Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gabriel jest samotnikiem. Wszystko się zmienia, gdy do przyczepy kempingowej, w której mieszka, puka nieznajomy chłopiec. Niespodziewanie odwiedza go również przyjaciel ze szkolnych lat, ważny urzędnik państwowy. Po jego wizycie mężczyzna wzbogaca się o kopertę z dużą sumą pieniędzy. Wkrótce Gabriel wraz z chłopcem i jego wiernym psem wyruszają w podróż życia. Wyprawa nad morze, pełna niebezpieczeństw i zaskakujących zdarzeń, będzie dla obu lekcją dojrzałości.
Jaka jest historia małego Daniela? Kim jest samotny mężczyzna, który stara się zapomnieć o swojej przeszłości? Czy krzywdy wyrządzone w dzieciństwie da się kiedykolwiek naprawić? Czy można odkupić winy?
Za głosem serca to nastrojowa powieść drogi, która pozwala poczuć smak przygody oraz skłania do refleksji nad sensem życia, krzywdą, winą i odkupieniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja
Agnieszka Luberadzka
Zdjęcia na okładce
© PEPPERSMINT | stock.adobe.com
Redakcja techniczna, skład, łamanie i opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Olga Smolec-Kmoch
Agnieszka Luberadzka
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I w edycji „większej litery”, Katowice 2023
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2023
tekst © Paweł Jaszczuk
ISBN 978-83-67813-12-9
Nie ma dzieci – są ludzie.
Janusz Korczak
Powieść dedykuję mojemu wnukowi Oliwierowi,
mając nadzieję, że kiedyś ją przeczyta
Lodowaty wiatr podrywał z ziemi zeszłoroczne liście, gdy za oknem mojej przyczepy kempingowej pojawił się mały obszarpaniec z łaciatym kundlem na smyczy. Gnojek w szarej kurtce oraz czerwonej czapce z pomponem był wyjątkowo chytry i tylko udawał, że moja siedziba na końcu parkingu pod lasem go nie interesuje. Dla zmylenia kluczył wokół ujęcia wody za ogrodzeniem z siatki. Wspiął się na skarpę obsadzoną jarzębinami i niby oglądał wypasione wille po drugiej stronie ulicy, aż w końcu zrobił to, czego się obawiałem: podszedł do mojej przyczepy i zastukał w szybę.
Jestem samotnikiem, więc chyba zrozumiałe, że nie mam ochoty nikomu otwierać. To moja przyczepa, tylko moja i nikogo więcej. Wystarczy mi własne towarzystwo, które i tak bywa czasami nieznośne. Nawiasem mówiąc, jestem uprzedzony do takich ciekawskich bachorów. Kilka razy już mnie w przeszłości nachodzili. Nagryzmolili na ścianach napisy, że jestem stary wał i menda, które musiałem zamalować. Rzucali nawet kamieniami, i właśnie dlatego nie zamierzałem temu smarkaczowi otwierać. Wiadomo, wprosi się taki do środka, potem stanie się coś nieprzewidywalnego i nawet nie zdążę się nikomu wytłumaczyć. A ludzie są mściwi. Wiem coś o tym. Donieśliby zaraz, gdzie trzeba. Zrobiliby ze mnie zboczeńca, spalili przyczepę albo nawet powiesiliby na drzewie. Udałem więc, że mnie nie ma, ale mały gość był wyjątkowo uparty. Stawał na palcach, przystawiał głowę do okna i zaglądał do środka przez plastikową szybę, a jego łaciata suka na krzywych łapach, podobna do morskiej świnki rozetki, popiskiwała i dygotała z zimna. I to właśnie ten cholerny psiak sprawił, że w końcu się nad nimi ulitowałem. Otworzyłem drzwi i powiedziałem spokojnie, by chłopaka nie wystraszyć, że jeśli się ogrzeją, mają wracać tam, skąd przyszli, chyba że sam im pozwolę, by zostali dłużej. Takie były moje warunki, na które on z ochotą przystał. Suka wdrapała się pierwsza do środka. Obwąchała moje nogi i legła pod stołem, jakby to było jej stałe miejsce, a wtedy jej mały właściciel wszedł za nią. Wcale nie był aż tak wystraszony. Ledwie przekroczył próg, stanął w rozkroku i się rozejrzał ciekawsko. Jego wzrok wędrował po niezaścielonej pościeli i brudnych naczyniach, których nienawidzę zmywać. Zatrzymał się na wiszących na ścianie akwarelkach, które kiedyś namalowałem, zanim jeszcze wyprowadziłem się z domu. Najdłużej oglądał moje zdjęcia z dzieciństwa, przylepione taśmą do szafki kuchennej, te na kucyku z Warszawy i nad morzem, a kiedy się już do woli na nie napatrzył, zdjął wełnianą czapkę, rozpiął cieniutką kurtkę z ortalionu i odgarnął rudawe, kędzierzawe włosy przylepione do czoła.
