Szkoła magicznych zwierząt. Kamienny sen - Margit Auer - ebook + audiobook

Szkoła magicznych zwierząt. Kamienny sen ebook

Margit Auer

5,0
31,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dziewiąta część przygodowo-fantastycznej serii dla dzieci. W szkole Winterstone dzieją się straszne rzeczy: magiczne zwierzęta obracają się w kamień, stają się zwykłymi zabawkami i nie mogą wrócić do swojej właściwej postaci! Klasa panny Cornfield wpada w rozpacz, a ona sama jest zupełnie bezradna. Cała nadzieja w zwierzakach, które wciąż czekają w sklepie z magicznymi zwierzętami…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 124

Oceny
5,0 (49 ocen)
47
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bakot78

Nie oderwiesz się od lektury

super
61
ewela_buganska

Nie oderwiesz się od lektury

super są wszystkie tomy!!!!!!!
00

Popularność




Tytuł oryginału:

Die Schule der magischen Tiere

Versteinert!

Copyright text and illustrations © 2017 by Carlsen Verlag GmbH, Hamburg, Germany

Originally published in the German language by Carlsen Verlag GmbH

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit

Copyright © 2023 for the Polish translation by Agata Janiszewska

(under exclusive license to Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.)

Ilustracje: Nina Dulleck

Litografie: Margit Dittes Media, Hamburg

Wydawczyni: Joanna Walczak

Redakcja: Aleksandra Pietrzyńska

Redakcja techniczna: Barbara Brożyna

Korekta: Maria Zając

ISBN 978-83-8057-700-8

Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1

40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77

Zapraszamy do księgarni internetowej na naszej stronie:

www.wydawnictwo-debit.pl

www.facebook.com/WydawnictwoDebit

www.instagram.com/wydawnictwodebit

Willi Wondraszek oparł się o drzwi szkoły Winterstone i z zadowoleniem powiódł wzrokiem po podwórzu. Słońce świeciło, ptaszki ćwierkały, wiewiórki przeskakiwały z jednego drzewa na drugie. Było poniedziałkowe przedpołudnie. Obok parkingu jak mrówki uwijały się dzieci z klasy panny Cornfield, które niedawno postanowiły założyć ogród warzywny.

Ida, rudowłosa dziewczynka z warkoczami, przesiewała ziemię przez sito. Dwóch chłopców wtykało w grządki paliki, po których kiedyś miała się wspinać fasolka szparagowa. Woźny dobrze ich znał: ten blondynek w koszuli w kratę i sweterku to Benni, a jego kolega miał na imię Samuel, ale wszyscy nazywali go Czoko.

Tego, że w trawie siedzi mały żółw podgryzający stokrotki, Willi Wondraszek nie widział. Nie zarejestrował też obecności Pepperoni, samicy dzikana rzecznego, z zapałem ryjącej w kompoście. Podobnie jak nie widział lisa, radosnymi podskokami witającego każdy przysmak wydobyty na światło dzienne przez Pepperoni. Pół kanapki z serem – wyśmienicie! Zeszłoroczne jabłko – pycha!

– Hej, Benni, te paliki stoją strasznie krzywo. – Ida obróciła się do chłopców.

Czoko gwałtownie wstrzymał oddech, udając ogromne przerażenie.

– Och nie, naprawdę? – Zrobił krok do tyłu. – Dwa milimetry w prawo, tak jest, teraz milimetr w lewo, och nie, nie tak! – wydawał polecenia Benniemu. – Ojojoj! Mam nadzieję, że fasolka będzie rosła prościutko do nieba. Pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, bardzo proszę! – roześmiał się głośno, a Benni zachichotał mu do wtóru.

Ida też się uśmiechnęła.

– Ech wy, głuptasy, róbcie, jak chcecie! – Dziewczynka pojednawczo machnęła ręką i odwróciła się w stronę pomidorów. Niedługo zbiorą pierwsze własne warzywa! Wprost nie mogła się doczekać!

Stojący kawałek dalej Willi Wondraszek pokręcił głową. Dwóch wyrośniętych chłopców, Silas i Yannik, pchało wózek, manewrując między drzewami. Z wózka zaś wyglądały… gumowy krokodyl i pluszowa małpa!

– Kici, kici. – Helena, dziewczynka z długimi blond włosami, siedziała na trawie i głaskała czarnego pluszowego kota.

Że też te dzieci wszędzie taszczą ze sobą swoje zabawki! Woźny nie miał przecież pojęcia, że to magiczne zwierzęta. No bo jakim cudem?

To była ściśle strzeżona tajemnica. W klasie panny Cornfield aż kłębiło się od magicznych zwierząt, które potrafiły mówić. Skąd się brały? Zbierał je pan Morrison, właściciel sklepu z magicznymi zwierzętami. Co jakiś czas wyruszał w podróż swoim autobusem, aby rozejrzeć się za nowymi przyjaciółmi. Kilka zwierzaków zamieszkało potem w jego magicznym sklepie. Niektóre zaś znalazły swoje nowe domy u dzieci z klasy panny Cornfield. Najpierw pan Morrison wysyłał wiadomość, a potem następowało przekazanie. Ida na przykład dostała lisa Rabbata, Benni żółwicę Henriettę, a Czoko samiczkę dzikana rzecznego imieniem Pepperoni. Każde z nich rozumiało, co mówi do niego jego magiczny przyjaciel, i mogło z nim rozmawiać. Och, nie ma nic piękniejszego, niż mieć u swego boku takie wyjątkowe zwierzę! Dzieci z klasy panny Cornfield były prawdziwymi szczęściarzami!

Ale o tym wszystkim Willi Wondraszek nie miał bladego pojęcia. Magiczne zwierzęta były dla niego zwykłymi zabawkami. Przesunął wzrokiem po ogrodzie, gdy nagle za jego plecami otworzyły się drzwi. O mało się przez to nie wywrócił.

– Hopla, panie Wondraszek! – Nauczycielka, panna Cornfield, uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. W ręku trzymała srebrną tacę, na której stały dwie filiżanki i termos. – Chciałam pana zapytać: czy nie miałby pan ochoty wypić ze mną filiżanki herbaty? Z odrobiną mleka? – Odstawiła tacę na stolik. – Cukru? Ciasteczko do herbaty?

Pan Wondraszek mruknął coś pod nosem i kiwnął głową bez przekonania. Nie przepadał za herbatą, ale skoro nauczycielka tak uprzejmie pytała…

Gdy popijali herbatę i gawędzili o pogodzie, panna Cornfield niepostrzeżenie zrobiła krok do przodu. Chciała zasłonić panu Wondraszkowi widok i odrobinę odwrócić jego uwagę. Bo kilka spośród magicznych zwierząt miało już dosyć kamuflażu i przestało zachowywać się jak zwykłe pluszaki.

To było ryzykowne! Woźny naprawdę nie musiał wiedzieć, że w szkolnym stawku kąpie się akurat pingwin! Mary Cornfield usłyszała głośne „plusk!” i ledwie powstrzymała się od śmiechu. Chlup! Nie musiała się odwracać, aby wiedzieć, że ten dźwięk pochodzi od Mette-Mai. Foka uwielbiała wodę. A może to był krokodyl Rick?

Chlup! Kolejne zwierzę wylądowało w stawie. W szkolnym ogrodzie przebywało dziewiętnaście magicznych zwierząt. Osiemnaście należało do dzieci z klasy panny Cornfield. Jedno zaś było wolnym duchem, który robił, co chciał. Leonardo, północnoamerykański pręgowiec, buszował w koronie rosnącego na szkolnym podwórku drzewa tak energicznie, że aż trzęsły się gałęzie. Jednak w oczach pana Wondraszka Leonardo był zupełnie zwyczajną wiewiórką.

– Jeszcze odrobinę herbaty? – spytała uprzejmie nauczycielka, podnosząc termos. Woźny skinął głową, a panna Cornfield napełniła filiżankę.

Willi Wondraszek musiał przyznać, że Mary Cornfield rzeczywiście jest niezwykle miła.

Na początku roku szkolnego, kiedy panna Cornfield pojawiła się w Winterstone, wydała mu się dosyć dziwna. Dlaczego wtyka we włosy druty do robótek ręcznych? I te jej ubrania: spódnice do ziemi, sznurowane buty z cholewkami, aksamitne płaszcze w gwiezdne wzory… Biżuterię też miała dziwną. Ten amulet był jeszcze z tego wszystkiego najlepszy! Czasami nosiła na szyi gruby łańcuch, który wyglądał jak wąż. I ta broszka przyczepiona do bluzki, przypominająca ptasznika!

W międzyczasie Willi Wondraszek zdążył jednak bardzo polubić nową koleżankę. Zawsze była chętna do pomocy, gdy ktoś jej potrzebował – i potrafiła całkiem nieźle sobie radzić ze swoimi uczniami.

Sporo od nich wymagała, więc przynajmniej nie mieli czasu na głupoty! Dzieci z jej klasy urządzały przedstawienia teatralne w domu spokojnej starości i czytały bajki na głos w przedszkolach. A teraz nawet założyły ogród warzywny!

Willi Wondraszek podmuchał w swoją filiżankę.

– Całkiem smaczna – mruknął.

Podczas gdy większość magicznych zwierząt radośnie dokazywała w szkolnym ogrodzie, jednemu z nich wyraźnie doskwierał zły humor.

Tym zwierzęciem był Leonardo. Pręgowiec siedział na drzewie, które rosło dokładnie naprzeciw okna gabinetu dyrektora szkoły, i próbował rozłupać orzechy. Uwielbiał orzechy laskowe. Ale akurat te były oporniejsze niż wszystkie, z którymi miał do tej pory do czynienia.

– Rozłup się wreszcie, ośle – fuknął Leonardo, cis- kając o ścianę szkoły jeden orzech za drugim.

Prask, prask, prask!

Orzechy odbijały się od ściany i lądowały na ziemi.

Bum, bum, bum!

Kilka orzechów trafiło w szybę.

Brzdęk, brzdęk, brzdęk!

Orzechy spadały na trawnik i wyglądały dokładnie tak samo jak przedtem. Z każdym kolejnym rzutem Leonardowi coraz bardziej rzedła mina.

Rozległ się dzwonek.

– Następna lekcja! – zaskrzeczała sowa Muriel. – Ściągać kalosze, zakładać kapcie! Zaraz będzie historia!

Maks, którego wszyscy w klasie nazywali Profesorkiem, bo taki był mądry, się uśmiechnął.

– Dziękuję za informację – powiedział i pogłaskał swoją sowę.

Pingwin Juri strząsnął z siebie krople wody. Razem z Jo powędrowali z powrotem do klasy.

– Ja polecę wprzódy, heeeeej! – zaświergotała Eugenia, nietoperzyca należąca do Eddiego. Wykręciła beczkę tuż przed nosem Willego Wondraszka.

Mężczyzna przetarł oczy, zamrugał i w końcu odstawił filiżankę na tacę panny Cornfield. Nietoperz? O tej porze? Dziwne… I czy broszka nauczycielki, ta w kształcie pająka, nie była czasem przypięta po drugiej stronie? Woźny wzruszył ramionami.

– Dziękuję za herbatę. – Obrócił się i poszedł do stołówki, aby dopilnować przygotowywania kanapek z serem na kolejną przerwę.

Na lekcji historii klasa omawiała kamienne kręgi. Mary Cornfield uwielbiała rozmowy o niewyjaśnionych zagadkach z dziejów ludzkości. A kamienne kręgi z pewnością do nich należały.

Idzie ten temat również wydał się fascynujący. W południowej Anglii znajdował się słynny krąg o nazwie Stonehenge. Ludzie wznieśli go przed tysiącami lat i do dziś nikt nie wiedział, w jakim celu to zrobili.

Benni, który siedział obok Idy, także emocjonował się tematem lekcji. Był pewien, że kamienne kręgi są znakami pozostawionymi przez kosmitów. Na pewno kiedyś odwiedzili Ziemię i być może niedługo tu powrócą. Nie miałby nic przeciwko temu. Jego magiczna żółwica Henrietta nie podzielała jednak jego zainteresowania.

– Kupa starych kamieni – mruknęła i wczołgała się do szarego pudełka po butach leżącego pod ławką Benniego.

Benni schylił się, żeby połaskotać Henriettę w lewą łapkę. Żółwica zachichotała z zadowoleniem. Tymczasem panna Cornfield wyjęła z torby cały stos arkuszy. Agent Y zeskoczył na biurko. Agent Y był ptasznikiem i pochodził z Doliny Śmierci w USA. Nauczycielka bardzo go lubiła. Z wzajemnością. Dlatego włochaty zwierzak korzystał z każdej okazji, aby odwiedzić szkołę Winterstone – stosując broszkę jako kamuflaż, jeśli było trzeba.

– Macie ochotę na malutki teścik? – spytała nauczycielka.

– No jasne, zawsze! – wyrwało się Idzie.

Silas westchnął.

Helena ziewnęła.

Panna Cornfield już rozdawała kartki.

– Uzupełnijcie zdania, a ja wam opowiem co nieco o tajemniczych kamiennych kręgach. Mówiłam wam już o słonecznych korytarzach? To było tak…

Kiedy nauczycielka rozprawiała o promieniach słońca i kątach padania światła, Benni sięgnął po zielony pisak. Korytarze słoneczne? Mógłby przez nie z powodzeniem przelecieć statek kosmiczny! Chłopiec, zamiast odpowiadać na pytania, zaczął rysować na kartce kosmitów z trzema głowami i pięcioma rękami.

Podczas gdy uczniowie z klasy panny Cornfield gęsto zapisywali swoje arkusze, Leonardo dalej siedział na drzewie i ciskał orzechami.

Stuk, stuk, stuk!

W ścianę uderzał jeden pocisk za drugim.

Puk, puk, puk!

Leonardo zaklął. Zaraz umrze z głodu i spadnie z drzewa!

Łup, łup, łup!

Za szybą, znajdującą się dokładnie naprzeciw Leonarda, pojawił się cień. Pręgowiec jednak o to nie dbał. Burczało mu w brzuchu. Może będzie musiał zwędzić kawałek pasztetu ze stołówki?

Och nie, fuj! Miał ochotę na orzechy, chrupiące laskowe orzechy!

Stuk, stuk, stuk!

Panna Cornfield tymczasem nadal opowiadała o słonecznych korytarzach.

– Co roku w dzień przesilenia letniego dzieje się coś niezwykłego…

– Marsjanie? – spytał z nadzieją Benni.

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Wejść! – zawołał Benni. – My, Ziemianie, witamy serdecznie!

Wszyscy się roześmiali.

Niestety, w drzwiach nie pojawiła się istota o trzech głowach, lecz dyrektor, pan Heribert Siegmann. Zwierzęta skamieniały.

Jak zwykle sztuczka działała bez zarzutu. Juri przeistoczył się w pluszowego pingwina, Mette-Maja w zabawkową fokę, nietoperzyca przybrała postać zwierzaka rodem z Halloween. Kołysała się na żyrandolu, zwisając głową w dół. Agent Y od dawna już siedział z powrotem na bluzce panny Cornfield.

Pan Siegmann nerwowo wymachiwał kartkami, które trzymał w ręku.

– Szanowna pani koleżanko, drogie uczennice i drodzy uczniowie! – Dyrektor odchrząknął. – Robiłem dziś porządki na swoim biurku i… ekhm… znalazłem wiadomość, która prawdopodobnie dotarła do mnie już jakiś czas temu…

Klasa czekała w napięciu.

– Wszystkie szkoły dostały zaproszenie do udziału w konkursie.

Ida nadstawiła uszu. Uwielbiała konkursy! Pan Siegmann pomaszerował w kierunku nauczycielskiego biurka i zaniemówił na chwilę.

– Niezwykła broszka! – zauważył i pochylił się nieco w kierunku Agenta Y. – Jakaż… hmm… oryginalna!

Jego żona Dolores nie wpadłaby na to, żeby sprawić sobie biżuterię w kształcie pająka. Całe szczęście!

Pan Siegmann nieznacznie pokręcił głową.

– A więc konkurs – kontynuował przemowę. – Jego tytuł brzmi: Pracownia wynalazcy. Poszukiwani są sprytni konstruktorzy. To chyba coś dla was, nieprawdaż? – Rozejrzał się po klasie.

Wszyscy z zapałem pokiwali głowami.

– Już niejeden raz pokazaliście, jakie z was mądre głowy. – Dyrektor wskazał puchar stojący na półce między książkami a pluszową sową. – Wygraliście telewizyjny turniej Hit czy kit?. – Uszy zapłonęły mu z dumy. – Zdobyliście pierwsze miejsce w wielkiej sztafecie i pokonaliście szkołę Dantego!

Benni się przeciągnął. Brał udział w tamtym biegu i dał z siebie wszystko!

– To nowe zadanie jest wprost stworzone dla was! – mówił dalej pan Siegmann. – Liczę na waszą klasę! Chcę ujrzeć Winterstone w glorii i chwale. Uwaga! Rozstrzygnięcie już w piątek! Rozdanie nagród odbędzie się w naszej szkole. A więc to my musimy wygrać tę rywalizację! – Dyrektor wcisnął osłupiałej pannie Cornfield do ręki kartki, strzelił obcasami i pospieszył do drzwi. – Jeszcze jedna sprawa. – Obrócił się po raz ostatni. – Mieliście naprawdę znakomity pomysł z założeniem ogrodu warzywnego. Ale czy moglibyście przestać rzucać kamykami w moje okno? Dziękuję, to wszystko!

I tyle go widzieli.

Podekscytowana Ida zaczęła się wiercić na krześle. Konkurs dla wynalazców, to jest coś!

– Mało czasu! – Podczas gdy panna Cornfield, kręcąc głową, przypinała informację o rywalizacji do korkowej tablicy, zwierzęta powróciły do swych magicznych postaci. Miały tyle pomysłów!

– Opracujmy na ten konkurs tabletki na głupotę! – zaskrzeczała Muriel. Przeleciała pod sufitem, zostawiając cuchnącego kleksa dokładnie na ławce Silasa.

Na blacie leżał w dalszym ciągu test, który uczniowie mieli wypełnić.

– Jedno wiem na pewno! – Sowa spojrzała z ukosa na kartkę Silasa. – Kamieni do Stonehenge nie przywieziono ciężarówką. Ojojoj!

Henrietta wypełzła tymczasem z pudełka po butach. Zerknęła na tablicę, wykorzystując okazję, by poćwiczyć czytanie.

– Prasowanie wykałaczki – odcyfrowała. – Aha!

– Pracownia wynalazcy – poprawił ją Benni. – Mamy wymyślić coś supermądrego!

Henrietta przekrzywiła głowę.

– Może psa-robota, który każdego ranka przynosiłby gazetę panu Siegmannowi?

Benni miał lepszy pomysł.

– A co byś powiedziała na  kosmiczny telefon? Moglibyśmy dzięki niemu nawiązać kontakt z Marsjanami! Wsiedlibyśmy do statku kosmicznego, znaleźlibyśmy korytarz słoneczny i trafilibyśmy do kosmosu!

Anna-Lena, która przysłuchiwała się rozmowie, z zapałem pokiwała głową.

– Możemy lecieć z wami? Ja i Caspar?

Caspar był kameleonem Anny-Leny.

Wszystkie dzieci w klasie przekrzykiwały się teraz wzajemnie.

– Zbudujmy maszynę do drukowania pieniędzy! – zawołał Jo. – I codziennie po szkole będziemy chodzić do lodziarni! Razem ze swoimi magicznymi zwierzętami!

Odpowiedział mu aplauz.

Helena zażyczyła sobie specjalnego zegarka.

– Na nudnych lekcjach, to znaczy na matematyce, niemieckim i historii, czas będzie pędził w tempie turbo. Na ciekawych lekcjach… Hmm, akurat żadna mi nie przychodzi do głowy, czas popłynie wolniej.

Panna Cornfield spojrzała na nią zdegustowana.

Czoko zaproponował czekoladową fontannę.

– Będzie można w niej połączyć czekolady o dowolnym smaku z każdego kraju na świecie! Na przykład jogurtowo-truskawkowo-orzechową z rodzynkami!

Pepperoni aż pociekła ślinka.

Yannik wymyślił specjalne buty, w których można byłoby przeskakiwać z jednego dachu domu na drugi.

– Miałyby sprężyny pod podeszwami!

Tingo, jego szympans, z zachwytem zabębnił palcami po stole.

– Dużo świetnych pomysłów! – pochwaliła ich panna Cornfield. – Ale czy naprawdę wiecie, jak coś takiego zbudować?

Nagle wszyscy umilkli. Nauczycielka miała rację. To wszystko było o wiele za trudne! Jak zbudować maszynę do drukowania pieniędzy?

I gdy się tak gorączkowo zastanawiali, Benni ponownie usłyszał stukanie. Tym razem dobiegało z lewej, od strony okna.

– Ziemianie witają! – zawołał w napięciu.

Ale i tym razem to nie byli Marsjanie, lecz Leonardo, pręgowiec!

Ida zerwała się z miejsca.

– Ojej, długo już tak czekasz? – Wpuściła zwierzaka przez okno. – Co cię do nas sprowadza?

Zamiast odpowiedzieć, Leonardo cisnął orzechem o podłogę.

– A niech to szlag – zaklął i tupnął nogą.

Rabbat przetłumaczył, a Ida się roześmiała.

– Głupie orzechy! – pomstował dalej Leonardo. Wściekły wskazał łapką za okno. – Znalazłem ogromny zapas w składziku i co? Nie mogę ich rozłupać!

Magiczne zwierzęta przetłumaczyły swoim przyjaciołom jego słowa i uczniowie wyjrzeli na zewnątrz. W trawie leżało kilkadziesiąt orzechów. Nadal w skorupkach.

– Wyniosłem je wszystkie na podwórko. – Leonardo wyglądał tak smutno, że dzieciom zrobiło się go żal. – A teraz nie mogę ich zjeść!

Ida pogłaskała go po futerku.

– A dlaczego nie rozgryziesz ich zębami? – spytał Rabbat.

Leonardo zrobił kwaśną minę.