Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja powieści toczy się w Londynie i jego okolicach. Aaron Norman jest właścicielem księgarni a jednocześnie lombardu, na którym dorobił się dużych pieniędzy. Pewnej nocy zostaje znaleziony w stanie agonalnym na podłodze księgarni z ustami zapieczętowanymi czymś przypominającym błyszczący klejnot. Okazuje się, że wargi spina mu szpila od „broszki z opalu”.
To dziwne morderstwo wszystko zmienia w życiu początkującego pisarza, Paula Beecota, który przybył do Londynu, aby tu zrobić karierę. Zakochany w córce Normana, Sylwii, nie może się jednak z nią ożenić, dopóki nie zdobędzie odpowiednich funduszy. Początkowo romans Sylwii i Paula toczy się bez przeszkód, ale wraz ze śmiercią Normana wszystko zaczyna walić się w gruzy.
Autor w mistrzowski sposób prowadzi kryminalną i uczuciową intrygę, by w końcu uraczyć Czytelnika absolutnie zaskakującymi odpowiedziami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Simon Beecot był prowincjonalnym dżentelmenem. Miał mały dochód, mały majątek i znacznie mniejszy od obu umysł. Mieszkał w Wargrove, w Essex, i spędzał leniwe godziny – których posiadał w ciągu doby aż dwadzieścia cztery – warcząc na cichą, nijaką żonę i co jakiś czas strofując opryskliwie syna. Pani Beecot, będąc do późnej starości nieustannie tyranizowana, wyglądała jak ktoś, kto zestarzał się przed czasem, ale wszelkie obelgi przyjmowała jako wyraz woli boskiej; natomiast Paula, zapalczywego młodzieńca, tego rodzaju niesprawiedliwe szykany oburzały. Syn był wyposażony w sprawniejszy umysł od swego protoplasty, zatem odczuwał do ojca naturalną niechęć. Paul pragnął sławy, co w oczach ojca-tyrana uchodziło wręcz za zbrodnię.
Jako że w rodzinie nie było innych dzieci, Paul był naturalnym dziedzicem akrów Beecota, zatem obecny ich posiadacz sugerował, iż jego syn winien czekać z założonymi rękoma, aż będzie mógł objąć w posiadanie spadek. Mówiąc wprost – pan Beecot, wywodząc się z długiej linii obiboków klasy średniej, życzył sobie, żeby jego syn poszedł w jego ślady i był takim samym obibokiem. A gdy pani Beecot zapłakana zamykała się u siebie, jej dręczyciel znajdował w Paulu właściwą osobę, na której mógł wyładowywać swoje złe humory. Czy ten chłopiec do bicia powinien rzucić dom i wyjechać? Wtedy pan Beecot musiałby zrezygnować ze swych przyjemności.
Z upływem lat pan Beecot zaostrzył ataki wywołane złym nastrojem i gdy Paul osiągnął pełen godności wiek dwudziestu pięciu lat, przestał tolerować obelgi i oznajmił, że jako pisarz zamierza zdobyć szturmem Londyn.
Rodzice, każdy w charakterystyczny dla siebie sposób, wyrazili sprzeciw. Pani Beecot wylewała żal razem ze łzami i napomknęła o pisklętach opuszczających gniazdo, podczas gdy jej mąż dyszał niczym ropucha i czerwieniał bardziej niż grzebień indora, po czym po wyrażeniu głośnego sprzeciwu opadł jak przekłuty balon.
Tymczasem Paul zwiększył ich niezadowolenie, podając dokładny dzień odejścia z domu. Kobieca część rodziny Beecotów została odprowadzona do łóżka przez służącą, użyto soli trzeźwiących, a strona męska, używając metaforycznie ostatecznego argumentu, zapięła kieszeń na ostatni guzik.
– Ode mnie nie dostaniesz ani szylinga – oświadczył pan Beecot senior, dodając do tego kilka pełnych wdzięku znaczących przymiotników.
– Nie proszę o pieniądze – odparł Paul, tłumiąc gniew – zaoszczędziłem pięćdziesiąt funtów. Nie naruszyłem kieszonkowego – dodał, widząc, że ojciec już zaczyna wyrażać sprzeciw – zarobiłem je, pisząc krótkie opowiadania.
– To jakiś przeklęty instynkt kupiecki – warknął ojciec rodziny, tym razem jednak nie używając przy tym mocniejszych słów. – Wuj twojej matki zajmował się handlem. Dzięki Bogu nikt z mojej rodziny nie maczał w tym palców, nie mieli do tego głowy. Beecotowie zawsze żyli jak dżentelmeni.
– Sądząc po twoim opisie, tato, przypominali kapustę.
– Nie bądź bezczelny. Jak śmiesz wyrażać się tak haniebnie o swojej rodzinie? Pisanie opowiadań! Też coś! Same bzdury… jak sądzę (tu kilka przymiotników). I jeszcze chcesz na nich zarobić jakieś pieniądze, no, no!
– Ja chcę tylko cię poinformować, że mam wszystko, co mi potrzebne – stwierdził Beecot junior spokojnie. – Będę żył w mieście na własny rachunek. Wrócę dopiero wtedy, gdy wyrobię sobie nazwisko i zarobię wystarczającą sumę pieniędzy.
– Nigdy, nigdy! – senior zagulgotał niczym indyk. – Jeśli już stoczysz się do rynsztoka, to tarzaj się w nim. Ja ciebie wydziedziczę!
– Doskonale. Zatem ustalone. Teraz zmieńmy temat.
Jednak obaj dżentelmeni byli zbyt podnieceni, żeby porzucić tak doskonały temat. Ojciec chciał wiedzieć, czy Paul jest świadom tego, co mówi, pytał, czy czytał Biblię, a szczególnie te jej fragmenty dotyczące obowiązków dzieci w stosunku do rodziców, zwracając synowi uwagę, że jego kochana matka prawdopodobnie uschnie, a potem umrze z tęsknoty i zakończył żałosną wzmianką, że on, ojciec, straci swą podporę starości. Paul wysłuchał tego wszystkiego z szacunkiem, a potem wyraził własną opinię. Broniąc się, odparł drobiazgowo:
– Zdaje sobie sprawę, że mówię do swego ojca, szanowny panie – rzekł z przejęciem – ty nigdy nie pozwalasz mi zapomnieć o tym. Gdyby ktoś obcy odezwał się do mnie tak jak ty, prawdopodobnie rozwaliłbym mu łeb. Czytałem Biblię i znalazłem tam, że rodzice także mają obowiązki względem swoich dzieci, które na pewno nie chcą być traktowane jak kieszonkowi złodzieje. Moja matka z pewnością nie uschnie, jeżeli pozostawisz ją w spokoju co najmniej na trzy godziny dziennie. A co do mnie, jako podporze twej starości, to twój bogaty i urozmaicony język daje mi pewność, że jesteś na tyle silny, iż nie potrzebujesz mego wsparcia.