Nie uśmiechał się. Kąciki jego ust drgały nerwowo, jakby podrażnione prądem. Jego zielone oczy myszkowały po wnętrzu przyczepy, a lekko odstające uszy wsłuchiwały się w dźwięki dobiegające z radia stojącego na lodówce, którego prawie nigdy nie wyłączam. Zaproponowałem mu czekoladę. Ledwie rozwinąłem sreberko gorzkiej goplany, od razu ułamał kawałek i włożył do ust. Pokazałem leżącego na parapecie banana, nie pogardził nim i wtrząchnął go, jakby od rana nic nie jadł.
– Co to? – Wskazał na półkę z książkami.
Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, więc wymieniłem tytuły książek oraz autorów, ale nic z tego nie rozumiał.
– To są książki – odpowiedziałem. – Zapisane są tam postępki ludzkie, te dobre i te złe. W nich jest zamknięty świat, którego naprawdę nie ma.
Wyciągnął moją ulubioną powieść Wiktora Hugo, „Nędznicy”. Obrócił ją do góry nogami, odgrywając przede mną jakąś żałosną komedię. Udawał. Musiał udawać, gdyż miał na oko z osiem lat, a w tym wieku już się wie, do czego służą książki. Nie mieszkał przecież w odciętej od świata amazońskiej wiosce, tylko w niemal stusiedemdziesięciotysięcznym europejskim mieście.
– Jaki świat? Dlaczego, jak go nie ma, to jest zamknięty? – pytał naiwnie.
Dalej nic nie rozumiał, więc uznając, że „Nędznicy” to za trudna dla niego lektura, wyjąłem z półki powieść Antoine’a de Saint-Exupery’ego o księciu, który przyleciał na ziemię z asteroidy B-612, i podałem mu ją.
Oglądał ją jak jakiś podejrzany przedmiot. Poślinił palce, czego nie znoszę, i przekartkował, zatrzymując wzrok na rysunkach wykonanych przez francuskiego pilota. Zaciekawił go pękaty klaun stojący na kuli ziemskiej w otoczeniu gwiazd pomalowanych na żółto oraz oszczędny rysunek przedstawiający spotkanie Małego Księcia ze ślimakiem. Nagle oderwał wzrok od ilustracji i spojrzał na mnie pytająco, a wtedy zachęciłem go, by przeczytał króciutki fragment, ale on wzruszył ramionami. Byłem zdumiony, że nie wie, o co go proszę.
– Nie umiesz czytać? – spytałem podejrzliwie.
Pokręcił przecząco głową, uciekając wzrokiem pod stół, gdzie gromadziłem brudne butelki po tanim winie i piwie.
– Ile masz lat?
– Chyba osiem albo…
– Albo?
– Skąd mogę wiedzieć? Czego się pan mnie, do diabła, czepia? – odpowiedział zirytowany.
– Rodzice ci nie mówili?
– Ja nie mam rodziców.
– A rodzeństwo?
Wzruszył ramionami, a mi zrobiło się głupio, gdyż poczułem, że przesadziłem tymi pytaniami.
– Przepraszam, nie wiedziałem – dodałem i natychmiast, żeby zmienić temat, zaproponowałem mu ugodowo, że jeśli zechce, mogę go nauczyć czytać, choćby od zaraz. – Spójrz, to bardzo łatwe. To jest litera A, a ta z dwoma brzuszkami to B, jak byk, kapujesz?
– Nie mam czasu. Muszę już iść, proszę pana! – Podniósł się gwałtownie, nie dając mi dokończyć lekcji.
Suka, zdziwiona, uniosła łeb i szczeknęła, obserwując nas czujnie. Nie wierzyła, że mają wyjść na ziąb, ale gdy chłopak zaciągnął zamek błyskawiczny w kurtce i nałożył swoją czerwoną czapkę, podniosła się leniwie i stukając pazurami o zdarte linoleum, z niechęcią wytoczyła się na dwór.
