Marionetki - Paweł Jaszczuk - ebook + audiobook

Marionetki ebook i audiobook

Paweł Jaszczuk

2,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

We Lwowie trwa festiwal lalek. Ktoś szykuje krwawy spektakl…

W letni poranek 1938 roku, w dawnej stolicy Galicji znaleziono drastycznie oszpecone ciało bankowego kasjera. Tajemnicę zabójstwa próbuje rozwikłać dziennikarz Jakub Stern. Własnym tropem podąża jego redakcyjna koleżanka, intrygująca i sprytna Wilga de Brie oraz pewien inspektor policji.

W willi na peryferiach miasta Jakub z Wilgą znajdują kryjówkę mordercy, pełną dziwnych marionetek do złudzenia przypominających żywe istoty. Wkrótce giną dyrektor teatru lalek i młodziutka aktorka Mimi. Czy coś łączy te morderstwa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 23 min

Lektor: Paweł Jaszczuk
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paweł Jaszczuk

Marionetki

Wtorek, 28 czerwca 1938

Było pięć po pierwszej, gdy Jakub Stern, wsłuchując się w pomruki ustępującej burzy, podszedł do planu Lwowa wiszącego na ścianie. Przez kilka sekund zastanawiał się, a potem wyjął z ust stalową szpilkę i wbił ją z impetem w miejsce, gdzie biała linia odginała się od okręgu i biegła zygzakiem na usypane przez ludzi wzniesienie. Przyjęta przez Horbaya podziałka nie pozwalała na dokładne wskazanie miejsca, lecz znając topografię tego terenu, dziennikarz dałby sobie uciąć rękę, że się nie myli.

To właśnie tam, u podstawy kopca Unii Lubelskiej, pod resztkami obronnych murów warowni Daniela Rurykowicza przed pięcioma dniami rozegrała się nocna scena, której niecierpliwym widzem była śmierć. Po nocy nastał słoneczny poranek i grupka gimnazjalistek, idąca w czwartek na kopiec usypany dzięki staraniom Franciszka Smolki, natknęła się na coś, co w jednej chwili zmieniło radosną lekcję w plenerze w piekło.

Po niecałym kwadransie na miejsce przybył patrol z komisariatu przy Kurkowej 23 zawiadomiony przez dwie uczennice wysłane przez nauczycielkę. Dzielnym dziewczętom i profesorce od francuskiego podziękowano uprzejmie, a sprawą zajęła się wojewódzka policja pod nadzorem samego inspektora Andrzeja Zięby.

Stern, tak jak Zięba, potrzebował w tych dniach sukcesu. Nie zadowalały go już artykuliki o pijanym szewcu, który na Zamarstynowie zadźgał szydłem niewierną kochankę, ani o pożarze składów tekstylnych na Kleparowie podpalonych najpewniej przez bankrutującego sukiennika. Jego ambicje sięgały dalej. Był przecież przez kilka miesięcy na Uniwersytecie Jana Kazimierza ekspertem kryminalnym. Tytuł ten pochlebiał mu, bo Stern znał w swoim mieście niemal każdy dom i każde drzewo. Tu się urodził, tu kończył szkoły i tu od lat mieszkał z rodziną w willowej dzielnicy na Pohulance. I może właśnie dlatego nie potrafił sobie wyobrazić, jak mogło dojść do tego wyjątkowego mordu. Doświadczenie podpowiadało mu, że ów przymiotnik powinien być zarezerwowany do opisu szczególnie drastycznych przypadków. Ale problem polegał na tym, że kilkanaście lat prowadzenia kroniki kryminalnej w „Kurierze" sprawiło, że mu spowszedniał.

Stern musiał natychmiast zdobyć informacje od świadków. Dlatego w miniony piątek około jedenastej zjawił się pod bramą gimnazjum żeńskiego przy ulicy Krasickich 18 a. Po ceremonii wręczenia cenzurek przez panią dyrektor przeprowadził niełatwą rozmowę z jedną z dziewcząt, która uczestniczyła w feralnym spacerze.

Starał się być miły. Zaczerpnął głęboko powietrza, zanim podszedł do uczennicy wskazanej mu przez uczynne koleżanki. Na początek przedstawił się i pokazał legitymację dziennikarską, potem, przybierając niemal ojcowski ton, pogratulował dziewczynce świadectwa. Panienka, o imieniu Adela, ubrana w granatową spódnicę, plisowaną bluzkę i czapkę z otokiem, wyczuła w jego słowach obłudę i, zaczerwieniwszy się, rozejrzała się niepewnie. Stern jednak nie ustępował. Uśmiechał się przyjacielsko, patrzył w kasztanowe oczy łagodnie jak ksiądz i mówił o uczniowskiej odwadze oraz o obywatelskiej odpowiedzialności.

Dzierlatka w końcu się przełamała i powiedziała, że kiedy poprzedniego dnia poszła z koleżankami i panią profesor od francuskiego na wycieczkę pod Wysoki Zamek, zobaczyła burego kotka, który ukrył się przed nią w krzakach. Był przesympatyczny, więc zaciekawiona pobiegła za nim i natknęła się na mężczyznę opartego plecami o mur. A właściwie widziała tylko jego beżowe buty i jasnobrązowe spodnie, bo całą sylwetkę zasłaniał gęsty krzew bzu. Kiedy nieświadoma niczego odchyliła gałąź, sądząc, że to właściciel zwierzaka, wtedy…

Na grzeczne pytanie Sterna, co wtedy zobaczyła, Adela odpowiedziała, lejąc łzy, że ten pan w ochlapanej krwią marynarce nie miał głowy, a w jej miejscu unosił się rój obrzydliwych…

Stern ze zrozumieniem kiwnął głową. Wielokrotnie widział już fruwające nad trupami ściernice, poprosił więc dziewczynę o dalsze szczegóły, lecz ta ledwie wy- dukała, że nie mogła dłużej znieść tego straszliwego widoku. Poczuła nagle w żołądku okropny ścisk i odeszła na bok, by… A kiedy było po wszystkim, pojawiła się przy niej pani profesor. Usłyszała wtedy: Mon Dieu, c'est terrible! – i natychmiast zgodnie z poleceniem wróciła do reszty koleżanek.

