Szczęśliwa przystań - Paweł Jaszczuk - ebook + audiobook

Szczęśliwa przystań ebook i audiobook

Paweł Jaszczuk

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Greta Gawor – zawsze zadbana, elokwentna i samodzielna starsza pani – znika bez słowa podczas wycieczki pensjonariuszy Szczęśliwej Przystani. Dokąd zmierza i jaką skrywa tajemnicę? Czy uda się ją sprowadzić do ośrodka?
Nieobecność Grety wzbudza spore emocje i staje się pretekstem do rozmów o przeszłości w gronie pensjonariuszy. Wkrótce okazuje się, że każdy z nich chowa jakiś sekret i wyjątkową historię.
Szczęśliwa Przystań to opowieść o namiętności życia, która nie gaśnie mimo upływu lat. Wraca we wspomnieniach i snach. Pojawia się też w codziennym doświadczaniu miłości, pożądania, zazdrości i gniewu ludzi, których starość i samotność skazały na dom opieki.
Niezwykłe charaktery, zaskakujące zwroty akcji, szczypta humoru i grozy. Szczęśliwa Przystań skłania do refleksji, ale również wciąga niczym najlepsza powieść sensacyjna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 10 min

Lektor: Konrad Biel
Oceny
3,0 (5 ocen)
0
2
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgodywydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Fotografie

© Nejron Photo, Lars Johansson | stock.adobe.com

Redakcja

Beata Wojciechowska-Dudek

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

www.korekta-pwn.pl

Autor trenów

Paweł Jaszczuk

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2021

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2020

ISBN 978-83-66573-83-3

Umiera się nie dlatego, by przestać żyć,

lecz po to, by żyć inaczej.

Paulo Coelho

Powieść dedykuję mojej mamie Łucji, która robiła najlepszy tort makowy na świecie i dawała mi pierwsze lekcje, jak ten świat rozumieć.

PROLOG

Zawsze zjawiała się na każde jego skinienie i nie widziała w tym niczego zdrożnego. Patrzyła na jego sflaczałe mięśnie i czuła się, jakby pielęgnowała pacjenta, któremu pozostało już niewiele dni życia. Wiedziała, że za chwilę zacznie ją w milczeniu dotykać. Jego siłą było właśnie milczenie i lisi wzrok, którym ją usidlał. Hanna Miller bała się tego wzroku, a jednocześnie niezmiennie ciekawiło ją, jak daleko się posunie, bo wszystko w ich kontaktach było nieprzewidywalne. Położyła się na brzuchu, tak jak sobie życzył, wystawiając do góry swoją jędrną pupę, i spróbowała się uśmiechnąć do siebie.

Hanna Miller była lekarką i psycholożką. Szefową Szczęśliwej Przystani, domu spokojnej starości, którego on był właścicielem. Twierdził, że wie o niej więcej niż ona sama. To mogła być prawda. Przed nim bowiem rozwiązywał się jej język jak na spowiedzi. Czuła przymus, by mu się zwierzać ze swoich niepowodzeń i małych sukcesów. Ze swej nieposkromionej natury, przysparzającej więcej wrogów niż przyjaciół.

Nie wiedziała, ile ma lat, i nigdy go o to nie pytała, ale był stary. Miał pewnie około osiemdziesiątki, więc był starszy od jej dziadka, który niedawno umarł. Kiedyś z tak starym facetem za żadne skarby nie poszłaby do łóżka. Teraz, gdy ją zatrudnił na wyjątkowych warunkach w Przystani, stała się uległa i pragmatyczna. Chyba dlatego w ich kontaktach nie było uwodzicielskiego scenariusza. Żadnych świec, szampana i kadzidełek, których się brzydził. Akceptowany przez niego seks, jeśli można to nazwać seksem, polegał na odkrywaniu zakamarków jej duszy, których sama nie znała. Tylko czasem pozwalał sobie przy niej na więcej, jakby raptem przypominał sobie o dawno minionej młodości.

Zwracał się do niej „Hanno”, rzadziej „Haniu”, jakby się wstydził zdrobnienia, mogącego obnażyć jego słabość. Ona nie odważyłaby się mówić mu „ty”. Nigdy nie przeszłoby jej to przez gardło, nawet gdyby ją poprosił, myślała, a on od kilku minut leżał obok niej i napierał na jej sprężyste udo swoim rozlanym ciałem.

Naraz położył szeroką dłoń na jej pośladkach i westchnął. Wzdrygnęła się i obróciła na plecy. Przygotowała się na najgorsze. Jego zdeformowany palec wskazujący sunął niemrawo między jej nogami i zamarł na moment. Poczuła ostro zakończony paznokieć. Napierał mocno na jej skórę. Miała nadzieję, że się cofnie, lecz palec zagłębił się w jej waginie tak gwałtownie, że aż syknęła z bólu. Zagryzła wargi, gdy poruszał się w jej środku coraz szybciej i szybciej, jak gdyby wykonywał jakieś idiotyczne ćwiczenie przed prestidigitatorskim występem.

Jego świszczący oddech przeszedł w rytmiczne sapanie, a potem obleśny śmiech wślizgnął się do jej kształtnych uszu. Po chwili było po wszystkim. Stary wyprężył się i znieruchomiał, jakby wyzionął ducha. Nie bała się, że przy niej umrze. Kto jak kto, ale tacy jak on nigdy nie umierają w łóżkach.

Hanna zdusiła w sobie szloch, jednak łzy napłynęły jej do oczu. Łzy wściekłości i żalu, że znowu mu się oddała.

DZIEŃ PIERWSZY

Nie wiedziała, kim jest. Nie pamiętała swojego imienia ani nazwiska. Czuła tylko, że w jej głowie wysunęła się tajemnicza szuflada z napisem „dzieciństwo”. Nie była jednak tego pewna, gdy leżała tak bezładnie nie wiadomo gdzie i zmagała się z przeraźliwą ciszą, wciskającą się do jej uszu jak swędząca wata.

Raptem w tę ciszę wdarł się irytujący dźwięk przypominający kapanie wody do metalowego naczynia. Kap-kap. I znowu kap-kap. Jak długo tak leży i co oznacza „długo”, gdy nie czuje się rąk? Kiedyś jej ręce trzymały coś, co pachniało i rozweselało ją kolorami, a teraz czerń przykryła wszystko jak dryfująca chmura niemająca zamiaru odpłynąć spod zamkniętych powiek.

Powieki, chmura, czerń.

W wysuniętej do połowy szufladzie pojawiła się niespodziewanie szara plama. Wytężyła wzrok. Spróbowała zacisnąć powieki, byle tylko nie znikła. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz, prosiła. Kartka, a może zdjęcie? Nie była tego pewna. Tak, to chyba zdjęcie z brzegami udekorowanymi ząbkami jak koronka przy białym kołnierzyku bluzki, bo co to mogło być innego?

Gapiła się na czarno-biały obrazek, aż pojedyncze plamy złączyły się i zamieniły w cudownego łaciatego kucyka i siedzącą na nim postać w białym kapelusiku. Ależ to wspaniałe, pomyślała. Ktoś zatrzymał czas w mojej szufladzie. Jak to się stało?

Kim jesteś, dziewczynko? W jaką udajesz się podróż? Jak się nazywa ten śliczny konik? Jakiś przebłysk w głowie pozwolił jej odkryć na odwrocie zdjęcia pierwszą literę napisu, potem drugą, trzecią i kolejne, układające się w słowa: „Dziadek Onufry” i dalej: „mojej wnuczce na pamiątkę”.

I nagle wiatrak pamięci zakręcił swoimi skrzydłami z początku wolno, jakby wiatr tylko się z nią bawił, a potem prędzej, coraz prędzej, aż porywał ją daleko, aż na wzgórze, na które wspinała się boso po schodach wykopanych w ziemi. Biała kokarda wpięta w jej włosy podrygiwała z każdym krokiem, gdy szła coraz wyżej i wyżej, podbierając oburącz brzegi czerwonej sukieneczki, prezent od kochanego dziadka na piąte urodziny.

