby przytłumione. Część nawet nie docierała do poznaczonej mistycznymi symbolami podłogi. Panowała tu nienaturalna cisza, nawet większa niż w innych miejscach na tym wzgórzu. Jakby wszystko, co żyje i wydaje dźwięki wyczuło, że nie będzie tu mile widziane. Równocześnie, skupiwszy się, człowiek mógł usłyszeć dźwięk. Dziwaczny odgłos, dochodzący zewsząd i znikąd, pojawiający się i znikający bez żadnego wzorca. Niektórzy znawcy tematu, zwłaszcza ci bardziej religijni, wyrażali opinię, że to odgłos tysięcy demonów wrzeszczących na dnie piekła. Inni twierdzili, że to duchy umarłych, przyciągane przez magię albo starsze byty, tańczące w innym świecie. Być może nawet odgłos pękania fizycznej rzeczywistości. Tylko nieliczni badacze potrafili przyznać, że zwyczajnie nie mają pojęcia, cóż to jest.

W powietrzu unosił się zapach pleśni, zgnilizny i zwierzęcych odchodów. Valerianowi to nie przeszkadzało. Już nie. Siedział w kącie starej, zrujnowanej chaty i czekał. Lewa ręka bolała go niemiłosiernie. Owinięta brudną szmatą dłoń była całkowicie sparaliżowana. Do tego dochodziło doświadczenie początków gorączki.

Pomyślał o zakażeniu i to go rozbawiło. Przypomniał sobie, że od tego się zaczęło. Szukał sposobu na radzenie sobie z zakażeniami. To doprowadziło go do tej starej księgi na dziadkowym strychu. Kiedy to było? Sześć lat temu? Teraz wydawało się, że w innym życiu. Proste zaklęcie, niewinna zabawa.

– Widzę, że wszystko gotowe – dobiegł go głos Olbrzyma.

Valerian otworzył oczy i zobaczył wielką, pozbawioną włosów głowę, zaglądającą do środka. Podniósł się z trudem i wyszedł na zewnątrz. Zaskoczyło go, jak jasny i przyjemnie ciepły był ten dzień.

– Nie wyglądasz najlepiej – usłyszał.

– To nic. Zaklęcie mnie wyczerpało. No i pewnie zakażenie. Zajmę się tym później. Nic mi nie będzie. – Starał się mówić twardo, ale drżący głos zepsuł efekt.

– Jak wolisz. Jesteś gotów? Świetnie. – Stwór pstryknął palcami i spomiędzy drzew wyszedł jeden z jego zbirów, prowadząc małe, wystraszone dziecko.

Dziewczynka była ubrana w brudną koszulę nocną. Jej twarz pokrywały łzy i smarki. Widok był żałosny, mimo to Valerian nie odczuwał pogardy, a raczej strach.

– Ona pierwsza? – spytał niepewnie. – Byłoby mi łatwiej, gdybym wiedział, co się stanie.

– Wypełnisz moje rozkazy, a potem zaczniesz nowe życie, mogąc kontynuować swoje badania w luksusie i wygodzie – przypomniał rozmówca.

– Tak, ale... ale co stanie się tutaj? Co stanie się, kiedy odprawię rytuał?

– Tego nie musisz wiedzieć. Sam wszystko przygotowałeś, więc wiesz, że nie ma tutaj pułapki. Niczego, co mogłoby skrzywdzić osobę odprawiającą rytuał. – Zapewnienie brzmiało nad wyraz spokojnie.

– Tak, ale... – Valerian spojrzał na dziewczynkę. – Gdybym wiedział, łatwiej byłoby mi pogodzić się z...

– Chyba raczej usprawiedliwić to, co zrobisz. – Olbrzym znów wydawał się rozbawiony. – Naprawdę, rozczarowujesz mnie.

Lekarzowi kręciło się w głowie. Gorączka zdawała się rosnąć z każdym oddechem. Serce łomotało w piersi. Myśli zaczynały mu się plątać. I jakimś sposobem nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to dziecko cały czas patrzy na niego z wyrzutem.

– Ja tylko... Ja nie jestem jak ty. Ja muszę...

– Naprawdę? – Rozległ się obrzydliwy chichot. – Nie jesteś? Znałem jednego, który miałby inne zdanie.