Redaktor ponownie pochwalił uczennicę. Potem, przymilając się, zdążył wyciągnąć od niej jeszcze jeden bardzo ważny szczegół: że pozostawiony pod ścianą mężczyzna miał w butonierce białą różę, a jego dłonie były skrępowane linką. Ta ostatnia wiadomość miała dla Jakuba Sterna kapitalną wartość. Oznaczała bowiem, że zabójca (lub zabójcy) był do swego czynu przygotowany, a to raczej wykluczało działanie w afekcie.

Ile czasu potrzeba na dopracowanie szczegółów, wybranie pory dnia i sprawdzenie miejsca? Godzinę, dzień, a może cały tydzień? W jaki sposób należy zbliżyć się do ofiary? Czy uderzyć ją znienacka, a może siedzieć zaczajony w krzakach i czekać, aż się wreszcie pojawi? Gdzie trzymać linkę i czy wcześniej należy ją odmierzyć? Czy skrępować dłonie przed dekapitacją, jak nakazywała logika, czy może, przeciwnie, użyć linki dopiero wtedy, gdy mężczyzna wyzionie ducha?

Stern skonstatował nie pierwszy raz, że wymyślanie metody uśmiercenia przypomina pisanie scenariusza filmowego, który ożywiają obsada, no i oczywiście scenografia: oświetlenie, kostiumy, rekwizyty, a wśród nich ten najważniejszy – narzędzie zbrodni. Wcale jednak to go nie pocieszyło, gdyż znowu musiał odtworzyć czyjś cholerny plan.

Przypomniał sobie jeszcze krótkie spięcie z profesorką od francuskiego. Chuda i wysoka jędza w rogowych okularach niespodziewanie wyrosła obok niego na szkolnej alejce, wrzeszcząc: Va-t'en! Va-t'en! – jakby chciała wydrapać mu oczy. Zrobiło się niezgorsze zamieszanie. Nadbiegł woźny z miotłą, po nim wuefista i reszta grona nauczycielskiego. Dziewczynka zaczęła głośno szlochać, a kobieta gardłowała, że wezwie policję, i wyzwała go od starych zboczeńców. Gdy wuefista o posturze zapaśnika Pytlasińskiego podwinął rękawy koszuli, Stern postanowił się ewakuować.

Po przyjściu do swojej dziennikarskiej kuchni w redakcji natychmiast upichcił z uzyskanych wiadomości wyborną potrawę. Połączył naiwną młodość z ohydną śmiercią. Wymyślił śpiew gimnazjalistek, co ubarwiło scenkę i spotęgowało grozę chwili. Opisał burego kotka, kwitnący dziki bez i wreszcie oparte o mur zwłoki. Nie pominął też plam krwi na szutrowej alejce, a także roju brzęczących much. Podał nawet inicjały bohaterki, zachowując dla siebie wiadomość o krepującej ręce lince.

Wstał zza biurka, przeciągnął się i podszedł do okna. Machina ruszyła i nic nie mogło jej zatrzymać. Wiedział, że dopóki nie wykryje mordercy, dopóty nie będzie mógł spokojnie żyć: rozmawiać z żoną, bawić się z dziećmi, spać, jeść ani wykonywać tysiąca innych prozaicznych czynności. Czuł stalową obręcz zaciskającą mu się wokół skroni, otworzył więc okno i wpuścił do środka powietrze rześkie po gwałtownej burzy. Oddychał głęboko i patrzył. Urzekała go panorama miasta. Daleko na horyzoncie tonął w zieleni opisany przez niego kopiec, na wprost w ostrym słońcu bielała wyniosła wieża ratuszowa, a nieco w prawo, na szczycie katedry łacińskiej promieniał pozłacany krzyż. Jakub Stern opuścił wzrok. Na ulicy parowały kałuże, a ludzie stojący na przystanku strzepywali parasole i wychodzili spod drzew, widząc nadjeżdżające od strony placu Mariackiego żelazne cielsko tramwaju.

Stern, korzystając z nieobecności Wilgi, wyjął papierosa z papierośnicy, przetoczył go między palcami, po chwili zapalił od starego wysłużonego ronsona i zaciągnął się kojącym dymem. Kto jak kto, ale on nie powinien być zbyt wrażliwy. Miał za sobą przecież wystarczająco długi trening w redakcji. Obejrzał w tym czasie dziesiątki rozkładających się zwłok, napisał o nich tysiące zdań (za które dostał poniżające honoraria), więc teoretycznie nie powinien go martwić jeszcze jeden rozkawałkowany denat. Patrząc na zapalniczkę, stwierdził z żalem, że tym razem nie pójdzie tak łatwo.

Zbiegiem okoliczności znał ofiarę. Opisany przez niego w kryminalnej kronice nieszczęśnik, Konrad Rewalski, pracował w Akcyjnym Banku Hipotecznym przy placu Daniela Halickiego, w którym Stern z żoną mieli rachunki i książeczki oszczędnościowe. To nie działało na jego korzyść. Kiedy pojawił się w banku, by zadać kilka niewinnych pytań, na jego widok automatycznie zamykały się usta urzędników.

Doskonale pamiętał kasjera. Mężczyzna siedział w głębi sali przyjęć, po jej lewej stronie, przy marmurowym blacie w modnym kolorze écru. Badawczo przypatrywał się klientom wchodzącym po zielonym dywanie, jakby chcąc już pierwszym spojrzeniem zaszufladkować ich w swoim bankowym rejestrze. Był nad wyraz uprzejmy. Zwykle nosił jasnobrązowy garnitur, białą koszulę, jedwabny stalowy krawat i chusteczkę w tym samym kolorze zatkniętą w kieszonce marynarki, pod butonierką. Sądząc po zmęczonej twarzy, przekroczył już czterdziestkę, do którego to punktu Stern nieuchronnie się zbliżał. Miał posiwiałe, lecz jeszcze bujne włosy, które odruchowo przeczesywał wypielęgnowaną, delikatną dłonią. I właśnie na te szpakowate włosy zwróciła kiedyś uwagę Anna, co teraz nie miało żadnego znaczenia, lecz wtedy sprawiło, że Stern zacząć myśleć o nim z odrobiną zazdrości. Z nieodgadnionej twarzy kasjera spoglądały na klientów niebieskie oczy, podczas gdy z jego miękkich, idealnie wykrojonych ust, nad którymi zaznaczał się równo przycięty rudziejący wąsik, płynęły miłe słowa. Być może właśnie taki mdły obrazek – zastanawiał się Stern – mimowolnie sprowokował kogoś, by urwać facetowi głowę, jak wystrojonej na wystawie kukle?

