Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Ameryka czasów prohibicji, męski twardziel, piękna kobieta, mętne interesy.
Na kilka tygodni przed wyborami Kalifornią wstrząsa zabójstwo syna znanego senatora. Sprawę stara się wyjaśnić nie prywatny detektyw, ale... nałogowy hazardzista Ned Beaumont. Tylko on zna wszystkich: gangsterów, skorumpowanych urzędników i kłamliwych polityków. Choć cyniczny, nieuczciwy i niemający obiekcji co do bagna, w jakim tkwi, ma jednak swoje zasady.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach (3)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dashiell Hammett (1894-1961) - pisarz amerykański, twórca i mistrz tzw. czarnego kryminału. Pracował m.in. jako doker, goniec w biurze maklerskim, robotnik w fabryce pudełek i wywiadowca w słynnej agencji detektywistycznej Pinkertona. Pozostawił pięćdziesiąt dwa opowiadania i pięć powieści.
Opowiadania ukazały się po polsku w wyborze Wielki skok. Na język polski zostały przełożone wszystkie powieści Hammetta: Krwawe żniwo, Klątwa Dainów, Sokół maltański, Szklany klucz i Papierowy człowiek.
Na podstawie kilku jego utworów powstały filmy.
Dashiell
Hannett
SZKLANY KLUCZ
Z angielskiego przełożyłaJulita Wroniak-Mirkowicz
Świat Książki
Tytuł oryginałuTHE GLASS KEY
Projekt graficzny serii
Anna Kłos
Zdjęcie na okładceFlash Press Media
RedakcjaRegina Chrzanowska
Redakcja technicznaJulita Czachorowska
Copyright © 1931 by Allred A. Knopt, Inc.
Copyright © for the Polish translation by Julita Wroniak-Mirkowicz 1993
Świat KsiążkiWarszawa 2007Bertelsmann Media sp. z o.o.ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamaniePiotr Trzebiecki
Druk i oprawaFinidr s.r.o., Czechy
ISBN 978-83-247-0382-1Nr 5669
Dla Neli Martin
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zielone kości potoczyły się po zielonym suknie i odbiły od bandy. Pierwsza zatrzymała się tuż przy brzegu, druga poturlała się na środek stołu: szóstka i jedynka.
Ned Beaumont jęknął cicho, patrząc jak szczęśliwcy zgarniają forsę.
Harry Sloss wyciągnął szeroką, owłosioną rękę, podniósł kości, potrząsnął nimi.
Ruszył przez salę bilardową w stronę drzwi. W progu natknął się na Waltera Ivansa.
W piwnych oczach Neda odmalowało się zaskoczenie. Uwolnił łokieć z uścisku niższego mężczyzny i cofnął się o krok, wykrzywiając wargi pod ciemnym wąsem.
Walter Ivans oblizał wargi i zamrugał nerwowo, po czym wciągnął głęboko powietrze i obiema rękami poklepał Neda Beaumonta po piersi.
Idąc po schodach Ned Beaumont zapalił cienkie zielonkawe cygaro. Na pierwszym piętrze skręcił przy wiszącym na wprost schodów portrecie gubernatora i ruszył w stronę frontu budynku. Korytarz kończył się szerokimi dębowymi drzwiami. Ned zapukał. Słysząc głośne „proszę!”, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Paul Madvig był sam w pokoju; stał przy oknie, tyłem do drzwi, z rękami w kieszeniach spodni, i spoglądał w dół na ciemną China Street. Powoli odwrócił się od okna.
- A, jesteś - powiedział.
Był to mężczyzna czterdziestopięcioletni, wzrostu Beaumonta, choć ze dwadzieścia kilo od niego cięższy, o zwartej budowie ciała. Włosy miał jasne, z przedziałkiem pośrodku, gładko przyczesane, twarz czerstwą, o grubych rysach, w sumie jednak dość przystojną. Ubrany był w nieco krzykliwy garnitur, ale z doskonałego materiału i o nieskazitelnym kroju.
Ned Beaumont zamknął drzwi.
- Pożycz mi trochę forsy - poprosił.
Blondyn sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął duży brązowy portfel.
- Ile chcesz?
- Dwieście.
Madvig podał Nedowi setkę i pięć dwudziestek.
- Znów przegrałeś w kości?
- Tak. - Beaumont schował pieniądze. - Dzięki.
- Jakoś długo trwa ta twoja zła passa - stwierdził Madvig wsuwając ręce z powrotem do kieszeni.
- Nie. Ze cztery tygodnie, może sześć.
Paul Madvig uśmiechnął się.
- To długo, jak się przegrywa.
- Bywało gorzej. - Z głosu Beaumonta przebijała lekka irytacja.
Blondyn potrząsnął bilonem w kieszeni.
- Jak dzisiaj grają? - spytał. - Stawki wysokie? - Przysiadł na krawędzi biurka i spojrzał w dół na swoje lśniące brązowe buty.
Ned Beaumont popatrzył uważnie na jasnowłosego mężczyznę, po czym wolno pokręcił głową.
- Nędzne - odparł.
Zbliżył się do okna. Niebo nad budynkami po drugiej stronie ulicy było czarne, zasnute chmurami. Potem obszedł biurko, sięgnął po stojący na nim telefon i wykręcił jakiś numer.
- Halo, Bernie? Tu Ned. Ile płacą za Peggy O’Toole...? Tylko tyle...? No dobra. Stawiam pięćset, że przyjdzie pierwsza, pięćset, że druga, i pięćset, że trzecia... Jasne... Jestem pewien, że będzie lało, a wtedy bez trudu pokona Incineratora... W porządku, daj mi lepsze warunki... Dobra. - Odłożył słuchawkę na widełki i stanął przed Paulem.
- Nie mądrzej się wstrzymać, aż szczęście powróci? - spytał blondyn.
Ned Beaumont skrzywił się.
- Cholera, powinienem był postawić półtora kafla, że przyjdzie pierwsza, zamiast się tak rozdrabniać. A czekanie na szczęście nic nie daje. Złą passę trzeba przełamać.
Blondyn podniósł głowę i roześmiał się.
- Oby to przełamywanie za bardzo nie bolało.
Beaumont skrzywił się jeszcze bardziej; kąciki ust powędrowały w dół, za nimi koniuszki wąsów.
- Wytrzymam każdy ból - rzekł, ruszając do drzwi.
Położył dłoń na klamce, kiedy z głębi pokoju doleciał go poważny głos Madviga:
- Chyba rzeczywiście, Ned.
Beaumont odwrócił się i cofnął od drzwi.
- Co rzeczywiście? - spytał z rozdrażnieniem.
- Potrafisz wszystko wytrzymać - odparł Madvig, spoglądając przez okno.
Ned Beaumont przez chwilę obserwował profil blondyna. Czując na sobie jego wzrok, blondyn poruszył się niespokojnie i ponownie brzęknął monetami w kieszeni. Przybierając niewinny wyraz twarzy, Beaumont spytał zaskoczonym tonem: - Kto? Ja?
Paul Madvig oblał się rumieńcem. Zeskoczył z biurka i postąpił krok naprzód.
- Idź do diabła!
Ned Beaumont parsknął śmiechem. Madvig uśmiechnął się speszony i otarł twarz białą chustką o zielonej obwódce.
- Dawno u nas nie byłeś, Ned - powiedział. - Mama wczoraj mówiła, że już z miesiąc cię nie widziała.
- Może zajrzę w tym tygodniu.
- Wpadnij na kolację. Wiesz, jak matka cię lubi. - Madvig schował do kieszeni chustkę.
Ned Beaumont ruszył wolno do drzwi, patrząc spod oka na drugiego mężczyznę.
- Czy dlatego chciałeś się ze mną widzieć? - spyta! z ręką na klamce. Madvig zmarszczy! czoło.
- Tak. Nie... - Chrząknął. - Jest jeszcze coś. - Nagle jego nieśmiałość ulotniła się; stał się opanowany, pewien siebie. - Znasz się na tym lepiej niż ja - rzekł. - W czwartek panna Henry obchodzi urodziny. Jak myślisz, co jej kupić?
Ned Beaumont puścił klamkę. Zanim odwrócił się twarzą do Madviga, z jego oczu znikł wyraz niedowierzania. Wydmuchując kłęby dymu, zapytał:
- Wydają z tej okazji przyjęcie?
-Tak.
- Jesteś zaproszony?
Madvig potrząsnął głową.
- Nie. Ale jutro mam być u nich na kolacji.
Beaumont popatrzył na rozżarzony koniec cygara, po czym ponownie skierował wzrok na blondyna.
- Zamierzasz poprzeć kandydaturę senatora, Paul?
- Chyba tak.
Beaumont uśmiechnął się łagodnie i łagodnym tonem zadał kolejne pytanie:
- Dlaczego?
- Dlatego... - Madvig odwzajemnił uśmiech - ...że z naszym poparciem rozłoży na łopatki Roana, a my z jego pomocą bez najmniejszego trudu przepchniemy wszystkich naszych kandydatów.
Beaumont wsadził cygaro do ust.