– Jak się nazywasz? – zawołałem, gdy chłopak skierował się w stronę ścieżki rowerowej przy jeziorze.
– Dziadek mówi na mnie Mały! – odparł z jakąś dziecięcą dumą. – A moja suczka wabi się Żaba. Pan też może tak ją nazywać – dodał wspaniałomyślnie.
– Mały, przyjdź do mnie jutro ze swoją Żabą. Będę na was czekał! – krzyknąłem, ale chyba nie dosłyszał, gdyż lodowaty wiatr zagłuszył moje słowa.
Od tych niespodziewanych odwiedzin minęły dwa zimne marcowe dni, w czasie których nic ciekawego u mnie się nie działo. Zdążyłem wyrzucić małego gościa z pamięci i popijałem, jak zwykle, ale mój umysł był wystarczająco trzeźwy, by ocenić bieżącą sytuację. Nad ranem męczył mnie trochę kac i mnie mdliło, więc wyszedłem z przyczepy zwymiotować i zaczerpnąć świeżego powietrza. Akurat wyjrzało słońce i zrobiło się cieplej. Postanowiłem wykąpać się w jeziorze, chociaż woda była lodowata, ale na kaca to najlepsze lekarstwo. Wziąłem ręcznik, a potem wybrałem się aż na cypel, by doprowadzić się do ładu. Po kąpieli obejrzałem „moją” gruszę, rosnącą pomiędzy brzozami na samym brzegu jeziora. Nikt o niej nie wie, tylko ja. Od paru lat, od kiedy mieszkam w przyczepie kempingowej, zrywam jej owoce i rozkoszuję się ich cudowną słodyczą. Mam jeszcze ukrytą swoją mirabelkę, dwie jabłonki, a nawet agrest i porzeczki, więc owoców mi nie brakuje. Wystarczy trochę się rozejrzeć, poszukać, a świat naprawdę potrafi się nam odwdzięczyć.
Do obiadu pucowałem przyczepę. Ona też potrzebuje od czasu do czasu gospodarskiej ręki. Wymyłem okna, dokręciłem poluzowane śruby w zawiasach przy drzwiach i zebrałem z dachu liście i gałęzie, które spadają z dorodnych topól rosnących zaraz przy drodze. Lubię te stare drzewa. Ochładzają powietrze i jeszcze dają mi cień, więc za każdym razem, gdy przyjeżdża ekipa pilarzy, by coś przy nich majstrować, błagam ich, by zostawili je w spokoju.
Kiedy siedziałem na dachu przyczepy, na mój parking zajechało wiśniowe subaru z warszawską rejestracją. Brzuchaty facet z długonogą laską o ustach glonojada pokręcili się po okolicy, a potem zamknęli w samochodzie i ulżywszy sobie, gdzieś odjechali. Nie na takie rzeczy można się tutaj napatrzeć w dzień, a tym bardziej w nocy. Różni przyjeżdżają załatwiać ciemne interesy. Handlują dragami, lewym paliwem, palą gumy, a ja udaję, że tego nie widzę, bo nie chcę nikomu wejść w paradę. Z reguły zaraz na początku parkingu wysiadają młodzi biegacze albo starsi spacerowicze z kijkami do nordic walkingu. Ci ciekawsko zaglądają do mojej przyczepy, gapią się na mnie jak na dzikie zwierzę, ale ja mam ich w nosie i specjalnie otwieram drzwi, niech sobie popatrzą. Niektórzy biorą ze sobą psy, których generalnie nie znoszę. Dookoła mojej przyczepy brudasy urządziły sobie psią sralnię i muszę się wślepiać w trawę, by w coś nie wdepnąć, a większość właścicieli nie ma najmniejszej ochoty sprzątać po swych ulubieńcach, tylko udaje, że niczego nie widzi.
Około piętnastej, gdy ruch na wylotowej ulicy się zwiększył, na pojedynczy świerk na wprost mojej przyczepy przyleciała sroka i rozdarła dziób. Odchyliłem firankę. Zastanawiałem się, czy to nie ta sama cwaniara, co przerwała budowę gniazda w zeszłym roku. Wyraźnie szło ku wiośnie, a dowodem na to był rozbudzony cytrynek, który przysiadł na wycieraczce zardzewiałego forda mondeo, by się ogrzać na słońcu.