Odszedł od okna i zgasił papierosa w popielniczce. Siadł za biurkiem i, bawiąc się okrągłymi klawiszami maszyny do pisania Continental, przypomniał sobie, że na początku czerwca natknął się na Rewalskiego przy zakładzie dla ociemniałych. Kasjer go nie widział. Szedł przechylony na bok z czarną walizką, kierując się w stronę kąpieliska przy Dybowskiego. Obok niego podążał szczupły młodzieniec, lecz Stern nie dostrzegł jego twarzy. Kilka miesięcy wcześniej spotkał urzędnika w innych okolicznościach. W Wielki Czwartek Rewalski kupował w centrali przy ulicy Rutowskiego u Riedla czekoladowe jajka Ph. Sucharda i angielskie biszkopty Huntleya. W świątecznie udekorowanej hali kręciło się wielu klientów. Sklepowe uwijały się za ladą, zręcznie pakując towar pod czujnym okiem szefa, pana Edmunda. Kasjer długo udawał, że nie widzi dziennikarza, lecz w końcu, natrafiwszy na jego spojrzenie, grzecznie mu się ukłonił.

Ale takie osobiste wspominki nie nadawały się do publikacji w „Kurierze", który kosztował, bądź co bądź, dwadzieścia pięć groszy. Należało zdobyć jak najwięcej informacji z prywatnego życia Rewalskiego. Chociażby czy nadużywał alkoholu, czy miał długi, czy chodził do burdelu, a może wprost przeciwnie, seks z kobietami go nie interesował lub, co też było prawdopodobne, miał jakieś idiotyczne polityczne ciągoty i z „dobrobytu" komunizował? I co robił przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny swego życia?

Jakub Stern cofnął się wspomnieniami jeszcze o jeden dzień. Gdy w miniony czwartek sensacyjna wiadomość dotarła do redakcji, natychmiast udał się pod kopiec, by obejrzeć miejsce, gdzie znaleziono okaleczonego trupa. Kiedy wspiął się na wzgórze, była druga po południu i słońce paliło niemiłosiernie. Zdyszany zdjął marynarkę i poluzował krawat. Schował się w cieniu pod murem i przyglądał się z bliska średniowiecznym kamieniom i cegłom. Po chwili odkrył na nich brunatne plamy z przyklejoną do nich kępką szpakowatych włosów. Dostrzegł też dwie tłuste muchy, które nic sobie nie robiły z jego obecności i spacerowały po wapiennej spoinie, pocierając zabawnie skrzydełkami.

Stern wyjął aparat z futerału, rozejrzał się i pstryknął kilkanaście zdjęć. Utrwalił na kliszy zapalony przez kogoś znicz w glinianej oprawie, pustą butelkę po marcowym piwie, pudełko po papierosach Triumf i trzy wdeptane w trawę niedopałki, które położył potem na białej wykrochmalonej chusteczce, by im się dokładniej przyjrzeć.

Dwa dłuższe ogarki były rozwarstwione, miały sparciałą i zabrudzoną ziemią bibułkę, co skłaniało Sterna do wniosku, że leżały tu wraz z przegniłym kartonowym opakowaniem co najmniej kilka tygodni, więc nie przedstawiały dla niego żadnej poznawczej wartości. Ale krótszy niedopałek egipskiego był dość dobrze zakonserwowany. Leżał w trawie krótko i miał wyraźne ślady zgniecenia, jakby palacz trzymał go do ostatniej chwili w zębach.

Stern starannie udokumentował miejsce zbrodni, ale żeby ustalić sprawców lub sprawcę, musiał wiedzieć po stokroć więcej, chociażby to, czy zbiegiem okoliczności egipski nie wędził aromatycznym dymem płuc mordercy. Równie dobrze mógł przecież parzyć palce któregoś z zabezpieczających teren policjantów lub przypadkowego przechodnia niemającego ze sprawą nic wspólnego.

Rozglądał się za czymś, co mogło posłużyć katowi za oparcie głowy ofiary, lecz nie znalazł ani kamienia, ani żadnego odpowiedniego pieńka. Możliwe że zabrała go policja albo potoczył się gdzieś ze skarpy w stronę Kopcowej.

Z tymi wątpliwościami podniósł leżącą w trawie butelkę po ulubionym przez siebie piwie i zerknął na nią pod światło. W środku dostrzegł kilka komarów i martwą biedronkę. Nagle coś nim wstrząsnęło i ze złością cisnął flaszkę w bliskie krzaki leszczyny. Na zielonym denku zobaczył coś, czego od dziecka panicznie się bał – zasuszony odwłok i poskręcane odnóża kosmatego pająka.

Przypominając sobie wapienną zaprawę zachlapaną krwią, na nowo próbował dociec, w jaki sposób kasjer znalazł się w tym miejscu. Jakie były ostatnie godziny i minuty jego życia? Zginął przypadkiem czy, przeciwnie, został doprowadzony na miejsce dekapitacji siłą? Jakie związki emocjonalne łączyły go z katem lub katami? Jakich użyto wobec niego argumentów? A może Rewalski zwyczajnie wybrał się na spacer i niespodzianie spotkało go nieszczęście? Jeśli tak, można by założyć, że ofiara i kat wspięli się wcześniej na kopiec i oglądali razem nocną panoramę miasta, zachwycając się jej pięknem. Ta ostatnia wersja spodobała się Sternowi i nawet „wiedział", jak należałoby to zrobić. Przyłapał się na tym, że w czasie wizji popełnił błąd. Nie zajrzał do otworów strzelniczych. A przecież mógłby znaleźć w nich ślady krwi, bo wetknięta w taki otwór głowa byłaby unieruchomiona niczym w imadle.