– Nie miałem wyboru. – Wielkie krople potu spływały po jego twarzy. Chciało mu się wymiotować. – Nie chciał słuchać. Był zagrożeniem.

– I zapewne nie było żadnego, jakby to ująć, bardziej subtelnego sposobu na pozbycie się go?

– Musiałem im pokazać, że nie żartuję. Że muszą się ze mną liczyć.

– Naprawdę? Rozsadziłeś go na miliony kawałeczków. Przychodzi mi do głowy co najmniej kilka innych metod, by pokazać, że nie żartujesz.

– Nie chciał słuchać. Był brudnym dewiantem! – Kręciło mu się w głowie. Czuł się jak w potrzasku. – Był ohydnym potworem! I ten szczur śmiał mnie dotknąć! Śmiał położyć swoje brudne łapska...

Olbrzym śmiał się, co sprawiało, że świat wydawał się trochę ciemniejszym miejscem.

– Każdy jest potworem, ty i ja – stwierdził wreszcie, nachylając się. – Jesteś dziką bestią, kochającą władzę i moc nad życiem i śmiercią innych. To dobrze. Jesteś drapieżnikiem. Wejdź do środka i wytnij jej serce. Tego od siebie oczekujesz, to doda ci sił.

Świat rozmył się i zawirował. Wszystko zdawało się umykać. Wszystko poza dwojgiem małych, wystraszonych niebieskich oczu, które wydawały się ścigać go, nieważne, gdzie odwrócił wzrok. Valerian zerwał się i pobiegł. Popędził przed siebie, byle gdzie, byle dalej od tego wszystkiego. Wpadł pomiędzy drzewa, niczym szaleniec zbiegając w dół wzgórza, a straszliwy śmiech Olbrzyma był jedynym, co podążyło za nim.

Biegł wprost przed siebie, w dół. Potykał się, zahaczał o gałęzie i krzewy. Rozdarł ubranie, ale pędził dalej.

W pewnym momencie stracił równowagę, padł na ziemię i zaczął się toczyć. Świat wirował, tym razem dosłownie. Valerian cudem omijał drzewa.

Wreszcie zatrzymał się. Przez chwilę leżał na plecach z zamkniętymi oczami, próbując złapać oddech.

– To on, jego widziałam w wizji! – Odezwał się gdzieś obok kobiecy głos. Poturbowany, powoli otworzył oczy i dostrzegł kilka postaci stojących nad nim. Jedną z nich był młody brunet, który wycelował w niego ostrze miecza.

– Co ci się stało w dłoń? – spytał mężczyzna.

– Zraniłem się – odpowiedział niewinnie. Jego umysł działał z opóźnieniem, więc dopiero po chwili dostrzegł herb zdobiący zbroję młodzieńca. W nagłym przypływie paniki spróbował się podnieść.

– Łap go, Magnus – rozkazał Duncan i wtedy jeden z jego osiłków złapał Valeriana za dublet, bez problemu postawił go na nogi, a potem oparł o pobliskie drzewo.

– Urwać mu łeb? – spytał swojego dowódcę.

– Jeszcze nie. Gdzie dziewczyny?

– Nie wiem.

– Gdzie są?! – wrzasnął Duncan. Równocześnie Magnus przyparł jeńca mocniej do drzewa.

– Wyżej... Najmłodsza jest w chacie, dokładnie nad nami. Ale już za późno.

– Idziemy – padł rozkaz. – Matylda, pilnuj go. Jeśli zacznie wykonywać dziwne ruchy rękoma lub mówić w nieznanym ci języku, zrób mu krzywdę.

Wysoka blondynka złapała Valeriana i wykręciła mu lewą rękę.

– Jeśli czegoś spróbujesz… – Wcisnęła mu palce w ranę na dłoni. Ból pozbawiał oddechu. – Rozumiemy się? A teraz idź.

Pchnęła go do przodu, prowadząc przed sobą.