*

Tak gorącego kwietnia Romeo nie pamiętał, chociaż żył już na tym świecie dwadzieścia trzy lata. Gdy po kąpieli w jeziorze wracał do swej nory w samotniaku, natknął się na ogródkach działkowych na dziada grzejącego się na słońcu. Stary przypominał mu znienawidzonego dziadka Ambrożego. Taka sama nieogolona gęba i bezczelne spojrzenie, jakby chciał obedrzeć własnego wnuka ze skóry.

To był pierwszy emeryt, którego Romeo przywiązał plastikową linką do słupa betonowego, by ukarać go za swoje pojebane życie. Winny, niewinny, to się miało wkrótce okazać.

Nie, nie od razu wyjął zapalniczkę Zippo z dożywotnią gwarancją. Nie był aż takim baranem, żeby iść na żywioł. Przystawił głowę do trzęsącego się starucha, a potem, zanim zrobił sobie z nim sweet focię, zapytał o wnuki i o wojnę, bo wojnę z Hitlerem ten wiekowy egzemplarz musiał pamiętać.

Dziad mrugał powiekami niczym lalka mechaniczna, a sztuczna szczęka kłapała mu ze strachu, jakby łupał orzechy laskowe. Blade usta powiedziały, że ma dwie wnuczki. Dżesika była mistrzynią w motylku, a Sonia, co dopiero poszła do zerówki, śpiewała w chórze kościelnym piosenkę o barce tak czysto jak słowik.

Romeo chrzanił słowika i motylka. Sam pływał tylko żabką krytą. Słowik czy motylek, jeden chuj. Stary wojnę zapamiętał, bo miał osiemnaście lat, gdy wybuchła. Także nienawiść, strach i ciągły głód, gdy jedli lebiodę i żołędzie zamiast snickersów. Pierdolenie o lebiodzie, gadanie, sranie w banie, że chleb był bezcenny. Chleb bezcenny? Zwykły chleb? Tonami wywalają go dzisiaj na śmieci, a za marketem całkiem dobre jogurty i warzywa leżą sobie spokojnie na śmietniku w kontenerach, tylko je brać. Wiele razy próbował je z kumplami i jakoś żyje.

Stary był chytry jak lis i grał z Romeem na zwłokę. Pochwalił się, że ma bliznę na udzie i że jego kumpla, starszego o rok, rozerwała mina przeciwpiechotna, gdy czołgali się w stronę szwabskich pozycji pod Kołobrzegiem. „Antoni poszedł prosto do nieba”, powiedział z żalem.

Romeo nie był zainteresowany rodzajem miny. Munduru na szczęście nie nosił, ale ta opowieść owszem, owszem, jarała go jak film, na którym Ruscy tłukli „duchy” w Czeczenii. Ciekawy nastawił ucha, ale staruch niespodziewanie zaczął ględzić o rybach. Okazało się, że złapał przedwczoraj sandacza, no i fachowo opowiedział o pięciokilogramowej bestii, która połakomiła się na małego karasia nabitego na ostry hak.

Kiedy staruch zamilkł, Romeo wyczyścił mu kieszenie. Znalazł dowód osobisty, trzy ulgowe bilety autobusowe, które mogły się przydać, i drobniaki, akurat na parę browarów. Dziad, delikatnie mówiąc, wkurwił go, więc chłopak, śmiejąc się, wyjął zapalniczkę, pstryknął palcem i przystawił płomyk do niewymytych włosów dziada. Jednak wtedy ów film, w którym grał główną rolę, urwał się nagle, bo nie wiadomo skąd wyrośli dwaj robole w pomarańczowych kamizelkach i ruszyli staremu na odsiecz.

Romeo nie był aż taki głupi, żeby brać po ryju od roboli. Rzucił dowód starucha w trawę, a potem dał dyla między garaże i na przystanku wskoczył do autobusu pełnego zapoconego, ludzkiego bydła.

Oglądał się dla pewności, ale pomarańczowi nie mieli kondychy i dali mu spokój. Skasował bilety zdobyczne i stał sobie jak gość, wystawiając elegancko głowę przez okno na orzeźwiający wietrzyk jak na ekskluzywny wentylator w offisie.

Niedaleko domu zawibrował mu w spodniach telefon, był już jedną nogą na chodniku. Przystanął. Wyjął samsunga z kieszeni i rzucił okiem na ekran. To była Smerfetka, jego dziewczyna, która naprawdę nazywała się Alina Królik. Laska esemesowała, że chce mu coś ważnego powiedzieć.

Jak ważne, to poczeka, pomyślał, i odpisał, żeby przyszła wieczorem. Nie miał zamiaru pokazywać, że mu na niej zależy. Taką stosował taktykę i była dobra, bo sprawdziła się na innych laskach.

Po około dziewięciu minutach młody dotarł do swojej nory w betonowym pudle, które stało na skarpie naprzeciwko miejskiego szpitala, przy rzece, która wgryzała się zakolami w park zabetonowany przez idiotów jak sarkofag w Czarnobylu. Uporządkowany świat z ławeczkami, fontannami, murkami i drzewkami po wyciętych krzaczorach i zmeliorowanym bagnie. To nie była jego bajka. Wszystko, co do centymetra, pod kant. Idioci ratuszowi! Zmarnowana przestrzeń. Wszyscy o tym w mieście gadali.

Romeo otworzył stalowe drzwi kopnięciem wyprowadzonym z biodra i wbiegł po schodach na pierwsze piętro do swej nory. Przekręcił klucz w zamku i trafił do syfu, którego całe życie się wstydził, ale od urodzenia lepszego lokum nie miał. Skierował się prosto do lodówki, bo pragnienie męczyło go jak starego konia po orce. Schwycił puszkę wareczki, odciągnął klips i usłyszawszy najmilszy na świecie dźwięk, wlał do gardła napój chmielowy, a potem beknął i zwalił się na kanapę. To było to.

Przewinął kanały w telewizorze i odszukał Hard Knocks Fighting. Był podjarany jak sto pięćdziesiąt, gdy oglądał MMA, bo to nie była żadna udawanka, tylko prawdziwe mordobicie w drucianej klatce. Kochał obraz, jaki dawała sześćdziesięciocalowa plazma. Mógłby się na nią gapić bez końca.

Przekaz szedł prosto z Calgary. Romeo nie wiedział, gdzie to jest, ale uwielbiał, gdy napakowani faceci wchodzili do klatki w samych gaciach i zaczynali taniec, obwąchując się jak psy gotowe na najdziksze figle. Rottweiler naprzeciw amstafa, doberman i bulmastif, a może niemiecki dog przeciw bulterierowi? Nie znał angielskiego, wiedział tylko, co to love, fuck i money, ale to właśnie był ten kanał stworzony dla niego i takich jak on twardych facetów z jajami.

Podregulował dźwięk, bo właśnie szła najważniejsza walka stulecia. Przynajmniej tak krzyczał pajac z odstającymi uszami i w czarnej koszuli z białą muszką pod szyją, a Romeo mu wierzył, bo dlaczego by nie? To naprawdę była walka stulecia, a może nawet całego tysiąclecia! Anioł z nieba i władca piekieł starli się ze sobą. Biała i czarna rasa wzięły się za łby, za jaja, za uszy, za kolana i nadgarstki, by na oczach całej kuli ziemskiej udowodnić, która z nich ma rację, a baby w pierwszych rzędach zagryzały wargi, bo zawsze tam, gdzie jest kasa, kręcą się kute na cztery nogi laski.

*

Kończył się stary dzień. Osiemdziesięciotrzyletnia fotografka Greta Gawor wytężyła wzrok i spostrzegła za ramą plastikowego okna pomarańczową wstęgę chmur. Wstęga ta zahaczała o wierzchołki drzew i zamieniała się z wolna w gruby warkocz przeplatany granatowymi pasemkami. Mogłaby się gapić na ten spektakl godzinami, lecz wieczorne widowisko pełne dramatu nieubłaganie zmierzało ku końcowi. Łapczywa noc zaplotła ostatni warkocz i Greta z żalem zaciągnęła firankę.

