Szesnaście na Bourbon - Bartosz Sadulski - ebook + książka

Szesnaście na Bourbon ebook

Bartosz Sadulski

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Porywająca nowa książka Bartosza Sadulskiego, laureata Nagrody im. Kościelskich!

Pełna humoru, tajemnic i skandali historia w duchu powieści płaszcza i szpady.

W 1673 roku ze szpitala Salpêtrière w Paryżu zostaje uprowadzonych 16 kobiet. Z polecenia króla Ludwika XIV mają dopłynąć okrętem „Dunkerquoise” na wyspę Bourbon, by wyjść za mąż za francuskich kolonistów. Zagadkowe tożsamości i często kontrowersyjne losy Francuzek sprawiają, że tak daleka podróż okazuje się dla nich szansą, a nie zagrożeniem.

Pod dowództwem despotycznego kapitana na statku płyną między innymi zdziwaczały misjonarz Jean, podejrzana heretyczka Beli, diaboliczny kot Lucjan czy nastoletnia Françoise Châtelain (która ponoć umarła w 1661 roku…). Podróżni w drodze do celu zatrzymają się w portach Teneryfy, Wysp Zielonego Przylądka i Madagaskaru. Czy jednak wszystkim uda się przetrwać tę daleką i niebezpieczną wyprawę?

Szesnaście na Bourbon to szkatułkowa historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, przedstawiona tak barwnie, że ciężko rozróżnić, co jest prawdą, a co fikcją.

„Wybitny ten burbon, wasza wysokość.

Kiedy Ludwik XIV siada na nocniku, kiedy Jan Kazimierz głaszcze maskę pośmiertną swojej żony, Marii Gonzagi, słychać tu przede wszystkim szelest papieru. Powieść Sadulskiego nie nawiązuje do wielkiej tradycji prozy historycznej, ale do wybitnych tekstów dziurawiących tę tradycję. Bliżej mu do Johna Bartha, Johna Fowlesa, czy Thomasa Pynchona niż do Wiktora Hugo.

Sadulski nie udaje, że w XXI wieku można napisać autentyczną powieść historyczną, że można w jakikolwiek sposób napisać o historii prawdę. Pomimo tego traktuje przeszłość super serio, nie ma tu żadnej „gry”, żadnej zabawy, gdy na horyzoncie pojawia się palenia czarownic, handel żywym towarem (w służbie ideologii wielkiego państwa), kolonializm i międzyrasowe masakry”.

Paulina Małochleb, krytyczka, ksiazkinaostro.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 300

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: SE­BA­STIAN BREJ­NAK
Re­dak­cja: MAŁ­GO­RZATA TAR­NOW­SKA
Ko­rekta: KRY­STYNA ZA­LE­SKA, ANETA TKA­CZYK, MA­RIA ROLA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: KA­MIL RE­KOSZ
Opra­co­wa­nie gra­ficzne: RO­BERT KLE­EMANN, KA­MIL RE­KOSZ
Re­dak­cja tech­niczna: RO­BERT GĘ­BUŚ
Skład i ła­ma­nie: Nor­dic Style
© Co­py­ri­ght by Bar­tosz Sa­dul­ski © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
Pro­jekt zre­ali­zo­wany przy wspar­ciu fi­nan­so­wym Na­grody Kra­kowa Mia­sta Li­te­ra­tury UNE­SCO, re­ali­zo­wa­nej przez Kra­kow­skie Biuro Fe­sti­wa­lowe ze środ­ków Gminy Miej­skiej Kra­ków.
Książka po­wstała dzięki Sty­pen­dium Ar­ty­stycz­nemu Mia­sta Kra­kowa oraz re­zy­den­cji li­te­rac­kiej Fun­da­cji im. Jana Mi­chal­skiego w Mon­tri­cher.
ISBN 978-83-08-07980-5
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Zgod­nie z mi­ster­nym pla­nem upro­wa­dzono je rano, na oczach przy­pad­ko­wych prze­chod­niów i per­so­nelu, zu­peł­nie jakby chciano za­de­mon­stro­wać po­tęgę Kom­pa­nii. Szes­na­ście ko­biet usu­nięto ze Szpi­tala Sal­pêtri­ère na le­wym brzegu Se­kwany, na prośbę gu­ber­na­tora da­le­kiej wy­spy, za wie­dzą wszech­moc­nego Col­berta, za apro­batą Lu­dwika XIV, w dzień zimny jak serca tych, któ­rzy, gdy wy­biła dzie­wiąta, wkro­czyli do środka od ulicy św. Wik­tora, pa­trona Mar­sy­lii. Nie tam, na po­łu­dnie, je skie­ro­wano, lecz na za­chód. Bez więk­szych pro­te­stów, z wi­docz­nym uczu­ciem ulgi, zu­peł­nie jakby cze­kały na to, co ma na­stą­pić, lub pra­gnęły tego naj­bar­dziej na świe­cie, dały się za­kuć w łań­cu­chy i od­pro­wa­dzić do cze­ka­ją­cej na nie ło­dzi.