Podróż w górę zbocza okazała się udręką. Gorączka coraz mocniej mu doskwierała, a żelazny uścisk Matyldy, zmuszający do kolejnych kroków, zdecydowanie nie pomagał. Próbując utrzymać przytomność, skupił swoją uwagę na dziewczynie idącej obok. Była to krótko obcięta, drobna niewiasta, ubrana w najbardziej niedopasowany strój, jaki Valerian kiedykolwiek widział. Było w niej coś nietypowego. Coś, co sprawiało, że lekarz nie mógł odwrócić od niej wzroku. Nie chodziło o urodę. To było coś innego. Głębszego. Nie potrafił dokładnie tego określić. Po prostu patrzył. Cóż innego miał zrobić?

Nagle dziewczyna w dziwnym ubraniu zatrzymała się. Jej spojrzenie utkwiło w jakimś punkcie wyżej, a źrenice rozszerzyły się do absurdalnych rozmiarów. Valerian poczuł to dopiero kilka uderzeń serca później. Dziewczyna już wtedy leżała na ziemi, wrzeszcząc z bólu.

– Cassandra! – krzyknął ktoś obok, ale Valerian nie zdążył zorientować się, kto, bo w tym samym momencie fala dotarła do niego. Umysł, i tak trawiony już przez gorączkę, stanął w płomieniach, myśli rozbiegły się we wszystkich kierunkach, a pozostały jedynie ból i ciemność. I krzyk.

*

– Najmłodsza – powiedział stojący przed chatą Duncan. Jego kamienna mina wyrażała wszystko.

Spóźnili się.

Młody mnich zrobił w powietrzu znak Deusa i wbiegł do chaty. Cassandra wydawała się jakby nieobecna, trwała pogrążona w stuporze. Jej towarzysze daliby głowę, że w ogóle nie pamiętała tego, jak się tu znalazła. Valerian zaś miał nadzieję, że teraz już dadzą mu spokój.

Rozczarował się.

– Gdzie są pozostałe dwie? – spytał dowódca, podchodząc bliżej. Próbował udawać spokojnego, ale w jego oczach błyszczał gniew.

– Nie wiem – odparł lekarz.

– Gdzie?

– Nie...

Mocne uderzenie obaliło go na ziemię. Zaskoczony zdążył jedynie wykrzyczeć:

– Nie wiem, wyżej! Zabrał je wyżej!

– Kto?! – Duncan wyciągnął sztylet i przystawił mężczyźnie do szyi.

– Olbrzym.

– Gdzie są?!

– Naprawdę nie wiem...

Duncan złapał więźnia za lewą rękę i wbił mu sztylet w świeżą ranę. Valerian wrzasnął z bólu. Resztki woli całkowicie go opuściły.

– Wyżej – wyszeptał z trudem. – W obozie, bliżej szczytu wzgórza. Jest tam Olbrzym i dwóch albo trzech z nim. Może i ma ich pośród tych wzgórz całą masę. To on wydaje rozkazy. Skoro wszystko przygotowałem, mógł kazać im odprawić rytuał... Przysięgam. – Jego głos z każdym słowem robił się coraz bardziej płaczliwy.

Duncan wstał, splunął i ruszył w kierunku szczytu wzgórza. Z chaty wyszedł mnich, niosąc ciało dziewczynki. Wydawało się, że dziecko nie spuszcza wzroku ze swojego poturbowanego, skomlącego oprawcy, choć w tych oczach nie było już życia.

Duncan zatrzymał się na chwilę i spojrzał na zwłoki małej.

– Edwin, weź Luciusa, Clarę i Cassandrę, zaniesiecie ciało do rodziny. Reszta za mną.

– Cassandra idzie z nami – sprzeciwił się inny ze strażników.

– Nie mam na to czasu, Książę. – Valeriana zdziwiła trochę pogarda, z jaką Duncan wypowiedział to ostatnie słowo.

– Na pewno domyśliłeś się już, czym ona jest. Będziemy jej potrzebować.

– Tak, wiem, kim ona jest. I właśnie dlatego ją odsyłam, to zbyt niebezpieczne dla...

– Próbujemy znaleźć w puszczy kryjówkę czarodzieja. To może zająć dużo czasu. Możemy wpaść w jakąś magiczną pułapkę.

– Podjąłem decyzję. Ja tu dowodzę!

– I z jak cudownymi efektami.