- Czy bez twojego poparcia senator miałby szansę ponownie wygrać wybory? - spytał, nie zmieniając tonu.
- Nie - odparł stanowczo Madvig.
- A czy zdaje sobie z tego sprawę?
- Powinien. Gdyby sobie nie zdawał... O co ci, do diabła, chodzi, Ned?
Beaumont roześmiał się ironicznie.
- Gdyby sobie nie zdawał, nie zaprosiłby cię jutro na kolację, tak?
- O co ci chodzi, Ned? - powtórzył Madvig marszcząc czoło.
Ned Beaumont wyjął z ust cygaro. Koniec był całkiem zniszczony, zgnieciony zębami na miazgę.
- O nic, Paul. - Na moment się zadumał. - Myślisz, że nasi kandydaci rzeczywiście potrzebują jego pomocy?
- Pomoc nigdy nie zaszkodzi - zauważył beztrosko blondyn. - Ale nie obawiaj się; bez niego też damy sobie radę.
- Obiecałeś mu poparcie?
Madvig wydął wargi.
- Właściwie wszystko już ustalone.
Ned Beaumont zbladł. Pochylił nisko głowę i spoglądając spod brwi na swojego rozmówcę, powiedział ochrypłym głosem:
- Nie zadawaj się z nim, Paul. Daj mu przegrać.
- A niech mnie licho! - zawołał cicho, ze zdumieniem, blondyn, opierając pięści na biodrach.
Beaumont obszedł go i chudymi, drżącymi palcami zgasił niedopałek w mosiężnej popielnicy na biurku. Madvig obserwował w milczeniu pochylone plecy Neda, po czym - gdy ten się wyprostował i odwrócił - uśmiechnął się do niego z sympatią, a zarazem z lekkim zniecierpliwieniem.
- Co się z tobą dzieje, Ned? Przez jakiś czas wszystko jest cacy, a potem nagle nic ci się nie podoba. Jak Boga kocham, czasem zupełnie cię nie rozumiem.
Ned Beaumont skrzywił się z niesmakiem.
- Nie przejmuj się mną - powiedział, lecz bynajmniej nie dał za wygraną. - Myślisz, że po wyborach senator będzie cię słuchał? - spytał.
- Poradzę sobie z nim - odparł Madvig; nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego.
- Może, ale pamiętaj, że jeszcze nikt z nim nie wygrał.
- No właśnie. - Madvig skinął głową. - I to najlepszy powód, żeby z nim trzymać.
- Nie, Paul, to najgorszy. Choćby miał cię łeb rozboleć od myślenia, dobrze się nad tym zastanów. Czy... czy przypadkiem jego piękna, jasnowłosa córunia nie zawróciła ci w głowie?
- Zamierzam się ożenić z panną Henry.
Beaumont złożył usta jak do gwizdu, ale nie zagwizdał.
- To część transakcji? - spytał mrużąc oczy.
Łobuzerski uśmiech rozjaśnił twarz blondyna.
- Jeszcze nikt o tym nie wie. Tylko ty i ja.
Chude policzki Neda zarumieniły się.
- Na pewno nikomu nie powiem - rzekł, zdobywając się na najbardziej czarujący uśmiech. - Ale dobrze ci radzę: jeśli zależy ci na małżeństwie, sporządź pisemną, notarialnie potwierdzoną umowę, z klauzulą przewidującą karę za jej niedotrzymanie. Albo jeszcze lepiej: żądaj, aby ślub odbył się przed wyborami. Bierz z góry to, co ci się należy.
Madvig przestąpił z nogi na nogę.
- Słuchając cię, można by sądzić, że senator to jakiś oprych - oznajmił, unikając wzroku Neda. - A przecież to dżentelmen i...
- Zgadza się. W „Post” piszą, że jest jednym z niewielu arystokratów na scenie politycznej Ameryki. Jego córka to też arystokratka. I dlatego ci radzę, żebyś przyszył sobie koszulę do ciała, bo inaczej wyjdziesz od nich goły jak cię Pan Bóg stworzył. Dla takich jak oni jesteś pariasem, podrzędną formą życia, więc żadne obietnice ich nie obowiązują.
Madvig westchnął głęboko.
- Dlaczego jesteś tak cholernie... - zaczął.
Ale Ned Beaumont nagle sobie coś przypomniał i ze złośliwym błyskiem w oczach mówił dalej:
- Nie zapominajmy, że młody Taylor Henry również należy do arystokracji. Pewnie dlatego nie chciałeś, żeby Opal się z nim widywała, co? A kiedy ożenisz się z jego siostrą, Taylor stanie się dla Opal kimś w rodzaju wuja. Czy to mu da prawo zadawać się z twoją córką?
- Nie zrozumieliśmy się, Ned. - Madvig ziewnął. - Nie zamierzałem toczyć z tobą dyskusji. Po prostu spytałem, jaki prezent kupić pannie Henry na urodziny.
Ned Beaumont opanował się błyskawicznie; jego twarz przybrała spokojny, nieco posępny wyraz.
- Co was łączy? - zapytał obojętnym tonem.
- Właściwie nic. Kilka razy rozmawiałem z senatorem u niego w domu. Czasem panna Henry była obecna, ale zamieniałem z nią tylko parę grzecznościowych słów. Zawsze kręciło się wokół pełno osób, więc nie miałem okazji, żeby z nią pogadać.
Ned spojrzał z rozbawieniem na blondyna, po czym przygładził kciukiem wąsy i spytał:
- Czyli jutro wybierasz się tam po raz pierwszy na kolację?
- Tak. Ale na pewno nie po raz ostatni.
- Na przyjęcie urodzinowe cię jednak nie zaprosili?
- Nie. - Paul Madvig zawahał się. - Jeszcze nie.
- Moja rada ci się nie spodoba.
- Trudno. Wal. - Twarz Madviga nie zdradzała żadnych uczuć.
- Nic nie kupuj.
- Do licha, Ned!
Beaumont wzruszył ramionami.
- Prosiłeś o radę. Zrobisz, co zechcesz.
- Ale dlaczego? - spytał Madvig.
- Bo nie daje się ludziom prezentów, nie wiedząc, czy mają ochotę je od ciebie przyjąć.
- Przecież każdy lubi dostawać...
- Może, ale jest i drugi, ważniejszy powód. Kiedy coś komuś dajesz, to tak jakbyś ogłaszał wszem wobec, że wiesz, iż dana osoba pragnie być przez ciebie obdarowana...
- Kapuję. - Palcami prawej ręki Madvig potarł brodę, po czym zmarszczył czoło. - Chyba masz rację - przyznał, po chwili jednak twarz mu się rozpogodziła. - Ale co mi tam! Nie zamierzam przegapić takiej okazji!
- Od biedy mogą być kwiaty - wtrąci! szybko Beaumont. - Albo czekoladki. Coś niezobowiązującego.
- Kwiaty? Chryste! Myślałem...
- O pięknym wozie sportowym albo o dwóch metrach pereł? Co się odwlecze, to nie uciecze. Zacznij skromnie, na perły przyjdzie czas.
Madvig skrzywił się.
- No dobra. Lepiej się na tym znasz niż ja. Kupię kwiaty.
- Tylko pamiętaj, mały bukiet, a nie żaden kosz - oznajmił Ned i zmienił temat. - Walt Ivans wszystkim wkoło mówi, że powinieneś wyciągnąć jego brata.
- To niech wszyscy wkoło powiedzą Waltowi, że Tim pozostanie w pierdlu do czasu wyborów.
- Pozwolisz, żeby wytoczono mu proces, a nawet go skazano?
- Tak - odparł Madvig i z żarem w głosie dodał: - Cholera, Ned, przecież wiesz, że mam związane ręce. Zbliżają się wybory, atakują nas różne organizacje kobiece... Gdybyśmy próbowali wyciągnąć Tima, sami rzucalibyśmy sobie kłody pod nogi.
Ned Beaumont wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Zanim związaliśmy się z arystokracją, nie przejmowaliśmy się jakimiś babami - stwierdził.
- A teraz będziemy się przejmować - rzekł Madvig. Spojrzenie miał gniewne.
- Żona Tima rodzi w przyszłym miesiącu.
Blondyn westchnął ze zniecierpliwieniem.
- Tego brakowało! Dlaczego, do cholery, nie pomyślą o takich rzeczach, zanim wpakują się w kłopoty? Nie mają za grosz rozumu!
- Ale ich głosy się liczą - zauważył Beaumont.
- Niestety - burknął Madvig. Przez chwilę wpatrywał się w podłogę, potem uniósł wzrok. - Od razu po wyborach zajmiemy się Timem; wcześniej mowy nie ma.
- To się chłopakom nie spodoba - powiedział Ned, zerkając spod oka na rozmówcę. - Bez względu na to, co sądzisz o ich możliwościach intelektualnych, przyzwyczaili się, że im pomagasz.
Madvig wysunął do przodu brodę i utkwiwszy swoje okrągłe, niebieskie oczy w twarzy Beaumonta, spytał cicho:
- I co z tego?