Zakończył wspominki, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer sekretariatu. Odezwała się Kazia, którą poprosił grzecznie o połączenie z inspektorem Andrzejem Ziębą.

Liczył na cud. Chciał ponownie naciągnąć inspektora na rozmowę i usłyszeć choćby nikłą wskazówkę, z której dałoby się wysnuć kolejne wnioski, lecz Zięba nabrał wody w usta. Oschle zakomunikował, że do zakończenia sprawy nie będzie nikogo, a zwłaszcza plotkarskiej prasy o niczym informował. Nie spodobała mu się też propozycja spotkania. Nie zadziałała nawet magia Engelkreisa, łyczakowskiej knajpy, w której wydudlili już hektolitry piwa. I właśnie to zaprzaństwo rozpaliło złość Sterna.

– Masz krótką pamięć! – krzyczał do słuchawki.

– Zapomniałeś, ile razy ci pomogłem? Przypomnij sobie tego wariata w kiecce, któremu przestrzeliłeś oko. Gdyby nie ja…

– Gdyby nie ja – przerwał mu inspektor Zięba przyciszonym głosem – dawno byś, Kuba, nie żył! Prosiłem cię, żebyś do mnie więcej nie dzwonił. Podałem ci inicjały denata i od razu zastrzegłem, byś tego nie publikował, a ty już następnego dnia odwaliłeś na pół szpalty chamski artykuł. Bawisz się ze mną w ciuciubabkę? Do tego fotografia z miejsca przestępstwa: palący się znicz i fragment ściany ze znakiem zapytania. Złożę na ciebie raport, żebyś się, Kuba, nie zdziwił!

– A pisz, pisz te swoje cholerne raporty! – darł się Stern. – Strasznie się ciebie boję! Ale powiedz choć jedno miłe słowo! Kiedy i gdzie go chowają…

– Ciało! – syknął Zięba i bezczelnie się rozłączył.

Przez kilka minut Stern zastanawiał się, co mogło oznaczać to jego „ciało" lub „miało", ale im bardziej się nad tym głowił, tym silniej utwierdzał się w przekonaniu, że inspektor z niego zakpił. W końcu zniechęcony dał sobie spokój i stwierdził z żalem, że jedynie ciężką pracą może uzyskać potrzebne wiadomości.

Wtedy przyszła mu do głowy najprostsza myśl, że źródłem wiedzy jest bank i właśnie tam od razu należało pójść, zamiast liczyć na stare znajomości. Być może kat poznał ofiarę w banku? Być może ją szantażował? Kiedy o tym pomyślał, do pokoju weszła jego redakcyjna koleżanka Wilga de Brie, rozczesując palcami mokre włosy. Stern spojrzał na jej przemoczoną sukienkę, przylepioną do wiotkiego, powabnego ciała, i łobuzersko się uśmiechnął. Pod białą tkaniną rysowały się ostre sutki, a poniżej pępka wyraźnie odznaczał się pobudzający męską wyobraźnię trójkącik łona.

– Co się tak obleśnie gapisz?! – sprowadziła go na ziemię. – Zapomniałeś, że masz żonę i dwójkę dzieci?

Podeszła do swojej szafki, wyjęła bawełniany ręcznik i zaczęła wycierać czarne kręcone włosy. Wyglądała ślicznie. Była szczupła, niemal tak wysoka jak on i miała brązowe oczy oraz maleńki pieprzyk na prawym policzku. Jej typ urody kojarzył się Sternowi nieodmiennie z Bałkanami.

– Zaczekaj! – zaczął przymilnym tonem. – Błagam, zostaw te włosy tak, jak są. Chciałem prosić cię o niewielką przysługę.

– Oszalałeś? – Spojrzała podejrzliwie.

– Pozwolisz, że ci wyjaśnię? Wczoraj przed południem wybrałem się do Akcyjnego Banku Hipotecznego na placu Halickim, w którym ja i moja żona mamy konta. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o Konradzie Rewalskim, nieboszczyku znalezionym pod Wysokim Zamkiem, który był tam za życia kasjerem, lecz na dźwięk jego nazwiska wszystkim urzędnikom odjęło raptem mowę. Pomyślałem…

– Co?

– …że mamy niepowtarzalną szansę – ciągnął, nie odrywając wzroku od Wilgi – zdobyć potrzebne dane. Gdybyś zechciała tylko…

I Stern opisał w kilku zdaniach wygląd kasjera, miejsce, gdzie siedział, a także nie omieszkał dodać, że według niektórych kobiet gość był szalenie przystojny, jakby właśnie ta ostatnia wiadomość mogła mieć dla Wilgi znaczenie.

Dziewczyna słuchała jego opowieści, a potem bezceremonialnie, odwrócona do niego tyłem, poprawiła pod sukienką wilgotne dessous.

– A jak się nie uda? – zapytała.

– Uda! Teraz na twoją tajną broń polecą wszyscy faceci – nie ustępował Jakub, licząc nie bez racji, że ten komplement zadziała lepiej niż pokrętne tłumaczenie.

– Musisz zrobić to zaraz – dodał. – Potrzebny jest nam tylko adres Rewalskiego, potem ruszymy z kopyta. Wiem, że perfidnie cię wykorzystuję, ale…

Nie dokończył. Wilga rzuciła w niego ręcznikiem, a potem zakręciła się na pięcie, chwyciła torebkę i wybiegła na korytarz z jakimś dziwacznym śmiechem, potrząsając włosami.

