Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Józefina, zwana Iną, jest początkującą tłumaczką. Pod koniec listopada, chcąc popracować w spokoju nad przekładem, wyjeżdża do gospodarstwa agroturystycznego. Liczy na to, że w środku lasu w malowniczych Łosicach odnajdzie spokój, którego potrzebuje, zmagając się na co dzień zarówno z własnym toksycznym związkiem, jak i trudną relacją z matką, która kiedyś opuściła małą Inę i jej ojca, a teraz po latach szuka kontaktu z córką.
W Łosicach Ina powoli odnajduje harmonię – poznaje sympatyczną Anielę hodującą kozy i zaczyna uczyć się jazdy konnej. Odkrywa piękno drobnych rzeczy i moc natury, a jej serce zaczyna bić szybciej. Czy to zasługa nowych znajomych i nowej pasji, czy może także przystojnego trenera Sambora?
Te święta będą dla Iny inne niż wszystkie. Czy dziewczyna rozliczy się z trudną przeszłością? Czy sięgnie po prawdziwą miłość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023
© Copyright by Klaudia Duszyńska, 2023
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Magdalena Białek
Korekta: Weronika Psiuk-Czerepak
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © MVProductions/Adobestock, © karma15381/123 RF
Zdjęcie autorki: © Malwina Zapalska
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2023
ISBN: 978-83-67915-31-1 (EPUB); 978-83-67915-32-8 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Powiedziałam mu wtedy: „Chodźmy na spacer” i on wiedział. Przytaknął niemal niezauważalnym skinieniem głowy i spojrzał na mnie z uwagą. On wiedział, o co mi chodzi i co chcę mu powiedzieć.
Bywały okresy, że niemal nie mieliśmy ze sobą kontaktu, ale za każdym razem on wracał. Tego nie dało się nijak przewidzieć, choć po tych kilku latach nauczyłam się, że jesień to jego pora, a późną zimą nie było co liczyć nawet na krótką rozmowę. Dało się z tym żyć.
Nie oczekiwałam wiele, ale nie zawsze tak było. To też swego rodzaju wyuczone zachowanie, które miało pozwolić mi przetrwać. Nie spalałam się już. Dla nikogo. Ale iskra pojawiająca się w jego czarnych oczach mimo wszystko czasem potrafiła rozniecić ogień. Nie był to jednak ogień, który trawił pożarem, a raczej taki, który stawał się czymś, co można by nazwać – upierając się bardzo – ogniskiem domowym. Lubiłam wtedy być kocia i dbać o to, by było bezpiecznie i miło. I on wracał, i jakoś to wszystko się kręciło.
Tak jak wtedy, gdy poszliśmy na spacer.
Widzieliśmy się tamtego dnia ostatni raz. Wracając, kupiłam jeszcze kilka książek w antykwariacie przy Wiśniowej, mimo że musiałam nadłożyć drogi do domu. Wiedziałam, że tu, gdzie jestem teraz, przyda mi się kilka pozycji, o które może być trudno. Nie zjedliśmy kolacji, nie było żadnego pożegnalnego piwa. Ba! Przecież żadnego pożegnania nie było! Rozstaliśmy się jak zwykle i każde poszło w swoją stronę. I jeśli mam być szczera, a po to chcę opowiedzieć tę historię, nawet nie powiedziałam mu, dokąd wyjeżdżam. Wiem, że mnie rozumiał.
Pani Maria przyniosła mi świeżo zaparzoną zieloną herbatę. Mimo moich wielokrotnych tłumaczeń wciąż miała poczucie, że przeszkadza mi w pracy. A przecież to tylko wprawka, jeszcze nic wielkiego, jeszcze nie na poważnie.
Jestem tłumaczką, ale to moje pierwsze beletrystyczne zlecenie. Na próbę i – co tu dużo mówić – po znajomości. Dotychczas jako doktorantka miałam zajęcia ze studentami, czysta teoria. Teraz, gdy pożegnałam się z uczelnią, grzebiąc tym samym marzenia mojego ojca o karierze naukowej jego jedynej córki, mogłam spróbować tego, czego sama chciałam, wybierając dwanaście lat temu kierunek studiów.
Książeczka była dość obszerna, ale język prosty, przesiąknięty miłością i pożądaniem. Dużo się teraz takich wydaje. Sama nie przepadam, ale darowanemu koniu – jak mawia pan Mietek, mąż pani Marii – nie zagląda się w zęby. Tłumaczenie nie zajmowało mi wiele czasu, termin oddania tekstu był odległy, dlatego też zdecydowałam się na ten wyjazd. I na opowiedzenie historii, która już od dawna dobijała się raz ciszej, raz głośniej do mojej świadomości i domagała się uwagi.