Ojciec rodziny nigdy pierwszy nie wyraził sprzeciwu i teraz też wypił szybko szklaneczkę porto – dwie poprzednie już zdążyły sprawić mu przyjemność podczas rodzinnego posiłku, kiedy miała miejsce ta rozmowa – i rzekł… – jednak nie ma co przytaczać wyrażonych przez niego uwag. Wszystkie był bardzo głośne i pozbawione sensu. Usprawiedliwiając siebie i litując się nad ojcem, Paul zakończył tę scenę, wychodząc z pokoju z niezmienionym postanowieniem. Po tym dialogu pan Beecot położył się do łóżka, robiąc żonie wykład na temat wyrządzających ogrom zła wszechobecnych na świecie przypadków ojcobójstwa. Poczuwszy rodzący się w nim sprzeciw, na skutek napływu uczucia, zwanego zdrowym rozsądkiem – co mu się zdarzyło tylko raz w życiu – postanowił nie zostawiać tego problemu matce, która była zbyt słaba, by oprzeć się jego tyranii.
Wcześnie następnego dnia miało miejsce w domu prawdziwe trzęsienie ziemi. I nie bez powodu! Nie zbaczając ani o włos z wytyczonego kursu, Paul zostawił matkę i formalnie pożegnał dżentelmena nazywającego siebie najlepszym z ojców. Beecot senior, nadęty indor i tyran, teraz był bardziej przytłumiony i jakoś nie znajdował powodów do rzucania groźbami. Lecz ta fala zdrowego rozsądku napłynęła do niego zbyt późno. Paul opuścił dom rodzicielski z torbą i walizką, a jego ojciec musiał potem rzucać przekleństwa w pustkę. Nie była też obecna pani Beecot, jako że leżała w łóżku półprzytomna z żalu i smutku.
Gdy tylko Paul opuścił rodzinny dom, ojciec rodziny oświadczył, że „odeszła chwała Izraela”, usunął zdjęcie syna z salonu i zaczął rozważać, którego z krewnych – z którymi przedtem zdążył się już pokłócić – powinien adoptować. Prywatnie myślał, że było mu trochę trudno z tym chłopcem na skutek własnego uporu – który nazywał stanowczością – i teraz miał ochotę przypomnieć mu opowieść o synu marnotrawnym. Jednak ten odważny podróżnik był już poza zasięgiem słuchu i nie pozostawił swojego adresu w Londynie. Beecot, chociaż można go nazwać tyranem, ale nie głupim staruchem – był stanowczo przekonany, że Paul odziedziczył po nim optymizm i błędnie prorokował, że: „Niechybnie wróci po wydaniu tych pięćdziesięciu funtów” – mówiąc to w chwili, gdy ulegał przygnębiającej złości. – „A gdy wróci…”, w tym momencie zacisnął pięści i nie kończąc, pogroził, pokazując, że lampart nigdy nie zmienia natury.
Tak więc Paul Beecot pojechał podreperować stan psychiczny w Londynie i konsekwentnie rozpoczął realizować plan, pogrążając się w zadumie nad miską płatków owsianych w wynajętym pokoju w Bloomsbury. Tam właśnie zapisał całe ryzy papieru różnego rodzaju stylem literackim w nieskończenie wielu tematach. Przez sześć miesięcy ze zmiennym szczęściem gorliwie pukał do drzwi wydawców. Niekiedy wracał z czekiem w kieszeni, jednak częściej z kieszenią wypchaną pękatym rękopisem. Zmęczony siadał i rozważając własną niedolę, miał czas litować się nad sobą – będąc jednak z natury wesołym i pełnym optymizmu młodzieńcem o niezłomnym charakterze, usuwał z myśli wszelkiego rodzaju trudności, skupiając uwagę na otaczającym go świecie. A ten świat mógł oglądać za darmo – bowiem był to świat widziany przez okno, świat ulicy. Tam od rana do wieczora i od zachodu słońca do świtu mógł być świadkiem ludzkich dramatów i często w znakomitym wykonaniu. Szczególnie dobrze odgrywała swą rolę najbiedniejsza warstwa społeczna, wygłodzeni ludzie byli wyjątkowo dramatyczni w radykalnym domaganiu się jedzenia. Z notatnikiem w ręce Paul oglądał spektakularne widowiska West Endu, groteskowe farsy na Strandzie, melodramaty w Whitechapel i tragedie rozgrywające się o północy na moście Waterloo. Bywało, że psuł efekt takiej sensacyjnej sceny, chwytając za spódnicę wygłodzoną heroinę, która pragnęła odbyć w rzece podróż do innego świata, lecz większą część czasu pozostawał tylko obserwatorem i plagiatorem opisującym prawdziwe życie.
Wkrótce dyrektor Universal Theatre zwerbował Paula jako aktora; dzięki czemu równocześnie pełnił podwójną funkcję – niedocenianego autora i wzdychającego kochanka. W pierwszej dorobił się dziesięciu krótkich opowiadań, kilku powieści, trzech dramatów i pliku wątpliwej jakości wierszy. Wszystko to trafiało do redaktora, dyrektora albo wydawcy, ale autorowi się nie wiodło i wreszcie powstała sytuacja, kiedy został mu w kieszeni ostatni banknot pięciofuntowy.
A do tego wszystkiego zapalczywy młodzian musiał się oczywiście zakochać. Kim było jego bóstwo i dlaczego ją uwielbiał, można dowiedzieć się z rozmowy, jaką odbył ze starym kolegą szkolnym.
A odbyło się to na Oxford Street, pewnego czerwcowego popołudnia o piątej, gdzie Paul spotkał Grexona Haya. Skręcając na rogu ulicy prowadzącej do jego pokoju na poddaszu w Bloomsbury, nasz autor poczuł, że klepie go po ramieniu ktoś w stroju rodem z Bond Street – co oznaczało, że miał na sobie doskonale skrojony płaszcz, niekiedy zwany też surdutem, jedwabny kapelusz, do tego przepisowe spodnie, orchideę w butonierce, lśniące buty i trzcinową laseczkę ze złotą rączką. Fakt, że Paul odwrócił się bez oporu i nie krzywiąc się, dowodził, że nie był mu nic winien. Na takie dotknięcie autor rodem z Grub Street* powinien odskoczyć na dużą odległość, lecz Paul, mając czyste sumienie, odwrócił się tylko powoli i patrzył, nie rozpoznając gładko wygolonej, zimnej twarzy, którą miał teraz przed oczami.
– Beecot! – zawołał nieznajomy, szybko oceniając wzrokiem wytarty i zużyty garnitur Paula. – Tak, nie myliłem się.
Głos, o ile nie twarz, pobudził stare wspomnienia.
– Hay… Grexon Hay! – krzyknął rodzący się w bólach geniusz. – Jakże się cieszę… – I potrząsnęli ręce w szczerym uścisku.
– Ale ty… – Hay odciągnął przyjaciela na skraj chodnika, z dala od tłumu przechodniów. – Ale ty wydajesz się…
– To długa historia – przerwał Paul, rumieniąc się. – Zapraszam cię do mego zamku, wtedy opowiem ci wszystko, stary. Zostaniesz na kolacji, prawda? Zobacz… – Paul rozwinął paczkę – funt kiełbasek. Lubiłeś je w szkole, a ja jestem doskonałym kucharzem.