Prze­marsz pro­wa­dziło i za­my­kało po trzech żoł­nie­rzy na­le­żą­cych do Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej. Mło­dzi chłopcy, jesz­cze przed chwilą bez­ro­botni lub świeżo zwol­nieni ze służby, za­cią­gnęli się do ma­łej ar­mii Col­berta z na­dzieją na re­gu­larny żołd, a może też nie­sły­chaną da­le­ko­mor­ską przy­godę, sły­szeli bo­wiem opo­wie­ści o ofi­ce­rach, któ­rzy tak wzbo­ga­cili się w ko­lo­niach, że ich statki to­nęły w dro­dze po­wrot­nej, prze­cią­żone skar­bami, lub pa­dały łu­pem pi­ra­tów. Ma­rzyli o po­tycz­kach z hisz­pań­skimi kor­sa­rzami i przy­no­szą­cych chwałę zwy­cię­stwach lub przy­naj­mniej o chlub­nej śmierci żoł­nie­rza. Tym­cza­sem wy­ko­rzy­sty­wano ich głów­nie jako eskortę: od­pro­wa­dzali ko­biety zła­pane na uli­cach Pa­ryża do przy­tułku i z przy­tułku do ło­dzi, którą wy­ru­szały w stronę mo­stu Czer­wo­nego po dru­giej stro­nie mia­sta.

Chłopcy nie przy­po­mi­nali praw­dzi­wych żoł­nie­rzy, wy­glą­dali na prze­bie­rań­ców, nie­let­nich uzur­pa­to­rów mo­nar­szej wła­dzy. Ob­fite rę­kawy dwu­rzę­do­wych wa­to­wa­nych mun­du­rów po­wie­wały na wie­trze jak flagi kró­le­stwa Bo­ur­bo­nów, dło­nie zda­wały się w nich rów­nie drobne jak rączki zdob­nych la­lek, w wy­so­kich koł­nier­zach prze­pa­dały pod­bródki i usta, głowy przy­kryte ob­szer­nymi be­re­tami wy­glą­dały jak smutne grzyby, po które na­wet naj­bar­dziej za­wzięty grzy­biarz ni­gdy się nie schyli, a pół­to­ra­me­trowe musz­kiety wi­siały na ple­cach, nie­mal do­ty­ka­jąc ziemi. Nie przy­no­sili chluby Kom­pa­nii, so­bie ani swoim mat­kom. Gdyby ich zwierzch­nik Col­bert zo­ba­czył, jak pre­zen­tuje się jego ar­mia, za­ła­małby ręce: szczy­tem moż­li­wo­ści tej kom­pa­nii zda­wało się osa­cze­nie wiej­skiego bur­delu i aresz­to­wa­nie pi­ja­nej ma­trony.

Na ich szczę­ście ko­biety cze­kały. Ko­biety cze­kały spo­koj­nie i nie trzeba było ich wy­wo­ły­wać, prze­trzą­sać ni­skich cel ani gwał­tem po­ry­wać. Ko­biety cze­kały spo­koj­nie od świtu w sta­rej ka­plicy po­świę­co­nej św. Dio­ni­zemu, za­mie­nio­nej w pral­nię. Mimo prze­ni­kli­wego chłodu ko­biety cze­kały spo­koj­nie od świtu, bo­wiem same zgło­siły się do tego po­rwa­nia, które w rze­czy­wi­sto­ści nie było po­rwa­niem, lecz wy­gna­niem. Ko­biety cze­kały, bo w cze­ka­niu osią­gnęły mi­strzo­stwo, całe zro­bione były z cze­ka­nia i za­wsze cze­goś ocze­ki­wały. Gdy pra­co­wały, cze­kały na ko­niec pracy, gdy się mo­dliły, cze­kały na amen, na­wet za­sy­piały nie­cier­pli­wie, li­cząc, że ko­lejny dzień przy­nie­sie od­mianę, a gdy wszystko szło po sta­remu, na­dal po­zo­sta­wało im cze­ka­nie, jak długo słońce wstaje i za­cho­dzi. Ich serca cze­kały, żeby je zła­mać, oczy, żeby je olśnić, a usta, żeby je po­ca­ło­wać. Nie było to cze­ka­nie wy­peł­nione na­dzieją, ale nie było też bez­na­dziejne. Sio­stra de La­fer­ri­ère po­wta­rzała im ku po­krze­pie­niu, że wy­ba­wieni zo­staną cier­pliwi, jak rol­nik cze­ka­jący wy­trwale na cenny plon ziemi, do­póki nie spad­nie deszcz wcze­sny i późny. Na­wet gdy zna­la­zły się w bez­na­dziej­nym po­ło­że­niu, a wiele z nich tak wi­działo swoje by­to­wa­nie w Sal­pêtri­ère, tym po­nu­rym mam­rze dla ko­biet z mar­gi­nesu, z na­dzieją wy­pa­try­wały końca. Przy­no­sili go chłopcy z Kom­pa­nii, cze­kały więc na nich cier­pli­wie od świtu.