Siedziałam w przestronnym pokoju na poddaszu domu, który wynajęłam w zupełnie przypadkowej agroturystyce znalezionej pewnego deszczowego wieczoru w popularnej aplikacji. Pod oknem miałam duże, stare, drewniane biurko. Stała na nim – jako eksponat i atrakcja turystyczna – peerelowska maszyna do pisania. Za zgodą Marii przeniosłam ją do innego pokoju. Był koniec listopada, więc poza mną nie było już gości. Pod ścianą miejsce zajmował regał pełen książek – trochę klasyki, kryminały Chandlera i całe mnóstwo publikacji z zakresu zootechniki i hodowli koni. Gdy z wilgotnymi od łez oczyma zarezerwowałam ten pokój na pełny miesiąc, nie wiedziałam, że będą tu też konie – zupełnie mi obce i straszne zwierzęta. Powoli zaczęłam je oswajać, wciąż pozostając pod wrażeniem, jakie na mnie zrobiły pierwszego dnia. Okno wychodziło na rozległe pastwisko, wobec tego konie towarzyszyły mi niemal bez przerwy. Lubiłam je podglądać i czułam, że one wiedziały o tym i mi na to pozwalały. Bawiły się pod moim nosem, brykały i galopowały, a ja odkrywałam stadne układy, przyjaźnie i konflikty. Podobało mi się to.
Pod ścianą miałam wielkie łoże małżeńskie, w którym można się było zgubić. Na szczęście wolną przestrzeń wypełniał mi Kot Czarny, który skradał się wieczorem po kolacji i ukradkiem wchodził za mną do pokoju. Co dzień nad ranem budził mnie delikatnym szturchnięciem czarnej łapy, prosząc, bym uchyliła drzwi, co robiłam, po czym wracałam pod ciepłą kołdrę i spałam jeszcze kilka godzin.
Lubiłam tam być, choć znalazłam to miejsce przypadkiem. Tuż po tym, gdy z kolei mnie znalazła moja matka. Ale zacznijmy od początku.
Nazywam się Józefina, wszyscy wołają mnie Ina. To moja matka obdarzyła mnie tym oryginalnym imieniem, tuż przed tym, gdy wyparowała jak kamfora. Miała romantyczną duszę i chyba potrzebowała zapewnienia, że sama jest niezwykła. Miałam być jej gwarancją niepowtarzalności, odwagi i ekstrawagancji, na którą nie wszystkich było stać. A z pewnością nie stać było – w jej mniemaniu – jej koleżaneczek, wśród których to moja matka, zwykła Kasia, czuła się lepsza, mająca poczucie smaku, znająca maniery, sławiąca dobro i piękno. Sprawiała wrażenie wyniosłej, bo niesprawiedliwy los nie docenił jej potencjału i rzucił na prowincję. Gdy wyszła za mąż, bynajmniej nie z miłości, co miało okazać się później, wraz z ojcem dostali służbowe mieszkanie, a ojciec otrzymał jeszcze mały gabinecik w centrum miasteczka, by leczyć zęby jego mieszkańców.
Moje pierwsze wspomnienie to duży, czarny krążek, który z powagą podaję ojcu, a on wkłada go do urządzenia, z którego po chwili płyną dźwięki muzyki. Musiałam mieć wtedy kilka lat, na pewno jeszcze nie chodziłam do szkoły. Tak wyglądała większość naszych wieczorów w tamtym okresie. Mogłam wybrać odpowiedni winyl – oczywiście kluczowa była dla mnie wtedy okładka – którego później słuchaliśmy, a tata czytał mi książki. Zdarzało się jednak, że zasypiał w pół zdania, dlatego szybko nauczyłam się czytać, by nie musieć przerywać lektury wraz z cichym pochrapywaniem ojca. I książki właściwie wypełniały mój świat. Nie miałam koleżanek z podwórka, bo tatko nie lubił tam siedzieć, a samej nie było mi wolno. Do przedszkola chodziłam nieregularnie, odkąd dziewczynka imieniem Jadwiga powiedziała mi z emfazą, że nie umiem rysować. Wolałam chodzić z ojcem do gabinetu, gdzie pani Zosia – drobna, zawsze uśmiechnięta pielęgniarka – robiła mi pomidorową zupkę instant, do której dosypywała śmietankę w proszku, której zwykle używało się do zabielenia kawy. Cremona – tak się chyba nazywała. Do dziś pamiętam ten smak i w mojej świadomości stanowi on ideał zupy pomidorowej. Teraz, gdy sama gotuję, dążę do tego, by moja tradycyjna pomidorówka miała właśnie tamten bezpieczny smak zupki Amino.
Nasze mieszkanie, które znajdowało się przy rynku w miasteczku, które rynku właściwie nie miało, było nieduże, więc rodzice zagospodarowali w nim każdy kąt. W salonie stały meblościanka na wysoki połysk, stół i rattanowe krzesła. Kanapa, na której spali rodzice, a potem ojciec sam, dwa fotele i regały na książki pod sam sufit. Pamiętam, że gdy byłam mała, lubiłam zadzierać głowę i podziwiać szczyty. Na samej górze leżały równo ułożone czasopisma i małe książeczki, które dopiero po latach sklasyfikowałam jako mamine harlequiny. Gdy byłam nastolatką, ze śmiechem przeczytałam kilka, co przypomniało mi się przy okazji mojego „erotycznego” tłumaczenia.