Grexon Hay zawsze potrafił kryć swe uczucia za maskami, jakie przywdziewał na swą twarz, lub za słowami, którymi sprawnie się posługiwał. Ale z Paulem – którego w szkole zawsze uważał za szczodrego kumpla, takie drobiazgi uznałby za samozdradę. W jego mniemaniu Beecot był zbyt tępy i można też dodać zbyt uczciwy – aby to wykorzystać.
– To bardzo zaskakujące – rzekł Hay, w zwykły sobie spokojny sposób. – Tak, to naprawdę zaskakujące, że chłopak po publicznej szkole Torrington, mój przyjaciel i syn bogatych rodziców, musi osobiście kupować kiełbaski.
– Zwróć jednak uwagę – rzekł Paul poważnie, prowadząc Haya do swego pokoju – że nie prosiłem ciebie o pieniądze.
– Gdybyś to zrobił, dostałbyś je – oświadczył Hay, lecz tej oferty nie należało brać zbyt dosłownie. Mówiąc, że coś zrobi, nigdy nie miał na myśli, że zamierza zrealizować swój zamiar, a dobrze wiedział, że duma nie pozwoli Beecotowi zaciągać dużych pożyczek.
Paul w prosty sposób okazał cień wdzięczności i jego twarz rozjaśniła się.
– Dobry z ciebie kumpel, Hay – stwierdził – ale nie chcę od ciebie pieniędzy. Nie! – dodał jeszcze w odpowiedzi na wymowne zerknięcie przyjaciela – wystarczy mi na moje potrzeby, a poza tym – rzucił okiem na elegancki strój dandysa – nie chcę zanadto rzucać się w oczy w West Endzie.
– Ci, którzy tak robią, zwykle są bogaci – zauważył Grexon, z lodowatym uśmiechem. – Błąd, Beecot, ty jesteś biedakiem. A tylko nędzarz może sobie pozwolić na elegancki strój.
– W takim razie ja muszę być milionerem – zaśmiał się Beecot, spoglądając na swoje wyświechtane ubranie. – Jednak wejdźmy na górę, mamy sobie wiele do powiedzenia.
– I dużo z tego to rzeczy miłe – dodał Grexon.
Paul wzruszył ramionami i wspiął się schodami do nieba.
– Może dla ciebie, jak sądzę – rzucił, odwracając się – ale z pewnością nie dla mnie. Wejdź w progi mego Zamku Ubóstwa. – I modny gość ujrzał, jak jego gospodarz zapala ogień w jednym z apartamentów, o których czytał, ale których nigdy na własne oczy nie oglądał.
Był to pasujący do wygłodniałego geniusza mały ponury pokój na poddaszu – niezbyt przytulny, nie pięknie umeblowany, ale nienagannie czysty. Podłoga częściowo pokryta była kawałkami starego, wyblakłego i zniszczonego dywanu; ściany całkowicie oblepiały strony ilustrowanych magazynów. Jedyne okno, ukazujące rząd obskurnych kominów, zostało osłonięte wyblakłą zasłoną w kolorze ciemnoczerwonym. W rogu za parawanem stało wąskie łóżko polowe przykryte wschodnim szalem w krzykliwych kolorach, a obok łóżka na podłodze znalazła miejsce duża cynowa miska z wodą. O ścianę opierał się pokraczny regał wypełniony książkami w zniszczonych oprawach. Przy małym kominku stała sofa wypchana końskim włosiem. Pokrywał ją – żeby nie była taka naga i śliska – puchaty, dość kosztowny koc. Po drugiej stronie kominka stał kredens, z którego Beecot szybko wyjął naczynia stołowe, noże, widelce, komplet przypraw, serwetki i inne stołowe akcesoria, wszystko w najtańszym gatunku.
Środek pokoju zajmował duży stół, pod oknem mieściło się antyczne, mahoniowe biurko z górą papierów na blacie – no i mamy całe umeblowanie Zamku Ubóstwa. Dodajmy do tego cztery biegi schodów, wiodących tu tak jak do sławnego poddasza w wierszu Thackeraya.
– Mam stąd bliżej do nieba – zachichotał Beecot po ulokowaniu gościa na sofie. – Żarcie wkrótce będzie gotowe… jestem doskonałym kucharzem, stary. Ale też i gospodynią. Czysto tu, prawda? – Zamachał z dumą widelcem, zataczając nim krąg po nędznie urządzonym pokoju. – Gdyby tak nie było, natychmiast wylałbym siebie z roboty!
– Ale… ale – jąkał się Hay, ze zdumieniem oglądając otoczenie przez monokl. – Co ty tu robisz?
– Próbuję postawić stopę na pierwszym szczeblu drabiny wiodącej do sławy.
– Ja jednak nie bardzo widzę…
– Przeczytaj biografię Balzaka, a zrozumiesz. Ludzie dali mu poddasze i głodowy zasiłek w nadziei wzbudzenia w nim uczucia obrzydzenia… Mój ojciec zrobił to samo i odciął mnie od kieszonkowego. Tu mam swoje poddasze i tu głoduję – ale nie nabieram tu uczucia obrzydzenia. – Paul wesoło podpiekał kiełbaski na gorącej patelni. – I tu stoję przed tobą jak aspirujący sługa mający nadzieję zostać powieściopisarzem, dramaturgiem i co tam jeszcze… No i co ty na to? Oto musztarda. Zaczekaj. Przyrządzę ci herbatę albo kakao.
– Nigdy nie piję czegoś takiego do jedzenia, Beecot.
– No tak, świadczy o tym twój strój. Pewnie chcesz szampana. Ale, Grexon, co ty właściwie robisz?
– To samo co robią inni na West Endzie – odparł Grexon, zabierając się do kiełbaski.
– To znaczy nic. No tak, w Torrington też nigdy nie lubiłeś się przepracowywać, więc jak mógłbym się spodziewać, że teraz zmienisz swe zwyczaje.
Hay zaśmiał się i jedząc, wyjaśnił, jaka jest jego sytuacja.
– Po ukończeniu szkoły adoptował mnie bogaty wuj – mówił. – Udając się w podróż, jaką my wszyscy odbędziemy, zostawił mi tysiąc funtów rocznie, co wystarczy na pędzenie rozsądnego trybu życia. Mam mieszkanie przy Alexander Street, w Camden Hill, krąg przyjaciół i jak widzisz dobry apetyt. I tak oto, jak sądzę, idę sobie wygodnie przez życie.
– Ha! – Paul rzucił badawcze spojrzenie na swego gościa. – Na szczęście masz zdrowy żołądek i nie cierpisz na niestrawność. Pewnie masz też silne serce? Pamiętam, że w szkole…
– Och, daj spokój ze szkołą! – obruszył się Grexon i jego zimna twarz pokryła się rumieńcem. – Nigdy nie wracam wspomnieniami do tej starej budy. Byłem szczęśliwy, jak się skończyła. Ale w szkole bardzo się przyjaźniliśmy, Paul.
– Coś w stylu Jamesa Steerfortha z Davida Cooperfielda, Charlesa Dickensa** – odparł Paul, odsuwając swój talerz. – Ty byłeś moim bohaterem, a ja twoim niewolnikiem, ale inni chłopcy… – Spojrzał na niego ponownie.