Wszyst­kie, poza jedną, mo­dliły się pod prze­wod­nic­twem sio­stry de La­fer­ri­ère. Bez­boż­nica Ba­stienne sie­działa w rogu przy­kryta ko­cem i dy­go­tała. Od kilku dni po­ściła, bra­ko­wało jej sił. Z tru­dem pod­nio­sła się, kiedy we­szli żoł­nie­rze pro­wa­dzeni przez ko­bietę w czerni, pa­nią Bo­ur­don, żeby za­kuć je w łań­cu­chy. Blade świa­tło po­ranka wpa­dało już przez nie­wiel­kie okienko z wi­tra­żem, nie roz­pra­sza­jąc mroku pa­nu­ją­cego w pralni. Bez słowa sprze­ciwu skuto ra­zem szes­na­ście stóp, w tym stopę sio­stry de La­fer­ri­ère, która sama o to po­pro­siła. Szes­na­ście dziew­cząt od tej pory łą­czą nie tylko okowy, ale też wspólna hi­sto­ria.

Wy­pro­wa­dzono je z pralni i skie­ro­wano w stronę rzeki. Niebo wy­glą­dało jak wy­wró­cone na drugą stronę, wi­siało tak ni­sko, jakby miało za­raz ru­nąć na głowy pa­ry­żan. Za trójką żoł­nie­rzy na czele tej dzi­wacz­nej pro­ce­sji drep­tała pani Bo­ur­don, od­de­le­go­wana przez Col­berta do de­li­kat­nej mi­sji oczysz­cze­nia Sal­pêtri­ère z naj­bar­dziej nie­po­żą­da­nych po­staci. Ko­ro­wód spię­tych łań­cu­chem otwie­rały Eli­sa­beth Patte, prawa ręka Bo­ur­don, do­bre dziecko złego świata, i nie­prze­sta­jąca się mo­dlić sio­stra de La­fer­ri­ère, tłam­sząca w dło­niach zu­żyty ró­ża­niec. Jako ostat­nia szła, sła­nia­jąc się na no­gach, Ba­stienne. Pró­bo­wała za­gwiz­dać, lecz miała zbyt spierzch­nięte usta, żeby jej się to udało. Obok niej trzech żoł­nie­rzy, a za nimi, co­raz bar­dziej w od­dali, Sal­pêtri­ère. Ktoś wszedł do pralni, prze­że­gnał się i ze­brał roz­rzu­cone przez dziew­czyny koce.

Słońce, je­śli tego dnia w ogóle wstało, było nie­wi­doczne, ale nie­wąt­pli­wie za­czął się nowy dzień, inny od tego, który zda­rzył się wczo­raj: Sal­pêtri­ère po raz ostatni wy­pu­ściło w świat taki ko­lek­tyw.

Po dru­giej stro­nie świata, w Su­ra­cie nad rzeką Tapti, były gu­ber­na­tor i sprawca ca­łego za­mie­sza­nia Étienne Régnault spo­so­bił się do póź­nego śnia­da­nia z in­dyj­skimi kup­cami, po­cho­dzą­cymi, jak sły­szał, z lę­dźwi Pu­ru­szy. Sie­dział twa­rzą na za­chód, jedną dło­nią krę­cił ko­niu­szek wąsa, drugą po­woli mie­szał her­batę, obie te czyn­no­ści wy­ko­ny­wał zgod­nie z ru­chem wska­zó­wek ze­gara, bar­dzo rze­tel­nie, lecz dość po­woli, jak czło­wiek, który na wszystko ma czas, a po­śpiech jest, obok An­gli­ków i Ho­len­drów, jego naj­więk­szym wro­giem. Z tymi pierw­szymi można się na­wet do­ga­dać, pod wa­run­kiem że her­bata ma od­po­wied­nią tem­pe­ra­turę, a słońce stoi ni­sko, bo­wiem w ca­łym swoim ży­ciu nie wi­dział lu­dzi bar­dziej po­tli­wych niż An­glicy. Po naj­mniej­szym łyku sła­bego na­paru ich stan sku­pie­nia zmie­niał się, An­glik stop­niowo przy­bie­rał formę płynną, skra­plał się, i nim do­bito in­te­resu, był nie­wielką ka­łużą, akwe­nem w kształ­cie hrab­stwa, z któ­rego po­cho­dził. W tym sa­mym cza­sie ko­biety, upro­wa­dzone na jego prośbę sprzed lat, po­woli dep­cząc świeży śnieg, zbli­żały się do ło­dzi. Gdy bli­sko niego gło­śno za­ry­czała krowa pro­wa­dzona przez na­giego dżi­ni­stę, były gu­ber­na­tor wy­stra­szył się i za­dzwo­nił ły­żeczką o brzeg fi­li­żanki. Po­my­ślał o wy­spie, którą na roz­kaz Kom­pa­nii mu­siał po­rzu­cić, a na­stęp­nie od­wró­cił głowę w stronę słońca.

Na ło­dzi cze­kali ko­lejni żoł­nie­rze o kar­mi­no­wych twa­rzach wy­rod­nych dzieci. Ich wą­siki, cho­ciaż sma­ro­wane na noc ku­rzym łaj­nem, wspo­ma­ga­ją­cym rze­komo wzrost włosa, wy­glą­dały jak pod­krę­cone kłaczki ku­rzu i nie do­da­wały im po­wagi, jaka po­winna to­wa­rzy­szyć żoł­nie­rzowi Kom­pa­nii. Bez wąt­pie­nia wszy­scy uczest­nicy zi­mo­wej wy­cieczki wo­le­liby być gdzie in­dziej, ak­cja prze­bie­gała więc spraw­nie i bez zbęd­nych słów. Do­sko­nale od­gry­wano role: dzieci jako żoł­nie­rze były za­wzięte i skru­pu­latne, lecz nie okrutne, dziew­częta w roli upro­wa­dzo­nych po­zo­sta­wały zgnę­bione i po­słuszne. Pani Bo­ur­don spo­glą­dała na nie su­ro­wym okiem, lecz wie­działy, że jest po ich stro­nie.