Mamę pamiętam bardzo słabo, choć wiem, że na początku jeszcze mnie odwiedzała, jeszcze słała słodkie paczki i kolorowe pocztówki. W mieszkanku przy rynku kojarzę ją najbardziej z jej niebycia. Z tego, że ciągle była w pracy albo z koleżankami; że oglądała wieczorami Jednego z dziesięciu, mrucząc do mnie, próbującej się przebić między odpowiedzi uczestników, „cicho, cicho”; albo sprzątała, psiocząc pod nosem na ojca i mnie. Gdy była w mieszkanku, zawsze, jestem tego pewna, żałowała, że nie jest gdzie indziej. Chyba miała poczucie, że coś ją omija. Tata powiedział mi później, że on też to czuł, chociaż mama nie zawsze taka była. I choć tego już mi nie powiedział, wiem, że to zaczęło się po moim przyjściu na świat.
Miałam trzy lata, kiedy zostałam sama z tatą i dziadkami, którzy mieszkali ni to blisko, ni daleko i od czasu do czasu zajmowali się mną. Nie rozumiałam tego, ale już wtedy czułam – a dziś to wiem – że patrzą na mnie z poczuciem zażenowania. Wszak to ich rodzona córka wywinęła numer, jak mówiło się na mieście, i teraz oni musieli z tym żyć.
Nie lubiłam bawić się z innymi dziećmi. Właściwie nie wiem, czy nie lubiłam. Raczej zwyczajnie nie miałam ku temu zbyt wielu okazji, było mi to więc niemal całkiem obce. Miałam dwie podwórkowe koleżanki, z którymi dopiero po kilku latach połączyło mnie coś na kształt przyjaźni. Zwykle jednak spędzałam czas sama ze sobą i bawiłam się pluszowymi lub plastikowymi zabawkami, opowiadając niekończące się historie. W tamtym okresie miałam całe zoo plastikowych zwierząt, z których największą miłością darzyłam antylopę i coś na kształt pumy. W jednej i drugiej podobała mi się gracja, z jaką stawiały kroki – pierwsza dostojnie, chudymi pęcinkami, druga posuwiście, na przykurczonych łapach. Chciałam być do nich podobna, mieć piękno antylopy i coś z tajemnicy majestatycznej kocicy. Najbardziej jednak chciałam wtedy być niewidzialna.
Nie lubiłam ludzi i – co tu ukrywać – do dziś nie lubię. W szkole moje klasowe koleżanki myślały, że jestem dziwna, ale tak naprawdę to one bez wyjątku były zdrowo popieprzone. Nigdy nie miałam ochoty z nimi gadać, co one brały za przejaw mojej głupoty, bo jak to tak? Same miss turnusu. Nie było z nimi jednak o czym rozmawiać. Żadna nie podzielała moich zainteresowań, a wszelkie ploteczki o lokalnych babach i dziadach mnie zwyczajnie nie interesowały. Trzymałam się więc z boku i bacznie obserwowałam. Już wtedy moje myśli układały się w narrację, choć z wypracowań chyba nigdy nie dostałam piątki. Cóż, nie miałam odwagi, by opisywać to, co naprawdę działo się we mnie. Dla uczennicy podstawówki mogłoby to być zbyt intymne doświadczenie.
Kiedyś napisałam coś, czym, ku własnemu zaskoczeniu, cichej i raczej pełnej kompleksów dwunastolatki, zapragnęłam podzielić się z klasą. Głos uwiązł mi w gardle. Chciałam, uwierzcie mi, bardzo chciałam przeczytać opowiadanie. Dziś już nie mam zielonego pojęcia, o czym było, ale było ważne i piękne. Nauczycielka natomiast, zamiast jakkolwiek zachęcić mnie do odwagi, podsumowała moje ciche chrząknięcia słowami: „Ośle, ośle, sam pisałeś, a przeczytać nie umiałeś”. Może dlatego nie zostałam pisarką, a tłumaczką? Teraz mogę się ukrywać za innymi, silnymi oraz niezależnymi kobietami i mężczyznami.
Mniej więcej w tym samym okresie między mną a dziewczętami z podwórka zawiązało się coś na kształt przyjaźni. Gocha była moją rówieśnicą, a Aga jej młodszą o dwa lata siostrą. Dziewczyny były śmieszne i początkowo traktowałam naszą znajomość jako eksperyment badawczy. Ich ojciec był kierowcą ciężarówki i jeździł po całej Polsce, a czasem nawet i dalej, matka z kolei, znacznie młodsza od mojej, to oceniłam bezbłędnie, siedziała w domu i wciąż robiła przeróżne kursy korespondencyjne. Mieszkała z nimi jeszcze babcia – wysoka i szczupła – która robiła najlepszy na świecie makaron z cukrem i ze śmietaną, ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałam.
Zaczęło się od tego, że podglądałam dziewczyny przez kuchenne okno. Bawiły się na podwórku i słyszałam ich wesołe głosy. Było lato, na okazałej czereśni pyszniły się już bladoróżowe owoce. Byłam ich, tych dziewczyn, tak strasznie ciekawa, że nie mogłam już wytrzymać za szybą. Ojciec jak zwykle był w gabinecie do późna, a mnie od panującego upału nie chciało się już czytać. Nudziłam się i one, te wesołe dziewuchy, były moją przepustką do wolności. Otworzyłam okno i ostrożnie zsunęłam się na daszek przybudówki. Stąd miałam o wiele lepszy widok. Zocha i Aga grały w gumę przyczepioną z jednej strony do trzepaka. Kłóciły się o to, że tej starszej za dobrze idzie, czas już na skuchę.
– Hej, ty! – Usłyszałam nagle i poczułam na sobie gniewny wzrok lekko pyzatej blondynki. – Złaź tu, brakuje nam trzeciej do gry. Z tym słupem nie idzie.
Byłam pewna, że na końcu miało być jeszcze jakiś siarczyste przekleństwo, ale najwyraźniej Aga uznała, że nie pasuje ono ani do jej jasnobłękitnej sukienki za kolano, ani do sytuacji. Przykucając, zbliżyłam się do krawędzi daszka i – chociaż bałam się bardzo – zeskoczyłam. Zdarłam kolana, ale byłam cała. To miał być początek mojej trwającej do połowy liceum łobuzerskiej przygody.
Zrobiło się zimno, więc owinęłam się grubym kocem. Teraz już trudno takie dostać. Był ciężki i gęsto tkany. Koniec listopada był kapryśny, a ja bardzo silnie reagowałam na wszelkie zmiany pogody. Po słońcu, które jeszcze wczoraj muskało moją twarz, gdy na tarasie piłam herbatę, nie było już ani śladu. Zapach siana i butwiejących liści przywodził na myśl niedające się określić wspomnienia czegoś nieuchwytnego, ale dobrego. Czegoś dobrze znanego, ale co bezpowrotnie minęło. Zbliżała się zima i dzisiejszy śnieg z deszczem utwierdził wszystkich w przekonaniu, że zmienność pór roku jest nieuchronna.
Nigdy nie umiałam pogodzić się z tym, że dni stają się krótkie, ciemność osnuwa świat, a wszystko, co daje radość, odchodzi. Nostalgia tych późnojesiennych dni sprawiła, że straciłam poczucie sensu mojego wyjazdu.
Tęskniłam. Za moim niemogącym doczekać się remontu mieszkaniem, za zgiełkiem miasta, które jesienią staje mi się wyjątkowo życzliwe, i za nim... Najbardziej na świecie boję się właśnie tego, że go stracę. Może dlatego to wszystko układa się w tak osobliwy i przez postronnych niedający się rozumieć sposób? Patrzą na nas i zastanawiają się, wiemy o tym oboje. Ale się nie tłumaczymy. Pozwalamy, by wszystko działo się samo i w swoim rytmie. Ufam, że wszystko będzie dobrze.
Krople spływające po oknie mojego wynajmowanego pokoju dodatkowo nastrajały mnie na gorzkie smaki. Szybko zdecydowałam, że nie mogę tak siedzieć. Miękkie dresowe spodnie zamieniłam na dżinsy, a na T-shirt wciągnęłam grubą bluzę. Włożywszy jeszcze kalosze i kurtkę, wyszłam na zewnątrz.
Deszcz nie był intensywny, ale miarowy i jednostajny, a niebo wymazane różnymi odcieniami szarości, co nie zwiastowało rychłej poprawy. To nic. Ruszyłam drogą prowadzącą wzdłuż sadu i dalej przy pastwiskach. Na końcu wsi zaczynał się Duży Las, w którym – na to liczyłam – deszcz nie powinien być aż tak uciążliwy.
Było mi rześko i jakoś tak... inaczej, niż się spodziewałam. Zimno, które początkowo czułam, zniknęło i byłam pewna, że zaróżowiły mi się policzki. Szłam i wdychałam zapach drzew, opadłych liści, ostatnich grzybów i leśnej zgniłości pochowanej w mchu. Gdy tylko znalazłam się pod parasolem z rosłych sosen, zwolniłam kroku. Tutaj już nie padało. Westchnęłam głośno. To wszystko było takie dziwne. Ale, o dziwo, tak bardzo do mnie pasowało. Po huraganie, jaki przeszedł, ta impulsywna zmiana otoczenia wydawała się brakującym puzzlem, który teraz nadał tej osobliwej układance głębszy sens. Odkryłam, że zaczynam akceptować to, co się wydarzyło i godzić się na to, co ma nadejść. Nie zrozumiałam jeszcze mechanizmu działania tego wszystkiego, ale ufałam, że tak właśnie jest dobrze. Już nie było we mnie buntu, który czułam jeszcze kilka dni temu, będąc w domu. Owszem, strzępki niepokoju uwierały mnie jeszcze od czasu do czasu i budziły o trzeciej nad ranem jak wbijające się w plecy ziarnko grochu, ale nic poza tym. Intuicja podpowiadała mi, że miejsce, w którym się znalazłam, pomoże mi uleczyć rany. Nie miałam jeszcze pojęcia jak, ale byłam pewna, że tak musi się stać.
Gdy wracałam do agroturystyki, po mojej kurtce lały się strugi wody. Przez ponurą pogodę można było odnieść wrażenie, że zmierzcha, chociaż było dość wcześnie. Idąc od strony pastwisk na tyłach obiektu, zauważyłam, że w stajni pali się światło. Postanowiłam tam zajrzeć. Nie wiem, co skłoniło mnie do tego ekstrawertycznego działania. Może ten dotleniający ciało i umysł spacer, może deszcz, a może to, że w końcu poczułam, że to moje życie i dzieje się naprawdę tu i teraz. Nie ma co odkładać go na później. Ten las po horyzont zdawał się otwierać mi oczy.
Zboczyłam na wydeptaną w trawie ścieżkę prowadzącą skrótem wprost do stajni.
Znacie to uczucie, gdy czytacie książkę, która jest nudna? Może inaczej: nie jest wciągająca. Jakoś tak lektura nie posuwa się naprzód. Co wtedy robicie? Czytacie dalej z nadzieją, że coś się zmieni? Odkładacie?
Światło bijące ze stajennego okna, mały ciepły punkt w gęstej sinej szarości, było impulsem do tego, by zmienić coś w nudnej księdze mojego życia. Nie czułam się pewnie, wbijając się w nową sytuację, ale było już za późno. Zapukałam drżącą dłonią, po czym nacisnęłam siermiężną klamkę tylnych drzwi, skąd dochodził blask lampy, i weszłam do środka. Po lewej stronie znajdowały się kolejne, tym razem otwarte na oścież drzwi i to stamtąd wydobywało się światło, a teraz także wesołe głosy. To pan Mietek, jakiś młodszy od niego mężczyzna – którego szybko w myślach nazywałam Ten Od Ładnych Włosów, bo bujność jego długiej fryzury dopadła mnie, nim zobaczyłam resztę – i drugi mężczyzna, straszy, ale bardziej gburowaty oraz dwie kobiety, obie w białych bryczesach i raczej odświętnie wyszykowane, choć widać było, że zarówno ich stroje, jak i makijaże oraz starannie dobrane fryzury wiele już przeszły tego dnia. Na chwilę wszyscy zamilkli, a we mnie wpatrywały się cztery pary szczerze zaskoczonych tym niespodziewanym najściem oczu.
– Przepraszam, pewnie przeszkadzam... Zobaczyłam światło i tak pomyślałam, że zajrzę...
– Pani Ino, proszę wejść! – Gospodarz szerokim gestem zaprosił mnie do środka. – To wspaniale, że pani do nas dołączyła, tak już z żoną myśleliśmy, czy aby nie czuje się tu pani zbyt... osamotniona.
W odpowiedzi tylko rozpięłam kurtkę i próbowałam uśmiechnąć się miło. Mimo wieku i niemałego życiowego doświadczenia, wciąż onieśmielają mnie takie sytuacje – dołączanie do grona osób, wśród których praktycznie nikogo nie znam. Jacy by mili nie byli, i tak zawsze miałam z tyłu głowy, że wcinam się między wódkę a zakąskę. Zwykle nie brałam udziału w żadnych spotkaniach, nawet grona moich kolegów i koleżanek, dopóki nie dostałam jasnego komunikatu z zaproszeniem. To był mój pierwszy raz.
Ten Od Ładnych Włosów od razu sięgnął po moją kurtkę i z grymasem dezaprobaty odwiesił ją na stojących w korytarzu stajni widłach. Pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, było połączeniem siodlarni z czymś w rodzaju salki kominkowej. Z jednej strony na kutych wieszakach umieszczony był sprzęt do jazdy konnej, w drugiej części stały dwie duże skórzane kanapy, dość spory drewniany stolik, a w rogu mała koza, w której napalono.
– To pani Józefina, mieszka u nas i tłumaczy książki. – Zostałam przedstawiona. – A to nasze gwiazdy wieczoru: Ania Skalska, od dziś instruktorka, właśnie zdała egzamin, i Maja Kamińska, zawodniczka, dziś co prawda poza podium, ale czwarte miejsce też jest niemałym sukcesem. Oho, i byłbym zapomniał, nasi trenerzy: Sambor Jeżyc i Andrzejek Pasierski.
Gbur skrzywił się na zdrobnienie imienia, więc łatwo odgadłam, kto jest kim.
O Samborze pomyślałam, że jest za młody jak na trenera i bardziej przypisałabym mu karierę muzyka, i to nie byle jakiego. Mimochodem wyobraziłam go sobie, jak śpiewa z gitarą i uśmiechnęłam się ciepło i z podziwem. W zamian dostałam kubek parującego grzańca.
W stajni pachniało końmi, co oczywiste, ale także latem. To siano było tym magicznym elementem, jak choinka na święta, która zmienia atmosferę całego domu. Podobało mi się tam.
W rozmowie szybko okazało się, że o koniach wiem tyle, ile zdążyłam przez te kilka dni podpatrzeć przez okno mojego pokoju.
– Nie chcesz poznać ich bliżej, skoro już tu jesteś? – Ten Od Ładnych Włosów nie spuszczał ze mnie przenikliwego spojrzenia.
Czułam, że to wyzwanie.
– Nie myślałam o tym – odpowiedziałam bez mrugnięcia okiem. – Może?
Pan Mietek, korzystając z okazji, wyciągnął mnie na stajenny korytarz i zaczął przedstawiać mi poszczególne konie, a było ich szesnaście. Część prywatnych, które tylko tu mieszkają, część sportowych, do skoków przez przeszkody, w których zresztą startowała Maja, i kilka rekreacyjnych, do nauki jazdy. Nie miałam jeszcze odwagi dotknąć żadnego z nich, chociaż ich wielkie mięsiste wargi, które szukały smakołyków w dłoniach gospodarza, zdawały się tym, czego wtedy potrzebowałam – ciepłem i przyjemnością dotyku.
Pomyślałam o Nikodemie, który został w Warszawie. To było takie skomplikowane.
Po kilku grzańcach wróciłam do siebie. Szumiało mi w głowie, ale nie czułam się pijana, miałam za to mnóstwo pytań, na które tak bardzo chciałam znać odpowiedzi. Przede wszystkim jednak jaskrawo i na pierwszy plan wysuwała się moja matka. Dlaczego postanowiła nawiązać ze mną kontakt po tych wszystkich latach, gdy moje wcześniejsze o niego błagania zostawały bez odpowiedzi?
Były we mnie ogromne pokłady niepokoju, ale i tęsknoty za czymś, czego nie umiałam lub co bałam się nazwać. Cały czas lekko pochylona, gotowa, by w razie konieczności szybko przyjąć bezpieczną pozycję, nie żyłam naprawdę.
Strach był czymś, co towarzyszyło mi, odkąd pamiętam. Przyzwyczaiłam się już do lekkiego szumu w uszach, gdy mierzyłam się z czymś nowym, czego efektu nie mogłam przewidzieć. Chciałam wszystkim pomóc, wszystkich uszczęśliwić... Zawsze martwiłam się, że nie będzie wystarczająco dobrze. Że ja nie będę wystarczająco dobra.
Często ze strachu miałam łzy w oczach, chociaż płakać też musiałam się nauczyć. Nie byłam nauczona okazywania emocji, a tym bardziej płaczu, który kojarzył mi się wtedy z oznaką słabości. Kiedy w końcu odpuściłam, płakałam zawsze, gdy zachodziła taka potrzeba, to jest wtedy, gdy po prostu emocje nie mogły znaleźć innego ujścia. Płakałam, gdy mi na czymś zależało. Często też z bezsilności.
Teraz też czułam ten tak dobrze mi już znany dyskomfort. Wciąż wydawało mi się, że odstaję, że nie pasuję do schematu, który życie starało się mi narzucić. A przecież nie można uszczęśliwić wszystkich. Nie da się pasować wszędzie. Widziałam to, ale tylko w teorii. Tak strasznie trudno było mi uwierzyć, że ani moja przeszłość, ani zawiła historia mojej rodziny, ani żadna podjęta lub niepodjęta decyzja nie mają wpływu na to, kim jestem. Wciąż jednak miałam wrażenie, że jestem oceniania, a przyczepiana mi etykieta nijak nie pasuje do zawartości.
Najgorzej było w szkole. Tam nikt tak naprawdę mnie nie znał i chyba wcale nie chciał poznać. Zawsze stałam z boku, ani razu nie zostałam zaproszona do żadnego towarzyskiego kręgu. Początki były trudne, ale się przyzwyczaiłam. Albo przynajmniej udawałam, że tak jest. Nie lubiłam tam nikogo, ale narzucone konwenanse zmuszały mnie do kolegowania się z kimś. To ułatwiało wiele rzeczy. Na przykład w razie nieobecności można było łatwo nadrobić zaległości, odpisując lekcje z zeszytu koleżanki. Nie siedziało się samemu w ławce, było z kim ponarzekać na kolejną nudną lekcję czy trudny sprawdzian z matematyki.
Zakumplowałam się wtedy z taką Jowitą. Miała prostą, gęstą grzywkę przykrywającą całe czoło i złośliwi chłopcy wołali na nią „brzydula”. Ona nie była tak aspołeczna jak ja, ale przez to, że jej uroda odstawała od szkolnych standardów, Jowita też trzymała się z boku. Polubiłam ją nawet, mimo że coś w środku wciąż kazało mi zachowywać czujność.
Siedziałyśmy razem w moim pokoju, udając, że uczymy się na angielski, podczas gdy naprawdę Jowita opowiadała mi o tym, jak pierwszy raz całowała się z chłopakiem. Miałyśmy jakieś dwanaście, może trzynaście lat i wydawało mi się to dość niesmaczne, ale udało mi się nie skrzywić. Moja szkolna koleżanka miała chłopaka od półtora tygodnia, kiedy to niejaki Piotrek spytał, czy chce z nim chodzić. W minioną sobotę musnął jej wargi swoimi i od tamtej chwili ona nie mogła przestać o tym mówić. Czułam, że na tych drobnych czułostkach się nie skończy, a Jowita szybko będzie chciała pójść o krok dalej. O czym nie omieszka mi opowiedzieć. To było nawet interesujące – zdobywać pierwsze doświadczenie za plecami koleżanki.
I nie pomyślałabym wtedy, że ta sama koleżanka za kilka lat prześpi się z moim pierwszym chłopakiem...
Jednak tamtego popołudnia, gdy uczyłyśmy się angielskiego, wydarzyło się coś, co zapadało w mojej pamięci o wiele głębiej niż pierwsze miłosne uniesienia Jowity. Wtedy po raz pierwszy, odkąd miałam świadomość, zadzwoniła do mnie moja mama.
Gdy teraz po latach przywołałam to wspomnienie, serce zaczęło mi bić szybciej i mocniej. To było takie zaskoczenie...
Poczułam, że mam mokre skarpetki – widocznie buty przeciekły mi podczas spaceru. Dopóki byłam w stajni, to mi nie przeszkadzało, ale później poczułam, że zimno mokrych stóp rozeszło się falami po reszcie mojego ciała i to uczucie było jeszcze bardziej nieznośne niż wspomnienie matki. Kiedy te naście lat temu zadzwoniła do mnie po raz pierwszy, z mglistego i dżdżystego Londynu, gdzie akurat przebywała, ucieszyłam się, tak szczerze i do końca. Kochałam ją, była przecież moją matką.
Sprawiała wrażenie, że jest mnie ciekawa. Zaufałam jej i pozwoliłam, by tląca się gdzieś we mnie nadzieja zapłonęła. Tak bardzo wtedy wierzyłam w to, że mama wróci i będę miała normalną rodzinę. Nic takiego się, rzecz jasna, nie stało. Rozstała się wtedy z kolejnym chłopakiem i lekko wstawiona dzwoniła, bym podniosła ją na duchu. Ja – jej mała słodka dziewczynka, cukiereczek, jedyny cenny dar jej marnego życia.
Moja matka, Katarzyna, która złudzeń ni ma, jak się czasem sama przezywała, kochała mnie najbardziej wtedy, gdy jej nie kochał nikt. Naszym rytuałem były telefony po jej kolejnych rozstaniach, nieudanych związkach, zbyt szybko wygasłych romansach. Byłam dla niej nagrodą pocieszenia, do czego doszłam znacznie, znacznie później.
Przebrałam się w suche rzeczy i położyłam na łóżku, opierając skostniałe stopy na ciepłym kaloryferze. Pan Mietek musiał rozpalić na noc w piecu. Wydawało mi się, jest już strasznie późno. Przez ponurą aurę trudno było dostrzec granicę między dniem a nocą. Zerknęłam w telefon, ale Nikodem się nie odzywał. Tłumaczyłam go – jak zawsze wszystkich – że daje mi przestrzeń. Chce mojego dobra. I przekonywałam samą siebie, że tego właśnie chcę, że o taki związek walczyłam. Rozwiązek – jak czasem gorzko śmiałam się w myślach. Bo gdzieś w środku wiedziałam, że to, co nas łączy, już się skończyło. I poczułam to wtedy, na naszym ostatnim spacerze. Już wiedziałam, że dalej nie zrobimy ani kroku w równym tempie. Niemniej wciąż chciałam nadążać.
Zachciało mi się spać. Czułam, że odpływam, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – wyszeptałam wyrwana z wartkiego strumienia własnych myśli.
– Przepraszam... – powiedział równie cicho pan Mietek, wtykając głowę przez uchylone drzwi. – Pomyślałem sobie, że może... Bo przyszłaś dziś do stajni, jesteś już u nas chwilę... Może chciałabyś spróbować jazdy konnej? Trzeba kuć żelazo, póki gorące.
– Ja... sama nie wiem... – Pospiesznie usiadłam na łóżku i poprawiłam wypadające z upięcia pasmo niesfornych włosów.
– Nie namawiam cię, ale wiesz, tu wszyscy przyjeżdżają dla koni, chociaż spróbuj. Zobaczysz, są lekiem na całe zło. – Gospodarz przeszył mnie przenikliwym spojrzeniem, jakby wiedział, co kłębi się w mojej głowie. – Bądź w stajni o jedenastej.
A więc słowo się rzekło. Nadal bałam się tych ogromnych i silnych zwierząt, ale nie były mi już tak bardzo obce. Może jest jakiś metafizyczny plan w tym, że rezerwując pokój, trafiłam właśnie na to miejsce z końmi? Może to całkiem dobry pomysł?
Śniła mi się moja matka, Katarzyna, której szczęście się nie ima. I wiedziałam, że to nie może być przypadek. Zawsze w ten sposób upominała mnie, gdy długo zwlekałam z odpowiedzią na jej coraz bardziej natarczywe próby kontaktu. I tak było i tym razem. We śnie zrobiła mi wianek z rumianków i chabrów, a przecież wiem, że nie znosi łąk z całym ich robactwem gryzącym po kostkach. Czułam więc, że chce się przymilić. Nie wstając z pościeli, sięgnęłam po telefon i sprawdziłam pocztę. Temat maila od Kasi aż bił po oczach: „Umarłabym, a ty byś nawet nie zauważyła!”. Otworzyłam wiadomość.
Nie rozumiem, jak możesz mnie unikać po tym wszystkim, o czym wiesz, że się stało. A co się stało, to się nie odstanie. Porozmawiaj ze mną, bo już tak dłużej nie mogę.
– A to ci dopiero – prychnęłam pod nosem i postanowiłam olać to wszystko.
Bolała mnie głowa i chyba łapało mnie przeziębienie po wczorajszych mokrych stopach. Przekręciłam się na drugi bok z marzeniem, by przespać życie, kiedy przypominało mi się o koniach. Nie chciałam odwoływać umówionej lekcji tak bez słowa. Właściwie to w ogóle nie chciałam. Teraz z całą pewnością miałam ochotę na jazdę konną, a zwłaszcza na jej – jak zapewniał pan Mietek – terapeutyczne działanie. Wstałam gotowa do działania.
Był marzec albo kwiecień tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku.
Zaspana, bo wyciągnięta z pościeli odgłosami nerwowej krzątaniny, przecierając nie do końca jeszcze otwarte oczy, stanęłam w progu kuchni, gdzie moja matka zapatrzona w szary widok za uchylonym oknem paliła papierosa. Na stole stała skórzana ciemnozielona torba podróżna. Katarzyna nie zauważyła mojej obecności, zatopiona we własnych myślach. Przez wiele kolejnych lat miałam nadzieję, że miała wtedy wątpliwości. Że wcale nie chciała mnie wówczas zostawić. Dziś już tak nie myślę.
Moja mama – szczupła, wysoka, z kasztanowymi, kręconymi dzięki trwałej ondulacji włosami do ramion. Nigdy nie zapomnę, że miała na sobie wtedy jedwabną koszulę w odcieniu starego złota i skórzaną ołówkową spódnicę do połowy łydki. Kapcie za chwilę miały być zamienione na półbuty na niskim obcasie, wygodne do chodzenia. Do ucieczki.
Spojrzała na mnie zamyślonymi oczyma, zgasiła papierosa i ściągnęła brwi. Byłam pierwszą rysą na jej misternym planie.
– Co ty tu robisz? Czemu nie śpisz? – syczała, niemal nie otwierając ust.
Nie dała mi czasu na udzielenie odpowiedzi. Posadziła mnie na stole i przyjrzała mi się uważnie.
– Jesteś już taka duża... – Oczy jej się zaszkliły, a głos fałszywą nutą zdradził zdenerwowanie. Odchrząknęła. – Jesteś już taka duża... Muszę wyjechać na kilka... Na jakiś czas. Nie budź taty. Wracaj do łóżka i spróbuj jeszcze zasnąć, dopiero szósta dochodzi. – Pocałowała mnie w czoło i zestawiła z powrotem na podłogę. – No, zmykaj.
Ja, nieświadoma, że widzę ją po raz ostatni na długie, długie lata, wróciłam grzecznie do łóżka. A gdy tata wstał, odkrył, że zniknęły wszystkie jej rzeczy. Został za to mały liścik, dwa słowa napisane szybko na skrawku papieru i za pomocą magnesu przyczepione do lodówki.
Musiałam. Przepraszam.
Tylko tyle napisała moja matka, Katarzyna, zostawiając pięcioletnią mnie i mojego ojca samych i w szoku.
Wojtek, mój tata, do dziś nie chce mówić o tym, co się między nimi wydarzyło przedtem i co czuł później. Ona była jego największą i chyba jedyną miłością.
Pięć ostatnich lat, czyli odkąd skończyłam studia i zaczęłam zarabiać jakieś pieniądze, poświęciłam na grzebanie w życiu Katarzyny. Z pomocą jej znajomych, detektywa i własnej nieustępliwości dowiedziałam się więcej, niż zakładałam. A ona, czując, że węszę, jak na ironię zapragnęła kontaktu.
Niepokój towarzyszył mi od zawsze. Nieustannie i naprawdę bez końca martwiłam się wszystkim. Przejmowałam błahostkami, analizowałam wciąż na nowo każdy szczegół, nie umiałam cieszyć się z czegokolwiek, bo zawsze obracałam daną rzecz w głowie tak długo, aż w końcu znalazłam rysę, którą później rozdmuchiwałam do niebotycznych rozmiarów. I wszystko było dla mnie trudne. Ale widocznie tak jest, gdy niemal każde zdarzenie w życiu rozpatruje się w kategoriach porażek. Sukcesy subiektywnie trafiały mi się rzadko, żeby nie powiedzieć, że wcale, a nawet jeśli – prędzej czy później zawsze odejmowałam im wagi i szufladkowałam jako coś, co i tak można było zrobić lepiej. W mojej głowie nie zasługiwałam na szczęście i nie mogło mnie spotkać nic dobrego.
Dlatego się bałam. Z wiekiem coraz bardziej. Nie lubiłam zmian, podejmowanie decyzji spędzało mi sen z powiek. Nie lubiłam odczuwać głębszych emocji, a uczucia przysparzały mi siwych włosów.