Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szkielet Boga , wybór wierszy Krzysztofa Boczkowskiego z lat 1975–2012, to próba przedstawienia niemal całego dorobku poetyckiego tego poety. Był nie tylko poetą, ale także tłumaczem poezji angielskiej i profesorem medycyny w dziedzinie cytogenetyki. Odznaczony wieloma nagrodami literackimi pozostawał zawsze nieco na uboczu życia literackiego. Wiersze Boczkowskiego, zmysłowe i cielesne, tkane są na kanwie subtelnej erotyki, ale nade wszystko promieniują uczuciem - do ukochanej, rodziny i wszelkich żyjących stworzeń. Poeta zmienia grona gniewu na grona miłości i mówi: "uczucia wylewają się ze mnie / jak światło z rąk Dnia". Jak zauważa autorka posłowia do tego tomu Aleksandra Melbechowska-Luty, poeta „nazywa po imieniu stygmaty rzeczywistości - cierpienie, intymność, pragnienia, żądze, agresję, okrucieństwo; brutalnie pokazuje to, co bywa kamuflowane, ukrywane pod maską obyczaju, konwencji, umowy społecznej. Musi o tym powiedzieć, bo w ten sposób demistyfikuje absurdy świata i oswaja demony, odziera je z tajemnicy, ponieważ to, co nazwane, nie jest już tak groźne, staje się bardziej zwyczajne i oczywiste”. Ta piękna poezja ucieszy dawnych czytelników Boczkowskiego i z pewnością zachwyci nowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 132
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z TOMUOTWARTE USTA LOSU, 1975
*** (PRZEZ UCHYLONE DRZWI SNU)
Przez uchylone drzwi snu jak na obrazie Caravaggia
widzę starą kobietę o popękanych piersiach
jej złote włosy spadają na marmurowy stolik
grzebienie, wanna, pudełka. Betsabee –
daje mi znaki bym nie myślał że jest stara
– to popękanie płótna –
ruchami rąk chce objaśnić olśniewającą
biel nóg które zakrył ciemny werniks.
Przez uchylone drzwi snu – młoda dziewczyna
w świetle lampy, drewniany stół na nim
kałamarz i pióro, podaje mi otwartą
księgę z pękiem złotych włosów na białych kartach.
*** (O NICZYM NIE MARZĘ...)
O niczym nie marzę; sny tylko widzę nowe
nagie jak palce zmarłej gdy już zdjęto pierścienie
I coraz częściej w pustym pokoju
mieszając cukier w herbacie
widzę dawne twarze
bez zdziwienia, niczego nie chcąc odnaleźć
o nic nie pragnąc spytać;
miasto w którym było ciemne podwórko
długie rzędy parterowych sklepów i tramwaj konny
jest obok i przepaść Pascala
jak płytki dół wykopany o świcie.
WIECZÓR W EMAUS
W pustym oknie wiatr ściera chmury
otwiera zaciśnięte pięści drzew
Obok ciebie i mnie jest tylko szare niebo
z obłokiem ciemnym niby bochen chleba
i drzwi otwarte –
drogą idą ludzie
z pobliskiego tartaku.
*** (OTO LISTOPAD...)
Oto listopad w obojętnym domu
wśród ludzi odległych,
w mieście rozwłóczonym po polach i bagnach
długimi rzędami parterowych domów.
Oto listopad z szylingiem ciepła
kurzem na szybach, brudnym materacem
i ogrodem przed domem
gdzie zdechły kot ma swe królestwo
i szare fragmenty gazet
z zeszłego roku najnowszymi wiadomościami
informują chmury.
Liverpool, 1965
*** (BĄDŹ MĘŻNY MÓJ ŻALU)
Bądź mężny mój żalu,
w pustym pokoju
obok chłodnego świecznika i zgaszonych świec,
w letnim upale poranka gdy powietrze jest jak źródło.
I w ciszy kiedy liście upadną na ręce
a świeca dopowie ostatnie sylaby,
nie pytaj o kształt muszli i miazgę ślimaków
kolumny rowów żołnierzy kaczeńce.
Otwórz drzwi dla wędrowców i chmur
koryta rzeki i śniegów,
cielątko zaplątane w swym łańcuchu
liże żelazo i szorstką wełnę
pełną igieł sosny i mchu.
*** (NARESZCIE DUSZY MEJ...)
Nareszcie duszy mej odjęto nieśmiertelność
– jesteś jak ptak
urodziłaś się i umrzesz.
Nie ma wędrówek
jak na rysunkach Blake’a i papirusach Safony
w drzwiach śmierci staniesz z jasnym obliczem
nie błagalnik żałobny pielgrzym
lecz młody chłopak wbiegający na metę
w Domu Śmierci Williamie Blake’u
rosną zielone drzewa
wierzby wokoło –
jak u Grobu w dzień wielkanocny.
*** (OPISZMY WIECZÓR...)
„Let us describe the evening as it is”
Conrad Aiken
Opiszmy wieczór taki jaki jest –
drzewa wśród cieni i światła na szosie,
wilgotną trawę i wiatr obok liści,
asfalt i chmury ogromne odległe
niedotykalne
idące przeze mnie,
chłodne kamienie na dnie strumieni
okryte srebrną wodą
ciemne twarze ikon.
Opiszmy wieczór taki jaki jest –
suche badyle, suchą ziemię, strumień,
zielony rów przydrożny,
biały tynk kościoła –
szare figury
stawia cień w oddzielnych wnękach,
czas idzie wokół nich,
gdy one trwają
z dramatycznymi
liniami rąk.
SALOME
Hannie
Weź moją martwą głowę –
białe opuść powieki,
czarne włosy krwią oblepione
na bok odsuń
Nie było smutku w mojej śmierci
ani na szyi śladu cierpień,
tylko na ścianie fresk zatarty
złoto śniedzieje w liści zieleń.
To tynk odpada z twoich palców
i tynk opada z moich powiek,
przez biały obrus, stół weselny
liniami cegieł czas nakreślił
czerwony mur
Z CYKLUCOFNIĘCIE KREDYTÓW
BURZA
Załamują się we mnie dni
jak belki starego mostu
kluczę nad zielonym strumieniem
Na koniec
pogodzę się z Tobą
Losie
jak mężczyzna z mężczyzną
bez sentymentów i z poczuciem obcości
coraz wyraźniej słyszę twój głos
wśród sosen i blach wiatru
rozróżniam struny twego głosu
i chłodny dotyk konieczności
spokojny i logiczny
W letni poranek
gdy wpadasz światłem słonecznym
czystym i jasnym –
boję się echa we mnie
mrocznego
jak światło
w zamkniętym krajobrazie chmur
1972
*** (TA LEKKOMYŚLNOŚĆ)
Ta lekkomyślność z jaką traktujemy czas
przeskakując przez jego zielone żywopłoty
omijając jego lasy ogromne
nie widząc go jak powietrza
lub nieba
zamykamy go w kamerach fotograficznych
cofamy na taśmach filmowych
wołamy do siebie jak dziecko
z głowami podniesionymi do góry
spadając w jego przepaść
VESALIUS
Jarosławowi Markiewiczowi
Jestem zbyt odsłonięty
jak trup na kamiennym stole,
palcami dotykam jego nerwów i pustej czaszki,
zbyt dobrze znam wydzieliny, śluz
i żółć jeszcze żywych
– tych, którzy chodzą mówią śpiewają miłosne motety
Myślałem, że można w czystym opisie ciała człowieka
wyrazić prawdę o sobie
– jak w jednej kropli wody załamać promienie słońca;
prawda jest jednak jak świt – ciągle na nowo powstaje,
ciągle na nowo musimy rozpocząć
codzienną krzątaninę
ognia ubrania skalpela
Połowa życia za mną
– zużyte ciała dzieciństwa i młodości,
przede mną dzień zakryty skórą świtu;
widzę otwarte usta losu
lecz nie słyszę słów –
bezgłośny dialog prowadzi tylko sam ze sobą,
w śnieżnej przestrzeni oddycha milczeniem.
HÖLDERLIN
Ziemi tylko mogę powiedzieć tylko chmurom
dryfującym kamieniom przestrzeni –
moim kamieniem Syzyfa jest Piękno
Edyp wykłuł sobie oczy by go nie widzieć
Demokryt z Abdery wykłuł sobie oczy
aby nie słyszeć rozmowy gwiazd
w letnią noc
byłem szczęśliwy
w ciemnym lesie nad brzegiem Neckaru
śledząc lot gołębia i szybowanie orła
teraz widzę okrucieństwo zwierząt i obojętność drzew
piękno i okrucieństwo świata umie połączyć tylko Apollo
– słońce które poraża.
*** (ZAPALĘ LAMPĘ)
Zapalę lampę –
i przy tym świadku samotności
napiszę do Ciebie list
ciemniejący jak niebo za szybą
jest taka pustka na ulicach
gdy dzień odchodzi
a noc nie nadeszła
jak w słowach
które wiedzą że są tylko słowami
i nieruchomość drzew
która jest przeczuciem śmierci
– obejmuje krtań spazmatycznym bólem
gwiazdy wschodzą
jak słowa naszych dawno umarłych
lekceważone
nigdy
dotąd
nierozumiane.
BRUEGHEL
Zaginiony w czasie jednej z wielu łapanek
nie wiadomo w jakim krajobrazie
– lata
gdy chłód odpoczywa w dzbanach?
– lub zimy
gdy śmierć lepi gipsowe figury dzieci
i śnieg syberyjski prószy
na żółte kaftany
żołnierzy księcia Alby.
ŚWIT NAD MORZEM
Hannie
Gdy fale niosą do brzegu widnokrąg
jak oszroniony biały oddech zwierząt,
powoli w słońcu wschodzi czerwień zasłon
jak ciała cieląt wiszące na hakach;
pamiętasz powiedziałaś – „ta czerwień tak żywa
jakby czekała na rozkosz lub ból”
Już skalpel słońca odciął nas od snu
wprawnie i szybko
stworzył anatomię
pokoju, morza
– zaraz się obudzi nasz sługa-strażnik
i jednym kopniakiem –
tak elokwentnym jak dialog o duszy
i precyzyjnym jak jądro atomu
zwróci nas życiu.
*** (WRACALIŚMY. STALE WRACALIŚMY...)
Wracaliśmy. Stale wracaliśmy
Ja i Andrzej. Taśma rozwijała się
ukazując błyski obok drzew
grubych bali
na których sucha kora
schodzi długimi listwami. Obok drzew odległych
utopionych w horyzoncie lub błocie
zobaczyłem siebie. Nad rzeką
stałem odwrócony plecami do dziewczyny
Chciałem ją objąć –
lecz obejmowałem chmury i drzewa. Czułem
szorstką korę zapach mułu i pleśni
Dziewczyna niecierpliwie gryzła długie trawy.
Jej wargi otwarte jak drzwi
stawały się odrębną częścią twarzy
czułem pod ręką chłodną klamkę
– nagle otworzyłem okno –
powietrze było pełne światła i przestrzeni
Andrzej wystukiwał palcami na pniach sosen
Raj utracony Miltona:
„Za nimi był raj. Z ognistym mieczem anioł stanął
u wschodniej bramy. Spoglądali przed siebie.
Ziemia ogromna – czarna skała
schodziła w dół do brązu piachu. Pierwsze drzewa
wznosiły zieleń liści a ponad jeziorem
powoli kołowały czaple.
Rodzice nasi –
podnosząc głowę zeszli do doliny
i rozpalili ogień. Twardą ziemię powietrze
chmury drzewa ogień mogli objąć wzrokiem
dotykiem myślą”
Wracaliśmy. Stale wracaliśmy
– i siedzieliśmy w kuchni
Jadłem szybko chleb i duże kawałki polędwicy
szklanki kieliszki stały na parapecie
Telefon dzwonił bez przerwy. Zegar wschodził i wychodził
rozmawiałem z pacjentem pisałem recepty
kroiłem bandaże. Wszystko było jak zwykle
kuchnia brak czasu telefony. Dziewczyna obok jadła chleb.
ESSE
1
Powoli, w ciszy
podnosi się chitynowa powieka nocy,
wypukłe oko jaszczurki wiszącej na drzewie
przesuwa się wolno i dokładnie,
delikatne pręciki i słupki
niosą obrazy –
których nigdy nie poznam.
2
I usta od białego podnosiłem śniegu
we krwi –
jak świt
jak oddech kładła się na ręce,
twarz umazaną zmęczeniem odgarniałem od ziemi i włosów
Ta chwila świadomości czystej jak lód;
– ci którzy spali teraz w domach
lub nieśli butelkę mleka od drzwi do kuchni
nie mogli pojąć szczęścia, gdy topnieje ból
i chłodny oddech wiatru
mówi do płuc i skóry
– na pewno, żyjesz.
3
Patrzyłem na jej plecy
białe, schylone niemo pod ciężarem włosów
chłodno oddychające jak kamień.
Zmierzch ścierał kałuże światła,
obwisłe cienie drzew więdły na szybach
puste ramiona wiatru opadły bezwolnie.
W tym morzu martwych rzeczy, obojętnych i nieruchomych,
nawet jej włosy oddychały
– zbliżały się do mnie i oddalały,
milczące, nieme jak dotyk.
4
Nie do wyczerpania jest drugi brzeg.
– Powolne kry, klisze drzew
śnieg na piasku i drewniane molo.
Gdybym dotknął każdego drzewa
schodził archipelagi cieni i śniegów
– nie wyczerpię drugiego brzegu.
Jeśli nagram łamanie kry,
sfilmuję chmury
drzewa lekko odgięte do horyzontu,
sfotografuję
porównam,
zakoduję temperaturę powietrza i wody –
nie wyczerpię drugiego brzegu.
5
Błaha roztropność, błaha czułość,
i pamięć co powiela zbutwiałe gałęzie
sterczące w oknach jak zeschnięte źródło
wyschła namiętność odbija się w wodzie,
obok dojrzałych, pełnych mleka chmur.
6
Ptak ani skała
nie mogą przepłynąć przez ciebie
biegniesz zbyt szybko, oddechem gwałtownym
roztrącasz drzewa
nigdy nie poznasz ich szorstkiej kory,
okręt lub obłok nie zatrzymają się w tobie
nie jesteś portem
lecz deszczem spływającym po liściach klonu.
Kiedy myślałem o swoim życiu
– w czasie choroby lub chwili nieuwagi Losu
gdy zostawiał mnie bez obowiązków i niepotrzebnego,
gdy myśli mogły ułożyć się
w pozycji naturalnej i płodnej
a głos przebity przez flegmę i śluz
jest jasny i dokładny,
nie tęskniłem do dalekich jezior
miast splątanych i chaotycznych
jak dialog nieznajomych
rozrywany kołami pociągu,
bo naprawdę potrzeba tak mało
aby żyć, wyprowadzać z siebie
radość, niepokój, wstyd –
to wszystko
i tylko to czym jestem.
1973
Z TOMUŚWIATŁO DNIA, 1977
KRAJOBRAZY NARASTAJĄ POWOLI. NÓŻ SPADA SZYBKO
Cielęta wychodzą na łąkę
żują trawę
wieczorem chłopcy zaganiają je do obory
Mijają lata
nóż opada nagle
łby o fioletowych wargach
i krótkich młodzieńczych rogach
leżą na ladzie –
czekają na łąkę