Cały dzień nudziłem się jak mops i żeby zabić tę nudę, włączyłem w końcu telewizor. Znowu pokazywali szczura z Kremla, który najechał Ukrainę. Widziałem matki uciekające z dziećmi przed bombami i walące się domy. Rakiety spadały na dzielnice mieszkalne i płonęły ruskie czołgi. Wściekły otworzyłem ostatnią butelkę browaru i wtedy, gdy poczułem na języku subtelną, zapierającą dech goryczkę, usłyszałem delikatne pukanie w szybę. Odchyliłem firankę – nie mogłem uwierzyć, to był Mały. Ciągnął swoją śmierdzącą sukę, po której długo wietrzyłem przyczepę. Otworzyłem mu drzwi i wpuściłem do środka, bo byłem ciekaw, po co tym razem przyszedł.
Chłopak siadł w moim fotelu przy stoliku, zdjął czapkę, a Żaba, odpięta ze smyczy, ułożyła się natychmiast przy jego nogach. Kiedy ochłonął nieco, zaczął się gapić na włączony telewizor, jakby pierwszy raz w życiu widział wiadomości.
– Co oni robią? – zapytał, obserwując doniesienia z wojny w Ukrainie.
– Ci ludzie uciekają, bo tam jest wojna. – Poczęstowałem go resztką czekolady, którą nie pogardził.
– A co to jest wojna?
Nie chciało mi się wierzyć, że tego nie wie.
– Nigdy nie bawiłeś się w wojnę?
– Nie, my nie mamy telewizora. Co to jest ta wojna? – wydusił ze złością, strzepując palcami krzywo obciętą grzywkę. – Czemu nie chce mi pan powiedzieć?
Wiedziałem, że jeśli będę się dalej droczyć, to łepek odejdzie obrażony i pewnie już nie wróci. Nie miałem doświadczenia w rozmowach z takimi krnąbrnymi chłopakami, więc tylko ciężko odetchnąłem.
– Jak ci to wyjaśnić… – zacząłem. – Wojna to okrucieństwo wymyślone przez dorosłych, na przykład wtedy, gdy jedno państwo napada na drugie, bo chce mu narzucić swoją władzę i zabrać ziemię. Teraz wojnę zaczęła Rosja, choć ma tyle ziemi, że inne państwa mogą jej pozazdrościć.
– A po co im ta ukradziona ziemia? – zapytał, nie potrafiąc oderwać wzroku od płonących miast i matek z płaczącymi dziećmi na rękach.
– Bo Rosja chce mieć jej jeszcze więcej.
– A jak ci, co się bronią, nie zechcą oddać im swojej ziemi, to co będzie?
– To wtedy oni ich zabijają.
– Jak to zabiją? Na śmierć?
– Tak, na śmierć. Ludzie uciekają ze swoich domów i mieszkają w schronach albo w piwnicach, gdyż się boją, że stracą życie! – wyjaśniłem. – Nie powinieneś tego, Mały, oglądać – zadecydowałem i wyłączyłem telewizor, w którym pokazywali zwłoki leżące na ulicach, ze zbliżeniem kobiecej dłoni z uwalanymi ziemią palcami. Tę dłoń z polakierowanymi paznokciami wciąż widziałem przed oczami, gdy chłopak się na mnie oburzył.
– Dlaczego nie mogę popatrzeć?
– Bo ja jestem dorosły, a ty nie, i ci nie pozwalam.
– Ja też jestem dorosły!
Przyznam, że wolałem opowiedzieć mu jakąś bajkę, ale dawno nie opowiadałem bajek, nawet swojej wnuczce, która nie wie, gdzie jest teraz jej marny dziaduś. Po tej wymianie zdań Mały rozparł się w moim fotelu i nie zamierzał się ruszać. Myślał o czymś, co jakiś czas rzucając mi pytające spojrzenie. Żaba położyła pysk na krzywych łapach i zapadła w czujny psi sen, głośno pomrukując. Niepostrzeżenie jej właściciel również zasnął. Przekrzywił głowę i spuścił ręce za oparcie fotela. Kimał z dobrą godzinę, a ja nie miałem sumienia go budzić i na spokojnie wysuszyłem resztkę chmielowego trunku.
Obudził się przerażony. Rzucił okiem na budzik stojący na stole i poderwał się na równe nogi.
– Spałem?
– Tak.
– Długo?
– Ponad godzinę.
– To dlaczego mnie pan nie obudził? – krzyknął ze złością.