Valerian odwrócił głowę i napotkał wzrok siedzącej obok Cassandry. Było w nim coś dziwnego. Coś, co go drażniło. Coś, co przypominało mu wzrok Olbrzyma.

Dziewczyna nagle wstała i podeszła do Duncana.

– Idę z wami – powiedziała cicho, po czym ruszyła w górę zbocza.

Przez chwilę panowała cisza. Wreszcie duży Nord podążył za nią, pozostali wkrótce dołączyli. Edwin wziął od Luciusa ciało dziewczynki i razem z mnichem ruszyli w przeciwną stronę. Valerian przekręcił się na plecy i zamknął oczy. Przez chwilę myślał, że o nim zapomnieli. Pomylił się. Kiedy otworzył oczy, stała nad nim Matylda. Ostrze miecza oparła na jego klatce piersiowej. Pomiędzy żebrami, na wysokości serca. Jej twarz nie wyrażała absolutnie nic, choć Valerianowi wydawało się, że przez chwilę dostrzegł w jej oczach obrzydzenie.

– Zrobiłem to...

– Nikogo to nie obchodzi – przerwała.

– Nie skrzywdziłem jej – wyszeptał po chwili ciszy.

– Nie ocaliłeś jej – powiedziała spokojnie Matylda. A potem nadeszła ciemność.

*

– Są przed nami – oznajmił Duncan. – Ukryli się w głębokim parowie.

– Kiepskie miejsce na obóz – ocenił Nathaniel. – A przynajmniej byłoby takie, gdyby ktoś z nas pomyślał o wzięciu ze sobą łuku.

– Czterech. – Przełożony zignorował ten komentarz. – Dwóch układa kamienie przy ognisku w jakiś wzór, chyba przygotowują rytuał.

Zaczął rysować patykiem na ziemi prostą mapę.

– Kolejny jest tu, po lewej – dodał. – Pilnuje szałasu. Zapewne tam trzymają dziewczyny. Ostatni stoi tutaj, w tyle. Po wyglądzie zgaduję, że to właśnie jest ten cały Olbrzym.

– Więc jaki mamy plan? – spytał Książę. – Wpadniemy tam z wrzaskiem, mordując wszystko na swojej drodze?

– Konkretnie ty, Magnus i Ulgar. Zaatakujecie stąd i narobicie hałasu. W tym czasie ja i Matylda zaatakujemy od drugiej strony. Zajmiemy się strażnikiem przy szałasie, a potem ruszymy dalej. Tym sposobem przeciwnicy znajdą się w kleszczach.

– Zaskakujące. To całkiem niezły plan. Dobra robota, nieustraszony przywódco.

– Zajmijcie pozycje i poczekajcie chwilę, żebyśmy zdążyli podejść jak najbliżej. Cassandra, idziesz z nami, ale trzymaj się w tyle. Wszyscy wiedzą, co mają robić?

Rozległo się potwierdzające mruknięcie, po czym rozdzielili się na dwie grupy. Dowódca rekrutów wraz z Matyldą i Cassandrą ruszyli naprzód, starając się zachowywać jak najciszej.

Kiedy już dotarli na odpowiednią pozycję, zaczęła się najtrudniejsza część. Czekanie.

– Mam pytanie – odezwała się Matylda, kiedy jej towarzysz po raz kolejny poprawił ułożenie kolczugi na ramionach. – To nie jest twoja pierwsza prawdziwa walka, prawda?

– Nie – odpowiedział twardo. – Byłem już w walce. Raz.

– Pocieszające.

– Ja jeszcze nigdy nie byłam w czymś takim – odezwała się za nimi Cassandra. Dziewczyna zdjęła buty, a teraz wiązała koszulę w talii.

– Co robisz?

– Upewniam się, że nie będzie mi zawadzać – odpowiedziała, zabierając się za rękawy.

Mężczyzna przez chwilę się jej przypatrywał, dosyć zaskoczony.

– Tylko trzymaj się w tyle.

Pokiwała głową, choć nie był pewien, czy w odpowiedzi na jego słowa, czy tak po prostu.

– Myślisz, że Nathaniel był już w walce? – spróbował zmienić temat.

– Wątpię. – Odpowiedź towarzyszki poprawiła mu humor.

– A ty?

– Można powiedzieć, że...