W tym momencie nie zdawała sobie sprawy, w jakim jest stanie. Dla postronnego obserwatora zachowywała się zupełnie normalnie, lecz były to pozory, bo Wilga po roku pracy w lwowskim „Kurierze" była kłębkiem nerwów. Pierwszy raz spadła na nią ta cholerna pustka myśli przed blisko dwoma miesiącami, gdy ze Sternem próbowali wykryć sprawcę morderstw na Rynku. Kiedy rozmawiała z podejrzanym Robertem Bareckim, wciąż miała przed oczami zamaskowane męskie zwłoki spoczywające na murku fontanny Am- fitryty. Przepytując go, zdolnego młodego pięściarza i kiepskiego studenta prawa, i skupiając się na grze jego ciała, na jego ruchliwych i zawziętych oczach, pomyliła chronologię zdarzeń. Czego nie zauważył także sam Barecki, którego mózg, poobijany rękawicą bokserską, przyjmował widocznie ograniczoną porcję informacji. A potem przyszło jeszcze bardziej traumatyczne doświadczenie: Wilga de Brie stała się zakładniczką szaleńca i to, że uszła z życiem, zawdzięczała wyłącznie brawurowej akcji Sterna i Zięby.

Od tamtej pory minęły prawie dwa miesiące. Wilga wróciła z trzytygodniowego urlopu w Worochcie. Koleżanki z redakcji zazdrościły jej opalenizny i wrażeń i wydawałoby się, że znowu jest gotowa poświęcać się bez reszty „Kurierowi", lecz doświadczone oko Sterna dostrzegło w jej zachowaniu niepokojące zmiany, jak delikatne pęknięcie na lustrze. Dziewczyna bywała częściej zamyślona, a jednocześnie dziwnie uparta. Pisząc zaś na maszynie, opuszczała wyrazy, co do tej pory w ogóle jej się nie zdarzało.

Stern rozumiał sytuację partnerki. Rok wcześniej przeżył podobne załamanie, o którym nikomu nie mówił, a które miało związek ze schwytaniem dziewiętnastolatka z Łucka kolekcjonującego prawe kobiece dłonie. Jakub pierwszy wytypował go z grona podejrzanych. Dlatego dzięki pomocy Zięby przeprowadził z nim długą rozmowę w celi. Chciał koniecznie poznać motywy. Musiał dowiedzieć się, co naprawdę roiło się w jego chorej głowie. Kiedy wszedł do karceru, był zdumiony. Chłopak wyglądał jak aniołek: jasne włosy, niebieskie oczy i rozbrajający uśmiech. Przywitał się ze Sternem jak ze starszym bratem i wyglądał na nieco speszonego, gdy delikatnie ściskał mu dłoń. I dopiero dwa tygodnie później organizm Jakuba Sterna nagle się zbuntował. Gdy w poniedziałek rano dziennikarz wybrał się z koszykiem po świeże pieczywo, zobaczył w witrynie sklepu swoje odbicie i natychmiast opuścił wzrok. Był nie tylko nieogolony, lecz także dziwacznie ubrany: miał na sobie wiosenny płaszcz, pod spodem wygniecioną piżamę, na głowie słomkowy kapelusz, a na nogach dwa różne buty.

Wracał do domu zawstydzony i przerażony swoją bezsiłą. Miał jednak szczęście: żaden z sąsiadów go nie widział, a Anna także spała, gdy zamykał za sobą drzwi do łazienki. Kiedy golił się, odwracając wzrok od lustra, przypomniał sobie słowa swego ukochanego dziadka antykwariusza, który na każdą okoliczność miał odpowiednie przysłowie: „Choćbyś uciekał przez góry, las, śmierć do ciebie zdąży na czas" – mawiał dziadek Paweł i dodawał: „Zapamiętaj, Kuba, że każdy jeden będzie musiał za swoje błędy Panu Bogu zapłacić".

Nie było jej już z pół godziny. Stern zapalił następnego papierosa i wystukał na maszynie kilkanaście zdań o kieszonkowcu, który w biały dzień kroił frajerów na Łyczakowie.

Wierzył w powodzenie misji redakcyjnej koleżanki. Współpracowali od roku i zdążyli się już dobrze poznać. Rozwiązali nawet razem kilka ponurych spraw i wciąż wróżono im w „Kurierze" obiecującą przyszłość. De Brie miała niezłe referencje dziennikarskie i za sobą twardą szkołę życia w Łodzi, skąd uciekła do Lwowa, gdy swoimi ostrymi tekstami naraziła się miejscowej żulii. Spośród wielu jej cech dwie szczególnie imponowały Sternowi. Wilga była ambitna i nieobliczalna jak on. Zastanawiał się czasami, dlaczego do tej pory nie znalazła sobie gacha, bo do ich pokoju zaglądało przecież wielu adoratorów, którzy bywało, że dzwonili, by zapytać o panią redaktor, a nawet przynosili kwiaty albo słali liściki. Ale wszystkie znajomości de Brie kończyły się zwykle po kilku dniach lub tygodniach, jakby dziewczyna odstraszała amantów swoją skomplikowaną i nietypową psychiką.

Kiedy Wilga pojawiła się w pokoju, zadowolona puściła do Sterna oko.

– Miałeś rację! Kolesie kasjera powyłazili na mój widok zza lady, za to ich koleżanki tylko fukały na mnie.

Zwierzyłam się panom, że przyjechałam prosto z dworca kolejowego i złapała mnie ulewa na Rynku. Lałam krokodyle łzy. Nie chciałam uwierzyć, że pan Konrad Rewalski, mój cordial ami, nie żyje. „To jakaś straszna pomyłka! – nie dowierzałam. – Mieliśmy z panem Konradem wspaniałe plany. W dzień obiecał mi pokazać miasto, a wieczorem mieliśmy pójść do teatru na przednią sztukę. No, co tam u was dzisiaj grają?". „Pana Jowialskiego, proszę pani", podpowiedział mi usłużnie jakiś miły bałwan. A potem ten sam bałwan z maślanymi oczami wyjął z pugilaresu swoją wizytówkę i zapisał na odwrocie adres nieboszczyka. Był niezwykle uprzejmy, jakbym miała zostać jego klientką albo… – Wilga nie dokończyła i położyła na biurku kremową wizytówkę z zapisanym na odwrocie domicylem.

To miała być cudowna nitka, która według Sterna powinna ich wkrótce zaprowadzić do kłębka.

Jakub chwycił więc karteczkę i natychmiast zszedł do szefa, by przekuć tę ważną informację w sukces. W dwóch zdaniach oznajmił mu, że sprawa kasjera ruszyła wreszcie z miejsca, artykuł już się pisze, a on potrzebuje na gwałt kluczyków do samochodu, którym zaraz pojadą z Wilgą pod zdobyty przez nią adres.