– Bo mnie o to nie prosiłeś, a ja nie mam w zwyczaju przerywać komuś snu. Nie bój się, nic ci u mnie nie grozi. Tutaj jesteś bezpieczny – dodałem i zapytałem go, gdzie mieszka, ale on na to pytanie nie miał ochoty odpowiadać. Wzruszył tylko ramionami, jakby chciał powiedzieć, że to nie moja sprawa, i wtedy zadał mi to jedno pytanie, którego nienawidzę: dlaczego mieszkam na parkingu w przyczepie.
– Bo to mój wybór. Jeśli ci się nie podoba mój dom, to możesz stąd zaraz wyjść! – warknąłem wzburzony, tak jak wszystkim tym, którzy wtrącali się w moje prywatne życie. Mały nie przejął się odpowiedzią, tylko zadał kolejne pytanie, jeszcze bardziej bolesne.
– A kiedy wróci pan do swego prawdziwego domu?
Myślałem, że uduszę go za to gołymi rękami. Dobrze, że byłem po piwku i świat wydawał mi się nie taki zły, jaki był naprawdę.
– Ma pan dzieci? – zastrzelił mnie kolejnym pytaniem, którego również nie lubiłem. Tego było za wiele. Pokazałem mu drzwi, a on obrażony zawołał Żabę i bez pożegnania wyszedł.
Następnego dnia czekałem na Małego do popołudnia, lecz się nie pojawił, więc machnąłem na niego ręką. Nie było mi go specjalnie żal, ale coś doskwierało mi w środku i nie potrafiłem o nim zapomnieć. Czułem, że powiedziałem mu o jedno słowo za dużo. Słowo, którego nie dało się już cofnąć, więc dla spokoju sumienia wyszedłem ze swojej przyczepy, by go poszukać.
Pytałem napotkanych ludzi, czy nie widzieli gdzieś małego chłopca w szarej kurtce i czerwonej czapce, z suczką, która nazywa się Żaba, ale nikt nie umiał mi pomóc. Po powrocie do mojej życiowej przystani pomyślałem, że chyba to i dobrze, że odczepił się ode mnie i zaszył się w jakiejś dziurze. Dywagowałem nawet, że może wcale go nie było i wszystko mi się tylko przywidziało. W przeszłości zdarzały mi się już takie dziwne przypadki. Wydawało mi się, że ktoś do mnie przychodził, z kimś rozmawiałem, a potem znikał nagle, szczególnie wtedy, kiedy sobie nieźle wypiłem, no ale teraz zachowuję w tych sprawach zdecydowany umiar i nie mam chorych przywidzeń.
Ledwie to pomyślałem, gdy dobiegło do moich uszu ciche pukanie do okna. To był on, bez wątpienia. Otworzyłem szeroko drzwi. Mały nie wszedł jednak do środka, tylko przystanął na schodkach, jakby sprawdzał teren. Był dzisiaj bardziej zaniedbany. Rzucały się w oczy nieuczesane kędzierzawe włosy, brudne paznokcie oraz poplamiona czymś kurtka. Chyba wstydził się swego wyglądu, bo widząc, że mu się przyglądam, spuścił wzrok. Gdyby ktoś na mnie spojrzał, mógłby mi też zarzucić degrengoladę. Ale ja to co innego. Jestem przecież dorosły. Nie ścinam włosów, tylko zawiązuję je gumką, a nie golę się, bo oszczędzam piankę i wodę, więc może i wyglądam na lumpa, ale to moja świadoma decyzja, a nie ewidentne zaniedbanie jak u niego.
– Pożyczy mi pan dwie dychy? – zapytał, przerywając moje rozmyślania nad higieną osobistą. Zastanowiło mnie, po co mu te pieniądze, ale zaraz pomyślałem, że dwadzieścia złotych to przecież nie majątek, więc sięgnąłem do portmonetki i wręczyłem mu banknot z Bolesławem Chrobrym, wiedząc, że będę musiał odmówić sobie kilku browarów.
– Trzymaj.
– Dzięki, oddam, jak zarobię – odpowiedział jakoś dojrzale, po czym szybko się odwrócił i odszedł.