Jej odpowiedź przerwał bojowy ryk Norda. Zaczęło się.

Natychmiast zerwali się na nogi i ruszyli. Minęli zarośla i ich oczom ukazał się parów wraz z małym, prymitywnym obozem. W tym miejscu zbocze było w miarę łagodne, więc zdołali po nim zbiec. Obdarty strażnik przed szałasem podniósł jakąś pałkę, wyraźnie zaskoczony tym, co się dzieje. Duncan wrzasnął, dodając sobie odwagi. Nagle banita jęknął i padł na ziemię z wystającym mu z oczodołu nożem. Wojowniczka nawet nie zwolniła, przeskoczyła nad ciałem, zajrzała do baraku.

– Są całe – rzuciła szybko i natychmiast ruszyła dalej.

Jej kompan po chwili otrząsnął się z zaskoczenia. Rzucił okiem za siebie. Dostrzegł Cassandrę stojącą na górze i ściskającą kolejny nóż. Dziewczyna była wyraźnie z siebie zadowolona. Odwrócił się i ruszył za towarzyszką. Po drugiej stronie obozu zbocze było o wiele wyższe i bardziej strome. Ulgar po prostu zeskoczył z niego w biegu. Wyglądał naprawdę imponująco, lecąc w dół z krzykiem, ściskając topory w obydwu dłoniach. Efekt całkowicie zepsuło twarde lądowanie. Magnus spróbował zejść bezpieczniejszym sposobem, Nathaniel po prostu ruszył wzdłuż zbocza, szukając lepszej drogi.

Dwaj banici dopadli do gramolącego się z ziemi Ulgara i zaczęli go okładać wszystkim, co wpadło im w ręce. Matylda dobiegła do pierwszego, który próbował się zasłonić ściskaną pałką, ale szybko stracił ją razem z ręką. Drugi banita chciał uciekać, ale Magnus dopadł go i obalił na ziemię. Duncan rozejrzał się i zobaczył, że Olbrzym umyka w głąb parowu. Nie zastanawiając, się ruszył w pogoń. Nord wreszcie dźwignął się z ziemi, złapał jeden z leżących obok toporów i podążył za nimi.

Minęli szamoczącego się na ziemi Magnusa, który właśnie tłukł głową wyrywającego się przeciwnika o pobliski kamień. Duncan nawet nie zwolnił.

Pościg skończył się, gdy dobiegli do stromej ściany, stanowiącej koniec parowu. Olbrzym wyprzedził ich na tyle, by wdrapać się na górę, zanim dobiegła za nim pogoń. Mimo to postanowił zaczekać. Kiedy wreszcie strażnicy dotarli na miejsce, obydwaj oddychali ciężko po gonitwie.

– Wreszcie – odezwał się głębokim, dudniącym głosem potwór. – Już myślałem, że padniecie z wyczerpania gdzieś po drodze.

– Musimy go zajść z dwóch stron – powiedział cicho dowódca rekrutów. – Ty idź z prawej, ja uderzę z lewej.

– Jest pewna maksyma – kontynuował przeciwnik – której uczy się oficerów Legionu Imperialnego z oddziałów ćwiczonych do walki z przeważającymi siłami wroga. Może ją znacie...

Ulgar, nie zważając na nic, wyrwał się do frontalnej szarży. Jego towarzysz nie zdążył nawet zareagować, kiedy potężny cios oderwał Norda od ziemi i posłał na spotkanie ze ścianą parowu.

– Dziel i rządź – dokończył Olbrzym, jak gdyby nigdy nic. – Choć biorąc pod uwagę, jak łatwo było was rozdzielić, zgaduję, że w Zakonie was tego nie uczą.

Duncan nagle stał się nieprzyjemnie świadomy faktu, że został sam. Popędził tu jak głupiec, zostawiając wszystkich pozostałych w obozie. I to po tym, jak sam wielokrotnie powtarzał, że celem tego ataku jest ocalenie dziewczyn, a nie zabicie potwora.

– Jakieś ostatnie słowa? – spytał Olbrzym, ruszając do ataku.

Duncan cofnął się. Jeden krok, drugi, trzeci. Nagle wyrwał do przodu w desperackiej szarży. Uniknął jednego ciosu wielkich łapsk, potem drugiego. Był blisko, już wyprowadzał pchnięcie.