– Co myślisz, Kuba, o szantażu? – zapytała de Brie, sadowiąc się obok Sterna w samochodzie. – Kasjer zginął, bo… nie wywiązał się z obietnic.

– Jakich obietnic?

– Tego jeszcze nie wiem.

– Dlaczego właśnie szantaż przyszedł ci do głowy?

– Pracował w banku. Znał zabezpieczenia i obowiązujące w nim procedury. Być może wiedział za dużo, więc przypłacił to życiem. Może w grę wchodził jakiś lipny kredyt, weksel in blanco albo akcje?

– Łódzkie doświadczenie?

– Doświadczenie i babska intuicja – dodała.

– To tylko robocza hipoteza – stwierdził i spojrzał na nią uważnie.

– Ale jej nie wykluczasz?

– Dziś niczego nie można wykluczyć! – oznajmił, uruchamiając motor.

Potem Wilga zmieniła nagle temat i zapytała Sterna, czy nie chciałby wziąć od niej jednego liliowego persia- ka, który już się usamodzielnił.

– Mówiłam ci już, że mam kotkę i dwa śliczne kocięta. Wspominałeś, że twój syn ma jutro imieniny. Dzieci lubią zwierzęta, a to wyjątkowo uroczy kotek. Pamiętam, że sama w dzieciństwie uwielbiałam bawić się ze swoim chomikiem, a jak zdechł, pochowałam go na prawdziwym cmentarzu, za bramą.

– Spadłaś mi z nieba! – ucieszył się Jakub i dorzucił, że dla formalności zapyta jeszcze o to Annę.

Resztę drogi pokonali w milczeniu. Stern ostrożnie prowadził, zwracając uwagę na dorożki i nieobliczalnych pieszych, którzy kilka razy niespodziewanie przebiegli im przez jezdnię tuż przed maską. Po raz kolejny z przykrością stwierdził, że to woźnice i przechodnie są panami lwowskich ulic, a nie kierowcy. Działo się tak pewnie dlatego, że mimo rozwoju motoryzacji samochód nadal był we Lwowie i w kraju luksusem. Złość go brała, gdy przypominał sobie liczby. Po polskich drogach poruszało się zaledwie trzydzieści pięć tysięcy samochodów, a we Lwowie było ich, jeśli dobrze pamiętał, najwyżej dwa tysiące. Cóż z tego, że rosła produkcja fiatów 508, gdy włoski koncern robił wszystko, by spowolnić wytwarzanie rodzimego CWST. Taki sam opłakany stan. Nie najlepiej też wyglądały polskie drogi. Ich długość w porównaniu z Niemcami, a nawet Czechami była żenująca. Pojawiło się jednak światełko w tunelu – przed dwoma laty przystąpiono do budowy pierwszej autostrady z Gdyni do Katowic i Stern miał nadzieję, że już za kilka lat będzie można podróżować jej odnogą do samej Warszawy. O tych wszystkich bolączkach informował czytelników piątkowy „Kurier", słusznie zaznaczając, że to dopiero skromny początek motoryzacji.

Kiedy Jakub zastanawiał się nad rozwojem polskiej komunikacji, Wilga zatopiona w myślach wystukiwała palcami jakiś rytm na spoczywającej na jej kolanach torebce.

Około czwartej po południu granatowa tatra z redakcji „Kuriera" zaparkowała na 11 Listopada pod numerem 16, obok dwupiętrowej kamienicy z przeszklonym wykuszem.

Stern wyłączył silnik, a de Brie otworzyła oczy. Nie wysiadali. Przez kilkanaście sekund obserwowali otoczenie.[L.J]

Wokół panował spokój. Po obu stronach uliczki rosły przystrzyżone lipy, a za żeliwnymi ogrodzeniami grzały się na słońcu gustowne ceglane domy. Po lewej stronie, jakieś dziesięć metrów od nich, postawna kobieta przepasana białym fartuchem i z koszykiem pełnym warzyw w ręce zamknęła bramkę na posesję i weszła do sieni. Z prawej przemknął po chodniku na hulajnodze chłopak w krótkich spodenkach, a nieco dalej dwóch starozakonnych zmierzało statecznym krokiem w kierunku położonego na wzniesieniu skrzyżowania, zaciekle o czymś dyskutując.

– Koniec wycieczki, panie Stern! – oznajmiła Wilga.

– Może pan pokaże, na co go stać?!

– Voilå! – odpowiedział zarozumiale dziennikarz, wychodząc z samochodu i ostentacyjnie trzaskając drzwiami. – Teraz patrz i się ucz!

Liczył na efekt i się nie przeliczył. Wkrótce za żeliwnym ogrodzeniem wyrosła zwalista postać z sumiastym wąsem. Mężczyzna drapał się w kark i z zaciekawieniem patrzył na auto i przybyłych.

– Chyba zabłądzili?

– Ni ma mowy! – zaprzeczył Stern. – Przyjechali wprost do pana i to pan jest dla nas jedynym ratunkiem.

– Tycui sobi ze mni, szutnik? – zapytał mężczyzna podejrzliwie.

– E, gdzież by tam śmiał. My w sprawie pana Konrada Rewalskiego. To pani Wilga de Brie, a ja nazywam się Jakub Stern. Jesteśmy pismakami z lwowskiego „Kuriera" – wyjaśnił, wyciągając papierośnicę, w której poukładane były poczciwe sporty z dyskobolem.

Mężczyzna przedstawił się jako Longin Kulik i tak samo szybko, jak dokonał prezentacji, poczęstował się papierosem.

Stern przypalił mu uprzejmie zapalniczką, a kiedy dymki poszybowały pod niebo, podejrzliwość ustąpiła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Cieć otworzył bramkę i zaprosił gości do stróżówki.

Tam, bujając się na taborecie, wciśnięty między zlew a przykryty lnianym obrusem stół, Kulik przekazał gościom kilka ważnych informacji o nieboszczyku. Pierwszą, że świętej pamięci kasjer mieszkał pod tym adresem zaledwie od dwóch miesięcy i że przeprowadził się tu, na nowe mieszkanie z Pasiek Halickich, a drugą, że Rewalski nie był rodowitym lwowiakiem, tylko pochodził ze Stanisławowa, gdzie pracował w oddziałe tegoż samego banku.