- To, że wkrótce zaczną szeptać między sobą, że kiedyś, zanim zacząłeś kombinować z senatorem, było zupełnie inaczej - odparł rzeczowym tonem Ned. Uśmiech nie schodził mu z ust.
- I co z tego?
- To, że nim się spostrzeżesz, będą mówić, że Shad O’Rory lepiej się opiekuje swoimi ludźmi - wyjaśnił Ned tym samym rzeczowym tonem i z tym samym uśmiechem na twarzy.
Madvig ze skupieniem słuchał jego słów.
- Wiem, że ty nie tylko ich przeciwko mnie nie podburzysz, ale postarasz się ukrócić te narzekania - powiedział w końcu.
Przez chwilę mężczyźni stali w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Ani jeden, ani drugi nie zmienił wyrazu twarzy. Wreszcie Ned Beaumont przerwał ciszę.
- Dobrze by było, żebyś przynajmniej zaopiekował się żoną Tima i jego dzieciakiem.
- Masz rację! - Madvig cofnął wysuniętą do przodu brodę, z jego oczu znikł gniew. - Zajmij się tym, zgoda? Zapewnij im wszystko, czego potrzebują.
Walter Ivans czekał na dole przy schodach; z jego oczu przebijała nadzieja.
- N-no i co p-p-powiedział?
- Tak jak ci mówiłem. Na razie nic nie może zrobić. Postara się wyciągnąć Tima, ale dopiero po wyborach.
Walter Ivans zwiesił głowę, z jego piersi wydobył się cichy jęk. Beaumont położył rękę na ramieniu niższego mężczyzny.
- Akurat tak się pechowo złożyło, Walt - rzeki współczująco. - Paulowi jest naprawdę bardzo przykro, ale na razie nic nie może wskórać. Przekaż od niego żonie Tima, że do czasu wyjścia męża za nic sama nie musi płacić. Niech wszystkie rachunki za czynsz, żywność, lekarza, szpital, przysyła Paulowi.
Walter Ivans podniósł głowę i chwycił w dwie ręce dłoń Beaumonta.
Zostawił Ivansa i wszedł do sali bilardowej. Była pusta. Wziął z szatni płaszcz, kapelusz i ruszył do drzwi wyjściowych. Ulica była ledwo widoczna w gęstych, szarych strugach deszczu. Uśmiechając się pod nosem, Beaumont szepnął sam do siebie: - Kapcie, kapcie, kropeleczki. Od was zależy, czy wygram trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców.
Wrócił do środka i zadzwonił po taksówkę.
Ned Beaumont cofnął ręce od trupa i podniósł się. Mężczyzna leżał z głową przy krawężniku i twarzą dobrze widoczną w blasku palącej się na rogu latarni. Była to młoda twarz o gniewnym wyrazie, spotęgowanym przez ciemną bruzdę ciągnącą się od nasady jasnych kręconych włosów po lewą brew.
Beaumont, wytężając wzrok, rozejrzał się po China Street. Popatrzył w prawo: nie było tam żywej duszy, ale kiedy popatrzył w lewo, dwie przecznice dalej dostrzegł parę mężczyzn. Wysiedli z wozu zaparkowanego przed klubem „Chata” należącym do Paula Madviga i szli w stronę wejścia.
Przez kilka sekund obserwował wóz, po czym znów zerknął w prawo, a następnie jednym płynnym ruchem obrócił się, skoczył na chodnik i skrył się w cieniu najbliższego drzewa. Wciągał powietrze ustami. Mimo że przed chwilą, gdy stał w świetle latarni, na jego dłoniach lśniły kropelki potu, teraz wzdrygnął się z zimna i postawił kołnierz płaszcza.
Przez dobre pół minuty tkwił bez ruchu w cieniu konarów, oparty ręką o pień. Potem wyprostował się i ruszył w kierunku „Chaty”. Pochylony do przodu, szedł coraz szybiej, niemal biegł, gdy nagle zobaczył zbliżającą się z naprzeciwka postać. Natychmiast zwolnił kroku. Zanim się minęli, postać skręciła i znikła w drzwiach jakiegoś budynku.
Kiedy dotarł do klubu, oddychał już normalnie, przez nos, ale usta wciąż miał sine. Nie zatrzymując się, spojrzał na zaparkowany przed budynkiem pusty wóz, po czym wspiął się po oświetlonych dwiema latarniami schodach i pchnął drzwi.
Harry Sloss i Ben Ferris szli przez hol, zostawiwszy płaszcze w szatni.
- Cześć, Ned - powiedzieli obaj naraz, a Harry Sloss dodał: - Słyszałem, że postawiłeś na Peggy OToole.
- Owszem.
- Ile ci wpadło?
- Trzy dwieście.
- Ładnie. - Sloss przesunął językiem po dolnej wardze. - Nie zagrałbyś dziś z nami?
- Może później. Jest Paul?
- Nie wiem. Dopierośmy przyszli. Słuchaj, powiedziałem swojej dziewczynie, że wrócę wcześnie do domu, więc nie każ nam zbyt długo na siebie czekać.
- Dobra - obiecał Beaumont i ruszył do szatni. - Widziałeś Paula? - zapytał szatniarza.
- Zjawił się jakieś dziesięć minut temu.
Ned Beaumont spojrzał na zegarek: wpół do jedenastej. Udał się szybko na pierwsze piętro, do pokoju z widokiem na ulicę. Madvig podniósł głowę. Wystrojony w smoking, siedział przy biurku i właśnie sięgał po telefon.
- Co słychać, Ned? - spytał, cofając rękę. Na jego dużej, przystojnej twarzy malował się spokój.
- Bywało gorzej - odparł Beaumont. Zamknął za sobą drzwi, po czym usiadł na krześle nie opodal blondyna. - Jak tam przyjęcie u senatora?
Paul Madvig zmrużył oczy.
- Bywałem na gorszych.
Beaumont zaczął przycinać koniec jasnego, cętkowanego cygara. Ręce mu lekko drżały, lecz głos miał opanowany.
- Czy młody Taylor był obecny? - Spojrzał na Madviga, nie podnosząc głowy.
- Nie siedział z nami przy stole. A bo co?
Ned Beaumont wyciągnął przed siebie skrzyżowane w kostkach nogi, odchylił się na krześle i ręką, w której trzymał cygaro, niedbale zatoczył w powietrzu łuk.
- Bo leży martwy w rynsztoku, niedaleko stąd.
- Czyżby? - spytał beznamiętnie Madvig.
Beaumont pochylił się do przodu, zaciskając szczęki. Celofan, którym owinięte było cygaro, pękł z cichym trzaskiem w jego palcach.
- Czy zrozumiałeś, co powiedziałem? - rzekł z irytacją.
Madvig pokiwał wolno głową.
- No i? - zapytał Ned.
- No i co?
- Ktoś go ukatrupił.
- Czego ode mnie chcesz? Żebym rozrywał szaty?
Beaumont wyprostował się na krześle.
- Mam zawiadomić policję? - spytał. Madvig uniósł ze zdziwieniem brwi.
- To policja jeszcze nie wie?
- W pobliżu nie było nikogo - wyjaśnił Ned, nie spuszczając oczu z blondyna. - Pomyślałem sobie, że zanim gdziekolwiek zadzwonię, pogadam z tobą. Czyli co, mogę im powiedzieć, że to ja go znalazłem?
- Czemu nie? - Madvig opuści! brwi.
Ned Beaumont wstał, postąpił dwa kroki w stronę telefonu, po czym przystanął i ponownie zwrócił się do blondyna:
- Taylor nie miał kapelusza - rzekł.
- Teraz już mu nie będzie potrzebny - odparł Madvig i skrzywiwszy się dodał: - Ale z ciebie dureń, Ned.
- Albo ze mnie, albo z ciebie, Paul - oświadczył Beaumont, wyciągając rękę po słuchawkę.
ZABÓJSTWO SYNA SENATORANA CHINA STREET
Wczoraj tuż po dziesiątej wieczorem na rogu China Street i Pamela Avenue znaleziono zwłoki Taylora Henry'ego, lat 26, syna senatora Ralpha Bancrofta Henry'ego. Policja podejrzewa, że powodem zabójstwa był napad rabunkowy. Zdaniem lekarza sądowego, doktora Williama J. Hoopsa, śmierć nastąpiła na skutek pęknięcia czaszki i wstrząsu mózgu, kiedy Taylor Henry, trafiony w czoło pałką lub innym tępym narzędziem, upadł na ziemię i uderzył tyłem głowy w krawężnik.
Prawdopodobnie pierwszą osobą, która natknęła się na ciało, był Ned Beaumont zamieszkały przy Randall Avenue pod numerem 911. Zanim jednak Beaumont dotarł do klubu „Chata" oddalonego o dwie przecznice od miejsca zbrodni, skąd zadzwonił na policję, zwłoki zostały znalezione przez policjanta Michaela Smitta. Komisarz Frederick M. Rainey polecił natychmiast zatrzymać wszystkich podejrzanych osobników w mieście. Oświadczył również, że poruszy niebo i ziemię, aby jak najszybciej ująć sprawcę bądź sprawców zbrodni. Jak twierdzi rodzina, Taylor Henry wyszedł z willi przy Charles Street około wpół do dziesiątej wieczorem, żeby...