– Nienawidzili mnie, bo mnie nie rozumieli, tak jak ty mnie rozumiałeś.
– Jeżeli o to chodzi, Grexon, to dlaczego tak łatwo usunąłeś mnie ze swego życia? Rozstaliśmy się przed dziesięciu laty. Miałem wtedy piętnaście lat, a ty dwadzieścia.
– A teraz mamy odpowiednio – dwadzieścia pięć i trzydzieści – odparł sucho Hay. – A ty opuściłeś szkołę przede mną.
– Tak, zachorowałem na szkarlatynę i zabrano mnie do domu na kurację. Już nie wróciłem i od tego czasu nigdy nie spotkałem żadnego kolegi z Torrington.
– Nie spotkałeś? – żywo zapytał Hay.
– Nie. Rodzice zabrali mnie za granicę i próbowałem studiować na niemieckim uniwersytecie. Potem wróciłem do leniuchowania przy ojcu, aż w końcu obrzydło mi to i postanowiłem zrealizować swoje ambitne plany w mieście. – Rozejrzał się po pokoju i roześmiał. – Widzisz, jak mi z tym dobrze idzie.
– No – rzekł Hay, zapalając cienkiego papierosa, którego wyjął ze złotej papierośnicy – mój wuj, ten co umarł, posłał mnie do Oxfordu, a potem też podróżowałem. Teraz, jak ci już mówiłem, jestem na własnych śmieciach i nie mam żadnych krewnych na świecie.
– Dlaczego się nie ożeniłeś? – zapytał Paul i zaczerwienił się.
Hay, podejrzliwy jak każdy mieszczuch, zauważył ten rumieniec i odgadł jego przyczynę. Jak większość ludzi potrafił dodawać dwa do dwóch.
– Mogę ci zadać to samo pytanie? – zapytał.
Obaj przyjaciele wpatrywali się w siebie, ale każdy widział co innego w swym koledze z dawnych, szkolnych czasów. Hay był gładko ogolony, starannie uczesany i spokojny – niemal lodowaty w zachowaniu. Miał niebieskie, zimne oczy. Nikt nie mógłby powiedzieć, o czym myśli, wnioskując z wyrazu jego twarzy. Cały czas nosił maskę, chociaż akurat w tym momencie uczucia wzięły górę i maska uchyliła trochę rąbka tajemnicy jego myśli. Mimo to twardo trzymał się narzuconej sobie zasady, kontrolując wyraz twarzy, słowa i czyny. Grexon Hay był godnym podziwu przykładem samokontroli.
Z drugiej strony Beecot – szczupły, wysoki i ciemny, niecierpliwy, z twarzą, na której można było wyczytać wszystkie jego myśli. Miał smagłą cerę, duże czarne oczy, zmysłowe usta i mały, elegancko podkręcony, wąsik. Głowę trzymał dumnie uniesioną i prezentował się trochę po wojskowemu – być może dlatego, że wielu jego przodków służyło w wojsku. Podczas gdy Hay nosił elegancki garnitur rodem z Bond Street, Paul miał na sobie dobrze skrojoną, chociaż wyświechtaną serżę. Ogólnie rzecz biorąc, prezentował się nieźle, mimo iż jego ubranie robiło żałośnie przygnębiające wrażenie.
Na podstawie tego pokoju na poddaszu i chudego posiłku złożonego z kiełbasek Hay wysnuł wniosek, który ubrał w słowa.
– Ojciec odciął cię od gotówki – stwierdził spokojnie – a jednak zamierzasz się żenić.
– Na jakiej podstawie doszedłeś do takiej konkluzji?
– Mam otwarte oczy, Paul. Widzę ten pokój i twoje ubranie. Widziałem też rumieniec na twojej twarzy, gdy pytałeś, czy jestem żonaty. A ty… czy zakochałeś się?
– Tak – odparł Beecot, czerwieniąc się jeszcze bardziej i wysoko unosząc głowę. – Sprytnie to odgadłeś. Prorokuj dalej.
Uśmiechnął się ponuro.
– Tak, prorokuję, że gdy się ożenisz, nie będziesz dłużej żył w biedzie, ale oczywiście – dodał, patrząc przenikliwie w twarz przyjaciela – jeżeli twoja dama jest bogata.
– Jest córką handlarza używanymi książkami, jej ojciec ma firmę o nazwie „Norman” i wiem, że łączy to z lombardem.
– Hm… – Hay zamyślił się. – Pieniądze to on może zarobić raczej na tym drugim. A tak przy okazji, czy jest Żydem?
– Nie. Jest biednie wyglądającym jednookim katolikiem o manierach wystraszonego królika.
– Jednooki i wystraszony – powtórzył Hay, lecz nie zmienił wyrazu twarzy. – Godny pożądania teść. A córeczka?
– Sylwia. To anioł, biała lilia i…
– Oczywiście – Grexon przerwał te pochwalne pienia. – A kiedy to zamierzasz ją poślubić?
Beecot wyłowił z kieszeni niebieską, wytartą torebkę.
– Oto co posiadam: moje ostatnie pięć funtów i… – Otworzył kasetkę.
Hay ujrzał dużą broszkę w kształcie zwiniętego węża.
– Opale, brylanty i złoto – rzekł wolno, unosząc nagle wzrok. – Sprzedaj mi to.
* Ulica w Londynie – pełna zubożałych pisarzy, aspirujących poetów, wydawców i księgarni. Znajdowała się na marginesie londyńskiej elity dziennikarskiej i literackiej. Obecnie nazywa się Milton Street (przyp.tłum.).
** J. Steerforth jest przystojnym młodzieńcem. Wszyscy go znają z wrodzonego wdzięku i dowcipu. Chociaż ogólnie jest lubiany, to kolegów traktuje protekcjonalnie i wyraźnie lekceważąco. W powieści Dickensa David podziwia kolegę i traktuje go jako swego obrońcę przed surowym dyrektorem (przyp. płum.).
Pod numerem czterdziestym piątym przy Gwynne Street znajdowała się księgarnia sprzedająca używane książki, których znaczna część była prawie tak samo stara jak sam budynek. Wysmagana deszczami tablica obwieszczała wyblakłymi, zmatowiałymi złotymi literami nazwisko właściciela, a pod nią były dwa szerokie okna rozdzielone niskimi drzwiami, otwartymi w dni powszednie tygodnia od ósmej rano do ósmej wieczorem. W mrocznym środku cuchnęło stęchlizną.
Po obu stronach tego osobliwego, starego domu usadowili się rzeźnik i piekarz, reklamując się i wabiąc smakowitościami. Między księgarnią i pierwszym z tych sklepów wąski pasaż wiódł na małe podwórko, a stamtąd schodząc po kilku stopniach klienci, którzy nie chcieli być zanadto widoczni, wchodzili do piwnicy, w której mogli załatwiać transakcje z panem Normanem.
Osoba ta łączyła w sobie dwie niepowiązane ze sobą branże. Na parterze handlowała używanymi książkami, w piwnicy dokonywała zakupów biżuterii, zaopatrując ludzi w potrzebną im gotówkę.