Wszystkiemu był winien wiatr z południa. Po obiedzie zmienił się front atmosferyczny i w Domu Spokojnej Starości „Szczęśliwa Przystań”, wzniesionym w miejscu pegeeru, który padł po reformie Balcerowicza, zrobiło się nieco chłodniej.

Greta zastanawiała się, jak ma się ubrać na jutrzejszą wycieczkę. Wprawdzie zapowiadali przejaśnienia, ale mógł również spaść deszcz. Zapobiegliwie postanowiła włożyć granatowy żakiet z elanobawełny, a na wierzch swój stary niezawodny płaszcz w tym samym kolorze. Nie mogła też zapomnieć o gotówce i o paru drobiazgach, bez których kobieta w jej wieku nie powinna wychodzić z domu.

Strzeżonego Pan Bóg strzeże, pomyślała, wierząc, że jej od dawna układany plan się powiedzie. Wiedziała już, jakim ma jechać pociągiem i na której stacji trzeba wysiąść. Liczyła też na łut szczęścia, a to bywało chimeryczne jak zdrowie, jednak życie bez szczęścia było koszmarem.

Greta przebrała się w koszulę nocną i przysiadła na łóżku. Spuściła nogi i przymknęła oczy. Często wracała do lat swojej młodości. Wyobrażała sobie wtedy, że zamyka się w ciemni fotograficznej i jak tajemniczy alchemik wyjmuje z szuflady papier światłoczuły, a potem wkłada go pod ramkę powiększalnika, by powołać do życia nowe światy.

Widziała świat kadrami. Inaczej już nie umiała. Zamykała przestrzeń w prostokątnej ramce, szukając charakterystycznych akcentów, jakby puentowała zdanie. Naświetlała papier i przekonana, że uczestniczy w sztuce tajemnej, przenosiła szczypcami odbitkę z pierwszej kuwety do drugiej. Na czystej kartce papieru fotograficznego pojawiało się odbicie świata. Kobiece ciało jak rzeźba z alabastru, męska dłoń spowita papierosowym dymem lub tramwaj „jedynka” wjeżdżający na Stare Miasto przez most świętego Jana.

Wszystko to, co zamknęła kiedyś w kadrze małej i poręcznej retiny reflex, wracało do niej w zdumiewający sposób. Wystarczyło, że zamknęła oczy i natychmiast uruchamiał się nieprawdopodobny fotoplastikon, pozwalający zajrzeć w przeszłość i odtworzyć zapomnianą scenę z jej kolorami, zapachami oraz dźwiękami. Scenę z jej roztrwonionej młodości.

Greta uzmysłowiła sobie, że prawie pół życia przesiedziała w ciemni, kiedy jeszcze nie było aparatów cyfrowych, których nie cierpiała. Kryła się w ciemności niczym ćma unikająca światła. Kadrowała, regulowała kontrast, bawiła się szarościami i rozmyciem światła. Przechodziła ze świata konkretów do świata marzeń. Z nudów rozmawiała ze sobą. Z początku szeptem, a kiedy właścicielka zakładu wyszła do domu, pozwalała sobie na dyskusję na cały głos. Niekiedy coś nuciła, bo o czym można myśleć pośród odczynników, jakich słuchać zwierzeń i jakich udzielać rad, znajdując się w pół drogi między snem a jawą? Włączała radio, ale wiadomości rozpraszały ją, więc słuchała muzyki, bo tylko przy niej potrafiła się zrelaksować.

Uwielbiała jazz. To była muzyka jej pokolenia. Willis Clark Conover i jego Jazz hour z Amerykito było właśnie to! Robiła odbitki i przycinała fotografie do legitymacji, gdy chrapliwy głos z Waszyngtonu zapowiadał najnowsze przeboje. Prostowała się, gdy stare lampowe radio Czardasz mrugało do niej zielonym okiem, a Benny Goodman i jego orkiestra wyczyniali cuda muzyczne. W tym samym czasie w kraju nad Wisłą królowały zespoły Mazowsze i Śląsk, a czasem śpiewali Fogg oraz Koterbska. Nie miała nic przeciwko polskim wykonawcom. Było wielu wspaniałych artystów, takich jak Rena Rolska, Natasza Zylska, Chór Czejanda albo Olgierd Buczek. Jednak jej chodziło o coś innego, pragnęła poznać świat zza żelaznej kurtyny, świat wolności, o jakim mogła tylko pomarzyć w kraju rządzonym przez towarzysza Gomułkę i jego partyjnych kolegów.

Sing, sing, sing – nogi same rwały się jej do tańca, więc czasem wywijała na paru metrach kwadratowych jak Rita Hayworth, partnerka Freda Astaire’a. Nieraz sobie wyobrażała, że amerykański aktor wyskakuje z głośnika, podaje jej rękę i uczy kroków. Zmęczona szaleństwem tanecznym łapała oddech przy Glennie Millerze, gdy leciała w radiu Moonlight serenade. Odkładała wówczas filmy z koreksem i bujała się sennie w swoim kantorku fotograficznym, zapominając o bożym świecie.

Wspomnienia ożyły. Zwinięta jak kot i przykryta kołdrą Greta Gawor wyciągnęła z albumu z lat młodości czarno-białe fotki. Pośród nich zdjęcia Olgierda, przystojnego bruneta, w którym podkochiwały się jej wszystkie koleżanki. Drań ubierał się modnie, z nonszalancją podkreślającą wysportowaną sylwetkę. Nosił najczęściej dwurzędową, zgniłozieloną tweedową marynarkę, golf w jaśniejszym o ton kolorze lub starannie dobraną koszulę i krawat założony i zawiązany jakby od niechcenia, niezobowiązująco, byle zaznaczyć własną odmienność od szarej codzienności. Spodnie z mankietem, lekko wygniecione pod kolanami, do tego czarne skarpetki i buty szyte na zamówienie, dopieszczone pastą i szczotką. Wychwytywała te detale jak każda uważna kobieta.

Poznali się przypadkiem. Ten zaczesany do tyłu dandys zaszedł do jej zakładu zrobić odbitki z jakiejś imprezy towarzyskiej i nie chciał się już od niej odczepić. Był na trzecim roku studiów dziennikarskich w stolicy, a ona zakończyła naukę w wieczorowym liceum w prowincjonalnym mieście i od dwóch lat pracowała w zakładzie fotograficznym, żeby się utrzymać. Miał bogatych rodziców z tradycjami mieszczańskimi, a jej byli tylko wyedukowanymi chłoporobotnikami, którzy przed wojną uciekli ze wsi do miasta szukać szczęścia.

Olgierd imał się wszystkiego, bo znał się na wszystkim. Już na studiach był po trosze dziennikarzem, konferansjerem, muzykiem, marszandem, a nawet fotografem. Tryskał elokwencją, jak na prawdziwą duszę towarzystwa przystało, i każdy pragnął go mieć za swego przyjaciela.

Na pierwszej randce jego czarujący śmiech ją obezwładnił. Kiedy na dodatek wręczył bukiet białych róż i zapewnił, że nigdy się nie rozstaną, ona, głupia, mu uwierzyła. Była wówczas dwudziestoletnią, zahukaną dziewczyną. To Olgierd otworzył przed nią wielki świat, który z perspektywy przeżytych lat wydawał się jej teraz tyci. To prawda, że ją wypromował i że bez niego byłaby nikim, ale niestety, miał też jedną paskudną wadę: czego się tknął, zamieniało się wkrótce w porażkę i ona była tego ewidentnym przykładem. Zaślepiona, nie potrafiła dostrzec, kim jest naprawdę, a żaden ostrzegający dzwoneczek w jej głowie się nie odezwał. Wystarczało, że go kochała. Myślała, że tak będzie zawsze.

*

W tym samym czasie, gdy zwinięta w kłębek Greta Gawor wspominała swoją młodość, ksiądz Tadeusz Szafrański obszedł już kilkanaście sal z seniorami i zatrzymał się przed ostatnią na parterze. Już łapał za klamkę, gdy natknął się na Pawła Stępnia, szpakowatego faceta około sześćdziesiątki, o którym wiele słyszał, ale nic pewnego nie wiedział, i który omijał jego Dom Boży, urządzony w Szczęśliwej Przystani, jak salę zadżumionych. Ukłonili się w milczeniu. Stępień spojrzał spode łba na klechę i udał się w swoją stronę.

Ksiądz Szafrański, trzydziestotrzyletni szatyn o posturze licealisty, o szarych oczach osadzonych w trójkątnej twarzy, poczuł się nieswojo. Może dlatego, że nie był urodzonym księdzem, jeśli tacy w ogóle są, i peszyły go pewne zachowania świeckich. Sam został klechą z przypadku – rządzącym stale życiem ludzkim – gdy przeszedł załamanie nerwowe po zawodzie miłosnym w klasie maturalnej.

To była historia niczym z przedwojennego melodramatu. Dziewczyna, którą sobie wybrał, Anetka K., śliczna blondyneczka o niebieskich oczach, z zadartym noskiem i usteczkami do całowania, nigdy go nie kochała. Dowiedział się od kolegów, że założyła się z koleżankami, iż go w sobie rozkocha. Tymczasem Tadeusz nie miał jeszcze żadnego doświadczenia w miłości, brał więc mizdrzenie się Anetki na serio. Szczęście go zaślepiło. Zawładnęła nim cielęca miłość, na której kończy się świat. Do tamtej pory myślał, że nic go nie załamie. Jednak kiedy wrócił ze szkoły do domu, poniżony niezmiernie tą wiadomością, połknął wszystkie tabletki z apteczki matki. Śmierć jednak nie chciała do niego przyjść. Jeszcze nie wtedy. Był chyba na nią za młody.

Tego samego dnia wylądował w szpitalu, gdzie włożono mu do żołądka sondę i zrobiono płukanie. Stamtąd trafił do psychiatryka, gdzie otoczono go już inną opieką. W domu bez klamek przejrzał na oczy i zobaczył świat, o którego istnieniu nie miał dotąd pojęcia. Odkrył morze nieszczęść: narkomanów, alkoholików, uzależnionych od hazardu, psychopatów, cierpiących niezależnie od płci i wieku, którzy nie mogli uleczyć swoich starganych dusz. Prawdziwą pociechę przyniosły mu wtedy rozmowy z sędziwym księdzem Stefanem. Klecha zawsze znalazł dla niego czas i nigdy się nie niecierpliwił. Słuchał go i nie poganiał. Kiedy Tadeusz już dosyć się napatrzył na cudze nieszczęścia i zrozumiał swój błąd, postanowił pomagać innym.

Jeszcze niedawno papieżem był Polak, więc wybór wydawał się oczywisty. Z błogosławieństwem matki, pragnąc stać się lepszym i służyć ludziom, Tadeusz Szafrański zdał maturę i wstąpił do seminarium duchownego. Tam modlił się żarliwie oraz studiował historię Kościoła i filozofię. Uczył się liturgii oraz śpiewu. Później wiele razy żałował pochopnej decyzji o przyjęciu święceń kapłańskich, a po aferach pedofilskich, ujawnionych przez braci Sekielskich, znienawidził swoją sutannę. Na razie jednak nie potrafił jej zrzucić i dalej dźwigał brzemię cudzego grzechu w samotności, na przekór losowi, który z niego zakpił. Szafrański pocieszał strapionych i głosił o zbawieniu, do którego droga wiodła przez cierpienie. Nie posiadał tylko patentu na prawdę i czuł, że sam grzeszy, mamiąc ludzi obietnicą zbawienia, a jednocześnie było mu wstyd, że wątpi w ocalenie Boże.

Duszpasterz wziął głęboki oddech i bez pukania wszedł do sali numer siedemnaście, w której leżała kobieta nieruchomo wpatrzona w sufit. Niewiele osób wiedziało, że jest to jego matka.

Rodzicielka Szafrańskiego była sparaliżowana po wylewie i jak dotąd nie odzyskała mowy. Tadeusz siedział przy niej przez półtorej godziny, w milczeniu wpatrując się w ciało, które go kiedyś urodziło. Pamiętał dobrze, jak brała go na ręce, jak nachylała się nad nim i całowała wilgotnymi ustami. Nie zapomniał, jak wołała go na obiad, gdy bawił się na podwórku z dzieciakami, i jak smażyła kotlety mielone, podśpiewując piosenki Okudżawy, jak posypywała młode ziemniaki poszatkowanym koperkiem i robiła mizerię ze śmietaną z dodatkiem octu, cukru i soli.

To okrutne kłamstwo, że w ludzkim cierpieniu kryje się jakaś tajemnica. Tajemnica zbawienia? Nonsens. A jaki cel w planie boskim miała śmierć jego ojca, który wbił się motocyklem w pozostawioną na drodze przyczepę, załadowaną tonami śmieci? Gdyby nie lekkomyślność pijanego traktorzysty, ojciec najpewniej nadal cieszyłby się życiem, będąc podporą dla schorowanej matki i dla niego.

Szafrański dotknął dłonią czoła rodzicielki, jakby pragnął wygładzić zmarszczki, i zaczesał jej włosy za uszy. Obiecał, że przyjdzie do niej następnego dnia, by opowiedzieć o tym, co zaszło w Przystani i na wycieczce. Czuł, że matka go słucha i rozumie, ale nie potrafi odpowiedzieć. Podniósł się z taboretu. Zrobił na odchodne znak krzyża i ruszył pełnić posługę u oczekujących na drugim piętrze.

Akurat salowe z Ukrainy kończyły mycie korytarzy i zapach świeżości rozlał się po całym ośrodku. Wywietrzono wszystkie sale i zmieniono pościel, jakby miał przyjechać na kontrolę sanepid albo nawet sam właściciel, rozwijający działalność biznesową na cały kraj. Korzystając z unijnej kasy, otworzył już dwanaście domów spokojnej starości o wdzięcznej nazwie Szczęśliwa Przystań w imię pomocy bliźnim.

W pobliżu windy Szafrański omal nie zderzył się z profesorem Kierajem, który przytrzymał go za rękę dłonią ukrytą w białej, bawełnianej rękawiczce. Poczuł niezdrowy oddech na twarzy i usłyszał gardłowy szept:

– Niejeden bije się w pierś i woła: gdybyśmy rozumieli naszą przeszłość i znali naszą przyszłość, bylibyśmy mądrzejsi, lecz my jesteśmy zakotwiczeni w teraźniejszości aż do końca świata.

– I chwała Bogu! – odpowiedział Szafrański kąśliwie.

Nie lubił profesora, lecz ta sentencja wydała mu się trafna. Czuł się jak mucha oblepiona smołą, której gwałtowne ruchy tylko pogarszały sytuację. Po tej wymianie zdań profesor wsiadł do windy, młody klecha zaś ruszył schodami na drugie piętro, zastanawiając się nad istotą czasu. Ten w Szczęśliwej Przystani zdawał się stać w miejscu.

*

W tym samym czasie, gdy ksiądz Szafrański opuścił salkę, w której leżała jego matka, młodszy od niego o całe dziesięć lat Romeo podciągnął rękaw zapoconego T-shirta i pomacał swoje bicepsy.

Mogły być ciut większe, pomyślał, ale przecież nie liczy się ich wielkość, a wytrzymałość i sprężystość. Zaplanował jeszcze wyrzeźbić mięśnie brzucha na kaloryfer, lecz dopiero w przyszłym miesiącu, gdy uzbiera na karnet na siłownię, jeśli spodoba mu się robota w Szczęśliwej Przystani, którą nagrywała mu Smerfetka.

Romeo nie spuszczał wzroku z telewizora. Anioł nieba z obwisłą wargą i zdeformowanym nosem i władca piekieł, tak czarny, że tylko jego oczy na spoconej glacy świeciły białkami, wzięli się za łby. Twarz anioła wbiła się w drucianą siatkę i wyglądała jak głowa karpia wigilijnego, który widział już błysk noża do filetowania. Słychać było ogłuszający wrzask widowni, a może – głowił się Romeo – chrzęst łamanych kości. Zaciekawiony przysunął się do ekranu i podrapał po orle, którego sobie wydziergał na piersi. Dumny orzeł, narodowe godło, kurewsko mocny ptak, co może nawet porwać z wózka niegrzecznego bachora.

Orłowi nikt nie podskoczy, żaden Rusek ani Niemiec, pomyślał, i nawet nie spostrzegł, jak wypił drugie piwo i wyjadł z torebki chipsy bekonowe obsypane ostrą papryką.

Walka w telewizji dobiegła końca. Białas przegrał, bo umięśniony władca piekieł omal nie wydłubał mu oczu, a potem w kolejnym pojedynku mały zwinny chłopaczek nazywany Petem wpierdolił tłustemu karczychowi z Miami, aż pociekła mu z nosa jucha. To właśnie było to!

Romeo zapomniał już o emerycie z działek. Był więcej niż pewny, że gdyby wyszedł teraz na miasto, mógłby się postawić każdemu facetowi. No, prawie każdemu. Nie mógł jednak tego udowodnić, bo akurat zjawiła się Smerfetka z rozmarzonymi ślepkami.

Chłopak ją uwielbiał. Mała ruda siksa rozłożyła na kanapie gibkie ciałko, gapiąc się, jak on, na wielgachny ekran, na którym teraz dwie rozjuszone baby zaczęły w klatce swój taniec. Niestety, ta z ciasno zaplecionymi warkoczykami, która pochodziła z ich miasta rodzinnego, dostała ostro po ryju.

Smerfetka wiedziała, że Romeo jest nieziemski i że lecą na niego wszystkie baby, stare oraz młode, i że oglądają się za nim, podziwiając jego rozbujany chód, cudowne pośladki, brązowe, skrzące się oczy i wreszcie wielkiego kutasa, który bezwstydnie zaznaczał się w spodniach na udzie. Jej chłopak był naprawdę śliczny i dlatego właśnie nazywał się Romeo. Znały go dziewczyny z okolicy, a może nawet z całego miasta, ale on wybrał ją, właśnie ją spośród wielu nijakich cipek, bo podobała mu się do szaleństwa. I nawet gdyby zgoliła kasztanowe włosy i była łysa jak kolano, to i tak patrzyłby na nią, chyba, jak na prawdziwe bóstwo.

Westchnęła głośno, kończąc swoje skryte myśli.

– Boże, ale ty jesteś zajebisty – zaczęła przymilnie, łapiąc Romea niespodziewanym ruchem za krocze i zasypując jego militarny, zielony T-shirt falą rudych, połyskujących włosów. – Mówię ci, ja to wiem najlepiej.

– Przestań się brzydko wyrażać i powiedz lepiej, co w psiarni – rzucił, rozpinając rozporek, by jej palce nie błądziły na próżno.

– Sucha ma zwolnienie. Psiarnia nie ucieknie, sam mówiłeś. To tylko wieczorówka, w życiu liczy się praca.

Zamierzał dać jej umoralniającą lekcję, że szkoła jest w życiu najważniejsza, ale usiadła na niego okrakiem, przygważdżając do kanapy, a potem jej rytmiczne ruchy odebrały mu mowę.

Kiedy skończyła, wyłączył telewizor i poszedł do łazienki się umyć, a kiedy wrócił, zapiął spodnie i pokazał jej zdjęcie w smartfonie.

– Kto to?

– Nie wiem!

– Jak to nie wiesz?

– Pokemon, staruch z działek podobny do mojego dziadka Ambrożego – stwierdził Romeo i opowiedział swoją przygodę, a Smerfetka dziwnie spoważniała.

– To niesprawiedliwe – skwitowała. – Oni mają wszystko, a my… I jeszcze wystawiają mi pod nos swoje brudne tyłki, i nie tylko, na które nie mogę patrzeć. Dzień w dzień dogadzam im, podcieram, sprzątam, myję. Zbieram po nich pampersy i wyrzucam do śmieci, wywożę na spacer i podstawiam balkoniki.

Przypomniała sobie, że jej dziewczęcym marzeniem było sprzedawać kwiaty w kwiaciarni, takiej jak przy przejściu podziemnym pod torami na Zatorze, i układać wiązanki tak piękne, że kupujący je ludzie stawaliby się lepsi. Te marzenia oddalały się od niej, pasowały do innych dziewczyn, urodzonych z innych, lepszych matek i spłodzonych przez innych, zaradniejszych ojców. Teraz wycierała tyłki starym ludziom i szorowała korytarze razem z Ukrainkami. Nic, tylko płakać. Taka czekała ją przyszłość.

– Tyle chciałaś mi powiedzieć?

– Nie tylko.

– Więc co?

– Wreszcie znalazłam dla ciebie robotę.

Zamilkł, jakby go ktoś zdzielił w głowę tępym narzędziem. Nie spodziewał się takiej fartownej nowiny. Praca to forsa, a forsa to… Romeo zaczął snuć marzenia o własnym samochodzie i o wycieczce za granicę, bo za granicą do tej pory jeszcze nie był.

– Dostaniesz pracę na umowę – powtórzyła, widząc jego niedowierzanie. – Przyjedziesz jutro rano do Szczęśliwej Przystani, bo szukają pracownika.

– Rano? O której?

– Rano o siódmej! Co w tym dziwnego? Do roboty chodzi się rano albo na drugą zmianę. Potrzebny jest pomocnik i kierowca.

– W co ty chcesz mnie wrobić?

– W nic. Będziesz robił tylko to, co ci każą, nic więcej, a oni, znaczy, Szczęśliwa Przystań, będą ci za to płacić.

– Co mam robić? Jeździć samochodem, kosić trawę, a może podcierać staruszki?

– Będziesz robił wszystko, co… trzeba. – Smerfetka szepnęła mu do ucha, że ma zajebisty pomysł i że jeśli Romeo ją posłucha, może zrobią sobie za darmo wakacje.

Romeo wiedział, że jego dziewczyna nie grzeszy inteligencją, ale czasem, dla świętego spokoju, warto jej było posłuchać. Przyjrzał się jej uważnie. Coś w jej zachowaniu było nie tak. Nadskakiwała mu jak nigdy. Sama poszła do lodówki, sama nalała piwa do szklanki i przygięła głowę do ziemi, jakby chciała o coś prosić, tylko brakowało jej odwagi. Odstawił szkło. Browar musiał zaczekać.

– Co jest, Smerfetka? Mów! – warknął.

– Muszę ci powiedzieć coś ważnego, ale nie wiem, jak zacząć.

Jej wzrok uciekał po ścianach, zagryzła wargi.

– Zatkało cię? No, wyduś to z siebie!

Nabrała powietrza. Biła się z myślami, ale przekalkulowała, że nie warto dłużej lawirować.

– Będziemy mieli dzidziusia. Ty i ja. Cieszysz się, prawda? – Udała słodką idiotkę.

Słuchał z niedowierzaniem. To nie mogła być prawda. Powiedziała „dzidziusia”, nie był przecież głuchy!

Spodziewała się, co teraz nastąpi, bo zasłoniła twarz i przysunęła do ściany, lecz gdy miała już poczuć jego pięść, rozległ się dzwonek u drzwi.

Romeo rzucił mięchem i wyrwał na korytarz. Otworzył drzwi nabuzowany. Jego wkurwiony wzrok spoczął na małym człowieczku przypominającym ucznia z podstawówki. Włoski przycięte do skóry, kozia bródka i małe usteczka, marynareczka w kratkę, w rękach notatnik i długopis. Chuj wie, co za jeden. Chyba nie Jehowy?

– Dzień dobry! – Facet gapił się niepewnie. – Za pół godziny odetniemy wam wodę. Trzeba wpuścić nowy pion, inaczej nie damy rady. Za miesiąc kończy się remont.