Ned Beaumont odłożył na bok gazetę, dopił kawę, po czym odstawił filiżankę na stolik przy łóżku i oparł się wygodnie o poduszki. Twarz miał bladą, zmęczoną. Podciągnął kołdrę pod szyję, następnie splótł ręce za głową i leżał tak, wpatrując się z niezadowoleniem w akwafortę, która wisiała na ścianie między dwoma oknami.
Nie ruszał się, jeśli nie liczyć mrugania powiek, przez dobre pół godziny. Potem znów sięgnął po gazetę i jeszcze raz przeczytał artykuł. Niezadowolenie malujące się w jego oczach rozprzestrzeniło się na całą twarz. Kiedy skończył czytać, cisnął gazetę na podłogę i wolno, ze znużeniem, wstał z łóżka. Na swoje szczupłe, odziane w piżamę ciało zarzucił czarno-brązowe kimono, wsunął stopy w brązowe pantofle i lekko pokasłując przeszedł do salonu.
Był to duży, staroświecko urządzony pokój o wysokim suficie i szerokich oknach, z olbrzymim lustrem zawieszonym nad kominkiem i meblach obitych czerwonym pluszem. Beaumont wyjął cygaro z pudełka na stole, po czym usiadł w wielkim czerwonym fotelu. Wyciągnął nogi tak, aby spoczywały na jasnym kwadracie utworzonym przez wpadające do środka promienie słońca i obserwował wypuszczane z ust kłęby dymu, które w słońcu jakby nabierały kształtów. Siedział ze zmarszczonym czołem, na zmianę to zaciągając się dymem, to obgryzając paznokcie.
Słysząc pukanie do drzwi, szybko wyprostował się. Na jego twarzy pojawiła się czujność.
Do pokoju wszedł kelner w białej marynarce.
Kelner znikł w sypialni, skąd po chwili wyłonił się z tacą pełną talerzy. Kiedy Ned Beaumont znów został sam, rzucił niedopałek do kominka i pomaszerował do łazienki. Gdy po kilku minutach wyszedł ogolony, wykąpany i ubrany, wyglądał zupełnie inaczej; twarz straciła niezdrowy, blady odcień, w ruchach i całej posturze prawie nie było widać zmęczenia.
Zbliżało się południe, kiedy Ned Beaumont opuścił mieszkanie i ruszył na piechotę do szarego budynku znajdującego się osiem przecznic dalej na Link Street. Nacisnął dzwonek domofonu. Gdy rozległo się ciche buczenie, pchnął drzwi wejściowe i wjechał windą na piąte piętro.
Zadzwonił do mieszkania numer 511. Drzwi otworzyły się natychmiast. Stała w nich drobna dziewczyna, z wyglądu dziewiętnasto-, może dwudziestoletnia. Na jej bladej twarzy i w ciemnych oczach malowała się wściekłość.
- A, cześć - powiedziała cienkim, metalicznym głosem i uśmiechnęła się, podnosząc uspokajającym gestem dłoń, jakby chciała przeprosić za swój nastrój. Miała krótkie, lśniące jak emalia, kruczoczarne włosy przylegające gładko do kształtnej głowy. Z uszu zwisały jej długie złote kolczyki z krwawnikami. Ubrana była w brązowe futerko.
Cofnęła się, otwierając szerzej drzwi. Ned Beaumont wszedł do środka i spytał:
- Bernie już wstał?
Na młodej twarzy znów ożyła wściekłość.
- Co za podły skurwysyn! - zawołała piskliwie
Nie odwracając się, Beaumont zamknął za sobą drzwi. Dziewczyna podeszła bliżej, chwyciła go za ramiona, nieco powyżej łokci, i usiłując nim potrząsnąć, zaczęła krzyczeć: - Wiesz, co ja poświęciłam dla tego drania? Odeszłam z domu, z najlepszego domu, jaki można sobie wyobrazić! Zostawiłam matkę i ojca! Byłam ich oczkiem w głowie! Mówili mi, że Bernie jest nic niewart! Wszyscy mnie uprzedzali! I mieli rację! Ale ja byłam głupia i ślepa! Dopiero teraz zmądrzałam! Co za skurwysyn, co za... - Dalej z jej ust popłynęły same przekleństwa.
Ned Beaumont stał bez ruchu, słuchając z powagą. Jego spojrzenie przybierało coraz bardziej posępny wyraz. Wreszcie, gdy dziewczyna na chwilę zamilkła, żeby nabrać tchu, wtrącił pośpiesznie: - Co ci zrobił?
- Co zrobił? Dał drapaka! Ten nędzny... - Znów posypały się przekleństwa.
Beaumont poruszył się nerwowo. Rozchylając wargi w słabym, wymuszonym uśmiechu, spytał:
- Przypadkiem nie zostawił nic dla mnie?
Dziewczyna cmoknęła cicho i wytrzeszczając oczy, przysunęła twarz bliżej twarzy Neda.
- Był ci coś winien?
- Wygrałem... - Zakasłał. - Za czwartą wczorajszą gonitwę należy mi się trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt zielonych.
Dziewczyna przestała nim potrząsać; opuściła dłonie i roześmiała się szyderczo.
- Możesz się pożegnać z forsą! Spójrz. - Wyciągnęła lewą rękę. Na małym palcu połyskiwał pierścionek z czerwonym oczkiem. Podniosła obie ręce do uszu i delikatnie dotknęła kolczyków z krwawnikami. - To wszystko, co mi zostało. Gdybym nie miała tych drobiazgów na sobie, to też by mi je podwędził.
- Kiedy się zmył? - spytał Beaumont dziwnie opanowanym głosem.
- Wczoraj wieczorem, chociaż odkryłam to dopiero dziś rano. Ale ja mu pokażę! Będzie przeklinał dzień, w którym mnie poznał!
Wsunęła rękę za dekolt sukni. Po chwili wyciągnęła ją, zaciśniętą w pięść, i uniosła na wysokość twarzy mężczyzny. Rozprostowała palce, ukazując trzy zmięte kulki papieru.
Kiedy Beaumont po nie sięgnął, zacisnęła ponownie palce i cofnęła się o krok.
Beaumont opuścił rękę; na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia.
- Czytałeś w gazecie o Taylorze Henrym? - spytała podnieconym głosem dziewczyna.
Zaczerpnął gwałtownie powietrza, ale odpowiedział spokojnie:
-Tak.
- Wiesz, co tu mam? - Dziewczyna znów rozprostowała palce, ukazując zmięte kulki.
Mrużąc oczy, pokręcił głową.
- Weksle wystawione przez Taylora Henry’ego - oznajmiła triumfalnie. - Na tysiąc dwieście dolców!
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko ugryzł się w język.
- Teraz są gówno warte - stwierdził po chwili beznamiętnym tonem.
Dziewczyna wsunęła świstki z powrotem za dekolt i znów podeszła bliżej.
- Przedtem też były gówno warte - rzekła - i dlatego facet nie żyje.
- Wiesz, czy zgadujesz?
- Nie muszę zgadywać. Słyszałam, jak w piątek Bernie zadzwonił do Taylora i powiedział, że daje mu trzy dni na zwrot szmalu.
Beaumont pogładził kciukiem wąs.
- Nie mówisz tego, bo jesteś wściekła, co? - spytał podejrzliwie.
Dziewczynie oczy rozbłysły złością.
- Pewnie, że jestem wściekła! - zawołała. - Jestem taka wściekła, że mam ochotę zanieść to na policję. I chyba tak zrobię. Jeśli myślisz, że Bernie go nie sprzątnął, jesteś skończonym durniem.
Ned Beaumont wciąż nie był przekonany.
- Skąd masz te weksle? - spytał.
- Znalazłam w sejfie. - Ruchem gładko uczesanej głowy wskazała w stronę pokoju.
- O której się Bernie wczoraj zmył?
- Nie wiem. Wróciłam do domu o wpół do dziesiątej i siedziałam całą noc, czekając, aż się zjawi. Dopiero nad ranem coś mnie tknęło. Przetrząsnęłam dokładnie mieszkanie. Okazało się, że zabrał wszystko, całą forsę i całą moją biżuterię poza tym jednym pierścionkiem - podniosła rękę - i kolczykami, które miałam w uszach.
Beaumont ponownie pogładził kciukiem wąs.
- Jak myślisz? - spytał. - Dokąd uciekł?
W dziewczynę wstąpiła furia; zaczęła tupać, wymachiwać pięściami, piskliwym głosem wyzywać Berniego od najgorszych.
- Uspokój się, Lee! - Ned chwycił ją za nadgarstki. - Jeśli zamierzasz tu stać i się wydzierać, to lepiej daj mi te świstki i ja z nimi coś zrobię.
Uwolniła ręce z jego uchwytu.
- Akurat! - krzyknęła. - Nikomu ich nie dam. Sama zaniosę je na policję.