Na pytania o znajomości lokatora i jego przyzwyczajenia dozorca scharakteryzował Rewalskiego jako samotnika, który rzadko przyjmował u siebie gości. Powiedział też, że kasjer prowadził w miarę regularny tryb życia. Wychodził rano do banku i wracał wieczorem, a po nocy z jego mieszkania dochodził tylko cichy stukot maszyny do pisania.

– Obiady jadał na mieście, pewni u Teliczkowej albo Masełki. Tylko raz wyjechał na trzy dni do stolicy. Gadał, ży w sprawach służbowych – dokończył cieć.

– I nic w jego zachowaniu nie było dziwnego? – rzuciła Wilga, rozglądając się po ciasnym i ubogim wnętrzu.

– Czy ja wiem – zastanawiał się Kulik. – Miał jedną maleńku słabość, ali pokaż mi pani człowieka, który jej ni ma! Pan Konrad lubił spotykać si z kulegami, a zwłaszcza upodobał sobi towarzystwu młodych i ładnych chłopców, lecz nigdy ni robił na schodach rabanu i nic absolutnie ni wskazywało, ży nadużywa ćmagi. Zdarzało mu si czasem ni wracać na noc, ale to był jeszcze zdrowy chłop – tłumaczył dozorca – no i miał pewni swoi potrzeby. Gadał o sobi, ży jest artystą, ale jakie śtuki on wyprawiał i z kim, ja tego ni był nawet ciekaw.

Stern i Wilga wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a Kulik ciągnął swoją opowieść, z której wynikało, że kasjer zajmował na drugim piętrze trzypokojowe mieszkanie, rzadko rozmawiał z sąsiadami, a jeśli już ktoś próbował go o coś zapytać, dawał do zrozumienia, że kontakt z domownikami nie jest mu potrzebny.

Longin Kulik był podekscytowany. Imponowało mu, że może rozmawiać z prawdziwymi dziennikarzami. Zdradził, że sąsiedzi (sami porządni ludzie) traktowali Rewalskiego jak dziwaka. Na pytanie Sterna, czy ostatnio nie zauważył czegoś nietypowego, stróż odpowiedział, że na dzień przed śmiercią kasjera odwiedziła ciotka, ale przy tym stwierdzeniu pokazał ręką, że kobieta była „myszygine".

– Jak mam to rozumieć? – podchwycił Stern.

– Przyjechała dorożką prosto z dworca kolejowego – ciągnął Kulik, gasząc papierosa pod kranem i uprzejmie podstawiając Sternowi puszkę po sardynkach na peta. – Była ubrana w futro z norek, jakby si na Syberię wybierała. Ni zastała pana Konrada i bardzo tego żałowała. Powiedziała, że jedzi do Leżajska, na grób cadyka Elimelecha, bo miała straszny sen o siostrzeńcu i musi pomodlić się za jegu zdrowie, i zostawić przed ohelem swoją kwitłech. Prosiła, by przekazać panu Konradowi jegu ulubiony kugel.

Stern z Wilgą kolejny raz spojrzeli na siebie znacząco.

– Jaki to sen, ja si ni pytał, a ona sama też do gadania ze mną ni była skora – powiedział Kulik, wstając demonstracyjnie. – No, a teraz wypada pukazać państwu drzwi świętej pamięci lokatora.

Wilga z Jakubem poszli za gospodarzem na drugie piętro, pod drzwi Rewalskiego z numerem szóstym. Na przyklejonej do nich i do framugi kartce widniała czerwona pieczęć komendy wojewódzkiej z adresem Leona Sapiehy 1, pod nią zaś jakiś bazgrol.

– Czy moży już wiedzą, kiedy nasz nieboszczyk trafi na mogiłki? – zainteresował się dozorca uprzejmie.

– No i na jaki mogiłki, bo moży rodzina zechcy go powieźć na Kłeparów, a ni Łyczaków? – zaczął się głośno zastanawiać. – Wypada pójść, świeczkę zapalić albo kamyczek jaki na macewie zostawić. Zawsze to był mój lokator, no ni?

– To pan też nie wie, kiedy będzie pogrzeb? – zapytała Wilga.

– Wiem wiele o swoich lokatorach, żyjemy tu jak jedna rodzina, ale o tyj jednyj rzeczy najlepiej wiedzą krewni – żachnął się mężczyzna. – Dziwne! Znaczy, że świętej daty jeszcze nikt ni ustalił? – Spojrzał pytająco najpierw na Wilgę, a potem na Sterna.

– To znaczy, że ciało leży w kostnicy – skwitowała dziennikarka i dopowiedziała cicho: – i czeka na zmiłowanie.

– Właśnie – dorzucił Stern i uświadomił sobie, że inspektor z wojewódzkiej dawał mu to dziś rano do zrozumienia.

Zeszli na parter i już mieli się pożegnać, gdy dozorca nieoczekiwanie wspomniał, że lokator wynajmował jeszcze jedno mieszkanie. Mieściło się w starej willi przed rogatką Sichowską, o czym na śmierć zapomniał, gdy policja robiła przeszukanie.

Wilga de Brie wykazała się refleksem i zaproponowała szybki wypad na miejsce „dla orientacji". Mężczyzna spojrzał na zegarek, jakby się wahał, lecz ostatecznie zgodził się pokazać dziennikarzom drugie lokum Rewalskiego, pod warunkiem że później go odwiozą.

– Ni ma wyjścia, trzeba jechać. Może tam znajdzi si jaka informacja o pogrzebie – dorzucił, próbując usprawiedliwić swoją decyzję.