Potężne uderzenie rzuciło nim o ścianę parowu. Zderzenie go zamroczyło. Dopiero po chwili z trudem dźwignął się na kolana. Nie miał miecza, czuł ból w całym ciele i z trudem łapał oddech. Jego przeciwnik tymczasem nadal wydawał się ponad dwuipółmetrowym zbiorem muskułów twardych jak stal.

– Świeżaki – stwierdził z pogardą stwór. – Naprawdę liczyłem na większe wyzwanie ze strony Zakonu. Na jakąś prawdziwą rozrywkę. No cóż, chyba podczas waszego ataku zobaczyłem tam jakieś kobiety. Może...

Monolog został nagle przerwany przez czubek ostrza wystający Olbrzymowi z gardła. Potwór przez chwilę wydawał się zaskoczony sytuacją. Poruszał bezgłośnie ustami jakby próbując złapać oddech, potem opadł ciężko na kolana. Przez chwilę jeszcze spoglądał na Duncana, po czym ostrze cofnęło się, a potężne cielsko upadło na ziemię bez życia, odsłaniając osobę stojącą z tyłu.

Nathaniel z pewnym zaskoczeniem spoglądał to na trupa, to na swój pokryty czarną krwią miecz. Przez chwilę sprawiał wrażenie naprawdę zdezorientowanego.

– Zupełnie inne uczucie, niż mówił mój ojciec – stwierdził wreszcie. Po czym jakby przypomniał sobie, gdzie jest. Spojrzał wprost na leżącego na ziemi Duncana, a na jego twarz powrócił uśmiech. – Dziękuję. Tak jak sądziłem, okazałeś się doskonałym odwróceniem uwagi. Naprawdę nie wiem, jak poradziłbym sobie bez twojej pomocy. Jeśli ten Nord jeszcze żyje, to on i Wielkolud powinni chyba zabrać to truchło. Zgaduję, że będziemy musieli je spalić, ale o tym powinien chyba zadecydować Olaf.

Nathaniel odwrócił się i ruszył w kierunku obozu banitów, wyraźnie zadowolony z siebie.

– Aha, jeszcze jedno. Nie musisz mi dziękować za ocalenie ci życia. Ostatecznie jesteśmy teraz obydwaj rekrutami Szarej Straży, to czyni nas prawie jakby przyjaciółmi. – Ruszył dalej, zanosząc się śmiechem.

*

Dym unosił się nad dogasającym stosem. Lucius odmawiał głośno modlitwę. Magnus, Ulgar i Matylda siedzieli obok, czekając, aż popioły ostygną i będzie można wrzucić kości i prochy Olbrzyma do wzmocnionej ołowianymi okuciami skrzyni. W ciągu miesiąca miał przybyć powóz, by zabrać trumnę do Kruczej Skały, siedziby Bractwa Mędrców w Komandorii 1 – potężnej pradawnej twierdzy, potocznie zwanej Czarną Skałą. Siedzący na szczycie wieży Duncan powoli przeniósł wzrok na dziedziniec wewnątrz palisady. Edwin grał jakąś spokojną melodię na lutni. Wprawdzie zakładając miedziany sygnet rekruta odrzucił życie barda, ale nadal starał się regularnie ćwiczyć. Nathaniel spacerował z Clarą, zapewne chwaląc się swoim wczorajszym zwycięstwem. Nigdzie nie było widać Cassandry.

– Jak się czujesz? – spytał Olaf za jego plecami. To niezwykłe, jak cicho potrafił się poruszać stary Strażnik.

– Lepiej. – Padła odpowiedź. – Okłady pomagają.

Kiedy wrócili do komandorii, okazało się, że nabyte przez Luciusa w klasztorze umiejętności zielarskie przydają się. Dzięki służbie u mnichów zdobył niemałą wiedzę na temat medycyny. A przynajmniej wystarczającą, by poradzić sobie z siniakami i skręceniami wyniesionymi z tego starcia.

Starzec podszedł bliżej i też spojrzał poza palisadę, na dogasający stos.

– Co się z nim dalej stanie? – spytał Duncan.