Po wej­ściu na po­kład ko­biety na­tych­miast zbiły się w gro­madę, a chmura ich od­de­chów wy­glą­dała jak duch, który opusz­cza zwa­li­ste ciało. Po od­bi­ciu od brzegu ci­szę prze­ry­wały mia­rowe po­hu­ki­wa­nia wio­śla­rzy i nie­re­gu­larny gruź­li­czy ka­szel żoł­nie­rza o za­ba­gnio­nym spoj­rze­niu. Nie miał rę­ka­wi­czek, więc ner­wowo po­cie­rał dło­nie, jakby wie­rzył, że jest w sta­nie wy­krze­sać z nich ogień. Przez mo­ment wy­da­wało się, że inny straż­nik, ten, który może stra­cił ko­goś w jed­nej z licz­nych plag, wy­pchnie go za burtę. Ostat­nia z ko­biet spię­tych łań­cu­chem szep­nęła „na­resz­cie” tak ci­cho, że nie usły­szał jej nikt. Łódź lekko trzesz­czała, roz­bi­ja­jąc śryż.

Bez słowa mi­nęły kró­lew­ski ogród zio­łowy, a na wy­so­ko­ści ho­telu Ne­smon­dów uj­rzały wieże No­tre Dame. Na ich wi­dok wszyst­kie, prócz jed­nej, prze­że­gnały się. Wie­działy, że wi­dzą je po raz ostatni. Łódź su­nęła po Se­kwa­nie, zo­sta­wia­jąc za sobą wolno roz­sze­rza­jącą się bruzdę, na któ­rej lekko uska­ki­wały nie­liczne kry. Prze­pły­nęły pod pię­cioma mo­stami, a zgro­ma­dzony na nich mo­tłoch ob­rzu­cał je za­mar­z­nię­tymi wa­rzy­wami i po­spo­li­tymi wy­zwi­skami, spo­śród któ­rych naj­ła­god­niej­szym i naj­po­pu­lar­niej­szym było „by­dlaki”. Na­stęp­nie wszyst­kie, prócz jed­nej, po­now­nie uczy­niły znak krzyża, mi­ja­jąc ko­ściół pod we­zwa­niem św. Ger­mana, w tam­tym mo­men­cie rów­nież ich pa­trona. Dwu­dzie­sty bi­skup Pa­ryża czu­wał bo­wiem nad więź­niami, ale też mu­zy­kami, jed­nak żadna z ko­biet nie pod­chwy­ciła nuty rzu­co­nej przez jedną z nich, Aimée Roy, która z naj­więk­szym utę­sk­nie­niem zer­kała w stronę Luwru, jakby li­cząc, że spoj­rze­nie króla wy­ra­tuje ją z opre­sji. Ci­cho i bez­wied­nie z ust Aimée wy­rwały się dźwięki cze­goś, w czym można by roz­po­znać uwer­turę pierw­szej fran­cu­skiej tra­ge­dii li­rycz­nej, czyli Kad­mosa i Har­mo­nii Lully’ego, gdyby nie to, że swoją pre­mierę bę­dzie ona miała do­piero za dwa mie­siące. W przy­padku tej ko­biety mi­łość jed­nak nie za­trium­fuje. Za­trium­fuje wy­łącz­nie Col­bert.

Były in­ten­dent Ma­za­ri­niego, druga, a we­dług nie­któ­rych pierw­sza osoba w pań­stwie Lu­dwika XIV, prawa ręka króla, jego oczy i uszy, uro­dzony mi­ni­ster trzy­ma­jący w gar­ści pań­stwowe fi­nanse, za­ło­ży­ciel i głowa Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej, był czło­wie­kiem wzro­stu mier­nego, ra­czej chu­dym niż tłu­stym. Po­wierz­chow­no­ści był po­spo­li­tej: miał włosy grube, czarne i rzad­kie, co po­dług bio­gra­fów jego czasu spra­wiło, iż wcze­śnie wdział ka­płań­ską czapkę[1]. Oczy miał za­pa­dłe, ale tak ciemne, że nocą nie­wi­doczne, a spoj­rze­nie ostre, prze­ni­kliwe, pełne su­ro­wo­ści; skórę tak bladą, że przy jego kru­czych sza­tach wy­da­wała się bez­kr­wi­sta, i spo­sób by­cia tak lo­do­waty, że w mroźne dni, ta­kie jak ten, w który upro­wa­dzono ko­biety ze Szpi­tala Sal­pêtri­ère, Col­bert wy­cho­dzi z domu bez płasz­cza i rę­ka­wi­czek.

Ko­biety pły­nęły, a mi­ni­ster stał, znu­żony, w swoim miesz­ka­niu na rogu ulicy Ri­che­lieu, wpa­tru­jąc się w ze­gar ze sko­rupy żół­wia i czer­nio­nego drewna. Nie lu­bił go, bo na pła­sko­rzeź­bie z brązu przed­sta­wiono Chro­nosa z sier­pem i wę­żem, a są to atry­buty Kro­nosa, każdy im­be­cyl po­wi­nien o tym wie­dzieć. Jak można po­my­lić Kro­nosa z Chro­no­sem, iry­to­wał się Col­bert za każ­dym ra­zem, gdy spraw­dzał go­dzinę na ze­ga­rze ze sko­rupy żół­wia i czer­nio­nego drewna, otrzy­ma­nym w pre­zen­cie od króla na piątą rocz­nicę za­ło­że­nia Kom­pa­nii. Przez cztery lata mu­siał spo­glą­dać na spar­ta­czony me­cha­nizm, który mógł cie­szyć oko, ale tylko oko kmiota. Naj­ja­śniej­szy Pan z pew­no­ścią roz­róż­nia Chro­nosa i Kro­nosa, skoro je­den jest bo­giem czasu, a drugi rol­nic­twa, jed­nego przed­sta­wia się jako starca z klep­sy­drą, a dru­giego z ząb­ko­wa­nym bia­łym sier­pem, któ­rym oka­le­czył swo­jego ojca Ura­nosa, uci­na­jąc mu jaja, je­den po­ły­kał wła­sne dzieci, a drugi jest dzia­dygą z ko­łem zo­dia­kal­nym trzy­ma­nym na ko­la­nach jak obejma. Mi­ni­ster miałby ochotę roz­bić mło­tem ten ze­gar i pew­nie by tak zro­bił, gdyby nie był to po­da­ru­nek od króla, być może su­ge­stywny, je­śli nie drwiący. Król albo nie wi­dział pre­zentu na wła­sne oczy – bo prze­cież, łu­dził się Col­bert, musi wie­dzieć, czym różni się Chro­nos od Kro­nosa, nie spo­sób prze­cież spra­wo­wać wła­dzy bez tej fun­da­men­tal­nej wie­dzy, nie spo­sób żyć jak czło­wiek cy­wi­li­zo­wany – albo chciał prze­ka­zać swo­jemu naj­bliż­szemu do­radcy coś nie­zwy­kle istot­nego, lecz na tyle de­li­kat­nego, że nie­wy­ma­wial­nego wprost.

Być może Lu­dwik, ży­wiąc nie­chęć do floty i za­mor­skich pod­bo­jów, roz­cza­ro­wany kosz­tami, da­wał Col­ber­towi do zro­zu­mie­nia, że już pora na efekty wiel­kiej in­we­sty­cji, jaką było ufun­do­wa­nie Kom­pa­nii, na któ­rej start jako pierw­szy i naj­więk­szy ak­cjo­na­riusz wy­ło­żył trzy mi­liony liw­rów, a z wiel­kim tru­dem zgro­ma­dzono ka­pi­tał w wy­so­ko­ści dzie­się­ciu mi­lio­nów. Za tą ka­ry­godną nie­ści­sło­ścią, skan­da­licz­nym cho­chli­kiem, który roz­grzać do czer­wo­no­ści mógł tylko ta­kiego per­fek­cjo­ni­stę i służ­bi­stę jak Col­bert, mu­siał stać Naj­ja­śniej­szy Pan we wła­snej oso­bie – sub­tel­nie, jak to miał w zwy­czaju, su­ge­ru­jący mi­ni­strowi, że po pię­ciu la­tach od uzy­ska­nia przez Kom­pa­nię mo­no­polu na han­del i że­glugę na mo­rzach Wschodu i Po­łu­dnia przy­szedł naj­wyż­szy czas na żniwa. Że wy­biła go­dzina i ku­kułka kuka.

Col­bert nie wie­dział, że w roku po­wsta­nia ze­gara Lu­dwik za­pi­sał w swoim pa­mięt­niku: „Kom­pa­nia zo­stała skom­pro­mi­to­wana w ca­łym moim kró­le­stwie”, ale prze­cież i tak w trak­cie ko­lej­nych lat wy­ko­nał wielką pracę: za­lud­niano Nową Fran­cję, po­wstała fak­to­ria w Ma­su­li­pa­tam i wy­sy­łano przy­prawy do Fran­cji, po­wstrzy­mano mo­no­pol ho­len­der­ski, po­gło­ski o plaj­cie i kom­plet­nej ru­inie Kom­pa­nii były nie­praw­dziwe, miała swo­ich przed­sta­wi­cieli w La Ro­chelle, Sa­int-Malo, Nan­tes, Le Ha­vre-de-Grâce, Dieppe, Dun­kierce, Mar­sy­lii, Li­zbo­nie, Ge­nui, We­ne­cji, Am­ster­da­mie, Lon­dy­nie, na Wy­spach Ka­na­ryj­skich i Ma­de­rze, w Smyr­nie, Alek­san­drii, Ka­irze, Sa­idzie, Aleppo i Is­fa­han, a nie­dawno wzięta w ręce Kom­pa­nii wy­spa w ar­chi­pe­lagu Ma­ska­re­nów, na­zwana „Bo­ur­bon” na cześć dy­na­stii pa­nu­ją­cej, zdaje się cał­kiem obie­cu­ją­cym na­byt­kiem, zwłasz­cza kiedy do­trą na nią te nie­szczę­sne ko­biety i ustaną pro­te­sty osad­ni­ków na tle roz­rod­czym, a Régnault prze­sta­nie słać rzewne li­sty. Tam, gdzie jego da­le­ko­wzrocz­ność świeci naj­ja­śniej, jest Bo­ur­bon. Bo­ur­bon bę­dzie oczkiem w gło­wie fran­cu­skiego oce­anu.

Spraw­dza­jąc go­dzinę na swoim ze­ga­rze, Col­bert nie do­świad­czał uczu­cia roz­kosz­nej punk­tu­al­no­ści, lecz wy­łącz­nie obrzy­dze­nia, czuł się po­ga­niany i upo­ko­rzony, czę­sto od­wra­cał ze­gar i cze­kał je­dy­nie na jego co­pół­go­dzinne bi­cie. Gdyby król po­da­ro­wał mu ze­gar z Kro­no­sem za­miast Chro­nosa, i by­łoby to dzia­ła­nie z pre­me­dy­ta­cją, osła­błaby jego wiara w mo­nar­chę, fran­cu­skiego Zeusa, we wła­sną pra­co­wi­tość, nie­za­wod­ność i su­mien­ność, ale jako że być może w mo­nar­chię wie­rzył moc­niej niż sam mo­nar­cha w sie­bie, mu­siał żyć da­lej z wiel­kim wy­rzu­tem, ja­kim była osten­ta­cyjna omyłka w bó­stwach.

Od­wró­cony tar­czą do ściany ze­gar wy­bił pół po dzie­sią­tej. Ko­biety po­winny wła­śnie prze­pły­wać obok Luwru. Nie­by­wałe, że jedną de­cy­zją można po­zbyć się tylu pro­ble­mów. Col­bert po­my­ślał o cza­sie.

Ko­biety mi­nęły Luwr, lecz wszyst­kie, prócz Aimée, która nu­ciła, były zbyt zzięb­nięte, żeby zwró­cić na to uwagę. Nie­które pró­bo­wały mo­dlić się z sio­strą de La­fer­ri­ère. Pani Bo­ur­don zdjęła rę­ka­wiczkę i chwy­ciła lo­do­watą dłoń Eli­sa­beth Patte.

– Już nie­da­leko – po­wie­działa, jakby to sie­bie chciała po­cie­szyć.

Mu­siały prze­pły­nąć pra­wie cały Pa­ryż, a mo­men­tami zda­wało się, że wio­śla­rzom bra­kuje sił i stoją w miej­scu. Aimée Roy za­sta­na­wiała się, czy król jest u sie­bie, czy ży­cie dworu to­czy się jak daw­niej, czy resztki groszku wciąż są znaj­dy­wane w za­ka­mar­kach kró­lew­skich sie­dzib. Cie­kawe, która z dam jest kró­lew­ską fa­wo­rytą i jak się mają kró­lew­skie bę­karty. Znów za­nu­ciła Lully’ego, tym ra­zem tak czy­sto i ła­god­nie, że na­wet żoł­nie­rzom się spodo­bało, cho­ciaż uszy mieli czer­wone z zimna.

Lu­dwik był gdzie in­dziej: co­raz czę­ściej po­rzu­cał Pa­ryż na rzecz roz­bu­do­wy­wa­nego Wer­salu. Od po­czątku roku czuł sza­lony nie­po­kój: wojna ugrzę­zła w miej­scu, Eu­ropa się z niego śmiała, kasy świe­ciły pust­kami, a jego Mo­lier zszedł ze sceny do­słow­nie i w prze­no­śni: krew po­de­szła mu do ust w trak­cie od­gry­wa­nia śmierci ty­tu­ło­wego Cho­rego z uro­je­nia. Ko­me­dio­pi­sarz za­słabł po opad­nię­ciu kur­tyny i zo­stał prze­wie­ziony lek­tyką do swo­jego domu, gdzie zmarł kilka go­dzin póź­niej, zo­sta­wia­jąc ży­wym pro­blem po­chówku. Król obie­cał po­móc wdo­wie, lecz za­nim pod­jął de­cy­zję, do­wie­dział się, że Mo­liera po­cho­wano nocą, bez prze­py­chu, przy świe­tle po­chodni, a chwilę po po­grze­bie za­częto już plot­ko­wać, że to nie jego ciało spo­częło w ziemi.

Król stara się nie my­śleć o śmierci, jego uwagę zaj­mują ni­der­landz­kie ka­ry­ka­tury, na któ­rych przed­sta­wiono go jako tłu­stego ogra oto­czo­nego pół­na­gimi nim­fet­kami, wi­ją­cymi się w po­łach jego pe­le­ryny. Na in­nym ry­sunku ho­len­der­ski lew po­ko­nuje fran­cu­skiego ko­guta i an­giel­skiego psa, a Lu­dwik, we wła­snej sfe­rycz­nej po­staci, przy­gląda się, jak Fran­cja zo­staje zgnie­ciona kulą ziem­ską. Czy rze­czy­wi­ście tak utył i zo­grom­niał? Nie daje mu to spo­koju i od­kąd ka­ry­ka­tury tra­fiły do kró­lew­skich rąk, pyta za­ufa­nych dwo­rzan: „Czy je­stem gruby?”, „Czy je­stem za gruby?”. Nie za­do­wa­lają go od­po­wie­dzi, że nie jest gruby, że jest ma­je­sta­tyczny, a przy bla­sku jego zna­ko­mi­to­ści każdy zdaje się kur­czyć, dla­tego wy­daje się, że zaj­muje wię­cej prze­strzeni niż w rze­czy­wi­sto­ści, a zresztą na­wet gdyby zaj­mo­wał jej tyle, ile na ha­nieb­nych ka­ry­ka­tu­rach wy­ko­na­nych przez pod­łych wro­gów mo­nar­chii, Fran­cji i Boga, w ni­czym by to nie szko­dziło, bo­wiem Król Słońce może zaj­mo­wać tyle miej­sca, ile uzna za sto­sowne, a rze­czą ludzką jest, iż po­zo­stali dwo­rza­nie krążą wo­kół niego, po­mniej­sza­jąc się suk­ce­syw­nie i osią­ga­jąc w końcu roz­miar li­li­puci.