- W porządku. Zanieś - oznajmił Ned i ponownie spytał: - Jak myślisz, dokąd uciekł?
Odparła z goryczą, że nie wie, ale ma nadzieję, że smaży się w piekle.
- Nie wygłupiaj się, Lee - powiedział znużonym tonem. - Złością nic nie wskórasz. Sądzisz, że wrócił do Nowego Jorku?
- Skąd mam wiedzieć?
Nagle spojrzenie dziewczyny stało się czujne. Beaumontowi poczerwieniały policzki.
- Co knujesz? - zapytał podejrzliwie.
- Ja? - zdziwiła się Lee, przybierając niewinną minę. - Nic.
Pochylił się nad nią i pokręcił wolno głową.
- Chcesz czy nie, kochana - powiedział, wymawiając dobitnie każde słowo - zgłosisz się z tymi wekslami na policję.
- Ależ oczywiście, Ned.
Na parterze budynku znajdowała się drogeria. Ned Beaumont udał się tam, żeby skorzystać z telefonu. Wykręciwszy numer komisariatu, poprosił do aparatu porucznika Doolana.
- Halo? Porucznik Doolan? Dzień dobry. Dzwonię w imieniu panny Lee Wilshire, która przebywa w mieszkaniu Berniego Despaina przy Link Street, pod numerem 1666. Despain znikł nagle wczoraj wieczorem, zostawiając w domu kilka weksli wystawionych przez Taylora Henry’ego... No właśnie... Panna Wilshire twierdzi, że parę dni temu słyszała, jak mu groził... Tak, chciałaby z panem porozmawiać, najszybciej jak to możliwe... Nie, lepiej, żeby pan tu przyjechał albo kogoś przysłał, i to zaraz... Tak... Moje nazwisko? Co za różnica? Pan mnie nie zna. Panna Wilshire prosiła, żebym zadzwonił, bo wołała nie korzystać z telefonu w mieszkaniu Despaina... - Przez chwilę słuchał głosu dobiegającego z aparatu, po czym odłożył słuchawkę i wyszedł z drogerii.
Ned Beaumont skierował swoje kroki do schludnego domu z czerwonej cegły stojącego w rzędzie innych schludnych domów z czerwonej cegły na Thames Street. Nacisnął dzwonek. Drzwi uchyliła młoda Murzynka, która na widok gościa uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Jak to milo pana widzieć, panie Beaumont - powiedziała, otwierając szeroko drzwi.
- Cześć, June. Zastałem domowników?
- Tak, proszę pana. Jedzą obiad.
Beaumont przeszedł do jadalni. Paul Madvig i jego matka siedzieli naprzeciw siebie przy stole przykrytym czerwono-białym obrusem; trzecie krzesło stało puste, trzeci talerz i sztućce czekały nietknięte.
Pani Madvig była wysoką, chudą kobietą o jasnych, jeszcze nie całkiem siwych włosach, mimo że dawno skończyła siedemdziesiątkę. Oczy miała niebieskie i błyszczące, równie młodzieńcze jak oczy syna. Obróciła się, żeby zerknąć na wchodzącego do jadalni gościa i posiała mu szelmowskie spojrzenie.
- No, nareszcie! Niedobry! Nie wstyd ci tak zaniedbywać starą kobietę? - spytała, marszcząc czoło.
Ned uśmiechnął się promiennie.
- Ależ, mamuśku, jestem dużym chłopcem, a duzi chłopcy mają dużo pracy. - Pomachał ręką do Madviga. - Cześć, Paul.
- Siadaj, Ned - powiedział blondyn. - June zaraz przyniesie ci talerz.
Beaumont pochylił się, żeby pocałować kościstą dłoń, którą pani Madvig wyciągnęła na powitanie. Staruszka wyszarpnęła ją pośpiesznie.
- Co to za dziwne obyczaje? - spytała.
-Mówiłem ci, mamuśku, jestem dużym chłopcem... Dzięki, stary - zwrócił się do Paula - ale niedawno jadłem śniadanie. - Spojrzał na puste krzesło. - Gdzie Opal?
- Śpi - wyjaśniła pani Madvig. - Nie czuje się najlepiej.
Ned Beaumont skinął głową, po czym wbił wzrok w twarz Paula.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego?
- A skądże - zapewnił go blondyn. - Przetańczyła pół nocy, więc nic dziwnego, że boli ją głowa.
- Co z ciebie za ojciec! - oburzyła się pani Madvig. - Nie wiesz, kiedy córka jest niedysponowana?
Paul uśmiechnął się, mrużąc lekko oczy.
- Mamo, nie przy gościu... Co słychać, Ned?
Beaumont obszedł stół i usiadł na wolnym krześle.
- Bernie Despain dał wczoraj nogę z miasta - powiedział. - Razem z moją wygraną.
Paul Madvig uniósł brwi.
- Zostawił weksle podpisane przez Taylora Henry’ego - ciągnął Beaumont. - Na sumę tysiąca dwustu zielonych.
Madvig zmrużył powieki.
- Lee twierdzi, że w piątek zadzwonił do Taylora i dał mu trzy dni na skombinowanie forsy.
- Co za Lee? - zdziwił się Paul, pocierając ręką brodę.
- Dziewczyna Berniego.
- Aha. - Widząc, że Ned nie zamierza kontynuować rozmowy na ten temat, w końcu spytał: - Mówił, co będzie, jeśli Taylor się nie wywiąże?
- Nie wiem, Paul. - Ned Beaumont oparł łokieć o blat stołu i pochylił się w stronę blondyna. - Słuchaj, załatw, żeby mianowano mnie zastępcą szeryfa albo kimś w tym rodzaju.
- Czyś ty oszalał! - Madvig zamrugał zdumiony. - Po jaką cholerę?
- Zamierzam dopaść tego drania. Gwiazda szeryfa ułatwi mi zadanie.
Madvig spojrzał na niego z zatroskaniem.
- O co chodzi, Ned? - spytał po chwili.
- Oskubał mnie na trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców.
- Zgadza się - powiedział wolno Madvig - ale wczoraj też byłeś jakiś rozdrażniony, choć jeszcze nie wiedziałeś, że Bernie nawiał z miasta.
Beaumont machnął zniecierpliwiony ręką.
- Niecodziennie, mój drogi, natykam się na trupy - odparł. -Ale to teraz nieważne. Ważny jest Bernie. Dopadnę go. Muszę go dopaść. - Twarz miał bladą, wzrok zacięty; z głosu przebijał żar. - Słuchaj, Paul. Nie idzie mi o forsę, choć co tu dużo gadać, trzy dwieście pięćdziesiąt to kupa szmalu, ale tak samo bym zareagował, gdyby w grę wchodziło pięć dolców. Od dwóch miesięcy przegrywałem. To mnie, cholera, dołowało. No bo co jest wart człowiek, którego opuściło szczęście? Czułem się jak zbity pies. Ale wreszcie fortuna się do mnie uśmiechnęła. Wyprostowałem podkulony ogon, wypiąłem dumnie pierś, zacząłem patrzeć ludziom w oczy. Owszem, forsa się liczy, ale nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest przełamanie złej passy. Rozumiesz? Ciągłe przegrywanie wykańczało mnie psychicznie. I kiedy wreszcie zły los się ode mnie odwrócił, Bernie dał drapaka. Nie puszczę mu tego płazem. Nie będę znów chodził jak zbity pies. Za nic w świecie! Dopadnę skurwiela, czy mi pomożesz, czy nie!
Paul Madvig wyciągnął nad stołem potężną dłoń i poklepał napiętą twarz rozmówcy.
- Do diabła, Ned, przecież wiesz, że ci pomogę - rzeki. - Nie lubię, kiedy się wdajesz w takie historie, ale skoro musisz, to najlepiej zrobimy cię specjalnym oficerem dochodzeniowym w prokuraturze okręgowej. Twoim zwierzchnikiem będzie Farr, który na pewno w nic nie będzie ingerował.
Matka Paula wstała od stołu, z talerzami w kościstych rękach.
- Gdyby nie to, że obiecałam sobie nigdy nie wtrącać się do męskich spraw - oznajmiła surowym tonem - powiedziałabym wam, co o tym wszystkim myślę. Bóg jeden wie, w jakie wpakujecie się tarapaty i Bóg jeden wie, czy zdołacie się z nich wykaraskać.
Ned Beaumont uśmiechnął się szeroko. Dopiero kiedy staruszka wyszła z jadalni, jego twarz znów spoważniała.
- Załatwisz to teraz, tak żebym po południu miał już papiery? - spytał, zwracając się do Madviga.
- Jasne. - Madvig wstał. - Zaraz zadzwonię do Farra. Daj znać, gdybyś jeszcze czegoś potrzebował.
- W porządku.
Blondyn znikł za drzwiami. Po chwili zjawiła się June i zaczęła sprzątać ze stołu.
- Czy panna Opal śpi? - zapytał Ned.
Kiedy Murzynka wyszła, Beaumont wstał od stołu i zaczął przemierzać pokój. Policzki miał zarumienione, rozgrzane. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy Paul wrócił do jadalni.