– Kruki z Czarnej Skały zabiorą to, co z niego zostało do swoich laboratoriów i przebadają na wszelkie możliwe sposoby. Potem przetrząsną pradawne księgi, sprawdzając, czy Zakon już kiedyś natknął się na podobną istotę. Jeśli tak, uzupełnią opis o nowe informacje. Jeśli nie, sporządzą nową notę, sprzeczając się przy tym o masę nieistotnych szczegółów. Potem odłożą tomy na półkę i wrócą do swoich zajęć. Tak jak my.

– I tyle?

– I tyle.

– A co z pozostałymi? Nadal nie wiemy, co on chciał osiągnąć za pomocą tych rytuałów. Ani czy osiągnął coś dzięki pierwszemu, temu, którego nie zdążyliśmy powstrzymać?

Olaf wzruszył ramionami.

– Byłoby łatwiej, gdybyście sprowadzili któregoś z tych bandytów żywego. Choć po prawdzie to wątpię, by mieli dużo do powiedzenia. Istnieją tysiące różnych rytuałów. Wiele takich, które odprawiono tylko kilka razy w historii i nikt nigdy ich nie opisał. Nie ma najmniejszych szans, byśmy zorientowali się, co się stało. Jeśli mamy szczęście, ceremonia nie zadziałała, bo na przykład wymagała złożenia wszystkich trzech ofiar. Jeśli nie mamy szczęścia, co zdarza się dużo częściej, no cóż... Cokolwiek to jest, poradzimy sobie z tym. Po to tu jesteśmy. Na razie najważniejsze, że ocaliliście porwane dziewczyny.

Duncan przerzucił spojrzenie z powrotem na Nathaniela i Clarę.

– Cassandra jest czującym – stwierdził wreszcie.

– Wiem, Nathaniel nie omieszkał mnie o tym poinformować. Choć, prawdę powiedziawszy, wiedziałem już wcześniej. Zakon wysłał mi informacje o każdym z was, zanim się tu zjawiliście. To nie jest Legion Imperialny, Kruki uwielbiają mieć wszystko udokumentowane.

– Czy to dlatego jest taka... dziwna?

– Może. Wielu czujących popada w szaleństwo. Trudno im się dziwić. Widzą rzeczy niedostępne innym, słyszą różne dźwięki i głosy. Dosłownie czują magię. Niekoniecznie potrafią to znieść, choć znam takich, którzy zachowują się całkowicie normalnie. Spotkałem też mnóstwo szaleńców, którzy byli po prostu obłąkani. Żałuję, że nie mam dla ciebie więcej odpowiedzi, ale, no cóż, tak to już jest. – Odwrócił się i ruszył w kierunku schodów. – Dzisiaj macie jeszcze wolne. Magnus i Ulgar muszą odpocząć i zaleczyć rany. Ale jutro o świcie zbierz ich na trening. Jeśli masz ich prowadzić, musisz wiedzieć, na co ich stać.

Te słowa wywołały zdziwienie u młodzieńca, co nie umknęło uwadze jego rozmówcy.

– Coś nie tak? – spytał.

– Nie, po prostu myślałem, że po tym, co stało się wczoraj, oddasz funkcję dowódcy rekrutów Nathanielowi.

– Myślenie najwyraźniej nie jest twoją mocną stroną. – Uśmiechnął się Olaf.

– Czy to... – Duncan bał się zadać to pytanie, ale musiał wiedzieć. – Czy to z powodu mojego ojca?

Przełożony zmierzył go wzrokiem.

– Służyłem z twoim ojcem przez dwa lata w Komandorii 36. Był dobrym człowiekiem i wspaniałym Szarym Strażnikiem. Szczerze mówiąc, widzę w tobie wiele cech, które czyniły go takim. Ale powiedzmy to sobie jasno. Jeśli uznam, że nie nadajesz się do dowodzenia, to nieważne, czy twój ojciec był Szarym Płaszczem, księciem czy samym cholernym Imperatorem. Rozumiemy się?

– Tak.

– Dobrze. Pierwszy raz dowodziłeś ludźmi w boju. Wykonałeś zadanie, zniszczyłeś wroga i zdołałeś sprowadzić tę bandę patałachów z powrotem w jednym kawałku. Na razie to wystarczy. Na razie.