Obserwowałem go przez okno. Ciągnął Żabę, kierując się w stronę nieczynnej o tej porze roku wypożyczalni nart wodnych o pretensjonalnej nazwie Dream Bay*. Coś było w jego zachowaniu nie tak. Pomyślałem, że dzieciak sam tej pożyczki nie wymyślił i że zrobił to pewnie dla jakiegoś cwaniaczka, który będzie się niedługo bawił moim kosztem. Postanowiłem to wyjaśnić. Złapałem kurtkę, włożyłem buty i zamknąwszy przyczepę na klucz, poszedłem za nim.
* Zatoka Marzeń (ang.)
W odległości około stu pięćdziesięciu metrów przede mną przesuwała się mała sylwetka w szarej kurtce i czerwonej czapce na głowie, prowadząca psa na smyczy.
Zachowując bezpieczną odległość, doszedłem do sklepiku osiedlowego, w którym chłopak na chwilę zniknął. Czekałem za wiatą na śmieci. Widziałem, jak wyszedł z reklamówką, odwiązał sukę od stojaka na rowery i ruszył w stronę stacji benzynowej, niedaleko torów kolejowych. Oglądał się za siebie, jakby się bał, że ktoś go śledzi, ale na szczęście nie zauważył mnie, gdyż w porę chowałem się za grube drzewa rosnące na poboczu starej drogi prowadzącej do zamkniętego przejazdu kolejowego. Kiedyś, rankiem, właśnie na nim autobus pełen ludzi uderzył w pociąg towarowy. Było wielu zabitych i rannych, no ale to się zdarzyło, gdy byłem w wieku Małego.
Kiedy rozmyślałem o tym wypadku, chłopak jakby zapadł się pod ziemię. Rozejrzałem się uważnie po okolicy i doszedłem do wniosku, że zszedł kamiennymi schodkami w stronę domku nastawniczego.
Zatrzymałem się, niezdecydowany. Wahałem się, czy warto za nim iść. Obawiałem się, że jeśli mnie zobaczy i da znać swojemu starszemu koledze, co było prawdopodobne, może to się dla mnie kiepsko skończyć. Jednak ciekawość zwyciężyła. W razie czego postanowiłem udawać, że szukam taniego lokum, które było moim niespełnionym marzeniem.
Zszedłem po kamiennych schodkach, ostrożnie stawiając nogi, by nie poślizgnąć się na krzywych stopniach porośniętych mchem. Stary kolejarski budynek nastawniczego ledwo było widać z drogi. Krył się za zaniedbanym sadem oraz za gęstymi krzewami porzeczek i czarnego bzu. Doszedłem do zmurszałego drewnianego ogrodzenia i otworzyłem furtkę zamykaną na zardzewiałą sprężynę. Wtedy omal nie wpadłem, gdy zza walącej się szopy wyskoczyła na mnie Żaba. Na szczęście nie szczekała, a ja przykucnąłem i wyciągnąłem do niej rękę, by ją pogłaskać.
– Dobry piesek, pamiętasz mnie? – szepnąłem, a suka polizała mnie i zamerdała ogonem. Wiedziałem już, że chłopak jest w pobliżu. – Żaba, prowadź do pana. Gdzie twój pan? – rzuciłem, a ona jakby mnie zrozumiała, bo odwróciła się i ruszyła przodem, wskazując drogę.
Drzwi na ganku były lekko uchylone. Otworzyłem je szerzej i wślizgnąłem się do sieni za czteronożną przewodniczką. Skradałem się, ale w półmroku potknąłem się o jakieś niewidoczne buty, i wtedy wszystko się wydało. Na ten niespodziewany hałas chłopak wybiegł na korytarz.
– Kto to, do jasnej cholery?
– To tylko ja! – odpowiedziałem zawstydzony.
– To pan? – Patrzył z niedowierzaniem. – Jak pan się tu dostał?
– Przepraszam, nie musisz się mnie bać.
– Wcale się pana nie boję. Szpieguje mnie pan, co? – nie dał mi dokończyć.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, gdyż prawdę mówiąc, nie przychodziło mi do głowy żadne sensowne wytłumaczenie mojego zachowania. Rozglądałem się z obawą za jego starszym kolegą, lecz nigdzie nie było go widać.
– Dobrze, niech pan już wejdzie do pokoju – powiedział jakimś dorosłym tonem. – Teraz jestem zajęty, za chwilę sobie pogadamy.
Kiwnąłem głową i wszedłem do ponurego, ciemnego pomieszczenia, przy którym moja przyczepa na parkingu wydawać się mogła luksusem. Poczułem zaduch i charakterystyczną woń starego ciała. W półmroku dostrzegłem stół zastawiony naczyniami, dwa krzesła, deskę do prasowania ze stojącym na niej żelazkiem, a dalej pod oknem metalowe łóżko i leżącego na nim mężczyznę. Powiedziałem „dzień dobry”, ale człowiek w pościeli nie zareagował. Leżał z odchyloną głową i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w sufit. Może odpoczywał? Był stary i przeraźliwie chudy. Jego blada skóra zdawała się naciągnięta na czaszkę, a rzadkie siwe włosy spadały na poduszkę. Odnosiłem wrażenie, że mnie słyszy i że jest nie mniej jak ja zaskoczony tym spotkaniem i szuka tylko właściwych słów, by coś powiedzieć. Jego kościste dłonie pokryte brązowymi plamami spoczywały na kołdrze.
Suka, widząc moje zainteresowanie chorym, polizała jego rękę, a potem położyła się pod stołem w kłębek. Przysiadłem na krześle. Milczałem. Denerwującą ciszę przerwał nagle wiszący na ścianie zegar, który wybił pełną godzinę z przeraźliwym dudnieniem mechanizmu sprężynowego. Spojrzałem na komórkę i stwierdziłem, że zegar spóźnia się prawie dwie godziny. Po dłuższej chwili pojawił się chłopak z kubkiem i łyżeczką w ręku. Przysiadł na brzegu łóżka, nie zwracając na mnie uwagi, i odchylił głowę starcowi.
– Dziadku, zrobiłem ci owsiankę na mleku. Musisz jeść, żeby wyzdrowieć – powiedział, akcentując każde słowo, i powoli, wprawnymi ruchami, dawkował mężczyźnie pożywienie łyżeczką. Unosił przy tym głowę dziadka, by ten nie zadławił się, i spoglądał na ruchy grdyki.
Milczeliśmy. Różne myśli przebiegały mi przez głowę. Chłopak nie wytrzymał ciszy i odezwał się pierwszy.
– Dziadek powiedział, że jeśli umrze, to zabiorą mnie do domu dziecka. Ja nie chcę tam iść, rozumie pan? Jestem przy nim i się nim opiekuję. Wie pan, on myśli, że jest małym chłopczykiem, i boi się zostać sam – objaśnił z dziecięcą szczerością. – Dlatego wychodzę z Żabą na dłuższy spacer tylko wtedy, kiedy on zasypia.
– A twoi rodzice?
– Rodziców nie pamiętam. Zawsze byłem z dziadkiem. On mówił mi, że nie ma co ich żałować i że jestem adoptowany, ale nie powiedział, co to znaczy.
Nie chciałem mu tego teraz wyjaśniać.
– Od dawna tak leży? – zapytałem, zmieniając temat.
– Dość długo. W lutym jeszcze wstawał sam do ubikacji przy balkoniku, a teraz muszę wszystko przy nim robić. Wie pan, o co mi chodzi?
– Wiem.
– Miałem iść do szkoły, ale wtedy dziadek zachorował. Przysyłali jakieś pisma urzędowe i przychodzili z komisją, lecz on za każdym razem im mówił, że mnie tu już nie ma.
Zrobiło mi się głupio, że dałem mu tylko dwadzieścia złotych i nie zapytałem, po co mu są potrzebne. Nie umiał czytać, to fakt, ale mimo swoich ośmiu, a może nawet dziewięciu lat, zachowywał się jak dorosły. Pomyślałem, że jego życie trzeba zmienić, że właśnie ja powinienem to zrobić i przekazać mu tę informację tak, by nie urazić jego chłopięcej dumy. Nie chciałem, by jego życie było tak samo popieprzone jak moje.
– Mógłbym wam pomóc – powiedziałem i zaraz się poprawiłem: – Pomogę wam, jeśli mi na to pozwolisz. Zgadzasz się, Mały?
Milczał. Chyba mi nie dowierzał, a może sądził, że mam do niego pretensję o to, że gdy pierwszy raz do mnie przyszedł, nie powiedział prawdy. Pomyślałem wtedy, że w tym czasie, kiedy dorośli toczą swoje wielkie wojny, on toczy tu samotnie swoją walkę, nieustępliwą walkę o życie chorego dziadka, łudząc się, że doprowadzi ona do zwycięstwa.
– Pozwolisz mi pomóc, Mały? – powtórzyłem głośniej, a on wytarł ukradkiem łzę spływającą po policzku i lekko kiwnął głową.