Pokój Opal Madvig utrzymany był w niebieskiej tonacji. Dziewczyna, ubrana w opalizujący niebieski szlafrok, leżała na łóżku, wsparta o poduszki. Podobnie jak ojciec i babka była szczupła, wysoka, cerę miała jasną, różową, wręcz dziecięcą, oczy - tak jak oni - błękitne, choć teraz zaczerwienione od płaczu.
Na widok gościa odłożyła na tacę grzankę i wyciągnęła rękę.
Beaumont poklepał ją lekko po dłoni.
Bez słowa wsunął cygaro z powrotem do kieszeni i zrezygnował z nonszalanckiej pozy. Odwrócił się twarzą do dziewczyny i popatrzył na nią ze współczuciem.
- Wiem, mała. Życie jest paskudne - rzekł zachrypłym głosem.
Wytrzeszczyła niewinnie oczy.
- Ech, nie ma o czym mówić. Ból głowy prawie mi minął, a zresztą wcale nie był taki silny. - Zdołała się już opanować.
Ned uśmiechnął się ironicznie.
- Nie wygłupiaj się. Przecież znam cię nie od dziś - powiedział.
Opal zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Ned.
- O Taylora - odparł, przybierając surową minę.
- No tak. - Taca, która leżała na jej kolanach, zadrżała, lecz wyraz twarzy dziewczyny nie zmienił się. - Ale wiesz... właściwie to nie widzieliśmy się od kilku miesięcy, odkąd tata zakazał mi...
Ned Beaumont podniósł się z łóżka.
- W porządku. Cześć - rzucił przez ramię, kierując się do drzwi.
Opal nie zareagowała.
Beaumont wyszedł z pokoju i ruszył schodami na dół. W holu na parterze zastał Paula Madviga.
- Muszę jechać do biura w sprawie tych kontraktów kanalizacyjnych - powiedział blondyn. - Jak chcesz, podwiozę cię do prokuratury.
- Dobra.
Nagle doleciał ich z góry głos Opal.
- Ned! Hej, Ned!
- Słyszę! - zawołał Beaumont. - Jeśli się śpieszysz, nie czekaj na mnie - zwrócił się do blondyna.
Madvig spojrzał na zegarek.
- Niestety, muszę ruszać - powiedział. - Zobaczymy się wieczorem w klubie?
- Aha - mruknął Ned i udał się na górę.
Taca leżała teraz w nogach łóżka.
- Zamknij drzwi - poprosiła dziewczyna, a kiedy spełnił jej życzenie, przesunęła się, robiąc mu miejsce obok siebie. - Dlaczego tak nagle wyszedłeś?
- Bo mnie okłamałaś - odparł z powagą, siadając przy niej na posłaniu.
- Ja? - Wbiła niebieskie oczy w piwne oczy mężczyzny.
- Kiedy ostatni raz widziałaś się z Taylorem?
- Rozmawialiśmy... bo ja wiem? Kilka tygodni temu. - Była uosobieniem szczerości.
Ned Beaumont podniósł się i znów ruszył do wyjścia.
- W porządku - rzucił przez ramię, tak jak przedtem.
- Ned! - zawołała, gdy był już o krok od drzwi. - Dlaczego tak się nade mną znęcasz?
Odwrócił się powoli, nic po sobie nie okazując.
- Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi - rzekła z wyrzutem.
- Jesteśmy - przyznał obojętnie - ale trudno mi o tym pamiętać, kiedy mnie okłamujesz.
Wyciągnęła się bokiem na łóżku, oparła policzek o poduszkę i zaczęta płakać. Płakała bezgłośnie. Łzy ciekły na poszewkę, tworząc mokrą szarą plamę.
Ned cofnął się od drzwi, usiadł z powrotem na posłaniu, podniósł dziewczynę i przytulił do siebie. Przez kilka minut tkała w milczeniu, z twarzą wciśniętą w jego płaszcz, i wreszcie przytłumionym głosem spytała: - Wiedziałeś... wiedziałeś, że wciąż się z nim spotykam?
-Tak.
Poderwała się wystraszona.
- Tata też wiedział?
- Nie wiem. Chyba nie.
Położyła głowę na jego ramieniu i wyszeptała ochryple:
- Och, Ned, byłam z Taylorem wczoraj po południu. Pół dnia spędziliśmy razem!
Beaumont przytulił mocniej dziewczynę, ale nic nie powiedział.
- Jak myślisz, kto... kto go zabił? - spytała po chwili.
Zesztywniał. Opal podniosła głowę. W jej spojrzeniu nie było już śladu słabości.
- Czy wiesz, kto go zabił, Ned?
Beaumont zawahał się, po czym zwilżył wargi.
- Chyba tak - szepnął.
- Kto? Powiedz, kto! - zażądała.
Przez chwilę znów się wahał, unikając jej wzroku.
- Obiecasz, że będziesz trzymać język za zębami? - spytał w końcu.
- Tak - odparła szybko, ale zanim mężczyzna zdążył otworzyć usta, chwyciła go obiema dłońmi za ramię. - Nie! Poczekaj. Obiecam, jeśli dasz mi słowo, że mordercy nie ujdzie to płazem, że zostanie schwytany i ukarany.
- Nie mogę ci tego przyrzec, ani ja, ani nikt inny.
Patrzyła na Beaumonta, przygryzając wargę. Wreszcie powiedziała:
- No dobrze. Obiecuję. Kto?
- Czy Taylor mówił ci kiedykolwiek o tym, że ma dług u bukmachera, Berniego Despaina? Dług, którego nie może spłacić?
- Czy to właśnie ten... ten Bernie Despain...?
- Tak mi się zdaje. Przypomnij sobie, Opal, czy Taylor wspominał coś o długu?
- Wiedziałam, że ma jakieś kłopoty. Nie mówił jakie, wspomniał tylko, że pokłócił się z ojcem o forsę i że jest zdesperowany. To jego słowa.
- Nazwisko Despaina nie padło?
- Nie. Myślisz, że to on go zabił?
- Miał weksle wystawione przez Taylora na ponad tysiąc dolców. Wczoraj wieczorem wyjechał pośpiesznie z miasta. Cała policja go szuka. - Beaumont zniżył głos i patrząc na dziewczynę kątem oka, spytał: - Zrobiłabyś coś, żeby pomóc go schwytać?
- Oczywiście! Co?
- Wymyśliłem pewien drobny podstęp. To trochę lewa sprawa, ale bez tego mogą być trudności ze skazaniem Despaina. Jeśli jednak zabił Taylora i jeśli ty pójdziesz mi na rękę, wtedy już się nie wywinie.
- Zrobię wszystko, co chcesz.
Ned westchnął i zagryzł usta.
- No mów. Co mam zrobić? - spytała podniecona.
- Zdobyć dla mnie kapelusz Taylora.
- Co?
- Musisz zdobyć jakiś kapelusz Taylora - powtórzył. Na jego twarzy zakwitł rumieniec. - Dasz radę?
- Ale po co? - zdziwiła się.
- Po to, żeby załatwić Despaina. Na razie nic więcej nie mogę ci zdradzić. Więc jak?
- Postaram się, ale wołałabym, żebyś...
- Kiedy tam pójdziesz? - przerwał jej.
- Dziś po południu - rzekła. - Ale powiedz mi...
- Lepiej, żebyś jak najmniej wiedziała - oświadczył, ponownie przerywając jej w pół słowa. - I żeby jak najmniej osób o czymkolwiek wiedziało. Nie mów nikomu o naszej rozmowie. - Objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. - Naprawdę go, kwiatuszku, kochałaś, czy po prostu ze złości na ojca...
- Kochałam, Ned, naprawdę kochałam. - Zaczęła szlochać.
ROZDZIAŁ DRUGI
W kapeluszu, który nie całkiem na niego pasował, Ned Beaumont ruszył za bagażowym przez halę dworca Grand Central do wyjścia na Czterdziestej Drugiej, a następnie do stojącej nie opodal brązowej taksówki. Wręczył bagażowemu napiwek, wsiadł do wozu, podał kierowcy adres hotelu na rogu Broadwayu i Czterdziestej którejś, po czym zapalił cygaro; właściwie bardziej je żuł, niż palił. Taksówka wolno sunęła zatłoczoną ulicą. Ruch o tej porze był duży, bo wkrótce rozpoczynały się wieczorne przedstawienia.
Na skrzyżowaniu Czterdziestej Drugiej z Madison zielona taksówka skręciła na czerwonym świetle i wpadła na brązową, którą jechał Ned, wgniatając ją w zaparkowany przy krawężniku samochód. Beaumont poleciał w róg, posypało się na niego szkło.
Po chwili doszedł do siebie i wysiadł z uszkodzonego pojazdu. Wokół zaczął gromadzić się tłum. Beaumont zapewnił policjanta, że nic mu się nie stało, odpowiedział na kilka pytań, po czym odszukał na tylnym siedzeniu kapelusz, który nie całkiem na niego pasował, i włożył go na głowę. Przeniósł bagaż do innej taksówki, podał nowemu kierowcy adres hotelu i przez resztę drogi siedział wciśnięty w kąt, próbując opanować dreszcze.
Meldując się w hotelu, zapytał, czy nie ma dla niego poczty. Recepcjonista wręczył mu dwie kartki z wiadomościami przekazanymi telefonicznie oraz dwie zaklejone koperty bez znaczków.
Na górze Ned powiedział boyowi, który wniósł jego walizki do pokoju, żeby przyniósł mu półlitrową butelkę whisky. Kiedy boy wyszedł, Ned przekręcił klucz w zamku i rzucił okiem na kartki, które trzymał w ręce. Na obu widniała dzisiejsza data, choć różne godziny: szesnasta pięćdziesiąt i dwudziesta zero pięć. Spojrzał na zegarek. Była za kwadrans dziewiąta.
Pierwsza wiadomość brzmiała: W „Gargoyle”, druga: W „Tom & Jerry's”. Zadzwonię później. Obie podpisane były: Jack.
Rozerwał kopertę. W środku znajdowały się dwa arkusze papieru, z wczorajszą datą, pokryte zamaszystym charakterem pisma.
Zatrzymała się w hotelu „Matin”, w pokoju 1211, pod nazwiskiem Eileen Dale z Chicago. Z dworca kilkakrotnie telefonowała. Potem spotkała się z mężczyzną i kobietą mieszkającymi na Wschodniej Trzydziestej. Razem łazili po różnych spelunach. Pewnie go szukali, ale bez powodzenia. Jestem w pokoju 734. Aha, facet i kobieta nazywają się Brookowie.
Kartka w drugiej kopercie, pokryta tym samym charakterem pisma, miała dzisiejszą datę.
Widziałem się rano z Dewardem. Twierdzi, że nic nie wie, jakoby Bemie Despain przyjechał do Nowego Jorku. Zadzwonię później.
Wiadomości w obu kopertach również były podpisane Jack.
Ned Beaumont wziął prysznic, wyjął z walizki świeżą bieliznę, ubrał się i właśnie zapalał cygaro, kiedy rozległo się pukanie. Otworzył drzwi i zapłacił boyowi za whisky, po czym przyniósł sobie z łazienki dzbanek z wodą, przysunął krzesło do okna i usiadł. Siedział tak, paląc, pijąc i spoglądając w dół na ulicę, dopóki nie zadzwonił telefon.
- Halo? - powiedział. - Tak, Jack... Niedawno... Gdzie..? Dobra... Już ruszam.
Pociągnął ze szklanki jeszcze jeden haust, po czym włożył kapelusz, który nie całkiem na niego pasował, narzucił płaszcz, poklepał się po kieszeni, jakby sprawdzając jej zawartość, zgasił światło i wyszedł z pokoju.
Było dokładnie dziesięć po dziewiątej.
Ned Beaumont skręcił w bok z Broadwayu i doszedłszy do dużego, lśniącego neonu „Tom & Jerry’s”, który ciągnął się pionowo wzdłuż fasady budynku, pchnął podwójne, szklane drzwi wahadłowe. Znalazł się w wąskim korytarzu. Po lewej ręce miał kolejne drzwi, też wahadłowe, ale pojedyncze, prowadzące do niedużej sali restauracyjnej.
Szczupły, młody mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej, dość przystojnej twarzy, wstał od stolika w rogu sali i skinął na Beaumonta. Ned ruszył w jego stronę.
- Cześć, Jack - powiedział.
Uścisnęli sobie ręce i Jack Rumsen od razu przystąpił do sedna.
- Dziewczyna i Brookowie są na piętrze. Usiądź tyłem do schodów, to cię nie zauważą. Ja będę obserwował drzwi; dam ci znak, gdyby chcieli wyjść albo gdyby on się nagle pojawił. Na szczęście, jest tu sporo ludzi, więc mała szansa, żeby cię dojrzał.
Beaumont usiadł.
- Czekają na niego? - spytał.
- Nie mam pojęcia. - Jack wzruszył ramionami. - Ale na coś czekają. Jesteś głodny? Bo na dole trunków nie podają.
- Chętnie bym się napił! Może usiądźmy na górze, tak żeby nas nie widzieli.
Jack popatrzył zdziwiony na Neda Beaumonta, po czym odwrócił wzrok.
Ned obrócił się na krześle; obserwował Rumsena, gdy ten szedł po schodach na górę, a potem uważnie wpatrywał się w nie, dopóki go ponownie nie ujrzał. Jack zatrzymał się na drugim stopniu i skinął na Beaumonta.
- Najdalszy stolik jest pusty - powiedział, kiedy Ned się zbliżył. - Dziewczyna siedzi plecami do przejścia, więc będziesz miał okazję przyjrzeć się Brookom.
Ruszyli na górę. Część barowa - z każdym stolikiem oddzielonym półtorametrowym, drewnianym przepierzeniem - mieściła się na prawo od schodów. Najpierw jednak zajrzeli do części restauracyjnej, do której prowadziło wejście zwieńczone szerokim lukiem.
Beaumont odszukał wzrokiem Lee Wilshire. Dziewczyna ubrana była w beżową sukienkę bez rękawów, na głowie miała brązowy kapelusz. Brązowe futerko leżało przerzucone przez oparcie krzesła. Przeniósł spojrzenie na towarzyszącą jej parę. Po lewej ręce Lee siedział blady, czterdziestokilkuletni typ o wystającej brodzie i krogulczym nosie, na wprost niej - pulchna, roześmiana kobieta o szeroko rozstawionych oczach i rudych włosach.
Po chwili obaj mężczyźni wycofali się do upatrzonego stolika i usiedli naprzeciw siebie. Ned, zwrócony plecami do sali restauracyjnej i wciśnięty w róg, żeby jak najlepiej skryć się za drewnianym przepierzeniem, zdjął kapelusz, ale pozostał w płaszczu.
Do stolika podszedł kelner. Ned zamówił whisky. Jack poprosił o dżin z tonikiem, po czym otworzył paczkę papierosów, wyjął jednego i zaczął go obracać w palcach, przyglądając mu się z uwagą.
- Nie chcę się wtrącać, Ned, bo pewnie wiesz, co robisz - rzekł. - Ale to naprawdę nie jest dobre miejsce, żeby załatwiać z nim porachunki, zwłaszcza jeśli ma tu przyjaciół.
- A ma?
Jack Rumsen wetknął papierosa w kącik ust.
- Skoro ci troje na niego czekają, to znaczy, że często tu bywa. - Papieros drgał rytmicznie przy każdym słowie.
Kelner postawił przed nimi szklanki. Ned wypił whisky jednym haustem i skrzywił się.
- Ale rozcieńczona!
- Taką tu podają. - Jack pociągnął łyk dżinu, zapalił papierosa i pociągnął kolejny łyk.
- Rozprawię się z draniem, jak tylko się pojawi.
- W porządku. - Śniada, przystojna twarz Rumsena była nieprzenikniona. - Co mam robić?
- Nic. Sam sobie poradzę - odparł Ned i ruchem ręki przywołał kelnera.
Zamówił podwójną szkocką. Jack poprosił o jeszcze jeden dżin z tonikiem; nie oponował, kiedy kelner sprzątnął mu sprzed nosa do połowy opróżnioną szklankę i postawił nową. Pił wolno, małymi łykami, nie nadążając za Beaumontem, który wypił szkocką błykawicznie, a potem szybko zamówił trzecią i czwartą.
Nagle na schodach ukazał się Bernie Despain.
Jack, który je bacznie obserwował, rozpoznał znajomą sylwetkę bukmachera i trącił pod stołem Beaumonta. Ned podniósł wzrok znad pustej szklanki; jego spojrzenie zrobiło się zimne. Położył obie ręce na stole, dźwignął się i wyłonił zza przepierzenia.
- Oddaj mi forsę, Bernie - powiedział, stając naprzeciw Despaina.
Mężczyzna, który szedł po schodach za Despainem, wysunął się przed niego i z całej siły huknął Neda pięścią w brzuch. Facet był niski, ale szeroki w barach, a pięści miał jak bochny chleba.
Beaumont poleciał do tyłu i uderzył plecami o drewniane przepierzenie. Zgiął się wpół, nogi zrobiły mu się miękkie jak z wary, ale nie upadł na ziemię. Przez chwilę opierał się o przepierzenie, wodząc wkoło szklanym wzrokiem; jego twarz przybierała coraz bardziej zielony odcień. Wreszcie wybełkotał kilka niezrozumiałych słów i ruszył w kierunku schodów.
Blady i bez kapelusza, zszedł na dół, zataczając się co krok. Przemaszerował przez salę restauracyjną na parterze, pchnął drzwi wejściowe i zwymiotował do rynsztoka, po czym dowlókł się do stojącej nie opodal taksówki, wsunął się na tylne siedzenie i podał kierowcy adres w Greenwich Village.
Wysiadł przed niepozornym budynkiem i ruszył w dół po brązowych, kamiennych schodkach do otwartych drzwi sutereny; ze środka sączyło się światło i dochodził zgiełk. Po chwili Ned znalazł się w podłużnym pomieszczeniu. Dwaj barmani w białych fartuchach obsługiwali klientów siedzących przy sześciometrowym barze, a dwaj kelnerzy gości przy stolikach.
- Patrzcie kto przyszedł! - zawołał łysiejący barman na widok Beaumonta. Odstawił wysokie naczynie, w którym przygotowywał różowy koktajl, i pochylając się nad ladą, wyciągnął na powitanie mokrą łapę.
- Cześć, Mack - powiedział Ned, podając mu swoją.
Jeden z kelnerów też przyszedł się przywitać, a po nim gruby, rumiany Włoch o imieniu Tony. Kiedy uścisnęli sobie dłonie, Ned oznajmił, że chętnie by się czegoś napił. Sięgnął do kieszeni po pieniądze.
Dwie dziewczyny wstały od stolika na końcu sali.
Beaumont przeprosił na moment Tony’ego i skierował się w ich stronę. Wyściskały go serdecznie, zasypując pytaniami, po czym przedstawiły mu swoich towarzyszy i przysunęły do stolika dodatkowe krzesło.
Ned usiadł, odpowiedział, że nie, nie wrócił na stałe do Nowego Jorku, jest tu tylko z krótką wizytą i owszem, już zamówił drinka, podwójną szkocką.
Tuż przed trzecią opuścili bar Tony’ego i udali się do identycznego lokalu trzy przecznice dalej, usiedli przy identycznym stoliku i zamówili identyczne trunki jak te, które pili wcześniej.
O wpół do czwartej jeden z mężczyzn wstał od stolika i wyszedł. Z nikim się nie pożegnał, nikt nie próbował go zatrzymać. Ned wyszedł dziesięć minut później, wraz z resztą towarzystwa. Na rogu ulicy złapali taksówkę. Mężczyzna i jedna z dziewczyn wysiedli przed hotelem w pobliżu Washington Square. Ned z drugą, niejaką Fedink, pojechał dalej, do jej mieszkania na Siedemdziesiątej Trzeciej.
W mieszkaniu było gorąco. Kiedy otworzyli drzwi, powitał ich podmuch ciepłego powietrza. W salonie, trzy kroki za progiem, dziewczyna zwaliła się na podłogę.
Ned Beaumont zamknął drzwi i próbował ją obudzić, ale spala twardo. Z trudem dowlókł ją do sypialni i położył na obitym kwiecistą tkaniną tapczanie. Zdjął z dziewczyny wierzchnie ubranie, przykrył ją kocem, uchylił okno, po czym przeszedł do łazienki i zaczął wymiotować. Kiedy skończył, wrócił do salonu, wyciągnął się w płaszczu na kanapie i zapadł w sen.
Tuż przy jego głowie rozległ się terkot. Ned otworzył oczy, spuścił nogi na podłogę i rozejrzał się po pokoju. Kiedy zobaczył aparat telefoniczny, uspokoił się, przymknął powieki i opadł z powrotem na kanapę.
Terkot nie ustawał. Ned jęknął, ponownie otworzył oczy i przez chwilę szamotał się, usiłując uwolnić spod siebie lewą rękę. Przysunął nadgarstek do twarzy i mrużąc oczy spojrzał na zegarek. Szkiełko było stłuczone, wskazówki nie poruszały się; stanęły o jedenastej czterdzieści osiem.
Znów zaczął się przewracać z boku na bok, aż w końcu wsparł się na lewym łokciu podtrzymując ręką głowę. Telefon nie przestawał dzwonić. Ned rozejrzał się wokoło mętnym, otępiałym wzrokiem. W pokoju paliły się światła. Przez uchylone drzwi sypialni dostrzegł kawałek tapczanu i przykryte kocem nogi Fedink.
Jęcząc, usiadł na kanapie, po czym przejechał ręką po ciemnych, potarganych włosach i przycisnął obie dłonie do skroni. Wargi miał suche, jakby zeskorupiałe. Oblizał je i skrzywił się z niesmakiem. Wstał, pokasłując, ściągnął rękawiczki, płaszcz, rzucił je na kanapę i przeszedł do łazienki.
Następnie skierował się do sypialni i popatrzył na wyciągniętą na tapczanie postać. Fedink spała jak suseł, z twarzą wtuloną w poduszkę; jedną rękę, wystającą z niebieskiego rękawa, trzymała zgiętą nad głową. Terkot wreszcie ucichł. Ned poprawił krawat i wrócił do salonu.
Zobaczył trzy papierosy w otwartym pudełku na stole.
- Bezczelny typ - mruknął do siebie pod nosem, częstując się jednym; przypalił go zapałką i udał się do kuchni.
Wycisnął sok z czterech pomarańczy, wypił go, po czym zaparzył i wypił dwie filiżanki kawy. Kiedy wyszedł z kuchni, dziewczyna zapytała płaskim, smętnym głosem: - Gdzie Ted? - Po tej stronie twarzy, która nie przylegała do poduszki, powiekę miała uniesioną.
Ned Beaumont zbliżył się do tapczanu.
- Jaki Ted?
- No, ten facet, mój narzeczony.
- Nie mam pojęcia. Nawet nie wiedziałem, że jesteś zaręczona.
Fedink ziewnęła szeroko; po chwili zamknęła usta z nieprzyjemnym mlaśnięciem.
- Która godzina?
- Diabli wiedzą. Ale już świta.
- Zachowałam się jak najgorsza dziwka. - Potarła twarz o kwiecistą poduszkę. - Obiecałam wczoraj Tedowi, że za niego wyjdę, a potem wróciłam do domu z pierwszym lepszym łachudrą, jaki się nawinął. - Zacisnęła palce, po czym je rozprostowała. - Czy przynajmniej jestem u siebie? - spytała nagle.
- Nie wiem, miałaś klucze... - odparł Ned. - Chcesz soku pomarańczowego albo kawy?
- Nie, do jasnej cholery! Chcę tylko umrzeć. Możesz coś dla mnie zrobić, Ned? Zjeżdżaj stąd i więcej nie wracaj.
- To będzie trudne, ale postaram się. - Włożył płaszcz, rękawiczki, wyciągnął z kieszeni pomiętą, ciemną czapkę, którą nasadził na głowę, i opuścił mieszkanie.
Pół godziny później wszedł do hotelu, ale zamiast udać się do siebie, skierował się do pokoju 734. Zastukał. Wkrótce usłyszał zaspany głos Jacka Rumsena:
- Kto tam?
- Beaumont - odparł.
Jack otworzył drzwi, zapalił światło. Był bosy, w piżamie w zielone grochy, spojrzenie miał ociężałe, twarz zaróżowioną od snu. Ziewnął, po czym skinął głową i wrócił do łóżka. Wyciągnięty na wznak, przez chwilę wpatrywał się w sufit i wreszcie, nie okazując zbytniego zainteresowania, spytał: - No i jak się czujesz?
Ned zamknął drzwi, stanął na środku pokoju i wbił ponure spojrzenie w postać na łóżku.
- Co się działo po moim wyjściu? - zapytał.
- Nic. - Jack ponownie ziewnął. - Chyba że chodzi ci o to, co ja zrobiłem? - Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: - Zszedłem na dół i czatowałem po drugiej stronie ulicy. Po jakimś czasie zobaczyłem Despaina z tą dziewczyną i facetem, który ci przyłożył. Pojechali na Czterdziestą Ósmą do Buckman Building. Tam się Despain ukrywa, w mieszkaniu 938, które wynajął na nazwisko Barton Dewey. Czekałem do po trzeciej, a potem się zmyłem. Nie widziałem, aby którekolwiek z nich wychodziło, chyba że mnie przechytrzyli. - Wskazał brodą w róg pokoju. - Na krześle leży twój kapelusz. Pomyślałem sobie, że się nim zaopiekuję.
Wsuwając do kieszeni pomiętą, ciemną czapkę, Beaumont podszedł do krzesła, wziął kapelusz, który nie całkiem na niego pasował, i nasadził na głowę.
- Na stole jest butelka dżinu - powiedział Jack. - Jeśli chcesz...
- Nie, dzięki - odparł Ned. - Słuchaj, masz spluwę?
Jack przestał wpatrywać się w sufit. Usiadł na łóżku, przeciągnął się, ziewnął po raz trzeci.
- A co zamierzasz? - spytał z uprzejmym zainteresowaniem.
- Odwiedzić Despaina.
Jack podciągnął kolana pod brodę. Siedział lekko pochylony do przodu, spoglądając na koniec łóżka.
- Chyba nie powinieneś, nie teraz.
- Muszę, i to właśnie teraz.
Ton, jakim to Ned powiedział, sprawił, że Rumsen podniósł na niego oczy. Ujrzał twarz o niezdrowym, żółtawoszarym odcieniu, spojrzenie mętne, oczy przekrwione, zmrużone tak, że nie widać było białek, wargi suche i jakby nieco spuchnięte.
- Nie spałeś całą noc? - spytał.
- Trochę się zdrzemnąłem.
- Skacowany?
- Tak. To co z tą spluwą?