– A coś ty za jeden? – Romeo o mało nie ryknął śmiechem.

– Inżynier Randzik, jednostka z ratusza, taka od inwestycji – przedstawił się kurdupel.

– Co ty pierdolisz? Że nie będę miał wody? – Romeo olał kurtuazję. – Jakim prawem?

– Tylko do rana, proszę pana – rzucił inżynier nieśmiało. – Wymieniamy wam piony i zawory. Będziecie mieszkać w luksusie.

Romeo nie odpowiedział i zamknął drzwi przed nosem Randzikowi. Szybko cofnął się do łazienki, by napuścić wody do wanny. Odkręcił zawór. Stara instalacja jęczała, wydając ostatnie tchnienie. Gapił się na lecący strumień kranówki i przyszło mu do głowy, że od dziecka jak szczur mieszka w bloku przypominającym zardzewiały statek podniesiony w doku, na którego remont przez ćwierć wieku brakowało miastu pieniędzy. Dom, więzienie, hotel, szpital, przychodnia, chuj wie co jeszcze, na pewno nie samotniak, bo nikt tu nie był samotny ani przez chwilę, słysząc pijackie śpiewy, walenie pięścią do drzwi, bójki na klatce schodowej, pożary, rzygania i krzyki katowanych żon, które zapomniały ugotować obiad albo kupić piwa. I wreszcie Romeo doczekał się czasu, gdy niespodziewanie wyprowadzono starych lokatorów i zaczęto remont ruiny, gdy jego zgred kiblował w więzieniu, a rodzicielka od dwóch lat gryzła ziemię na komunalnym.

Nie wiedział, jak to się stało, że wysiedlono wszystkich lokatorów prócz niego. Wyrwano okna, przebito ścianki, zbito tynki z bazgrołami, które sam robił, „HWDP” i temu podobne, by udowodnić sobie, że jest taki jak inni w tym betonowym piekle, w którym dwóch mieszkańców zachlało się na amen, czterech skoczyło z okna, a kilku uwędziło się na śmierć po wesołej libacji lub otruło gazem. Teraz on, Romeo, był ostatnim prawdziwym lokatorem samotniaka, dla którego zabrakło zastępczej kwatery.

Zawsze to coś, pomyślał.

Woda zaczęła się przelewać. Młody wyszedł z łazienki i zagapił się na Smerfetkę, która twierdziła, że nosi w brzuchu jego dziecko. Nie mógł sobie nijak wyobrazić, że jego dzieciak o nieustalonej jeszcze płci gnieździ się w brzuchu gówniary, która przykleiła się do niego i którą bzykał, kiedy chciał i jak chciał. Może za zarobione pieniądze da jej na skrobankę? To średni pomysł! Pamiętał, że jego rodzona matka wraz z tatusiem posłała na tamten świat bliźniaków, jego niedoszłe rodzeństwo. Był na tyle kumaty, że to zrozumiał i trzymał język za zębami, jak inni w tym mrowisku nieudaczników, o których Pan Bóg zapomniał chyba na amen. Na razie jednak, pożałowawszy pieniędzy, którymi jeszcze nie śmierdział, Romeo spróbował łagodnej perswazji.

– Zamkniesz za sobą drzwi i już nie wrócisz – powiedział, wbijając się na wyżyny spokoju, o jakie się nie podejrzewał. – A jeśli wrócisz, to sama, bez tego tam, w brzuchu.

– Oszalałeś?! To nasze dziecko.

– Moje? Parę sklejonych komórek to gówno, nie bachor! – odpowiedział z gniewem. – Nie mam zamiaru na to coś tyrać! – użył argumentu starego, gdy jego pojebane życie waliło się w gruzy.

– Nie martw się o pieniądze – powiedziała Smerfetka, ślizgając się wzrokiem po wypłowiałym plakacie Maydaya i po puszkach po piwie, ustawionych zamiast książek na drewnianej, krzywo przybitej półce.

– Bo?

– Bo wiem, kto je ma.

– Kto?

– Spoko. Wszystkiego się niedługo dowiesz.

Romeo zamilkł. Tolerował Smerfetkę, bo była ulepiona z tej samej gliny, a najbardziej w życiu nie lubił, kiedy się komuś nadmiernie szczęściło. Chłopak wiedział, że dziewczynę wychowała babka alkoholiczka, kiedy matka zajęta była wiązaniem końca z końcem i oszukiwaniem biedy, która upodobała ich sobie po idiotycznej śmierci ojca. Ten skończył życie w zalanym wodą dole, kiedy wracał do domu z koleżeńskiej imprezy. Cichy plusk. Nikt niczego nie widział i nie słyszał, a gość taplał się w błocie przez kilka miesięcy aż do wiosny. Smerfetka nie była może pięknością z bajki o Smerfach i nie miała długich włosów blond, a raczej brązowe, pofalowane kudły, które poddawała cięciom u tej samej od lat fryzjerki na Jarotach. Jej kwadratowa twarz w tej oprawie wyglądała zaczepnie i świeżo.

Zrobiło się późno. Dziewczyna zebrała palcami kosmyk włosów z ust i wyszła cichutko, zostawiając chłopaka w szoku. Zamknął za nią drzwi i wyciągnął się na łóżku. Emocje buzowały w nim tak, że miał chęć otworzyć okno na oścież i wrzeszczeć do utraty tchu.

Próbował zasnąć, lecz sen nie nadchodził. Zasnąć? Nienawidził nocy i swojej słabości. Wstydził się jej, bo przypominała mu dzieciństwo i idiotyczny nawyk ukrywany przed wszystkimi. Zgasił lampkę, a potem sięgnął pod poduszkę i wyjął wymiętoszonego misia. Położył się przy nim. Poczuł ciepły dotyk pluszowych łapek i miękkość noska.

Wiele razy próbował już pozbyć się tego pieprzonego nawyku, ale ten wciąż był silniejszy. Kiedy zapadał zmrok, dopadał go niewytłumaczalny lęk. Starał się go pokonać, ale zaraz trafiał na inny, jeszcze gorszy, zatem nie było wyjścia z tej chytrej pułapki.

Pomyślał z żalem o dawnych kumplach i dotarło do niego, że nigdy się już nie spotkają, że znikli gdzieś, jakby zapadli się pod ziemię. Z setki bachorów, a potem chłopaków i dziewczyn z samotniaka, z którymi grał w piłkę, wąchał klej, obrabiał cudze piwnice i odkrywał uroki młodego ciała, bawiąc się w lekarza, nie został nikt. Ich solidarność, przypieczętowana bijatykami, wyprawami na frajerów i imprezami na działkach, była gówno warta, tak jak historia jego domu, którą wyskrobano ze ścian, zabetonowano, zburzono, zanim stała się legendą. Bo jego samotniak, w którym mieszkał najgorszy element w mieście, nie pasował do żadnej bajki. To był wrzód na dupie miasta, a on, Romeo, a naprawdę Remigiusz Łański, syn Wiesława i Haliny z domu Traczko, mieszkał od urodzenia w tym podchodzącym ropą wrzodzie. I nie był wcale romantycznym bohaterem. To jakaś walnięta dziewczyna z podwórka przezwała go tak złośliwie, a imię bohatera dramatu szekspirowskiego przylgnęło do niego na stałe. Owszem, był przystojny, nie wypierał się tego. Natura obdarzyła go falującymi czarnymi włosami, brązowymi połyskującymi oczami, śnieżnobiałymi zębami i śniadą cerą, więc wyglądał jak prawdziwy Grek, a może trochę i Cygan. Jego ojciec wręcz powątpiewał, czy aby na pewno Remigiusz jest jego synem.

DZIEŃ DRUGI

Greta Gawor odchyliła firankę, próbując coś dojrzeć za oknem Szczęśliwej Przystani, ale krajobraz przykrywała czerń. Nie mogła się doczekać, aż nowy dzień potoczy się ku wielkiej przygodzie. Dzień, który mógł się okazać w jej życiu najważniejszy.

Przypomniała sobie dziwaczny sen, który zbudził ją nad ranem. Wstydziła się go, był taki realny. Śniło się jej, że przechadza się nago główną ulicą jakiegoś miasteczka. Było słoneczne południe i ludzie wylegli tłumnie z kościoła, a ona szła pośród nich nagusieńka. Kobiety zakrywały dzieciom oczy, mężczyźni rzucali na nią ohydne wyzwiska, nie spuszczając pożądliwych spojrzeń, lecz ona nic sobie z tego nie robiła. Tym rozbujanym, sennym krokiem dotarła do kawiarenki na rynku i usiadła na krzesełku z rattanu, zakładając nogę na nogę. Zamówiła kawę oraz szarlotkę, a potem zdjęła z wieszaka „Przekrój” wpięty w drewnianą ramkę i zaczęła przeglądać. Przeczytała wierszyk Kerna, obejrzała rysunki z profesorem Filutkiem i jego psem Filusiem, a kiedy dopiła kawę, ruszyła do sklepiku z galanterią skórzaną, by obejrzeć kopertówkę i rękawiczki, bo zamierzała wybrać się do teatru. Uczesana w kok sprzedawczyni przyniosła z zaplecza niemodną beżową torebkę z przetartymi rączkami i rozepchane rękawiczki w tym samym kolorze. Patrzyła z pogardą na wyuzdaną klientkę i jadowity uśmieszek zagościł na jej ustach.

Greta miała ochotę jej nawymyślać. Wykrzyczeć, że przecież ma pieniądze, ale język odmówił jej posłuszeństwa. Rzuciła torebkę oraz rękawiczki i wybiegła ze sklepu. W bramie zderzyła się z jakimś mężczyzną. Upadła, a gdy pomógł jej wstać i okrył ją marynarką, poczuła korzenny zapach wody kolońskiej i przypadkowe muśnięcie lnianych włosów na policzku.

Obudziła się z tym zniewalającym zapachem, a on zamienił się w woń starej kobiety. „Jestem szalona”, powiedziała do siebie na głos. „Mam ponad osiem krzyżyków na karku i wciąż śnią mi się przystojni faceci, jakbym była dzierlatką”.

Rzecz jasna, nie zamierzała opowiadać nikomu w Przystani swojego snu, a zwłaszcza bliźniaczkom Kwirynie i Irenie Wolnym, które bezustannie wypytywały o to wszystkich. Kolekcjonerki cudzych snów zwykle zostawiały ją w spokoju, kiedy kręciła, że nic jej się nie śniło. Może tylko emerytowany profesor Klaudiusz Bartłomiej Kieraj, który uczył kiedyś na prestiżowym uniwersytecie w Poznaniu, mógłby zrozumieć jej sen, ale on miał chyba ważniejsze sprawy na głowie.

Profesor Kieraj, z długimi siwymi włosami i postrzępioną bródką, był milczkiem. Greta znajdowała czasem do niego dostęp, ale tylko wtedy, kiedy on na to pozwalał. Nie wiedziała, że przez całe życie dawał dobre rady innym, ale nie potrafił wychować własnych dzieci, które od czasu gdy zamieszkał w domu spokojnej starości, nigdy go nie odwiedziły.

Greta Gawor, tak jak pułkownik Jakub Chmiel, kucharz Alfons Gerard, nauczycielka rosyjskiego Klara Dąbrowska oraz pozostali pensjonariusze Przystani, żyła już głównie wspomnieniami. Przyszłość nie była dla nich, a teraźniejszość wydawała się niepotrzebnym balastem, którą instruktor kulturalny Adam Morski, lekko garbiący się blondyn po zaocznych studiach z kulturoznawstwa, próbował uatrakcyjnić, organizując minikoncerty i spotkania z artystami, jakich żadne sceny nie chciały już u siebie gościć.

Greta miała dość przemądrzałego pułkownika, który często narzucał innym swoje zdanie, bardziej tolerowała Alfonsa Gerarda, emerytowanego kucharza z Marriotta, chudego jak patyk, niemal łysego, z wystającą grdyką, który coraz częściej miewał zaćmienia umysłu nadwyrężonego postępującym alzheimerem. Dyktował wówczas wszystkim przepis na spaghetti z makaronem al dente, z pokruszonym serem ricotta, przeźroczystą szynką prosciutto, rukolą i oliwą z pierwszego tłoczenia. Przyrządzał go na przyjazd specjalnych gości. Kolor, tekstura, zapach i smak. „Wszystko się liczy, a jeśli chodzi o makaron, to pamiętajcie, że powinien stawiać delikatny opór zębom”, powtarzał.

Stara fotografka uwielbiała jego kucharskie opowieści. Czuła się wtedy, jakby wróciła z włoskiego miasteczka Vieste na półwyspie Gargano, spacerowała w plątaninie uliczek rozgrzanych popołudniowym słońcem i wypełnionych zapachami potraw, ulatniających się z nadmorskich kawiarenek i restauracji.

Aż tyle myśli naszło fotografkę Gretę Gawor, gdy po swoim bezwstydnym śnie odchyliła firankę i bezskutecznie próbowała dojrzeć, co jest za oknem.

*

Kiedy Remigiusz Łański zwany Romeem przekroczył próg Domu Spokojnej Starości „Szczęśliwa Przystań”, wskazówki zegara zawieszonego w holu nad wejściem pokazywały punktualnie siódmą rano. Drzwi trzasnęły za nim, jakby odcięto mu odwrót, i trochę się przeraził. W pierwszym odruchu, gdy dopadły go nachalne spojrzenia starych ludzi siedzących w wózkach inwalidzkich, chciał się wycofać rakiem. Oblepiły go, jakby z wielkiej tuby rzygnęły na niego tony kleju super glue. Masakra. Miał wrażenie, że za swój wczorajszy uczynek trafił za karę do piekła. Pan Bóg, o ile istnieje, jest pamiętliwy, nie ma co.

Chłopak poczuł się jak na pogrzebie swego dziadka Ambrożego, którego musiał jako dziecko pocałować w rękę, gdy zesztywniałe ciało, ubrane w czarny garnitur odebrany z pralni, spoczywało w trumnie na katafalku w domu przedpogrzebowym przy ulicy Cichej. Matka wypchnęła go wtedy przed żałobników, choć się opierał, i szepnęła do ucha: „Żebyś się nawet, skurczybyku, nie ważył”. Cała rodzina patrzyła tylko na niego: ojciec z przepitym wzrokiem, ogolony pierwszy raz od miesiąca, wujowie, ciotki i babka z trenem zwisającym znad czoła jak brudna firanka, pochlipująca po mężu tyranie, więc nie mógł się cofnąć, bo pomyśleliby, że jest mięczakiem.

Romeo przypomniał sobie odgłos szurania obuwiem o marmurową posadzkę i odurzającą woń kwiatów oraz stearyny. Najbardziej zapadł mu w pamięci obraz sękatych dłoni znienawidzonego starca, które przeszły cudowną metamorfozę. Szponiaste i pożółkłe od papierosów pazury zostały przez matkę równo obcięte i opiłowane pilniczkiem, a żylaste palce z końcówkami jak łopaty babka okręciła drewnianym różańcem powycieranym od modlitw. Nic, tylko umierać!

Kiedy mały Romeo stał zamyślony w kącie kaplicy przedpogrzebowej, wydawało mu się, że dziadek Ambroży przed zamknięciem trumny mrugnął do niego złośliwie i pomachał ręką. Na domiar złego matka, zamiast mówić otwarcie, że dziadek umarł, nie wiedzieć dlaczego wyjaśniła mu, że on tylko zasnął. Na pytanie, kiedy się obudzi, nie umiała już odpowiedzieć i kazała mu się zamknąć.

To spotkanie ze śmiercią było tak makabryczne, że Romeo zaczął się na nowo moczyć, choć już skończył osiem lat. Obciach był niebywały, bo matka suszyła prześcieradła na poręczy balkonu wychodzącego na smrodliwą ulicę. Może chciała go upokorzyć przed ojcem i odegrać za swoje zmarnowane życie? To całkiem prawdopodobne.

Z babką Jadwigą nie miał już takich przejść. Ogólnie była spoko, tylko parę razy dostał od niej przez plecy mokrą ścierą od podłóg, a i wtedy na to zasłużył. Babka umarła pół roku po dziadku. Chyba za szybko. Szkoda. Ojciec uważał, że dziadek pociągnął babkę za sobą, matka mówiła zaś, że umarła z tęsknoty za mężem, ale jak można tęsknić za skurwysynem, który ją katował, tego Romeo nie pojmował. Ciało babki Jadwigi po śmierci zostało skremowane, tak zażyczył sobie tatuś, by urna z prochami zmieściła się w grobowcu obok trumny dziadka, w jego nogach.

Romeo pamiętał, że w swoim domu nigdy nie był sam. Zawsze towarzyszyli mu jacyś ludzie, przed którymi nie było się gdzie schować. Mieszkał w kopcu, tylko zamiast termitów w betonowych klitkach gnieździł się element ludzki. Otaczały go tragedie i mógł tylko pomarzyć o ogródku przylegającym do samotniaka, w którym posiwiała kobieta sadziła na wiosnę tulipany i przycinała sekatorem dziczki pąsowych róż. Do pewnego czasu robiła to z kulawym mężem, ale odkąd umarł, sama wykopywała chwasty, podlewała sadzonki konewką, kosiła trawę, jakby nie miała nic lepszego do roboty.

Chłopak nie mógł znieść tego mdłego widoku. Znienawidził ją za to, że posiadała swój normalny dom i kawałek ziemi. Znienawidził tak bardzo, że którejś nocy przeskoczył przez ogrodzenie, by dać jej nauczkę. Podeptał wszystkie kwiaty, połamał drzewka owocowe, a na zagrabionej ścieżce zostawił śmierdzącą kupę. Musiał jej dokuczyć, by nie było jej za dobrze, by choć jeden raz wczuła się w jego sytuację bez wyjścia i żeby wiedziała, jak to przyjemnie jest wegetować.

To właśnie myślał Remigiusz Łański, gdy przekraczał próg Szczęśliwej Przystani i kierował się do gabinetu Hanny Miller na stresującą rozmowę w sprawie pracy.

*

Trzydziestoośmioletnia Hanna Miller, zgrabna i wysportowana blondynka obcięta na chłopaka, podniosła do ust śnieżnobiałą filiżankę i delikatnym ruchem ruchliwego języka posmakowała kawę, którą wniosła do jej gabinetu salowa Semena Wołoćko, pochodząca z Ukrainy. Kawa była pyszna, z wymodelowanym serduszkiem z dwunastoprocentowej śmietanki, posypana cynamonem i posłodzona miodem lipowym. Właśnie taka, jaka powinna być na rozpoczęcie dnia. Pełna aromatu, nie za gorąca, ale też i nie za zimna.

Miller podziękowała oszczędnym ruchem głowy Ukraince o pyzatej twarzy, naznaczonej zapoconymi zmarszczkami, i się zamyśliła. Ten dzień zapowiadał się interesująco z uwagi na wyjazd podopiecznych na wycieczkę do sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej w T. Hojny sponsor obiecał podstawić autokar i ściągnąć telewizję. Kto wie, może nawet udzieli jej wywiadu? Warto więc go przeżyć, by dołożyć nową cegiełkę do swojej kariery naukowej.

Hanna Miller wyraziła zgodę na zorganizowanie wycieczki mieszkańcom domu spokojnej starości bez jej udziału, czego, niestety, nie mogła przeboleć. Była zajęta dopisywaniem ostatniego rozdziału swojej pracy, która powinna trafić za tydzień na biurko samej Stelli Kyriakides, komisarza UE do spraw zdrowia i bezpieczeństwa żywności. Psycholożka podjęła bowiem pracę w Szczęśliwej Przystani dlatego, że w tej jednostce pod jednym dachem przebywali seniorzy „rokujący nadzieję” oraz tacy, którzy powinni trafić już do hospicjum. To był bardzo odważny eksperyment, a ona takie wyzwania uwielbiała i właśnie jej praca dla Stelli Kyriakides stanowiła tego dowód.

Miller czuła się pewnie, bo teraz wiatr historii wiał w jej rozpięte żagle. Niedawno, zaraz po podziękowaniach od wojewody i wójta, otrzymała list gratulacyjny od ministra zdrowia. Stworzyła siebie dla innych i dalej nie poprzestawała tworzyć, jak coraz doskonalszy produkt, w myśl zasady z poprzedniego domu starości w Ż.: „Spokój – tak, nuda – nigdy!”.

Hanna miała przewagę nad zatrudnioną w Przystani obsługą medyczną, bo po pierwsze była singielką, a po drugie i trzecie zwolenniczką zdrowego żywienia i fitness, a w dodatku propagowała na Facebooku jako Katarzyna Małecka, studentka z Trójmiasta, plany treningowe i ćwiczenia odchudzające. Niewątpliwie była w tym dobra, gdyż przywiązała już do swojej strony kilka tysięcy fanek, nigdy nie pokazując swojej twarzy, zawsze bowiem występowała w masce.

Posiadała też drugie konto zarejestrowane na Anitę Lubek, gospodynię domową z Milanówka ze zdjęciem profilowym kotka, z którego chwaliła Katarzynę Małecką, a czasem z nią ostro polemizowała, by w końcu przyznać jej rację. Lubiła, jak nieświadomi niczego internauci wchodzili z nią w dyskusję i poddawali się manipulacji, która była w jej mniemaniu niewinną i rozwijającą intelekt zabawą. Niekiedy z jednego konta chwaliła też profesora Klaudiusza Bartłomieja Kieraja, pensjonariusza, a z drugiego wysyłała komentarz niezostawiający na nim suchej nitki.

Nie przerywając lekcji samozadowolenia, czyli ćwiczenia Best Possible Self, które zaaplikowała sobie po rozstaniu z młodszym o dziesięć lat partnerem, Hanna wcisnęła do uszu bezprzewodowe słuchawki wi-fi. Znalazła w smartfonie swój ulubiony kanał i zumba fitness prosto z Kolumbii wlała się do jej kształtnych uszu jak łyk aromatycznej kawy do spragnionego gardła: Zumba He Zumba Ha. Tańczyła, kręcąc w myślach tyłeczkiem oraz wymachując ramionami i przyglądając się przez panoramiczną, wenecką szybę kawalkadzie balkoników oraz wózków popychanych przez ukraińsko-polską załogę Szczęśliwej Przystani, kierującej się na posiłek poranny. Pierwsza szła Semena, za nią Anastazja i Wiera, nieco zawstydzone, obie nowicjuszki w zawodzie salowych, za nimi zaś sunęła Alina Królik, nazywana Smerfetką, która akurat w tym dniu wyglądała, jakby ktoś jej podciął skrzydła.

Pensjonariusze mieli wyprane z życia spojrzenia. Ich pokurczone sylwetki świadczyły o przyspieszonym zjeździe po równi pochyłej w objęcia pierdolonej śmierci, która i ją, wyzwoloną Hannę Miller, kiedyś dopadnie. Nie łudziła się, że tak właśnie będzie. Była przecież psycholożką, a na dodatek doktorem geriatrii, więc naiwne złudzenia zostawiała za progiem tego przybytku, który niektórzy nazywali, słusznie, elegancką i drogą umieralnią.

Za wózkami podążali mężczyźni w piżamach, powłócząc nogami, i kobiety w podomkach, trzymając się ścian. Spośród wszystkich wyróżniała się stara Greta Gawor z siwymi włosami obciętymi na pazia. Elokwentna, samodzielna i zawsze zadbana, z delikatnym makijażem, jakby szła na spotkanie towarzyskie, a nie siorbać owsiankę i puszczać pod stołem bąki.