Jego ape­tyt był le­gen­darny – nie prze­sa­dzała szwa­gierka Lu­dwika, księż­niczka pa­la­tyń­ska, twier­dząc, że król po­trafi na ko­la­cję zjeść cztery ta­le­rze zupy, ca­łego ba­żanta, ku­ro­pa­twę, duży ta­lerz sa­łatki, dwa pla­stry szynki, ba­ra­ninę pie­czoną z czosn­kiem, ta­lerz cia­sta, a do tego owoce i jajka na twardo, cho­ciaż wojna tak mu do­skwie­rała, że na wczo­raj­szą ko­la­cję skub­nął je­dy­nie bo­chen chleba, chlip­nął zupy, opędz­lo­wał trzy kur­czaki i li­znął odro­binę śmie­tany z Nor­man­dii, co zro­bił jak kot, wy­su­wa­jąc nieco bur­boń­ski, po­kaźny i nie­zwy­kle czer­wony ję­zy­czek, a na­stęp­nie, na­chy­la­jąc górną część ciała w stronę pu­charu ze śmie­taną, wy­ko­nał nim kilka mla­śnięć, ra­czej nie­śmia­łych niż spek­ta­ku­lar­nych, przy czym więk­sza część śmie­tany zna­la­zła się nie w mo­nar­szym brzu­chu, lecz na nim, co na­tych­miast za­częto na­śla­do­wać na dwo­rze, wsku­tek czego ślady śmie­tany przez długi czas znaj­do­wano w naj­dal­szych za­ka­mar­kach pa­łacu, naj­czę­ściej w to­wa­rzy­stwie groszku. Na ko­niec król, wy­glą­da­jący, jakby wpadł do mi­ski ze śmie­taną, uty­tłany, wprost uświ­niony śmie­taną, bo nie da się tego ina­czej na­zwać, nie­zra­żony swoim ośmie­ta­nie­niem osu­szył trzy kie­liszki ro­so­lisu. Na­stroju nie po­pra­wiło mu żadne skon­su­mo­wane z rze­tel­nym znu­dze­niem da­nie, na­wet ulu­bioną zupę na ba­zie pu­rée z zie­lo­nego groszku, na któ­rego punk­cie pa­no­wała na dwo­rze po­wszechna ob­se­sja, zjadł bez kro­to­chwil­nego en­tu­zja­zmu, jaki za­zwy­czaj to­wa­rzy­szył wszyst­kim ak­tyw­no­ściom zwią­za­nym z grosz­kiem.

Po­czątki grosz­ko­ma­nii się­gają pierw­szego ze­tknię­cia się Lu­dwika z wło­skim wa­rzy­wem, które mu za­de­mon­stro­wano w 1660 roku i do któ­rego na­tych­miast za­pa­łał taką mi­ło­ścią, że swemu ogrod­ni­kowi La Qu­in­ti­niemu na­ka­zał jego na­tych­mia­stową i ca­ło­roczną uprawę w wer­sal­skich szklar­niach. Grosz­ko­ma­nia przy­jęła nie­spo­ty­kane wcze­śniej w kon­tek­ście ja­kie­go­kol­wiek wa­rzywa roz­miary, gro­szek stał się dia­men­tem wśród wa­rzyw, ja­rzy­no­wym lu­mi­na­rzem i pro­mi­nentną, zie­loną zna­ko­mi­to­ścią przyj­mo­waną na dwor­skich sto­łach z naj­wyż­szymi ho­no­rami. Ary­sto­kraci wy­da­wali for­tuny, aby jako pierwsi po­dać go do obiadu. Damy dworu po ko­la­cji u króla, ob­fi­tej w gro­szek, ły­kały gro­szek przed snem ni­czym ta­bletki usy­pia­jące, czym na­ra­żały się na nie­koń­czące się nocne ob­struk­cje. Ko­chan­ko­wie wy­ty­czali ko­chan­kom drogę do swo­ich man­sard ziar­nami groszku, te zaś łap­czy­wie po­chła­niały je w dro­dze, a na­stęp­nie długo w mi­ło­snych ob­ję­ciach szep­tali do sie­bie naj­czul­sze słówka, jak „mój ty groszku”. Nie­cier­pli­wość, by go zjeść, przy­jem­ność z jego zje­dze­nia i ra­dość z po­now­nego zje­dze­nia to trzy kwe­stie, o któ­rych ksią­żęta dys­ku­to­wali przez cztery dni.

Zda­rzyły się jed­nak i przy­padki kon­wul­syj­nej śmierci z po­wodu nie­moż­no­ści stra­wie­nia ogrom­nej ilo­ści spo­ży­wa­nego groszku. Spo­tkało to cho­ciażby ku­zyna nie­mile wi­dzia­nego na dwo­rze Ni­co­lasa Fo­uqu­eta, ba­rona de La­fleura, który przedaw­ko­wał gro­szek w efek­cie ty­go­dnio­wej grosz­ko­wej or­gii na zamku w La Ri­vi­ère nad do­liną Do­rdo­gne. Urzą­dzone ku czci Lu­dwika grosz­ko­na­lia nie skoń­czy­łyby się tra­gicz­nie, gdyby nie fakt, że ba­ron po­pi­sy­wał się swoją po­jem­no­ścią i nie­wraż­li­wo­ścią na wzdę­cia, a po­trawy z groszku po­pi­jał wi­nem ze swo­jej wi­niarni. Wino to, o głę­bo­kim ciem­no­czer­wo­nym od­cie­niu, wy­peł­nione aro­ma­tami czer­wo­nych owo­ców, wi­śni, wę­dzo­nej śliwki, czer­wo­nej po­rzeczki, czar­nych oli­wek, z de­li­kat­nymi ak­cen­tami bal­sa­micz­nymi, skóry i nutą ol­chy, zo­sta­wi­łoby na pod­nie­bie­niu ba­rona ak­sa­mitne ta­niny, gdyby nie to, że jego ję­zyk zzie­le­niał kom­plet­nie i stał się nie­wraż­liwy na smaki, a wino po­mie­szane z grosz­kiem do­pro­wa­dziło do dłu­giego i nie­zbyt ele­ganc­kiego fi­ni­szu.

Gdy król do­wie­dział się o ofie­rze swo­jego ulu­bio­nego wa­rzywa, za­żą­dał, by ba­ron sta­wił się na­tych­miast w Pa­ryżu w celu prze­słu­cha­nia przez na­prędce za­wią­zaną Ko­mi­sję do Spraw Ści­ga­nia Zbrodni Wa­rzyw, pro­wa­dzoną przez księ­dza Epi­narda. Skru­pu­latne śledz­two i wie­lo­ty­go­dniowe prze­słu­cha­nia uczest­ni­ków grosz­ko­wej or­gii na zamku La Ri­vi­ère udo­wod­niły, że sprawcą za­mie­sza­nia nie jest gro­szek, lecz gro­szowe wino ba­rona, które za­wsze, jak się oka­zało, spo­ży­wano z ab­sma­kiem, ukry­wa­nym ze względu na ko­li­ga­cje Naj­grub­szego Ba­rona Akwi­ta­nii. Stra­ciły one na zna­cze­niu po po­pad­nię­ciu Fo­uqu­eta w nie­ła­skę, dzięki czemu ba­ro­nowa de La­fleur mo­gła przy­znać, że od­kąd sięga pa­mię­cią, sło­dziła wino męża. Ba­ron nie do­żył końca pro­cesu, lecz sko­nał w mę­czar­niach w pierw­szym ty­go­dniu – pękł po­dobno, eks­plo­do­wał w barwy cy­na­mo­nowo-cze­ko­la­dowo-ma­ho­niowe i za­pa­chy wręcz od­wrotne, czemu w swo­ich dzien­ni­kach Sa­int-Si­mon po­świę­cił dwa aka­pity.

Gro­szek zo­stał unie­win­niony i na­dal spo­ży­wano go w gar­gan­tu­icz­nych ilo­ściach, a sam Lu­dwik pa­ła­szo­wał go tyle, że po­dej­rze­wano, iż ma na swo­ich usłu­gach ro­baki lub pa­so­żyty. Dwór trząsł się z prze­ra­że­nia na wi­dok jego spek­ta­ku­lar­nych wie­czor­nych bie­gu­nek i za­parć, w trak­cie któ­rych do­ma­gał się za­ba­wia­nia roz­mową, a po fak­cie pod­cie­rał się ser­wetką na­mo­czoną w brandy i jakby ni­gdy nic kon­ty­nu­ował wie­czór.

Wczo­raj do­strze­żono jed­nak jego zmniej­szony ape­tyt i do­my­ślano się przy­czyn – z tego po­wodu po każ­dej spo­ży­tej łyżce zupy okla­ski­wano króla z więk­szym niż zwy­kle en­tu­zja­zmem, ży­wio­łowo wręcz, ni­czym naj­now­szą gwiazdę kon­nego ba­letu.

Z po­wodu nie­po­koju król spał krótko i płytko, z tru­dem wy­trzy­mał do go­dziny siód­mej, o któ­rej ka­zał się obu­dzić, a już o dzie­wią­tej był w par­la­men­cie. Gdy ko­biety prze­pły­wały obok Luwru, Lu­dwik wy­da­wał nową, nie­zwy­kle istotną de­kla­ra­cję do­ty­czącą pro­ce­dur re­je­stra­cji ustaw. Było to jego ostat­nie słowo na ten te­mat.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
[1] – s. 16 (w. 6–7): A. Du­mas, Wi­ceh­ra­bia de Bra­ge­lonne, tłum. ano­ni­mowe, War­szawa 1929, s. 190.