Pochwalił się, że ma zapasowy klucz do tego mieszkania, bo kilka razy na prośbę lokatora przywoził mu stamtąd jego sprzęt kuchenny, ubrania i książki. Wyjaśnił też, że zostały tam tylko stare meble, które nie pasowały do nowego wnętrza, i te pan Konrad chciał sprezentować gospodarzowi. Kulik dodał, że jego lokator zapłacił za stare mieszkanie za pół roku z góry i że jego właściciel, inżynier Ksawery Gut, miał na dniach wrócić z zagranicznej podróży. Właśnie mijał termin opuszczenia lokum, więc nadarzyła się okazja, by oddać gospodarzowi klucze i opowiedzieć mu o tragicznej śmierci lokatora.

Dozorca rozparł się wygodnie w samochodzie obok Sterna, de Brie zaś siadła za nim. Dziennikarz nie żałował gazu. Wkrótce zostawili za sobą Wały Hetmańskie i przemknęli przez zatłoczoną Piłsudskiego, by zatrzymać się przy ulicy Zielonej pod numerem 91.

Samotna ceglana willa z zakratowanymi oknami przypominała Jakubowi małą twierdzę. Od frontu była obrośnięta gęsto dzikim winem, które wylewało się na ulicę przez wysoki drewniany parkan, na jej środku zaś wyrastała do góry na kilka metrów kwadratowa wieżyczka z małym oknem, zwieńczona stojącym dumnie na jednej nodze zardzewiałym kogutem. Budynek ozdabiał spadzisty dach pokryty siwym łupkiem.

– No, to dzięki Bogu przyjechali – powiedział Kulik i, stękając, wytaszczył się z samochodu.

Willa wydala się Sternowi ponura, za to na jego redakcyjnej koleżance wywarła pozytywne wrażenie. De Brie pomyślała nawet, że to wymarzone miejsce, by, korzystając z uroków wielkiego miasta, raczyć się spokojem wsi. Najbardziej odpowiadał jej brak sąsiedztwa. Najbliższe zabudowania znajdowały się ponad sto kroków dalej i były oddzielone od tej parceli wyspą wybujałych drzew i krzewów.

De Brie wyobrażała sobie, jak w ciepły letni wieczór siedziałaby tu sobie na ławce w ogrodzie i redagowała nowy tekst do gazety. Z tym obrazem w głowie pierwsza przekroczyła bramkę. Lecz ledwie zrobiła kilka kroków, jej marzenia wyparowały w ułamku sekundy, bo z psiej budy ukrytej w bluszczu wyskoczył ogromny wilczur i tylko dlatego jej nie rozszarpał, że przytrzymał go za szyję solidny łańcuch.

Wilga z krzykiem rzuciła się w ramiona Jakuba, a Kulik się przeżegnał. Bestia wściekle warczała i wyprawiała na tylnych nogach dzikie harce.

– Jest tu ktoś?! Halo! Niech ktoś tego bydlaka stąd zabierze! – krzyczała przerażona dziennikarka.

– Spokojnie, nic ci nie zrobi. Nie widzisz, że jest dobrze uwiązany? – uspokajał ją Stern, rozglądając się wokoło.

– Łatwo ci powiedzieć!

Kulik próbował ich pogodzić:

– Daji państwu uroczyste słowo, że tego paciuka wcześniej tu ni było! Stała tylko buda, a obok niej leżał łańcuch. Pewni gospodarz już wrócił i przywiózł go z sobą.

– No widzisz, to zupełnie nowy piesek! – zażartował Stern, lecz musiał się szybko uchylić, by nie oberwać od niej torebką.

Cała trójka, spoglądając z rezerwą na śliniącego się czworonoga, obeszła dom w poszukiwaniu gospodarza. Kulik zapukał do drzwi wejściowych i kilka razy zawołał właściciela, lecz nie było odzewu. Stanęli w końcu przy kamiennych schodkach prowadzących do dawnego mieszkania Rewalskiego.

Longin Kulik wspiął się na nie pierwszy. Wyjął z kieszeni spodni klucz i splunął na niego „fachowo", po czym włożył go do zamka, przekręcił dwa razy i mocno pchnął drzwi.

W wąskim i wysokim korytarzu, do którego weszli, panował półmrok, a w powietrzu unosiła się przykra słodkawa woń. Kulik rozejrzał się i nerwowo odkaszl- nął, jakby czegoś nie rozumiał. Później obrócił się w lewo i delikatnie złapał za klamkę drzwi, które prowadziły do pokoju świętej pamięci lokatora.

W ciemnym pomieszczeniu niewiele było widać. Mężczyzna, szurając nogami, podszedł do okna i rozsunął grube granatowe story. Kiedy światło dzienne wniknęło do środka i poderwało do góry drobiny kurzu, cała trójka z wrażenia zamarła. W zamkniętym pokoju siedziało za stołem nieruchome towarzystwo.

Domownicy wyglądali, jakby czekali na przyjście gości. Wilgę poraziła porozkładana zastawa: talerzyki, kubeczki, widelce i noże – wszystko przygotowane jak do prawdziwego obiadu, lecz nic nie było tu realne, gdyż zamiast żywych ludzi miejsca za stołem zajmowały marionetki.

Kolejne kukiełki siedziały na szafie, wisiały spokojnie na drewnianym wieszaku albo leżały na mosiężnym łóżku, odwrócone twarzami do materaca, jakby odpoczywały po ciężkiej pracy.

– Boży ty mój! Ja chyba śni albo musiał pomylić adres – zwątpił cieć, żegnając się. – Ale… niech mi to ktoś wyjaśni, przecież wszystko do siebi tu pasuji. Tu jest szafa? No, jest! Tu wejści do kuchni? No, jest! – Zawahał się, lecz nie wszedł do środka. – O tam, obok pieca, mogę zaświadczyć, wisi tyn sam widoczek gondoli, co go inżynier Ksawery Gut przywiózł kiedyś z wyprawy do Wenecji. Tu stoi fotel kasjera, a tu jego stara biblioteczka, w której ustawione były książki. Przewiozłem je z nim na nowe mieszkanie. Wszystko niby jest, poznaję, ale… Ni ma co, tylko ktoś pod nieobecność pana Konrada si tu wprowadził.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Marionetki

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I, 2022

Projekt okładki: Studio Karandasz

Grafik na okładce:

Adobe Stock /autor: tsuponk

Copyright © dla tej edycji: 

Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2022

ISBN 978-83-67494-23-6

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek