Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lady Daisy Bristol straciła męża i samotnie wychowuje syna. Jest zamożna, ale grozi jej utrata całego majątku. Aby go zachować, zgodnie z testamentem musi wkrótce wyjść za mąż.
Czas ucieka, a Daisy ma już dość natrętnych zalotników, którzy w Londynie nie odstępują jej na krok. Postanawia napisać do dawnego ukochanego, kapitana marynarki Spiveya, aby zaproponować spotkanie. Ma nadzieję, że ich uczucia odżyją, kiedy tylko się spotkają.
W oczekiwaniu na odpowiedź Daisy wyjeżdża do jednej ze swoich posiadłości w Szkocji.
Na miejscu poznaje intrygującego Caileana MacKenziego. Daisy i Cailean zbliżają się do siebie, a wkrótce zaczyna rodzić się między nimi poważniejsze uczucie. Wtedy w posiadłości Daisy niespodziewanie pojawia się kapitan Spivey…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Tłumaczenie:
Balhaire, Szkocja, 1742
Powóz jęknął i zadrżał, podskakując na kolejnym wykrocie. Podróżni obijali się o poduszki. Mały lord Chatwick, szary na twarzy, niespokojnie opierał się o ścianę.
– Moje biedactwo – użaliła się jego matka, lady Daisy Chatwick, gładząc go po głowie.
– Od samego początku mówiłam, że dziecko rozchoruje się podczas tak pełnej niewygód podróży. Mam nadzieję, że szybko dojdzie do siebie – oświadczyła jej kuzynka, panna Belinda Hainsworth ze zwykłym sobie optymizmem.
– Czuję się dobrze, kiedy nie jedziemy – wymamrotał Ellis.
– Drogi chłopcze, tak ci się tylko wydaje. – Belinda uśmiechnęła się smutno, jakby Ellis wskutek podróży stracił władze umysłowe i nie potrafił się rozeznać we własnych uczuciach. Zerknęła na Daisy. – Chyba nie jest jeszcze za późno, żeby zawrócić i oszczędzić sobie tej mordęgi?
Owszem, było za późno. Zdawało się, że podróżują już całą wieczność. Od celu dzieliło ich zaledwie kilka mil.
– Za późno – stwierdziła Daisy i przymknęła oczy. Obawiała się, że ze złości i zmęczenia lada chwila eksploduje i rozpadnie się na milion kawałków. Podróżowali już przeszło trzy tygodnie: najpierw z Londynu do Liverpoolu, następnie przemierzyli wzburzone morze na pokładzie statku, by dotrzeć do Szkocji, a potem z chorującym synem i zrzędliwą kuzynką brnęli dalej powozem przez błotniste, podmokłe wioski pełne dziwnie ubranych ludzi, małych krów i szczekających psów.
– Wydajesz się zirytowana, Daisy.
Daisy otworzyła oczy.
– Tak, jestem zirytowana. Mam już powyżej uszu jazdy tym powozem i poczuję niewymowną ulgę, kiedy wreszcie będę mogła zdjąć ten przeklęty gorset – parsknęła i z ciężkim westchnieniem przycisnęła rękę do boku, gdzie gorset wbijał się w żebra.
W tej właśnie chwili powóz znowu podskoczył i przechylił się na prawo. Gorset wbił się w bok Daisy jeszcze boleśniej. Jej syn z głośnym jękiem upadł na nią, a Belinda z okrzykiem uderzyła o ścianę powozu.
– Na litość boską! – krzyknęła Daisy.
– Lady Chatwick! – zawołał ktoś z zewnątrz i drzwi otworzyły się. – Czy nic się pani nie stało?
– Nic nam nie jest. Czy koło się złamało?
– W rzeczy samej – odpowiedział towarzysz podróży, sir Nevis, wyciągając z powozu jej syna.
– I co my teraz zrobimy? – lamentowała Belinda, ostrożnie wysiadając na zewnątrz. – Przecież nie mamy narzędzi, żeby to naprawić. Będziemy musieli rozbić tu obóz!
– Spróbujemy jakoś naprawić – odrzekł sir Nevis, wyciągając rękę do Daisy.
Stanęła na twardej ziemi i poprawiła gorset, na ile się dało, a potem pochyliła się nad kołem. Szprycha była złamana i koło przechylało się na bok. Woźnica i jego pomocnik szybko wyprzęgali konie.
– Musimy podnieść powóz, żeby koło całkiem nie pękło – powiedział sir Nevis i popatrzył na trzech mężczyzn, których wynajęli w porcie jako eskortę na podróż do Auchenard. Mówił, że to Gordonowie, członkowie potężnego klanu. Daisy nie miała pojęcia, jak daleko sięga władza Gordonów, ale tych trzech nie podobało jej się od samego początku. Chudzi jak szczapy, w znoszonych, brudnych ubraniach, przypominali uliczników gapiących się na słodycze na wystawie sklepu. Lubili whisky i nie miała pojęcia, czy mówią po angielsku, bo rzadko w ogóle się odzywali, a kiedy już się to zdarzyło, mieli tak mocny akcent, że i tak nic nie rozumiała. Teraz stali z boku, patrząc z niechęcią na złamaną szprychę.
– Może zechciałaby pani schronić się pod tymi drzewami razem z jego lordowską mością – powiedział sir Nevis, wskazując na miejsce o kilka stóp od powozu. – To może trochę potrwać.
Daisy westchnęła ze znużeniem. Podróże powozem nie były dla niej pierwszyzną i wiedziała, że naprawa może zająć cały dzień. Rozejrzała się dookoła. Nawet pióra, którymi ozdobiony był dach ich powozu, więdły z upału. Nie widziała wokół żadnego schronienia. Na wiele mil dookoła nie było nic oprócz wzgórz i chmar komarów.
Ellis przykucnął i zaczął się przyglądać kamieniom. Jego twarz odzyskała nieco kolorów.
– Zobacz, mamo! – zawołał, wyciągając w jej stronę jakiś kamień. – To piryt!
– Naprawdę? – Pochyliła się i spojrzała na żółtawą skałę. – Chyba rzeczywiście – zgodziła się, choć nie miała pojęcia, co to takiego. Obejrzała się przez ramię na swój orszak: trzech służących, nauczyciel, sir Nevis i jego służący, pan Bellows, który towarzyszył im z Londynu razem z dwoma woźnicami, kilka wozów pod opieką pana Greena, wyładowanych skrzyniami i kuframi, a także mniejszy powóz, w którym jechał pan Green i pokojówka. Wyglądało to tak, jakby ciągnęła za sobą przez szkockie wyżyny tabor cygański.
Kątem oka zauważyła jakiś ruch nad jeziorem. To byli Gordonowie. No tak, oczywiście, umieli pływać. Zmywali z siebie brud, gdy jej ludzie męczyli się w pełnym słońcu, żeby nareperować koło. Ile właściwie zapłaciliśmy tym łajdakom? – zastanawiała się.
– Absolutnie nie możemy tu zostać – stwierdziła Belinda, wachlując się ręką. – Nie ma się tu gdzie schronić! Jesteśmy wydani na łaskę dezerterów i złodziei.
– Belindo, przestań, na litość boską – powiedziała Daisy ze znużeniem. – Nie zniosę już więcej twoich narzekań. Nic nie możemy na to poradzić, że się tu znaleźliśmy. Przecież nie umrzemy. Nic nam się nie stanie. Nie napadną na nas żadni rabusie!
Przed laty, gdy Daisy wychodziła za mąż, obiecała ciotce ze strony matki, która leżała na łożu śmierci, że zaopiekuje się Belindą. Matka Daisy już nie żyła i nie miał jej kto doradzić. Oczywiście kierował nią szczery zamiar zatroszczenia się o towarzyszkę zabaw z dzieciństwa, nie zdawała sobie jednak sprawy, jak marudną istotą jest jej kuzynka, dopóki nie zamieszkały pod jednym dachem.
Belinda nie odpowiedziała. Patrzyła na coś za plecami Daisy.
– O co chodzi tym razem? – westchnęła Daisy z desperacją. – Maruderzy? – Odwróciła się, żeby sprawdzić, co przyciągnęło uwagę Belindy, i serce jej zamarło. W ich stronę ze wzgórza zjeżdżało galopem pięciu jeźdźców w szkockich strojach.
– To nie są maruderzy – powiedziała Belinda drżącym głosem. – To przemytnicy. Słyszałam, że ukrywają się w tych górach.
Daisy poczuła, że brakuje jej powietrza w płucach. Rozległ się okrzyk, gdy cała grupa dostrzegła jeźdźców. Wszyscy ruszyli biegiem, zbierając swoje rzeczy i kryjąc się za wozami.
– Lady Chatwick! – wykrzyknął sir Nevis. – Proszę się ukryć w powozie!
Wyciągnął szpadę i obydwaj z panem Bellowsem stanęli na rozstawionych nogach, zwróceni twarzą do przeciwników i gotowi na walkę. Belinda pociągnęła Ellisa do powozu. Ale Daisy nawet nie drgnęła, zbyt ogłuszona, by się poruszyć, zupełnie sparaliżowana strachem i podnieceniem. Miała ochotę krzyczeć z przerażenia albo roześmiać się histerycznie z absurdalności sytuacji. Rzeczywiście zostali napadnięci przez szkockich rabusiów! Tę właśnie katastrofę Belinda od początku prorokowała.
Obróciła się na pięcie, żeby przywołać trzech Gordonów, ale nie było ich już widać na brzegu jeziora. Uciekli. Uciekli! Serce podeszło jej do gardła i znowu spojrzała w stronę jeźdźców, spodziewając się chyba, że zobaczy Gordonów u ich boku.
Szkoci ściągnęli wodze i zbliżali się do nich ostrożnie. Jeden z jeźdźców wyglądał na kobietę. Szturchnęła stępaka i wysunęła się przed pozostałych. Banda rabusiów nie byłaby chyba dowodzona przez kobietę? Może nie było tak źle, jak się wydawało.
Naraz Daisy ogłuszył huk muszkietu. Padła na ziemię i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że to pan Bellows wystrzelił. Chybił jednak i kula utkwiła w drzewie na prawo od Szkotów.
Jeden z jeźdźców popędził konia do przodu i pochwycił uzdę stępaka, nim ten zdążył stanąć dęba.
– Na Boga, odłóż tę broń! – wykrzyknął po angielsku. – Do diabła, chłopcze, mógłbyś kogoś zabić, nie rozumiesz?
Pan Bellows wycelował w niego lufę muszkietu.
– Nie rozmawiamy z rabusiami ani z jakobitami, sir! Proszę stąd odjechać, bo teraz będę celował między pańskie oczy!
Daisy odzyskała władzę w nogach i pobiegła w stronę powozu, żeby poszukać schronienia w środku, zatrzymała się jednak przy drzwiach i zerknęła nad ławką woźnicy, gdy następny mężczyzna podjechał do pierwszego i powiedział coś po szkocku.
Tamten odpowiedział cicho. Dwaj ich towarzysze zaśmiali się, ale ten pierwszy zachował powagę. Siedział dumnie wyprostowany na koniu, ze stoickim wyrazem twarzy mierząc przenikliwym spojrzeniem sir Nevisa i pana Bellowsa. Wydawał się o głowę wyższy od pozostałych. Miał szerokie ramiona, mocną szczękę i gęste ciemnorude włosy związane na karku. Na widok jego męskiej urody krew w żyłach Daisy popłynęła szybciej. Ten mężczyzna wydawał się zarazem przerażający i fascynujący, a także ogromnie silny. Wyglądał, jakby to on osobiście wyrzeźbił te wzgórza z granitu. Zrobiło jej się gorąco i zabrakło jej tchu.
Odezwał się do kobiety, która gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę i odrzekła coś podniesionym głosem.
– Rób, co ci mówię, dziewczyno – rzekł z niewzruszonym spokojem. – Tylko ludzie pełni lęku strzelają bez ostrzeżenia i chybiają.
Kobieta wymamrotała coś pod nosem, ale zawróciła stępaka i stanęła za plecami trzech towarzyszy.
Przywódca szturchnął swojego konia i wysunął się naprzód, nie spuszczając wzroku z pana Bellowsa i jego strzelby.
– Nie podchodź bliżej! – wrzasnął pan Bellows i rozejrzał się. – Gordonowie, gdzie jesteście? Zróbcie coś!
Tamten zaśmiał się.
– Gordonowie nic wam teraz nie pomogą, chłopcze.
Jeden z jeźdźców znów coś mruknął i pozostali wybuchnęli śmiechem. Zupełnie się nie boją strzelby pana Bellowsa ani tego, że ich przeciwnicy mają przewagę liczebną, pomyślała Daisy. Wydawali się rozbawieni.
Przywódca naraz spojrzał w lewo, czujny jak kot. Daisy powiodła wzrokiem w tę stronę i zauważyła, że woźnice skupili się wokół jednego z wozów, trzymając w rękach muszkiety.
– Nie jesteśmy rabusiami – powiedział szorstko. – Odłóżcie te strzelby, dobrze? Nie mam ochoty zabijać w takie ładne popołudnie.
Zeskoczył z konia. Wszyscy wokół Daisy cofnęli się o krok, ona jednak stała jak wmurowana. Dobrze wiedziała, że powinna poszukać schronienia, ukryć gdzieś Ellisa, znaleźć jakieś narzędzie, którym mogłaby się bronić, ale nie potrafiła oderwać wzroku od tego mężczyzny. Nie był przystojny w konwencjonalny sposób. Owszem, nie był również brzydki, ale to, co ją zafascynowało, to była atmosfera, jaka wokół niego panowała. Emanował pewnością siebie. Miał na sobie kilt, a na nogach coś w rodzaju pończoch w czerwono-białą kratę. Pod kolanami podtrzymywały je podwiązki. Był wysoki i szczupły, ale zarazem mocno zbudowany. Golił się gładko, długie włosy związał luźno na karku. Gdyby znajdowali się w jakimś innym miejscu, Daisy sięgnęłaby po wachlarz, bo z wrażenia nogi się pod nią uginały. Zdumiewała ją reakcja na tego mężczyznę. Z tego, co wiedziała, zapewne był mordercą, przemytnikiem i złodziejem, a jednak nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek ktoś tak ją zaintrygował.
Zdjął rękawiczki, wsunął je między fałdy pledu i miękkim, swobodnym krokiem podszedł do pana Bellowsa. Sir Nevis krążył dokoła z uniesioną szpadą, gotów do ataku.
– Mi Diah, popatrzcie tylko na mnie – powiedział Szkot. – Czy dama i dżentelmen w skórzanych butach rabują podróżnych? Tutaj, gdzie prawie nikt nie mieszka? – Zatoczył krąg mocnym ramieniem. – Nie jesteśmy jakobitami ani rabusiami, ale gdybyśmy byli, trzymalibyśmy się drogi do Inverness, a nie tej, gdzie rzadko ktoś przejeżdża.
Daisy uznała, że to rozsądne wyjaśnienie. Chciała mu wierzyć, ale z natury była pragmatyczką i intuicja ostrzegała ją, że cała ta sytuacja mogła zostać ukartowana. Może Gordonowie specjalnie ich tu przyprowadzili, żeby tamci mogli ich okraść? Serce znów zabiło jej szybciej, a dłonie zwilgotniały. Nie próbowała się jednak ukrywać. Okrążyła powóz, za którym pan Bellows wciąż przykucał, celując w Szkota z muszkietu.
– Naszym obowiązkiem jest chronić lady Chatwick i jej syna i nie zawaham się oddać życia za ich bezpieczeństwo, jeśli będzie to konieczne, sir! Proszę nie podchodzić bliżej! – Ręce pana Bellowsa zadrżały.
Jeśli Szkoci byli w zmowie z tymi przeklętymi Gordonami, to lada chwila będą mieli przewagę liczebną. Daisy zastygła z przerażenia, gdy wyobraziła sobie tuziny górali zbiegających ze wzgórz.
– Chcemy wam tylko pomóc! – powiedział Szkot. Jego akcent nie był tak mocny jak akcent Gordonów, a właściwie wydawał się zupełnie angielski. Podniósł ręce do góry, pokazując, że jest nieuzbrojony. – Nie mamy zamiaru was skrzywdzić, daję na to moje słowo jako Szkot i jako dżentelmen. – Wydawał się zupełnie obojętny, tylko trochę zniecierpliwiony, jakby chciał mieć to wreszcie za sobą.
– Sądzisz, że ci uwierzymy? – parsknął pan Bellows.
– Cóż, komu by się chciało ciągnąć tą drogą tyle pudeł i kufrów?
Jeden z jeźdźców za plecami Szkota powiedział coś w ich języku i pan Bellows nieopatrznie spojrzał w tę stronę. Szkot błyskawicznie znalazł się przy nim i wyrwał mu muszkiet z ręki. Daisy krzyknęła ostrzegawczo. Szkot obrócił broń w ręku, jakby chciał sprawdzić, czy dobrze leży.
– Może teraz powiesz swoim towarzyszom, żeby odłożyli broń – zasugerował ze śmiertelnym spokojem.
Daisy obawiała się, że lada chwila będzie musiała walczyć o bezpieczeństwo syna, i desperacko zastanawiała się, co powinna zrobić. Pochwycić Ellisa i uciekać w stronę jeziora? Zerknęła na powóz, w którym siedział chłopiec, i zauważyła, że pan Green ukradkiem podnosi lufę muszkietu. Pan Green, jej zarządca, który jeszcze nigdy w życiu nie strzelił do człowieka!
– Nie! – wykrzyknęła z desperacją. – Proszę, róbcie wszyscy to, co wam każe!
Szkot nie spuszczał wzroku z sir Nevisa.
– Niech pan posłucha damy.
– Bardzo panią proszę, niech pani wsiada do powozu – odkrzyknął sir Nevis.
– Gdyby ci ludzie chcieli nas obrabować, już by to zrobili. – Daisy próbowała okrążyć powóz i potknęła się o koleinę. – Myślę, że on mówi prawdę.
– Wreszcie głos rozsądku – powiedział Szkot.
Daisy w żadnym razie nie czuła się rozsądna. Nie miała pojęcia, jakie były zamiary tych ludzi, i kierowała nią tylko szaleńcza nadzieja, że uda się uniknąć rozlewu krwi.
– Proszę, panie Nevis, niech pan każe swoim ludziom opuścić broń. Nie chcemy żadnych kłopotów.
Sir Nevis buntowniczo wysunął podbródek, ale obrócił się nieco i skinął na pozostałych. Powoli i ostrożnie opuścili muszki.
Szkot uśmiechnął się krzywo, obrócił broń w dłoni kolbą do przodu i oddał panu Bellowsowi.
– Może teraz pomożemy naprawić koło? – zapytał, jakby nie zauważał napięcia w atmosferze.
– To nie jest konieczne – odrzekł sir Nevis sztywno.
Szkot obojętnie wzruszył ramionami.
– Dobrze, w takim razie nie będziemy dłużej piec się na tym słońcu. – Odwrócił się, jakby chciał odejść, ale jego wzrok padł na Daisy i zawahał się, gdy ich spojrzenia się spotkały.
Oddech Daisy przyspieszył. W pierwszej chwili chciała się cofnąć i uciekać, ale dostrzegła niezwykle błękitny kolor jego oczu. Nie myśląc o tym, co robi, odsunęła się od powozu i nerwowo przycisnęła wilgotne dłonie do spódnicy.
Jego palący wzrok przesunął się po całym jej ciele aż po czubki butów wystających spod spódnicy, a potem wrócił na biust, zatrzymał się na nim przez dłuższą chwilę i powędrował w kierunku twarzy. Daisy nieświadomie otarła policzek wierzchem dłoni, zastanawiając się, czy ma brudną twarz.
Wpatrywał się w nią tak śmiało i bezczelnie, że w końcu musiała się nerwowo uśmiechnąć.
– Ach... dziękuję za propozycję – wyjąkała, nic innego w tej sytuacji nie przyszło jej do głowy.
Szkot nadal na nią patrzył.
– Madame, bardzo proszę, by wróciła pani do powozu i pozostała tam w towarzystwie pokojówki – odezwał się sir Nevis.
– Dobrze – odrzekła, ale nie poruszyła się, nawet gdy usłyszała wołanie Belindy. Po prostu nie była w stanie oderwać wzroku od tego Szkota.
– Kim pani jest? – zapytał nagle.
– Ja? – odrzekła głupio, ale zaraz opamiętała się. Podeszła do niego o krok i wyciągnęła rękę, po czym dygnęła z niejasnym wrażeniem, że w sytuacji, gdy wszystko inne zawodzi, może pomóc zwykła uprzejmość. – Najmocniej przepraszam. Jestem lady Chatwick. – Patrzyła na niego z wyciągniętą ręką. Na twarzy Szkota odbił się grymas, ale nie podał jej dłoni. Poczuła się speszona. Jeszcze nigdy nie widziała tak błękitnych oczu. Miały kolor wiosennego nieba.
– Jestem wdzięczna za propozycję pomocy. Podróżujemy już bardzo długo, ale jeszcze nie widzieliśmy takich złych dróg jak tutaj.
Przymrużył oczy i zaczął się do niej zbliżać, nie spuszczając wzroku z jej twarzy.
– Co angielska dama robi w tych górach? – zapytał podejrzliwie.
– Jedziemy do Auchenard – odrzekła. – To jest dom...
– Tak, wiem, co to jest – przerwał jej. – Nikt teraz nie odwiedza Auchenard oprócz jeleni w rui. Jakie sprawy was tam prowadzą?
– Cóż, Auchenard należy teraz do mojego syna – odrzekła ze zdumieniem. – Sądziłam, że powinien zobaczyć ten dom.
Zmarszczył brwi, jakby jej nie uwierzył. Jego spojrzenie zatrzymało się na jej ustach. Daisy poczuła, że oblewa się palącym rumieńcem, i nerwowo dotknęła włosów na karku.
– Najmocniej przepraszam, ale czy mogłabym poznać pańskie nazwisko?
Powoli podniósł głowę.
– Arrandale.
– Arrandale – powtórzyła.
Zbliżył się do niej jeszcze o krok i teraz stał tak blisko, że musiała podnieść głowę do góry, by na niego spojrzeć.
– Cofnij się! – wykrzyknął sir Nevis, ale Szkot zignorował go.
Serce Daisy tłukło się w piersi jak oszalałe. Z bliska dostrzegła na jego twarzy cień ciemnego zarostu i ciemne rzęsy. U nasady nosa miał ledwie widoczną bliznę i jeszcze jedną na szczęce.
– Nie powinna pani tu przyjeżdżać – powiedział cicho. – Ten kraj nie jest bezpieczny dla kobiet i dzieci Sassenach[1]. Naprawcie koło, zawróćcie i jedźcie w stronę morza.
Daisy zamrugała.
– Najmocniej przepraszam, ale...
Obrócił się gwałtownie, podszedł do swojego konia i zręcznie wskoczył na siodło. Powiedział coś do pozostałych i wszyscy odjechali w kierunku, w którym wcześniej zmierzała Daisy i jej towarzysze.
Minęło kilka minut, zanim udało jej się odetchnąć. Spojrzała szeroko otwartymi oczami na sir Nevisa, który w końcu wydał instrukcje pozostałym.
– Zajmijcie się tym kołem i pośpieszcie się.
– Co się stało? – zawołała Belinda za plecami Daisy. – Gdzie oni pojechali?
– Powinna się pani cieszyć, że odjechali i nie tknęli pani sakiewki ani cnoty – odrzekł mrocznie sir Nevis. Obrócił się na pięcie i poszedł pomóc przy naprawie koła.
Belinda dotknęła pleców Daisy.
– Cała się trzęsiesz. Uspokój się. Już ich nie ma. Na razie jesteś bezpieczna.
Ale Daisy nie drżała z lęku, ale dlatego, że jeszcze nigdy żaden mężczyzna tak jej nie oczarował.
Dwie godziny po odjeździe Szkota i jego towarzyszy koło zostało prowizorycznie naprawione i cała grupa znów ruszyła na wschód.
Serce Daisy wciąż niespokojnie trzepotało. Nie potrafiła zapomnieć tego człowieka. Bezmyślnie słuchała Belindy, która komentowała jałowy pejzaż i czające się wszędzie niebezpieczeństwa, ale przez cały czas miała przed oczami twarz rudowłosego wojownika.
– Nie zdziwiłabym się, gdyby ci dzicy nas zaatakowali – wzdrygnęła się Belinda.
– Nie wydawali się tacy zupełnie dzicy – stwierdziła Daisy, myśląc o ostrzeżeniach, jakie usłyszała przed wyjazdem do Szkocji od przyjaciółek, które zaprosiła na herbatę.
– Znajdziesz tam same kłopoty i mnóstwo zdrajców! – zawołała lady Dinsmore. – Nie możesz tam pojechać! Słyszałam, że oni mordują Anglików.
– To dzikusy – dodała ponuro Lady Whitcomb. – Stuartowie rzucili na nich jakiś urok. Są absolutnie niewiarygodni i nawet przez chwilę nie będziesz tam bezpieczna. Wszyscy wiedzą, że dla nich Angielka jest najbardziej pożądanym łupem.
Daisy nie podzielała ich pesymizmu. Jej mąż był Szkotem z pochodzenia i nigdy nie dał jej powodu, by miała sądzić, że powinna się obawiać Szkotów. Z drugiej strony jeszcze nigdy nie widziała takiego Szkota jak dzisiaj.
Belinda chyba też nie, bo gwałtownie obróciła głowę i uniosła brwi tak wysoko, że niemal dotknęły włosów.
– Dziękuję Bogu, że udało nam się ujść cało.
Ellis podniósł głowę i spojrzał na matkę z niepokojem. Daisy przytuliła go z uśmiechem.
– Jesteśmy bezpieczni, skarbie.
W głębi ducha często się zastanawiała, czy kiedy go nosiła, zrobiła coś, co spowodowało, że był takim lękliwym dzieckiem. Jak inaczej mogła to wyjaśnić? Miał dziewięć lat i właściwie nie chorował na nic poważnego, a jednak był wycofany i nieśmiały. Londyński lekarz ostrzegł Daisy przed kilku laty, że jej syn cierpi z powodu słabej konstytucji.
– Niewątpliwie będzie chorowity przez całe życie – powiedział, zamykając torbę.
Daisy nie spodziewała się tego i popatrzyła na lekarza z niezrozumieniem.
– Chorowity? Co pan ma na myśli?
– To, co powiedziałem. – Lekarz nie miał żadnego względu na jej uczucia ani na uczucia Ellisa, który był już na tyle duży, że dobrze rozumiał, co się o nim mówi.
– Czy chce pan powiedzieć, że będzie cierpiał na jakąś chroniczną dolegliwość? – zapytała Daisy, bo rzeczywiście tamtej właśnie zimy jej syn bez przerwy chorował. Odprowadziła lekarza na bok i zapytała szeptem: – A może coś gorszego?
Lekarz jednak wzruszył ramionami i odrzekł obojętnie:
– Nigdy nie wiadomo, jak te rzeczy mogą się objawić.
– Najmocniej przepraszam, sir, ale właśnie dlatego po pana posłałam – stwierdziła niecierpliwie. – Po to, żeby mi pan wyjaśnił, na co mój syn choruje i jak ta choroba może się przejawiać.
– Lady Chatwick... – westchnął lekarz i dodał głośno: – Nie jest pani w stanie zrozumieć niuansów medycznej konstytucji chłopca. Musi mi pani uwierzyć, kiedy powiem, że nigdy nie będzie okazem tężyzny.
Jak było do przewidzenia, Ellis wybuchnął płaczem na ten upokarzający werdykt, Daisy zaś zrozumiała, że lekarzowi chodziło tylko o to, by dostać honorarium, i nic go nie obchodził jej syn.
– W takim razie mamy problem, sir, bo ja w żadnym stopniu panu nie ufam -powiedziała i zadzwoniła po kamerdynera, by odprowadził lekarza do drzwi.
Podczas kolacji poskarżyła się mężowi, a ten złajał ją za brak szacunku dla doktora.
Mimo wszystko Daisy nie wierzyła w jego przepowiednie dotyczące przyszłości Ellisa. Prawdę mówiąc, zdrowie syna było drugim powodem, dla którego wybrała się w tę niebezpieczną podróż na północ. Pierwszym powodem był Robert. Gdyby tylko Robert dotarł do niej na czas, nie musiałaby nigdzie wyjeżdżać.
Dotknęła listu od niego, który bezpiecznie spoczywał w kieszeni sukni.
– Jeśli nawet nie znajdą nas teraz, to z pewnością znajdą nas w tym domu – ostrzegła Belinda, znów opadając na poduszki.
– Jesteśmy zupełnie bezpieczni. – Daisy próbowała tonem głosu ostrzec kuzynkę przed sianiem niepokoju, ale Belinda naturalnie tego nie zauważyła. Daisy z uśmiechem dotknęła kolana Ellisa. – Nie zwracaj uwagi na to, co mówi kuzynka, skarbie. To był męczący dzień dla nas wszystkich.
– Moja troska nie jest pozbawiona podstaw – odrzekła na to Belinda. – Ci niebezpieczni ludzie bardzo nas przestraszyli.
– Czy mam ci przypomnieć, że ci niebezpieczni ludzie zaproponowali nam pomoc przy naprawie koła? – zapytała Daisy impulsywnie. Zakryła dłońmi uszy Ellisa, pochyliła się do kuzynki i szepnęła: – Nie widziałaś tego dżentelmena? Był bardzo pociągający.
Belinda zamrugała.
– Ten Szkot? Pociągający? Daisy! – Na jej twarzy odbiło się przerażenie. – Co się z tobą dzieje? Szkoci nie są pociągający. To zdrajcy Korony!
Gdyby nie była tak wyczerpana, powiedziałaby Belindzie, że ta nie zna żadnych Szkotów, a zatem nie może wiedzieć, którzy z nich są jakobitami. Z westchnieniem zdjęła dłonie z uszu Ellisa i wyjrzała przez brudne okno. Belinda tymczasem rozważała, czy będą musieli spędzić noc przy drodze.
Daisy znowu zaczęła myśleć o Szkocie. Bardzo chciałaby ujrzeć jego niebieskie oczy rozjaśniające się uśmiechem. Na samą myśl o tym przeszedł ją przyjemny dreszczyk. Tak, rzeczywiście oszalała, zupełnie i nieodwracalnie.
Ta tendencja do fantazjowania narastała w niej powoli od dwóch lat, od śmierci męża. Daisy doskonaliła sztukę flirtu w salonach Mayfair i wyobrażała sobie rozmaitych przystojnych mężczyzn w nieprzyzwoitych sytuacjach. Czasami zupełnie nie potrafiła powstrzymać tych myśli. W gruncie rzeczy po prostu bardzo jej brakowało męskiego dotyku.
Jej mąż Clive był okazem zdrowia, kiedy za niego wychodziła, ale wkrótce po narodzinach Ellisa zapadł na ciężką chorobę i ostatnie lata życia spędził w cierpieniu. Choroba uniemożliwiła mu bycie ojcem i dbanie o żonę tak, jak mąż powinien o nią dbać. Toteż teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, Daisy czuła, że pożądanie wypełnia jałową pustynię jej życia jak rzeka, która wystąpiła z brzegów, a strumień adoratorów, który otaczał ją od śmierci Clive’a, nieustannie zasilał tę rzekę.
Ale Szkot nie był jej adoratorem. Widziała go w zupełnie innej roli. Przymknęła oczy, wyobrażając sobie, że uprowadził ją na grzbiecie konia i rzuca na łóżko w jakimś wiejskim zamku.
– Dobrze się czujesz? – zapytała Belinda i obraz Szkota zniknął w jednej chwili. Policzki Daisy oblał gorący rumieniec.
– Tak, czuję się dobrze.
– Przeszkadza ci gorset? – zapytała Belinda ze współczuciem. – Gorsety potrafią być niebezpieczne.
Zaczęła się rozwodzić na temat niebezpieczeństw gorsetów. Daisy opadła na poduszki, postanawiając sobie nie myśleć więcej o tym nieznajomym. Ani o tłumie adoratorów. Z powodu testamentu męża pobyt w Londynie stał się dla niej nieznośny. Wszyscy nieżonaci dżentelmeni w mieście wiedzieli, że wdowa po lordzie Chatwick musi ponownie wyjść za mąż w ciągu trzech lat po jego śmierci, jeśli chce, by jej syn odziedziczył spadek po ojcu. Clive wyjaśnił to Daisy na łożu śmierci.
– Musisz zrozumieć, moja droga. Nie chciałbym, byś zrezygnowała z powtórnego małżeństwa i pozbawiła Ellisa jego dziedzictwa, by móc prowadzić życie, jakie ci odpowiada. Biskup Craig pomoże ci znaleźć odpowiedniego kandydata i dopilnuje, żeby człowiek, za którego wyjdziesz, zapewnił Ellisowi najlepsze wykształcenie i by miał odpowiednie koneksje.
Daisy była zdumiona i przerażona, gdy usłyszała tę nieoczekiwaną wiadomość. Jeszcze nie pogodziła się z myślą, że jej mąż stoi u progu śmierci, a on już snuł plany na jej dalsze życie.
– Potrafię o niego zadbać, Clive – zapewniła go. – Przecież jestem jego matką.
Jej męża pochwycił atak kaszlu. Gdy doszedł do siebie, pogładził ją po dłoni.
– Zrobisz, co mówię, Daisy. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
Ona jednak nie rozumiała i była pewna, że nigdy nie zrozumie.
Ich małżeństwo zostało zaaranżowane. Obydwie rodziny miały porównywalne majątki i wpływy. Clive był o piętnaście lat od niej starszy i Daisy była jego drugą żoną. Pierwsza zmarła przy porodzie, dziecko również nie przeżyło. Takiego małżeństwa Daisy zawsze się spodziewała i na takie była przygotowana.
Ale w pierwszym roku po ślubie zaszło coś nieoczekiwanego: odkryła w sobie uczucie do Clive’a. Była mu stałą i wierną towarzyszką i dała mu syna. Pozostała przy jego łóżku, gdy inna kobieta mogłaby szukać rozrywek, i trzymała go za rękę, gdy całe jego ciało przeszywał przenikliwy ból.
I po tym wszystkim, w ostatnich tygodniach życia, Clive ujawnił jej swoje ostatnie życzenie. Wyjawił plany, które poczynił już wcześniej i które zupełnie nie uwzględniały jej woli. Poczuła się nieważna i wykorzystana. Gdy mąż umierał, uświadomiła sobie, że zawsze była dla niego tylko sposobem na zdobycie syna. Na tym polegała cała jej wartość. Jej uczucia i pragnienia były dla niego zupełnie nieistotne.
Po jego śmierci próbowała powstrzymać gorycz, ale o jego ostatniej woli szeptano we wszystkich salonach Mayfair. Majątek Chatwicków był do wzięcia!
Szczerze mówiąc, Daisy na początku odpowiadało to, że stała się centrum uwagi w towarzystwie. Po latach zajmowania się chorym mężem była to przyjemna odmiana. Majętna wdowa, która musi wyjść za mąż w określonym czasie, szybko stała się jedną z najbardziej popularnych kobiet w Londynie, przynętą dla wszystkich nieżonatych arystokratów.
Ale w miarę upływu czasu otoczona stadem sępów Daisy przestała wierzyć komukolwiek. Czuła się stłamszona i zwątpiła we własną intuicję. W dodatku biskup Craig, nie zważając na jej prośby, zaczął prowadzić negocjacje z mężczyznami, których prawie nie znała, w jej imieniu i bez jej wiedzy.
– Mąż pani zaufał mi, lady Chatwick, i nie mogę go zawieść – twierdził.
Nic nie mogła na to poradzić i już prawie pogodziła się ze swoim losem, gdy naraz, pięć miesięcy temu, niczym niesiony anielskimi skrzydłami, nadszedł list od Roberta Spiveya. Rob był teraz kapitanem królewskiej marynarki. Właściwie niewiele więcej o nim wiedziała, bo nie widzieli się od przeszło jedenastu lat. Była dotychczas pewna, że jest żonaty i ma dzieci i sądziła, że zupełnie o niej zapomniał. Jedenaście lat to przecież cała wieczność dla utraconej miłości.
Ona o nim nie zapomniała nigdy. Był jej pierwszą miłością, największą i jedyną prawdziwą.
Byli bardzo młodzi, kiedy się poznali, i beznadziejnie idealistyczni. Marzyli o wspólnej przyszłości. Boże, jaka była wtedy naiwna! Marzyła o życiu w domku krytym strzechą i z kwiatkami w oknach. Mieli mieć dzieci, zdrowe i pełne życia, biegające po wrzosowiskach, a także ogród, z którego Daisy czerpałaby dumę i wystawiała kwiaty i owoce na wiejskich festynach. A nocą ona i Robert mieli leżeć razem w łóżku, słuchać spokojnych oddechów dzieci i psów i kochać się łagodnie, delikatnie, z szacunkiem.
Jakie to były głupie marzenia! Daisy zawsze wiedziała, jaka droga w życiu jest jej przeznaczona i żadne pobożne życzenia nie mogły tego zmienić. Była jedynym dzieckiem dwojga starszych rodziców, błyszczącym klejnotem, którym machali przed nosem bogatym i utytułowanym mężczyznom. Ale potem poznała Roberta i naiwnie sądziła, że jeśli dwoje ludzi szczerze się kocha, to znajdą jakiś sposób, by być razem.
Jednak w oczach rodziców i towarzystwa Robert nie był dla niej wystarczająco dobry. Sam ją zresztą o tym ostrzegał. Był większym realistą niż ona. Nie miał tytułu ani żadnego majątku wartego wzmianki, był tylko synem wiejskiego wikarego i wiedział, że jej rodzice nigdy nie zgodzą się na to małżeństwo. Miał rację. Gdy Daisy śniła o sielankowym życiu z Robertem, rodzice aranżowali dla niej małżeństwo z Clive’em. Los Daisy został wkrótce przypieczętowany.
Gdy się o tym dowiedziała, błagała Roberta, by wzięli ślub potajemnie, on jednak, jak zawsze rozsądny, odmówił.
– Nigdy bym cię w ten sposób nie zhańbił, Daisy – powiedział szarmancko.
– Możesz mnie zhańbić! – wołała. – Proszę, zabierz mnie stąd! Przecież mnie kochasz! Jak możesz się mnie wyrzec?
– Musisz się z tym pogodzić – stwierdził.
Zabawne, że dokładnie te same słowa usłyszała wiele lat później od Clive’a leżącego na łożu śmierci.
Teraz Daisy była starsza i mądrzejsza i wiedziała, że nie może tak po prostu godzić się z podobnymi sytuacjami. A potem nadszedł list. Z wielkim smutkiem i troską przyjąłem wiadomość o śmierci twojego męża – napisał. Od dawna jesteś w moim sercu, Daisy. Nie zamierzam znowu stracić cię dla innego mężczyzny...
Napisał, że wkrótce odpływa, ale jego kontrakt w królewskiej marynarce w tym roku dobiegnie końca. Miał nadzieję, że Daisy się zgodzi, by ją odwiedził w Londynie.
Daisy była zdumiona i pokrzepiona. Jak to możliwe, by jej miłość do Roberta po tylu latach wciąż płonęła tak jasnym płomieniem? A jednak czuła to, czuła tę miłość i czuła nadzieję. Niestety Robert nie napisał, kiedy przyjedzie do Londynu.
Rozmawiała o liście i o swoim losie z przyjaciółką, lady Beckinsal, która zachęcała ją do wyjazdu, żeby dać temu biedakowi trochę czasu na zakończenie kontraktu i przyjazd do Londynu, zanim biskup Craig zmusi ją do nieszczęśliwego małżeństwa.
– Jeśli przyjedzie już w lecie, to po prostu powiedz kamerdynerowi, żeby go zapytał, czy ma ci przesłać wiadomość. Jeśli nadal cię szanuje i ceni, to zaczeka na odpowiedź – stwierdziła lady Beckinsal z wielką pewnością.
Stukanie w dach powozu wyrwało Daisy z rozmyślań. Belinda otworzyła okienko wychodzące na stronę woźnicy, a Daisy usiadła prosto i skrzywiła się, gdy gorset znów wpił się w żebra.
– Pani, dojeżdżamy już do Auchenard – zawołał woźnica. Powóz zwolnił i skręcił w prawo.
Daisy oparła się ramieniem o ścianę i wyjrzała przez zakurzone okienko. Było tak brudne, że prawie nic nie widziała oprócz wieży majaczącej nad wysokim murem. Zarośla przy drodze nie pozwalały jej dostrzec nic więcej. Nie było tu żadnych zwierząt, krów ani owiec, tylko zaniedbane łąki i las.
Po chwili powóz zatrzymał się. Ellis przepchnął się do okienka obok Daisy.
– To jest to, mamo?
– Tak.
Drzwi otworzyły się. Ellis kopniakiem rozsunął schodki i wyskoczył z powozu z energią, jakiej Daisy od dawna u niego nie widziała. Poszła za synem, zgarnęła spódnicę, przyłożyła dłoń do pleców i wpatrzyła się w budowlę. Belinda wyszła tuż za nią. Wpadła na Daisy i oparła dłoń na jej ramieniu, żeby odzyskać równowagę.
– O mój Boże... – westchnęła, podnosząc głowę.
To było najłagodniejsze, co mogła powiedzieć. Stary dom myśliwski był znacznie większy, niż Daisy się spodziewała. Właściwie bardziej przypominał średniowieczny zamek. Kamienie były ciemne, wysmagane wiatrem i w połowie zarośnięte pnączami. Długie gałęzie bluszczu tańczyły w wieczornym wietrze. Na obu końcach budowli wznosiły się wieże. Okna, niektóre zabite deskami, były ciemne i wyglądały, jakby nikt ich nie mył od lat. Dom miał mnóstwo kominów. Dwa niemal się już rozsypały i z żadnego nie wznosił się w górę dym. Auchenard wydawało się zupełnie opuszczone.
– Myślałam, że jest tu jakiś dozorca, który się wszystkim zajmuje – powiedziała Daisy ze zdumieniem.
– Ach, jesteście już! – Drzwi wejściowe, wielkie, drewniane i wiekowe, otworzyły się i pojawił się w nich brat jej nieżyjącej matki, wuj Alfonso. Wysoki i szczupły, gęste siwe włosy związane miał w kucyk i nosił strój, jakiego Daisy jeszcze nigdy na nim nie widziała. Był bez kurtki, miał podwinięte rękawy, a na brzuchu skórzany fartuch. – Nareszcie! Już myślałem, że nigdy tu nie dotrzecie! Ellis, chłopcze, chodź i uściśnij starego wuja.
Pan Rowley, wieloletni kamerdyner Chatwicków, który wyglądał jak nieco mniejsza wersja wuja Alfonsa, również stanął w drzwiach, podobnie ubrany i również pokryty kurzem.
– Pani – skłonił się.
Obydwaj przyjechali tu dwa tygodnie wcześniej, żeby przygotować dom na ich przybycie, zdawało się jednak, że zadanie przerosło ich siły.
– Ogromnie się cieszymy, że tu jesteście – zawołała Daisy. – Podróż była okropna i już myślałam, że nigdy tu nie dotrzemy.
– Zacząłem się trochę martwić. – Alfonso pochylił się i pocałował ją w policzek. – Na pewno jesteście zmęczeni. Dobrze was nakarmimy, ale najpierw chodź, rozprostujesz nogi i obejrzysz sobie swój szkocki domek myśliwski – powiedział, targając włosy Ellisa. – Nie jest tak źle, jak się wydaje na pierwszy rzut oka.
Wkrótce okazało się, że było jeszcze gorzej. W środku dom był w równie opłakanym stanie, jak na zewnątrz. Podłogi pokrywała gruba warstwa kurzu, w którym odznaczały się ślady Alfonsa i Rowleya. Powietrze śmierdziało starą sadzą i wilgotnym torfem. Kamienne mury były tak grube, że w środku panował chłód. Daisy przypuszczała, że trzeba tu codziennie palić w kominkach. Wszędzie było ciemno, po części z powodu zabitych deskami okien, a po części dlatego, że nigdzie nie płonęły świece.
Dom był bardzo stary i zupełnie nie przypominał słonecznych pokoi w Chatwick Hall, pełnych adamaszkowych kotar, drogich dywanów, marmurowych podłóg i francuskich mebli. Zupełnie nie przypominał również jasnego, otwartego domu miejskiego w Mayfair. A mimo to Daisy dostrzegała wiejski urok, potrzebna jednak była armia służby, by się do niego dogrzebać.
Obeszli cały dom i na koniec wuj Alfonso poprowadził ich do miejsca, które nazwał wielką salą. Sufit podtrzymany grubymi belkami wznosił się bardzo wysoko. Wuj odsunął ciężkie aksamitne kotary, wzniecając tuman kurzu, od którego wszyscy zaczęli kichać. Daisy otworzyła oczy i napotkała niespodziewanie piękny widok na jezioro leżące u stóp łagodnego zielonego wzgórza. Nad powierzchnią wody unosiły się pasma mgły, a wzgórza po drugiej stronie mieniły się ciemną zielenią, złotem i purpurą. Uśmiechnęła się z zachwytem.
– Wszystko to należy do ciebie, moja droga – powiedział wuj.
– Naprawdę wszystko?
– Wszystko – potwierdził. – Pięknie tu, prawda?
– Ileż tu pracy – stwierdziła Belinda, składając ramiona na piersiach. – Nie mam pojęcia, gdzie znajdziemy tylu robotników.
– Jeśli nie znajdziemy robotników, sami się wszystkim zajmiemy. – Daisy spojrzała na wuja. – Więc tu jednak nie było żadnego dozorcy?
– Ależ był, jak najbardziej, wydaje mi się jednak, że bardziej interesowała go butelka niż Auchenard. Lepiej byłoby zostawić to miejsce zupełnie bez opieki niż oddać je pod pieczę komuś takiemu jak on.
Daisy westchnęła ze znużeniem. Nie znosiła rozmów ze służbą, która nie miała ochoty uczciwie zapracować na swoją tygodniówkę.
– Jak ci się podoba nasz domek myśliwski, skarbie? – zapytała syna.
Ellis z namysłem zmarszczył brwi. Był poważny jak na swój wiek.
– Na wieży jest pomieszczenie, które doskonale się nadaje do obserwacji gwiazd – powiedział wuj Alfonso.
Ellis zamrugał.
– Widać je wszystkie? Oriona też?
– Oriona? – powtórzył z zaciekawieniem wuj Alfonso.
– Podczas podróży kapitan statku uczył Ellisa nawigacji – wyjaśniła Daisy.
– Tak, na pewno go widać – zapewnił wuj.
– Może Ellis i Belinda chcieliby pójść do swoich pokoi? – Daisy spojrzała na Rowleya. – Belindo, czy mogłabyś zaprowadzić Ellisa? Ja muszę jeszcze porozmawiać z wujem.
– Chciałbym najpierw zamienić słowo z sir Nevisem – powiedział wuj, wyprowadzając Belindę i Ellisa z pokoju.
Daisy przez chwilę stała nieruchomo, słuchając echa kroków w kamiennym korytarzu. Gdy już upewniła się, że jest sama, opadła na sofę wciąż przykrytą zakurzonym pokrowcem i oparła stopy na krześle. Była śmiertelnie znużona i najbardziej na świecie pragnęła przespać się w przyzwoitym łóżku. Przymknęła oczy i pozwoliła, by wyobraźnia poniosła ją nad jezioro i wzgórza po drugiej stronie. W jej wizjach pojawiły się zdumiewająco błękitne oczy Szkota...
Nie wiedziała, jak długo trwał ten stan, ale obudził ją cichy śmiech. Otworzyła jedno oko. Wuj stał nad nią z rękami złożonymi na fartuchu i uśmiechał się z rozbawieniem.
– Chyba mnie nie winisz. – Podniosła się z wysiłkiem. – To była okropna podróż.
– Tak, domyślam się. – Podszedł do bocznego stolika i nalał wina do dwóch kieliszków. Daisy wzięła od niego trunek, upiła łyk i zmarszczyła nos.
Wuj Alfonso wzruszył ramionami.
– Tylko to znalazłem w wiosce rybackiej.
– Ten dom to zupełna ruina – stwierdziła ponuro. – Belinda ma rację, trzeba tu włożyć mnóstwo pracy. Czy uda się nam kiedykolwiek doprowadzić go do przyzwoitego stanu?
– Sam nie wiem. – Wuj Alfonso podszedł ze swoim kieliszkiem do okna i popatrzył na słońce zachodzące za wzgórzami. Daisy stanęła obok niego.
– Czy znajdziemy tu robotników?
– Kilku pewnie tak... – Wzruszył ramionami. – Poproszę sir Nevisa, żeby zajął się tym jutro. Ale wszyscy będziemy musieli dołożyć wysiłków, moja droga. – Otoczył ją ramieniem. – Naprawdę wszyscy.
Uśmiechnęła się krzywo.
– Czy chcesz powiedzieć, że mam się zająć pracą fizyczną?
– Przyda się każda para rąk.
Pocałowała wuja w policzek, odsunęła się i zaczęła wyciągać szpilki z włosów.
– Wiem, że Belinda nie kiwnie nawet palcem, ale ja prawdę mówiąc, bardzo chętnie się czymś zajmę. Mam już dość bezczynnego siedzenia po całych dniach bez żadnego zajęcia oprócz plotek i robótek.
– Czy mam posłać po pana MacNally’ego, rzekomego dozorcę? – zapytał wuj.
Powinna się tym zająć, ale w tej chwili zmęczenie przeważyło. Potrzebowała kąpieli i musiała wreszcie zdjąć ten przeklęty gorset.
– Rano – odrzekła, z wysiłkiem zdobywając się na uśmiech.
Na razie nie chciała o tym wszystkim myśleć. Pozwoliła, by obraz Szkota wrócił, i starała się nie zwracać uwagi na stan otoczenia.
[1]sassenach,inaczej sasannach(gael.) – lekcew.osoba o angielskim pochodzeniu; odpowiednik polskiego Angol(przyp. tłum.).
Tytuł oryginału: Sinful Scottish Laird
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2017
Redaktor serii: Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© 2017 by Dinah Dinwiddie
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
ISBN 978-83-276-3785-7
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.