W księgarni bladzi młodzieńcy i niechlujni, roztargnieni starsi mężczyźni, dziewczęta w okularach i wszelkiego rodzaju mądrale, szperali w starych tomach albo wymieniali uwagi z właścicielem. Natomiast do piwnicy spieszyli ludzie młodzi, ludzie rozrzutni i kobiety o niezbyt dobrej reputacji. Zwykle zjawiali się po zmroku i dokonywali transakcji, podczas których z ręki do ręki przepływało mnóstwo pieniędzy. W dzień pan Norman grał rolę niewinnego księgarza, ale po siódmej wieczorem znikał w piwnicy i zmieniał się w najprawdziwszego właściciela lombardu, jakiego można znaleźć w Londynie. Zajmując się zwykłym handlem książkami, nie przejmował się zbytnio pieniędzmi, ale mając do czynienia z dużą gotówką i bardzo drogą biżuterią, nie szło mu już tak łatwo i zachowywał się jak Shylock*. W kontaktach z klientami interesującymi się książkami stawał się zwykłym sprzedawcą, który mało zna się na literaturze, lecz w swej podziemnej działalności był bardziej rozmowny z tymi, którzy przychodzili do lombardu, wcielał się w rolę lichwiarza i używał wielu podstępów.
Aaron Norman – takiego nazwiska używał w księgarni – przypominał człowieka, który powrócił tu z przeszłości – z ponurej przeszłości. W jednym melancholijnym oku i nerwowym tiku ust można było odczytać dręczący go smutek i obawę. Miał bladą twarz i dziwny zwyczaj zerkania przez lewe ramię, jakby spodziewał się, że w każdej chwili poczuje na nim klepnięcie ręki policjanta. Sześćdziesiąt lat zaokrągliło mu ramiona, osłabiło plecy, a jedno oko niemal bez przerwy wpatrywało się w ziemię. Cierpienia pozostawiły na czole ślad w postaci zmarszczek i linii wokół cienkich warg. Mówił niskim, jakby niepewnym głosem, a gdy spoglądał w górę – co czynił rzadko – jego oczy rzucały badawcze spojrzenia, na podobieństwo zmęczonego zwierzęcia obawiającego się, że lada chwila zostanie wywleczone ze swego legowiska.
I właśnie tego dziwnego człowieka Paul Beecot spotkał w drzwiach księgarni przy Gwynne Street w dzień po wizycie Haya. Paul wiele razy odwiedzał tę księgarnię, ale nie zawsze kupował książkę. Norman znał go bardzo dobrze i już na pierwszy rzut oka poznał, witając słabym uśmiechem, gdy młody człowiek wchodził do środka. Za kontuarem stał Bart Tawsey, szczupły sprzedawca, dużo bardziej opryskliwy dla klientów niż jego szef, lecz Paul nie patrząc na niego, zwrócił się bezpośrednio do pana Normana.
– Muszę z panem rozmawiać – rzekł niecierpliwie.
– Właśnie wychodzę w ważnej sprawie – odparł Norman – ale jeżeli to nie zajmie dużo czasu…
– Chodzi o pewną broszkę, którą chcę zastawić w lombardzie.
Stary zacisnął usta, a jego oczy nabrały stanowczego wyrazu.
– Teraz nie mogę się tym zająć, panie Beecot… – rzekł głośniej niż zwykle. – Ale po siódmej…
– Już jest szósta. – Paul rzucił okiem przez ramię na kościelny zegar, wyraźnie widoczny ostatnich promieniach słońca przed zbliżającym się zmierzchem. – Nie mogę czekać.
– Dobrze, ponieważ jest pan starym klientem… antykwariatu – rzekł Aaron z naciskiem. – Mogę się zgodzić, żeby pan przyszedł kwadrans przed siódmą. Będę oczekiwał pana. Tymczasem muszę iść coś załatwić. – Mówiąc to, wyszedł ze zwieszoną głową, jednym okiem jak zwykle badawczo przeszukując ziemię pod stopami.
Paul, który podobno bardzo się spieszył, jakoś nie okazał niezadowolenia z odejścia pana Aarona i konieczności czekania na niego przez godzinę. W księgarni, mimo płonących lamp gazowych, panował półmrok. Ujrzawszy uśmiech Barta Paul, młodzieniec wrażliwy i małomówny, tylko się zaczerwienił. Dobrze wiedział, że nieskrywany podziw, jaki okazywał Sylwii Norman, nie uszedł uwagi sprzedawcy, a także tej dziewuchy, Deborah Junk, o czerwonych rękach, z nizin społecznych, spełniającej w tym domu funkcję służącej do wszystkiego. Nie żeby był przekonany, że ta dwójka całkiem oddanych Sylwii służących, wiedząc, iż odwzajemnia ona uczucia Paula, nic nie powie Aaronowi. Beecot nie mógł sobie pozwolić na zrobienie sobie wrogów z tej pary i nie zamierzał tego zrobić. Byli pospolici i nieokrzesani, ale lojalni i szczerze życzliwi.
– Dostałeś jakieś nowe książki, Bart? – zapytał Beecot, podchodząc i rozglądając się, jakby spodziewał się zobaczyć przemykającą w mroku Sylwię, widok, który byłby błogosławieństwem dla jego spragnionych oczu.
– Nie, sir. My nigdy nie dostajemy nowych książek – odpowiedział spokojnie Bart. – Ostatnia partia zawierała używane powieści wydane przed rokiem. Ale, proszę wybaczyć, panie Beecot, nie było wśród nich nic szczególnego z wyjątkiem okładek.
– Jesteś zbyt surowy, Bart. Ja mam zamiar zostać pisarzem.
– Tak, potrzebujemy kogoś takiego, sir. Większość współczesnych autorów nie jest interesująca, to znaczy nie piszą o niczym nowym. Ale przepraszam, muszę iść na górę, sir. Panna Sylwia powiedziała, żeby ją zawiadomić, gdy tylko pan przyjdzie.
– Ach tak… tak… hm… hm… to znaczy, ona chciała obejrzeć fotografie mojego starego domu. Obiecałem jej pokazać. – Paul wyjął z kieszeni paczkę. – Mogę pójść na górę?
– Nie, sir. To byłoby niemądre. Starszy pan może zaraz wrócić i jeżeli zobaczy, że był pan u niego w domu – Bart pokazał ruchem głowy sufit – może dostać ataku.
– Dlaczego? Czy myśli, że wpadłem tu po jego srebro?
– Boże broń, sir. Ale nie o to chodzi. Wszystko co cenne – srebro, złoto, klejnoty i tym podobne… jest tam, w piwnicy. – Bart kiwnął głową w kierunku podłogi. – Ale pan Norman nie lubi, jak obcy wchodzą do jego prywatnych pokojów. Już od lat nie wpuszcza tam nikogo.
– Może boi się stracić najcenniejszy klejnot.
Bart, jak powiadają Szkoci, należał do tych, „co szybko się orientują, o co chodzi”.
– Nie opiekuje się nią tak, jak powinien, sir – stwierdził posępnie. – Ale wiem, że ją kocha i chce uczynić z niej bogatą dziedziczkę, gdy sam pójdzie do robaków. Panna Sylwia będzie wysoko ceniona. Mam nadzieję – dodał, patrząc chytrze na Paula – że ten, kto weźmie ją za żonę, nie roztrwoni zarobionego przez starego majątku.
Na tę uwagę rumieniec na twarzy Beecota pogłębił się i już chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie bocznymi drzwiami wkroczyła do księgarni masywna, ogorzała kobieta.
– No i macie! – Klasnęła dłońmi jak mała dziewczynka. – Znam jego wady i widzę, jak panienka Sylwia siedzi tam i dzierga, co tak bardzo lubi, a ja mówię, że ona „dla niego to robi” w takich pięknych barwach, a ona na to: „Och, Deborah, czy słyszysz, jak głośno bije moje serce”, więc słucham i patrzę…
W tym momencie zabrakło jej tchu i znowu zaklaskała, jakby w ten sposób chciała usprawiedliwić przerwę. Jednak Paul nie pozwolił jej dalej trajkotać, wiedząc z doświadczenia, że jak już zacznie, to nie może skończyć.
– Mogę wejść do panny Norman? – zapytał.
– Zabij mnie, posiekaj i podepcz mego trupa – rzekła Deborah uroczyście – ale nie możesz. Pan wysłałby mnie na ulicę, gdybym ośmieliła się pozwolić ci tam wejść.
Paul od dawna wiedział, jak bardzo stary był w tej sprawie stanowczy. W ciągu sześciu miesięcy znajomości z Sylwią nigdy nie otrzymał zezwolenia wejścia na górę. Dziwne, że dla Aarona było to aż tak istotne, ale kojarząc to z jego jednym okiem nieustannie patrzącym w dół i wylęknionym zachowaniem, Paul doszedł do wniosku – chociaż nie mając ku temu szczególnie przekonujących powodów – że stary coś ukrywa i czegoś się boi. Co więcej, że boi się kogoś konkretnie. Jednak niczego nie sugerował, tylko zaproponował inne miejsce spotkania.
– Czy nie mógłbym się z nią spotkać w piwnicy? – zapytał. – Pan Norman powiedział, że mam tam iść i zaczekać na niego. Będziemy mieli godzinę dla siebie.
– Proszę pana – rzekła Deborah, robiąc krok do przodu niczym potykający się koń pociągowy – chyba nie chce pan iść do lombardu.
– Tak, chcę – odparł Paul łagodnie – ale nie musisz tego rozpowiadać wszystkim.
– Tu jest tylko Bart! – wykrzyknęła Deborah, rzucając surowe spojrzenie szczupłemu młodzieńcowi – i jeżeli on piśnie słówko… wyrwę mu język. Oto, co zrobię. Szkolę go na swojego męża, aby był taki, jakim chcę go mieć… żeby był dobrym chłopcem i nie gadał o tym, co go nie dotyczy.
– Nic nie wypaplam – wtrącił Bart i mrugnął porozumiewawczo. – Niech pana Bóg błogosławi, sir, widywałem już takich szanownych jak pan dżentelmenów zastawiających rzeczy w lombardzie… – znowu skinął głową w kierunku podłogi – ach, i eleganckie kobiety też, ale…
– Ugryź się w język – krzyknęła Deborah, rzucając się ku niemu jak statek miotany gwałtownym porywem wiatru. – Gadasz o tym, o czym nie masz gadać, durniu. Proszę tędy, panie Beecot, idziemy tam, gdzie stary Nick ma swoją jaskinię – on zawsze tam zasiada, gdy wybije siódma.
– Nie powinnaś tak mówić o swoim chlebodawcy – zaprotestował Paul.
– O tak, nie powinnam – prychnęła służąca wyjątkowo głośno. – I kto ma więcej racji, sir? Pracuję tu już dziesięć lat jako guwernantka, przyjaciółka, uniżona, dobrze życząca towarzyszka życia panny Sylwii, a wśliznęłam się w jej życie, gdy ona miała dziesięć, a ja dwadzieścia lat. I nie chodzi o to, że jestem za stara na małżeństwo z Bartem, chociaż jemu idzie na dwudziesty rok, ale jest tak niegodziwy, jakby miał dwa razy tyle. Dobrze go znam i gdy wschodzi słońce, nie ma nikogo lepszego od niego… ledwo Bart zapali światło gazowe, już jest u starego Nicka… Bart, zajmij się swoimi sprawami i nie nadstawiaj uszu… mówię panu, nie chcę mieć podsłuchującego męża. Tędy, sir. Uważaj na stopnie.
Mówiąc to, Deborah zaprowadziła Paula do ciemnego kąta za kontuarem i jednym szarpnięciem odchyliła klapę w podłodze. Paul zobaczył drewniane stopnie wiodące w ciemność. Jednak panna Junk z najwyższego stopnia rzuciła w dół światło i uniosła latarnię, trzymając ją powyżej zaczerwienionej twarzy. Zeszła i z oddali doszło jej wołanie:
– Schodź już, schodź! – Beecot zszedł tak szybko, jak tylko mógł i wkrótce znalazł się w piwnicy. Wpierw otoczyła go nieprzenikniona ciemność, ale Deborah zapaliła dwie gazowe latarnie i odwróciła się do gościa z wyciągniętymi rękoma.
– Teraz, sir, musimy poufnie porozmawiać – powiedziała jak zwykle bez tchu. – Masz coś do zastawienia w lombardzie, prawda? Wiem, że nie przyniosłeś tego na klęczkach, na rozkaz twego despotycznego ojca.
Paul usiadł na pokracznym, mahoniowym fotelu stojącym przy dużym, prostym stole i wpatrywał się w służącą.
– Nigdy ci nie mówiłem o swoim ojcu – rzekł całkowicie zaskoczony.
– Och nie, oczywiście, że nie. – Panna Junk potrząsnęła głową. – Jednak ja nie jestem niemowlęciem karmionym piersią. Tak, pan opowiedział o nim Sylwii, a ona powiedziała mnie – bo ona wszystko mówi swojej Debbie. Niech Bóg za to błogosławi ten cudowny kwiatuszek! – Mówiąc to, wymierzyła w Paula gruby, czerwony paluch. – Jeżeli kłamiesz, panie Beecot, to zaraz cię załatwię, nawet gdybym miała za to zdechnąć w więzieniu Old Bailey**.
Widząc, że Deborah znowu łapie zadyszka, Paul skorzystał z okazji:
– Nie istnieje żaden powód, dla którego nie miałabyś wszystkiego o mnie wiedzieć i…
– Oczywiście, od samego początku nigdy tak nie myślałam i… przepraszam, sir. Jednak gdy przyszedł pan tu przed sześcioma miesiącami, powiedziałam do panny Sylwii, że „on puszcza do ciebie oko, lilijko”, a ona na to do mnie: „Och, Debby, ja go kocham”. A ja wtedy: „Tak, widzę, widzę, moja piękna. On wygląda mi na dobrze wychowanego i dżentelmena z urodzenia, ale musimy się dowiedzieć, czy nas nie oszukuje i nie okłamuje, zanim stracisz, moja droga, dla niego serce”.
– Ale ja nie jestem kłamcą… – zaczął Paul, jednak znowu mu przerwała.
– Ja tam już swoje wiem! – wykrzyknęła panna Junk i po raz drugi wyciągnęła ku niemu ręce. – Myślisz, szanowny panie, że pozwoliłabym ci miłować moją ślicznotkę, gdybym nie wiedziała, czy jesteś Judaszem albo Jezebel? Gdyby tak było, niechbym już nie była zdolna wieczorem łyknąć nawet kropelki piwa. To, co powiedziałeś pannie Sylwii o swoim awanturującym się ojcu i kochanej mamie, ona powtórzyła mnie! – krzyknęła Deborah, podkreślając słowa ruchem czerwonego palca. – Wszystko co mówisz swojej ukochanej, ona powtarza starej głupiej Debby. Mówię więc do Barta: „Jeżeli mnie kochasz, jedź do Wargrove, gdziekolwiek to jest, chociaż wątpię, żeby w Anglii – i jeżeli on… to znaczy Paul nie mówi prawdy, to sama go rozszarpię, a później niech rozstrzyga sąd. No i Bart pojechał do Wargrove i stwierdził, że mówiłeś prawdę, co znaczy, że jesteś dżentelmenem, sir, i mimo twego nerwowego taty masz nadzieję, że gdy poślubisz mój kwiatuszek, uczynisz ją szczęśliwą – niech cię Bóg błogosławi. – W tym momencie Deborah wyciągnęła ręce i rozpostarła je nad głową Paula.
– Tak, to wszystko jest prawdą – Paul uprzejmie potwierdził. – Nie za bardzo zgadzam się z ojcem i przyjechałem do Londynu, żeby tu wyrobić sobie nazwisko. Mimo tego wszystkiego o czym mówisz i o czym wiesz, Deborah, przecież mogę być zwykłym łobuzem.
– Ale nie jesteś nim – stwierdziła z przekonaniem. – Dlatego Bart wszędzie ciebie sprawdzał – i on, a także ja, która będę jego prawowitą żoną, oraz mój pan, wiemy wszystko o tobie i o tym twoim mieszkaniu w Bloomsbury; dokąd chodzisz i dokąd nie chodzisz. A teraz posłuchaj, co ci powiem, szanowny panie – znowu wymierzyła w niego groźnie palcem – gdybyś nie był tym, kim powinieneś być, nigdy nie zdobyłbyś mojej pięknej panienki. Nawet gdybym musiała wyszorować podłogę z twojej błękitnej krwi… o ile jest błękitna… gdyby to, czego się Bart dowiedział, nie było prawdą. Tak jak Bóg przykazał i jak widzimy to w kamiennych rzeźbach w Kościele***. – Tu niemal się zakrztusiła.
Paul siedział przez kilka minut, w milczeniu wpatrując się w podłogę. Zastanawiał się, czy odgadł, co to wszystko znaczy? Często dziwił się, jak to możliwe, żeby Bart i Deborah Junk mogli być aż tak oddani Sylwii i sprzyjali jego zalotom, a zarazem, mimo iż byli lojalni w stosunku do swego pana, nic mu nie zdradzali, udając, że o niczym nie wiedzą.
Jednak z tego, co mu Deborah powiedziała – a nie miał podstawy, żeby jej nie wierzyć – oboje niestrudzenie drążyli, aby się przekonać, że jest człowiekiem uczciwym i mówi prawdę. Tym sposobem zezwalali na dalsze zalecanie się Paula do Sylwii i on w duszy bił im brawo za takt i okazywanie mu zaufania bez wdawania się w dyskusję.
– Mimo wszystko – rzekł głośno, podążając za swoimi myślami – to dziwne, że życzysz jej, aby mnie poślubiła.
Panna Junk udzieliła na to dziwnej odpowiedzi.
– Cieszyłoby mnie, gdyby poślubiła każdego szanowanego, ale wolnego dżentelmena, takiego na przykład jak ty – gdyby zawarła z nim małżeństwo pobłogosławione przez Kościół… z tymi kamiennymi rzeźbami, chociaż według mnie zbyt mrocznymi i ponurymi. Panie Beecot, dziesięć lat temu trafiłam na tego dziesięcioletniego aniołka, tam na piętrze; wtedy jej matka zmarła i udała się tam, gdzie będzie mogła grać na harfie. Przez te wszystkie lata nigdy nie słyszałam na górze kroków młodego mężczyzny… Słyszałam tylko moje kroki, panienki Sylwii i Barta, który zjawił się tu przed pięciu laty jako wyrostek. I czy możesz w to uwierzyć, panie Beecot, że ja wiem o starszym panu nie więcej od ciebie? Jest dziwny i ogólnie biorąc zły; boi się zostawać sam w ciemności, roi sobie, że ktoś chce z niego zrobić latarnię, tak jak robią je z wydrążonej rzepy.
– Czego on się boi?
– Ach – Deborach westchnęła znacząco – właśnie, czego? Może policji, może duchów, ale nie widział tu ani policji, ani duchów i jeżeli jest uczciwym, szanowanym człowiekiem, to nie musi się ich bać. Jednak obawiam się, że nim nie jest, panie Beecot.
– Musi mieć jakieś powody…
Panna Junk gwałtownie odrzuciła głowę do tyłu i znowu głośno parsknęła.
– O tak… ma powody – przyznała – i ośmielam się twierdzić, że w Old Bailey też by je znaleźli. Jednak wyraźnie coś go dręczy. Nie pytaj mnie, co to może być, bo i tak ci nie powiem, dlatego, że sama nie wiem. Ale cokolwiek to jest, panie Beecot, już widzę swoją pięknotkę w kłopotach.
– Skąd to wszystko wiesz? – niespokojnie wtrącił Paul.
– Słyszałam, jak się modlił – panna Junk odparła tajemniczo. – Tak, to zaraz widać, bo każdy, kto się modli, rozpozna już na pierwszy rzut oka… on się modlił ze strachu! Modlił się, prosząc, by go opatrzność chroniła przed niebezpieczeństwem…
– Niebezpieczeństwem?
– Niebezpieczeństwo, tak, to właściwe słowo, nie będę ciebie oszukiwać, nawet gdybyś płacił mi więcej niż stary, chociaż on i tak mi obcina z pensji. No więc, jeśli są kłopoty, niebezpieczeństwo i grozi nam Old Bailey, ja zamierzam związać się z Bartem… A panna Sylwia – im szybciej, tym lepiej – musi mieć ukochanego mężczyznę, który da jej przyzwoite nazwisko i więcej szczęścia, niż może jej dać stara Deborah. No więc szukałam i szukałam takiego księcia z bajki, albo takiego co to pojawia się w pantomimach, a gdy ty się zjawiłeś, oddała ci swoje serce. Wtedy zaczęłam szperać, rozglądać się, wysyłałam Barta, żeby szukał i…
– Tak, tak, rozumiem… Dobrze, Deborah, możesz na mnie liczyć. Zaopiekuję się twoją panienką. Gdy tylko pogodzę się z ojcem, zaraz porozmawiam z panem Normanem.
– Nie rób tego, sir… nie…! – wykrzyknęła gwałtownie i chwyciła Paula za rękę. – On ciebie wyrzuci, nie dopuści nikogo do mojego kwiatuszka, mimo że ją kocha… Nie, nie rób tego! – krzyczała Deborah. – On ci nie pozwoli. Nikomu nie pozwalał, ani jej matce, która zmarła na serce… Musisz z nią uciec, ona musi być twoja, mimo iż jej ojciec będzie rzucał na ciebie gromy, jak to się mówi… Zabierz ją z tego miejsca niegodziwości, miejsca, gdzie grożą sądy kryminalne. – I Deborah, trzęsąc się cała, zaczęła się rozglądać po piwnicy. Nagle zamarła bez ruchu, wymierzyła palcem i wskazała głową wąskie drzwi z boku piwnicy.
– Słyszę kroki starego – wyszeptała ochryple. – Poznałabym je wśród tysiąca innych… Skrada się, zupełnie jak złodziej, prawda? Mógłbyś powiedzieć, że… Nic mu nie mów, żeśmy się widzieli.
– Ale Sylwia…! – krzyknął Paul, chwytając ją za suknię, gdy go mijała.
– Zobaczysz ją, nawet gdybym miała zapłacić za to życiem – przyrzekła Deborah i zadziwiająco bezszelestnie jak na tak hałaśliwą istotę szybko przemknęła ku klapie w podłodze, wspięła się na schody i znikła. Paul usłyszał tylko ciche zatrzaśnięcie klapy.
Gdy klucz zazgrzytał w zamku zewnętrznych drzwi, Paul rozejrzał się po miejscu, w którym znalazł się po raz pierwszy. Było podobnej wielkości jak księgarnia na górze, ale miało kamienne ściany, pozieleniałe od mchu i jakiegoś gatunku grzybów. Nad głową, z drewnianego sufitu tworzącego podłogę księgarni, zwisały festony gęstych, zakurzonych pajęczyn. Posadzka wyłożona była dużymi, popękanymi w wielu miejscach płytami, gdzie w szczelinach i wilgotnych narożnikach kiełkowała rzadka, bezbarwna trawa. Na środku stał poplamiony atramentem i pokryty dziwnymi znakami duży stół. Nad stołem płonęły z ochrypłym świstem dwie gazowe pochodnie. Przy ścianie (poniżej ulicy) stały trzy pomalowane na zielono i zamknięte kasy pancerne, natomiast w przeciwległej ścianie znajdowały się wspomniane wąskie drzwi i szerokie okno z zardzewiałymi kratami, mimo to wyglądającymi na jeszcze bardzo mocne. Było tu zimno i śmierdziało stęchlizną jak w kostnicy. Znajdował się z pewnością w dziwnym miejscu do prowadzenia transakcji lombardowych, lecz wszystko co dotyczyło Aarona Normana, było dziwne.
I on sam, wchodząc właśnie do środka, wyglądał dziwnie. Paul mógł za nim widzieć krótki bieg schodów wiodących na podwórko i dalej do przejścia łączącego je z ulicą. Norman zamknął drzwi i wszedł do środka. Był blady jak chusta. Jego twarz pokrywały kropelki potu, wargi drżały silniej niż zwykle, a ręce poruszały się nerwowo. Podchodząc do Paula, który wstał na jego powitanie, dwukrotnie obejrzał się przez ramię. Beecot spoglądał na niego zdziwiony, widząc w nim kogoś, kto popełnił jakieś przestępstwo i teraz boi się, żeby nie zostało wykryte, albo osobę lękającą się, że nagle zjawi się ktoś, kto będzie miał zamiar się na nim zemścić. Poufna rozmowa z Deborah nie odbyła się bez wpływu na młodego człowieka, a Paul oczami wyobraźni widział w Aaronie kogoś zagadkowego, tajemniczego. Dziwił się w duszy, jak taki człowiek mógł wychowywać taką córkę jak Sylwia? Tego Paul nawet nie ośmielał się zgadywać.
– Tu pan jest, panie Beecot – rzekł Aaron, zacierając dłonie, jakby chłód piwnicy przeniknął go do kości. – I o co chodzi?
– Chcę zastawić broszkę – oznajmił Beecot, wsuwając rękę do kieszeni na piersi.
– Zaczekaj pan – przerwał mu Norman, wyciągając ku niemu chudą rękę. – Pozwól, że ci coś powiem. Wiele razy obserwowałem ciebie, gdy tu bywałeś. Nie domyślasz się dlaczego?
– Nie – odrzekł Paul, zastanawiając się, czy Aaron przypadkiem nie zechce rozmawiać o Sylwii i dochodząc do wniosku, że domyśla się, skąd wieje wiatr.
– No cóż – ciągnął właściciel lombardu – polubiłem cię i uważam, że taki młody człowiek jak ty nie powinien zastawiać rzeczy w lombardzie. Nie masz pieniędzy? – zapytał.
Paul zaczerwienił się.
– Bardzo mało – wyznał.
– Mimo że masz mało, powinieneś się za nie utrzymywać i nie zastawiać niczego w lombardzie – stwierdził Aaron. – Mówię to wbrew moim interesom, ale lubię cię i być może mógłbym ci pożyczyć kilka szylingów.
– Nie biorę od nikogo pieniędzy, dziękuję – rzekł Beecot, potrząsając przecząco głową. – Ale jeżeli może mi pan coś pożyczyć pod zastaw tej broszki… – Wyjął z kieszeni kasetkę. – Chciał ją ode mnie kupić mój przyjaciel, ale ponieważ należała do mojej matki, wolę ją zastawić w lombardzie, żeby móc wykupić wtedy, gdy będę zamożniejszy niż dziś.
– Dobrze, dobrze – rzekł Aaron szybko i spojrzał na pudełko. – Zrobię, co będę mógł. Pokaż ją.
Wyciągnął rękę i chwycił kasetkę z broszką. Powoli otworzył pod światłem gazowym i zajrzał do środka.
Nagle wydał okrzyk, kasetka wypadła mu z ręki i spadła na posadzkę.
– Wąż z opalu…! Wąż z opalu…! – krzyczał, jego twarz stała się purpurowa. – Zabieraj go…! Zabieraj! – krzyczał, bijąc powietrze chudymi rękoma. – Och… Opal! – I padł twarzą na oślizłą posadzkę, doznał jakiegoś ataku, albo zemdlał… tak, zemdlał.
* Shylock – fikcyjna postać stworzona przez Williama Shakespeare’a, będąca jednym z głównych bohaterów Kupca weneckiego. Stereotyp Żyda-skąpca.
** Więzienie Newgate – dawne więzienie w Londynie, położone na rogu ulic Newgate Street i Old Bailey, u wejścia do City of London.
*** Deborah zapewne miała na myśli to, co Bóg podał w swych dziesięciu objawieniach o Kościele. List św. Pawła do Rzymian 7:4 – oraz werset 27 z Listu do Koryntian (przyp. tłum.).
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: The Opal Serpent
Copyright © 2020, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-635-1
Redaktor prowadzący: MR
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Zdjęcia i ilustracje użyte na okładce: polona.pl (domena publiczna)
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek