Tajemnice różanego ogrodu - Grażyna Mączkowska - ebook + książka

Tajemnice różanego ogrodu ebook

Grażyna Mączkowska

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na rzeszowiankę Różę spada niespodziewana wiadomość: ciotka zapisała jej dom leżący na drugim końcu Polski. Niezbyt przekonana Róża postanawia na próbę w nim zamieszkać, jednak szybko się okazuje, że coraz bardziej podoba jej się życie na prowincji. Staje się ona ulubienicą sąsiadów. Wnosi w ich życie powiew świeżości, zaraża wszystkich pozytywnym nastawieniem, a jednocześnie rozsmakowuje się w innym życiu – prostym, zwyczajnym, dającym jej ogrom radości.

Gdy w miasteczku spotyka Jędrka – wakacyjną miłość sprzed lat – jej życie nabiera jeszcze więcej barw. W obojgu na nowo budzi się uczucie, tym razem dojrzałe. Lecz czy okaże się miłością spełnioną?

Książka o pięknych relacjach międzyludzkich, o odnalezieniu zaniedbanej kiedyś miłości, poruszających do łez wspomnieniach z II wojny światowej i bezcennym krzemieniu pasiastym, zwanym kamieniem optymizmu. Polecam!

Magdalena Witkiewicz, pisarka

Urzekającą powieść, która otula duszę ciepłem. Udowadnia, że nigdy nie jest zbyt późno na nowe znajomości, przyjaźnie oraz miłość. Serdecznie polecam!

Edyta Świętek, pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 365

Oceny
3,7 (11 ocen)
6
0
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gosiab4
(edytowany)

Nie polecam

Żenada. Główna bohaterka SZCZUPŁA Róża w ogóle nie wzbudza sympatii ani tym bardziej jej wysoki SZCZUPŁY nijaki luby. Pisać każdy może, jeden lepiej a drugi gorzej…tylko po co ? Czy autorka ma fobię wobec kobiet z nadwagą ?
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

daje nadzieję na miłość.. ..
00
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna opowieść
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Grażyna Mączkowska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Joanna Podolska

 

Korekta

Marta Akuszewska

 

Projekt okładki

Iza Szewczyk

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2024

 

eISBN

978-83-67867-93-1

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

To książka dla każdego, ale najbardziej dedykuję ją osobom 60+

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

RÓŻA

 

 

 

Wstęp, czyli czego się boisz, głupia?

 

– Nie bój się, przecież to tylko życie.

W głowie rzeszowianki Róży Nowak pewnego razu zamieszkał całkiem nowy podszept. I dokładnie tymi słowami odezwał się po raz pierwszy. A potem dawał o sobie znać, gdy kobietę nachodziły myśli o odległym małym miasteczku. Wtedy z nią dyskutował i był wyjątkowo monotematyczny. Zabierał głos, gdy wyobraźnia podsuwała jej dawne obrazy, na których była setki kilometrów od Rzeszowa. A wszystko zaczęło się po telefonie od ciotki Zyty, starowinki mieszkającej te setki kilometrów od Róży – w Nowym Mieście. Staruszka przekazała jej niesamowitą wiadomość. Pewnie uszczęśliwiłaby każdego, ale nie Różę. Ją zaniepokoiła, zdumiała, wręcz zastrzeliła! Bo jakże to tak? Miałaby zostawić swój ukochany Rzeszów dla jakiejś małej mieściny na końcu Polski, bo staruszeczka tak sobie wymyśliła, darując jej właśnie tam dom w kiepskim stanie? Nie była u ciotki trzydzieści lat! Ten kiepski stan, który pamięta, dziś może nawet być ruiną! Po co Róży, kobiecie w wieku prawie emerytalnym, taki problem?!

– „Całe życie spędziła w Rzeszowie, tu zmarła i tu ją dziś chowamy”. Chcesz takie słowa usłyszeć nad swoją trumną? – Wewnętrzny głos pytał ją z samego rana, gdy tylko otworzyła jeszcze zaspane oczy. – Przecież podziwiasz ludzi, którzy mieszkali w wielu miejscach. Zachwycają cię ich biografie i nieraz wzdychałaś, czytając, że ktoś mieszkał w Meksyku, następnie w Hiszpanii, przez krótki czas w Anglii, a potem we Wrocławiu. W większym mieście i w mniejszym albo na całkiem zapadłej wsi. Mam rację? Też byś tak chciała, a teraz masz okazję. Zwyczajny tchórz!

Odburknęła, aby dał jej spokój. Może i podziwia niektórych za wędrowny styl życia, ale wioch nie znosi, i miniaturowych miasteczek też nie! Zresztą ona będzie skremowana i marzy o tym, aby jej prochy zostały gdzieś rozsypane. Po przeczytaniu kilku książek Dalajlamy nawet ujrzała swój pochówek w Himalajach. Niechby jej pyliste szczątki osiadły tam na wieki. Ponieważ nie tylko ze względów finansowych jest to niemożliwe, to chociaż w Bieszczadach, więc nie będzie żadnej trumny! Raczej urna. Być może, gdy jej ziemska droga dobiegnie końca, w naszym kraju powstaną specjalne łąki do rozsypywania prochów. Liczyła na to. Bardzo! Poza tym tkwiła w przekonaniu, że po skremowaniu nic już nie usłyszy, więc jakiekolwiek pośmiertne przemowy były jej obojętne jako agnostyczce, a może nawet ateistce, gdyż swoich zapatrywań jeszcze dokładnie nie sprecyzowała. Zwyczajnie nie miała na to czasu, ale gdy niebawem zakończy swoją zawodową drogę, głębiej wniknie w tę kwestię – obiecała sobie i polemiście w głowie.

– Czego się boisz, głupia, czemu nie chcesz iść na całość? – Innym razem wewnętrzny głos śpiewał jej głosem Kaczmarka.

– Spontan jest najważniejszy! Pamiętasz film? Po jego obejrzeniu wiele razy cytowałaś jedną z lejdisek, czyż nie? – Nawet późnego obiadu nie dał jej spokojnie zjeść, wspominając film sprzed lat, na który poszła do kina z koleżankami.

– Ogród Róż! Właśnie! Może on cię przekona? Nie Halin, nie Teres czy Karolów, tylko Róż! Każdy chciałby mieć swój ogród. – Wieczorem głos znów swoje. – A w Nowym Mieście będziesz go miała!

– Nie Róż, dziewczyn o tym imieniu, tylko róż kwiatów, bo tam kwitną, kapujesz? – Pięćdziesięciodziewięciolatka sprostowała z lekkim poirytowaniem, które ogarnęło ją tylko na chwilę, bo zaraz przyszły miłe wspomnienia.

Podszept o różach zadziałał, bo ujrzała tamten ogród z szerokimi schodami prowadzącymi z chodnika w dół do monumentalnego pomnika przyjaźni polsko-radzieckiej stojącego pośrodku. Mniejsza o monument, była pewna, że już od lat tam nie sterczy i nie okłamuje, gdyż takie twory mistyfikacyjnej epoki już dawno odeszły, zniknęły razem z nią, a na ich miejsce przyszła inna epoka i inne widowiska. Ale te róże… jak wiele w kobiecie wybudziły! Przywołały obrazy z jej ostatniego pobytu. Tylko kiedy to było? W lipcu czy sierpniu? Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz odwiedziła Nowe Miasto i ciotkę Zytę? W którym miesiącu? Trzydzieści lat temu… Pamięta tamte słoneczne, choć nieco wietrzne dni. Kiedy słowa – Ofiaruję mojej dziewczynie wszystkie kwiaty Holandii, jeśli trzeba będzie ukradnę w nocy przy księżycowej pełni…[1]– były nowym przebojem? Jędrzej go znał, ona jeszcze nie, dlatego musiał być nowym. Dopiero później usłyszała w radiu, a potem piosenka już bardzo często leciała i zawsze przypominała jej niezwykle romantyczny spacer. Po powrocie do Rzeszowa od razu kupiła płytę z tą piosenką. A może po prostu dopiero wówczas zwróciła na nią uwagę? Piękny głos nucący słowa, już niebędący jej wyobraźnią, lecz jasnym wspomnieniem, należał do mężczyzny z Nowego Miasta Lubawskiego, sprzed – właśnie – trzydziestu lat! Do Jędrzeja…

– Nie jestem Andrzejem, tylko Jędrkiem – wyjaśniał, gdy wtedy po raz pierwszy zwróciła się do niego „Andrzeju”. Bo była już dorosła, a nawet dojrzała, i on też, a Jędrek to takie z podwórka.

– Nie? – zdziwiła się. – Jędrek to nie Andrzej, tylko cieplej, pieszczotliwiej?

– Jak bum cyk cyk, nie. Mam na imię Jędrzej – odpowiedział mężczyzna. – Ale fakt, na Andrzejów też tak mówią.

– A ja wciąż myślałam, że twoje imię jest zdrobnieniem Andrzeja. Przez tyle lat żyłam przekonana o tym! – Róża była wielce zdumiona. – Znamy się od dzieciństwa. Czasem spotykaliśmy się, gdy tu przyjeżdżałam. Byłam pewna, że masz na imię Andrzej! A to ci niespodzianka.

To wtedy, dokładnie trzydzieści lat temu, Jędrzej śpiewał, jednocześnie pochylając się, aby zerwać czerwoną różę, które dominowały w nowomiejskim Ogrodzie Róż. A gdy stało się to kłopotliwe, wyjął z kieszeni scyzoryk, uaktywnił największy nożyk i ściął ją przy samej ziemi. Przedtem przez chwilę wodził wzrokiem po kwitnących kobiercach, szukając najdorodniejszej. Kobieta, dziś prawie emerytka, na odległe wspomnienia mimo woli wciągnęła głęboko powietrze, chciała przypomnieć sobie tamten dawny czas i subtelny zapach nowomiejskich róż. Przymknęła oczy, by przywołać więcej wspomnień… obrazy w głowie realniały. Widziała je jak żywe.

– Kwiaty Holandii to raczej tulipany, czyż nie? – Róża zwróciła mu uwagę.

Śmiał się, obcinając nożykiem maleńkie kolce.

Byli tacy młodzi… trzydziestolatkowie – wtedy uważała, że jest już podstarzała, dziś – że była młodą kozą!

– Ofiaruję mojej dziewczynie wszystkie nowomiejskie róże. – Mężczyzna idealnie dopasował swój tekst do melodii piosenki Róż Europy.

– Nie galopuj tak. – Zaczerwieniła się wówczas jak podlotek.

Spuściła wzrok, zatapiając nos w róży, a potem uciekła spojrzeniem w górę na zabytkową Bramę Lubawską z czerwonej cegły, z maleńkimi okienkami, znajdującą się wyżej, już na poziomie jezdni, tuż obok schodów do Ogrodu Róż. Naprawdę zawstydziła się, bo nie widziała Jędrzeja niemalże od dzieciństwa, a on wyjechał jej z takim tekstem, też już trzydziestolatek. Nawet z hakiem! Wiedziała, że był od niej nieco starszy.

– No dobrze – powiedział mężczyzna i zaśpiewał jeszcze raz: – Ofiaruję mojej Róży wszystkie nowomiejskie róże.

– Za dużo tych róż – kobieta stwierdziła rozweselona, ponownie wtulając nos w czerwień pachnących płatków.

– No widzisz, pierwotna wersja jednak jest lepsza – uznał i skierowali się w stronę schodów, aby wyjść na ulicę. – Jeśli będzie trzeba, ukradnęw nocy przy księżycowej pełni… – kontynuował nucenie.

– No właśnie, a nie w samym środku dnia. – Z przekorą zauważyła nieścisłość i powtórzyła inny zapamiętany fragment, który ją urzekł: – Lubię jej farbowane rzęsy, piegi i policzki blade.

Mężczyzna ponowił nucenie, gdy pokonywali sporą ilość schodów w górę. Miał ciepły głos. Wciąż ładnie śpiewał, jak wcześniej, podczas innych wakacji, gdy mieli po kilkanaście lat. Marzyła, by zaśpiewał całą piosenkę, ale na bladych policzkach skończył.

Wpatrzone w nią oczy Jędrzeja śmiały się rozsłonecznionym błękitem letniego nieba. Było słonecznie, choć powiewał wiatr, dlatego na spotkanie z nim zdecydowała się założyć cienki letni płaszczyk. Czuła się tak pięknie! Nie miała farbowanych włosów, lecz urzekły ją te piegi w tekście.

Róża to rasowa pieguska. Dawniej zazdrościła dziewczynom gładkich i żadną plamką nienaznaczonych twarzy, ale gdy pierwszy raz zobaczyła w gazecie piegowatą modelkę, pogodziła się ze swoją piegowatością. Jak ręką odjął piegi przestały ją denerwować. Modelka nawet miała te rude piegi zlane na nosie prawie w jedną wielką plamę, a przy tym była zjawiskowo piękna.

Mężczyzna otoczył Różę ramieniem, gdy pokonywali schody, a w łukowatym przejściu dla pieszych pod ceglaną bramą powiedział, że na jej szczycie bociany uwiły sobie gniazdo. Ale jak tylko wyszli z jej półmroku, wypuścił kobietę z objęcia i szli osobno, lecz wciąż bardzo blisko. Pachniał niezwykle intrygująco, więc miała problem z zebraniem myśli. Męski zapach zakłócał Róży – wtedy jeszcze nie Nowak, ponieważ mając trzydzieści lat, wciąż nosiła panieńskie nazwisko – zdolność do formułowania logicznych odpowiedzi, a zainicjowanie rozmowy w ogóle było niemożliwe. Zwolniła kroku, chcąc zostać choć kilka centymetrów za nim, przechyliła dyskretnie głowę w bok, aby nie zauważył, i dotykając nosem prawego ramienia, na którym wcześniej leżała jego dłoń, sprawdziła, czy zostawił tam swój zapach. Zostawił, chociaż musnęła ją myśl, że tylko tak sobie wmawia. Nie było to ważne. Ważne było, że na jej letnim piaskowym płaszczyku wyczuła usadowiony zapach, więc zaniesie go do domu ciotki, by jeszcze na chwilę wtulić nos. Nawet przymknęła oczy, analizując delikatnie wyczuwalną woń. Było w niej lato, świeżość cytrusów i słońce, i sosnowy las.

I coś jeszcze niesamowicie męskiego. Prawie sześćdziesięcioletnia dziś kobieta uśmiechnęła się na tak odległe i romantyczne wspomnienia. Ciotka jednym telefonem wybudziła w niej czas wielu wakacji spędzonych w Nowym Mieście. Wspomnienia są miłe, pomyślała, ale dać jej tam dom, żeby zamieszkała w nim… to już inna bajka. W ogóle niemiła. To bajka-żart. To bajka, która zburzy jej harmonijny i ukochany świat. To horror, a nie żadna bajka!

Gdy wówczas wróciła ze spaceru do domu ciotki Zyty, zdejmując płaszcz, zanim go powiesiła na wieszaku, zagłębiła dłoń w jego kieszeń, aby wyjąć chusteczkę. Natrafiła na zimny i twardy przedmiot. Aż jej się nogi ugięły, gdy ujrzała niewielki owalny kamień na rzemyku.

– Dobrze, że przyszłaś, Różyczko, ziemniaczki już prawie miękkie. Zaraz sobie zjemy obiad – z kuchni, wraz ze smakowitymi zapachami, dochodził głos, jakby był skierowany do dziecka. Ciotka zawsze zdrabniała słowa, zwracając się do Róży. To nic, że miała ona trzydzieści lat. Ciotka tak mówiła do niej, gdy Róża była małą dziewczynką i nastolatką. I wciąż tak się zwraca, gdy dzwonią do siebie, choć wkrótce zostanie emerytką.

Po chwili Zyta stanęła w drzwiach i widząc w ręku kobiety wisiorek, wyciągnęła po niego dłoń, mówiąc z nostalgią:

– To krzemień pasiasty. Taaak… magiczny kamień.

– Skąd to wiesz? Znasz się na kamieniach? – Róża była zdziwiona wiedzą ciotki.

– Ja też go mam, tylko w pierścionku. Dlatego od razu poznałam. – Złapała Różę za rękę i poprowadziła do sypialni.

Na starym okrągłym stoliku przykrytym białą serwetą z makami wyhaftowanymi łańcuszkiem stała drewniana rzeźbiona kaseta sporych rozmiarów. Zyta otworzyła ją i z natłoku staromodnej biżuterii wyjęła srebrny pierścionek z kamieniem w paski.

– Z Sandomierza. Teodor mi kupił. Jeździł tam czasem zawodowo z Jaśkiem, moim bratem. Raz pojechałam do nich. Wtedy sama wybrałam sobie ten pierścionek, ale zapłacił Teoś – opowiadała Róży z nostalgią.

– Niesamowite. Są takie podobne, tylko ten nieco jaśniejszy. – Róża wpatrywała się w pasiaste kamienie. – Jest piękny.

– Tak. Nie wiedziałabym, gdybym też go nie miała. A ty skąd go masz? – Zyta podejrzliwie zerkała na młodą kobietę.

Róża poczuła, że pąsowieje.

– Właśnie go znalazłam… w kieszeni. Widocznie dostałam… – przerwała nagle dukanie, żałując, że zaczęła wtajemniczać ciotkę w swoją nowomiejską znajomość. Mogła przecież powiedzieć, że ma go od zawsze i przywiozła z domu, z Rzeszowa, żeby założyć do sukienki. Była pewna, że kamień w kieszeni to sprawka Jędrzeja. Nie było innej możliwości, ponieważ od przyjazdu do ciotki z nikim innym się nie spotkała.

– Nie musisz nic mówić, dziewczyno. – Uśmiechnięta filuternie Zyta zerkała na Różę znad okularów. – To kamień optymistyczny. Daje energię i wybudza w nas tylko dobre nastroje. Wydobywany jest w okolicach Gór Świętokrzyskich. Pamiętam, jak w sklepie z pamiątkami miła kobieta dużo nam o nim opowiedziała. Jest naprawdę piękny. Spójrz, jakie ma ładne kolory i jaki ciepły jest. Przyjrzyj się tym cienkim pofalowanym paseczkom. Jest w nich tyle przyjemnego: spokój i ciepło szarości, pogoda i harmonia. Już samo patrzenie w niego uspokaja. To tak, jakbyś trzymała w dłoniach ciepłe kakao w ulubionym kubku. Dokładnie to powiedziała nam tamta sandomierzanka. I ja się z nią zgadzam. Noś go, bo to dobry kamień. Nazywają go pozytywnym. – Z powrotem włożyła w dłoń Róży owalny krzemień i dodała z uśmiechem, patrząc na nią z przechyloną głową: – A różyczkę szybko włóż do wody. W kredensie za szybą jest mały wazonik. A skąd ten kwiat, już nie zapytam, za to powiem, że imię masz piękne.

Róża wlała do kryształowego wazonika wodę, włożyła różę i postawiła na stole, a serce waliło jej jak oszalałe.

– Będzie nam ładniej przy obiedzie – uznała.

A gdy Teodor wrócił do domu i wszyscy zasiedli do stołu, Zyta powiedziała tylko „Smacznego”, zachęcając do obiadu. Była dziwnie zamyślona i małomówna.

– A ty co dziś taka nieswoja? – zauważył mężczyzna, zerkając na żonę.

– Jaśka wspominam. Młodo odszedł, zupełnie nie po kolei. To ja jestem najstarsza i wciąż w sile wieku, a on biedaczek już tyle lat nie żyje. – Zyta uniosła wzrok znad talerza i spojrzała w okno, lekko kiwając głową.

– Bóg tak chciał – uznał Teodor, całkowicie pochłonięty obiadem.

– Gdy pojechałam do Sandomierza, Jasiek był taki młodziutki… Poszliśmy na spacer po starówce, wtedy kupiłeś pierścionek, a on widokówkę do kogoś wysłał. Teoś, pamiętasz? – Zyta wspominała młodszego brata i zawsze tylko tak zdrabniała imię swojego męża.

– Tyle już lat. Ze dwadzieścia. Co ja mówię! Więcej. Przecież to ze trzydzieści z hakiem. – Teodor nawet nie spojrzał na żonę, zajęty krojeniem swojej porcji mięsa.

– Ja wujka Janka słabo pamiętam – napomknęła Róża.

– Malutka byłaś. Jasiek miał kogoś, ale coś im nie wyszło. Krótko chodzili ze sobą. Nawet jej nie poznałam. Ona go nie chciała albo on jej. Ponoć wyszła za mąż. Jasiek też się ożenił. A później ten rak. Szybko zmarł. Jego Helena znalazła drugiego męża. Wyprowadziła się stąd, Jaśka dzieci powyjeżdżały za ocean, i takie to historie pisze życie – wspominała Zyta.

Róża kilka dni później wyjechała z Nowego Miasta. Wtedy ostatni raz tam była. Trzydzieści lat temu… Z Jędrzejem umówiła się przed wyjazdem, ale nie przyszedł. Miała nadzieję, że pojawi się na peronie przed odjazdem pociągu do Iławy, gdzie miała przesiadkę do Olsztyna, by stamtąd ruszyć na Rzeszów, ale też go nie było, więc jeszcze bardziej zdziwiło ją przypadkowe spotkanie w dzień jej przyjazdu. Oboje jechali z Iławy, lecz w innych wagonach, dopiero opuszczając peron, ujrzeli się, po kilkunastu latach niewidzenia, a gdy odjeżdżała, nie przyszedł.

Niespełna sześćdziesięciolatka nieświadomie uśmiechnęła się do tamtych czasów, do obrazów, które nagle wybudziły w niej chwile spędzone z Jędrkiem – te z najmłodszych lat i gdy oboje byli nastolatkami. Oraz ostatni ich spacer, kiedy byli już dojrzałymi ludźmi. Tak daleko od Rzeszowa, w maleńkim Nowym Mieście.

Zyta była siostrą Róży matki. Pierwsze dziecko ciotki zmarło, przechodząc jednocześnie zapalenie płuc i szkarlatynę, gdy miało ledwo roczek. Zyta czasem wspominała swoją małą córeczkę. Dłońmi pokazywała, co już potrafiła, naśladując ją, jaka już była mądra i silna. Drugiej ciąży nie donosiła i już nigdy nie zaszła w kolejną, bo zabronił im lekarz ze względu na wykryty między małżonkami konflikt serologiczny. Przy pierwszej ciąży nikt tego nie wiedział.

Zyta miała krewnych w miasteczku, lecz nie darzyła ich rodzinną miłością. Relacje z pozoru były poprawne, ale przy każdej okazji, gdy rozmowa przechodziła na temat domu czy starości Teodorów, a podejrzanie często tak się stawało, sugerowali jej, że skoro nie ma własnych dzieci, niech już teraz pomyśli, komu zapisać dom z ogrodem, bo potem będzie złość, a w miasteczku tylko oni są jej krewnymi, czyli osobami najbliższymi. Wtedy Zyta wpadała w furię i wcale nie grzecznie ani dyskretnie wypraszała ich, nazywając sępami. Długo nie mogła się uspokoić, bo była w sile wieku, a oni już posyłali ją na tamten świat! Całą swoją niezaspokojoną macierzyńską miłość przelała na Różę. Ciotka często głośno żałowała, że siostrzenica nie mieszka w Nowym Mieście, tylko tak daleko, i tak rzadko może ich odwiedzać. Smutniała wtedy i Róża obiecywała, że przecież przyjedzie jeszcze nie raz. Ponieważ brat Zyty, Jasiek, już nie żył, a dwójka jego dzieci osiadła w Ameryce i nie kontaktowała się z rodziną, została jej tylko siostrzenica.

Ciotka mieszkała kawałek za miastem i miała wielki ogród pełen krzewów czarnych porzeczek i agrestów. Będąc dziewczynką, Róża w czasie wakacji przyjeżdżała do ciotki z rodzicami i tydzień, a czasem nawet dwa letnie tygodnie spędzali u niej. A potem dwa razy odwiedziła wujostwo sama. Pierwszy raz jako siedemnastolatka, a ostatni – jako trzydziestoletnia kobieta. I właśnie wtedy spotkała na dworcu Jędrzeja. Minęło tyle lat… Ożyły odległe chwile. Nie mogła się od nich opędzić. Były wyraźne i piękne.

 

Wakacyjne dziecięce zabawy, czyli kto się bawi w berka, palec do cukierka

 

Niespodziewany spadek wciąż przywoływał kolejne wspomnienia z wakacji. Róża pierwszy raz imię Jędrek usłyszała przy okrągłej betonowej fontannie na skraju Ogrodu Róż. Miała chyba z dziesięć lat, a może jedenaście, i z rodzicami spędzała wakacje u Zyty i Teodora.

– Jędrek, przestań, nie lej tak na nią! – Na całe gardło wydarła się Krysia, która mieszkała w sąsiedztwie Teodorów i przyprowadziła Różę do miejskiej fontanny. Chłopak znajdował się po przeciwnej stronie. – Ona jest tu na wakacjach!

Róża wtedy poczuła się zmieszana. Nawet poczerwieniała. Miała żal do Krysi, która nie powinna jej tak zakapować, dlatego cieszyła się, że Jędrek wręcz przeciwnie, jeszcze precyzyjniej przytkał dłonią jedną z dysz, zmieniając naturalny kierunek sikania, by cienki strumień wody dosięgnął stojącej po drugiej stronie Róży. Lipcowy upał szybko wysuszył jej cienką batystową sukienkę w drobne kwiatki. Zanim doszła do domu ciotki, była już zupełnie sucha. Tylko sandałki zdjęła, bo w mokrych źle jej się szło. Niosąc je w ręku, wymachiwała nimi, by szybciej wyschły.

Dziewczynka nie usłyszała imienia chłopca podczas krótszego, bo tylko tygodniowego pobytu u wujostwa w kolejne wakacje. Nie wspominała go, bo zupełnie o nim zapomniała. Dopiero w następne się pojawił. Gdyby nie Krysia, w życiu by go nie rozpoznała. Wtedy, przy fontannie, był bez koszulki i miał zupełnie mokre włosy od wygłupów z kolegami i polewania się wodą.

Szły wolno, liżąc lody na patyku, aż nagle Krysia się zatrzymała i jak dwa lata temu przy fontannie znów głośno wydarła. Dziewczyna w ogóle była głośnomówiąca.

– Jędrek, zaczekaj! – A Róży prawie lód spadł z emocji. – Jest Bożena w domu?

– Jeszcze jest, za parę dni jedzie na kolonię! – odkrzyknął chłopak idący po drugiej stronie niezbyt szerokiej bocznej uliczki.

– Jutro do niej przyjdę, powiesz jej? Z Różą! – Krysia znów krzyknęła w stronę nastolatka, a następnie palcem wskazała na koleżankę.

Róża stała wtedy jak zamurowana. Z wrażenia przestała lizać swój lód i po palcach leniwie pociekła jej śmietankowa strużka. Dwa lata zmieniły chłopaka. Znacznie urósł i miał dojrzalszy głos.

– Ej, leci ci. Liż! – Koleżanka strofowała Różę.

 

Jędrek pierwszy wyliczał i wybrał wyliczankę: Kto się bawi w berka, palec do cukierka. Trzymając swój palec w daszku utworzonym z Jędrka dłoni, była bardzo onieśmielona i chyba sparaliżowana, bo chociaż powiedział: Minutka minęła, budka się zamknęła, nie zdążyła wyjąć swojego palca, gdyż zachowywał się tak, jakby przez te kilka sekund wyliczanki przyrósł do wnętrza dłoni chłopaka i to ona ganiała za innymi, gdy bawili się w berka, bo Jędrek zacisnął go mocno, chociaż trwało to pewnie sekundę.

– Berek – powiedział tylko i z Bożeną, Krysią oraz Tomkiem z sąsiedztwa rozpierzchli się w różne strony podwórka.

A potem Bożena i Jędrek pobiegli w kierunku domu, gdyż ze schodków zawołała ich mama, i wrócili z wielkimi pajdami chleba dla wszystkich ze smalcem i lekko posolonym pomidorem. Chłopiec jedną wręczył jej. Pomidor był obsypany cieniutkimi krążkami szczypiorku, więc skupiła się na wierzchniej dekoracji swojej kromki, aby nic z niej nie spadło na ziemię, ale wciąż nie jadła. Podał Róży chleb bez słów i od razu zatopił zęby w swoim. A gdy stała jak manekin, on z pełną buzią tylko wysunął brodę w jej kierunku, co miało być zachętą do jedzenia.

 

22 lipca i inne małomiasteczkowe atrakcje wakacyjne

 

Pierwszy raz sama pojechała do Nowego Miasta, gdy miała siedemnaście lat. Ciotka kochała Różę najbardziej na świecie. Właśnie wtedy wyznała siostrzenicy miłość, gdy dziewczyna i wuj Teodor pomalowali sypialnię na jasnoniebieski kolor. Zyta tak chciała.

– Będziemy mieli jak w pogodnym niebie – cieszyła się ciotka. – Bardzo cię kocham, moja dziewczyno.

Po malowaniu wszystko razem pownosili. Pamiątki już poustawiały tylko we dwie, a Teodor z powrotem pozawieszał obrazy, które Róża dokładnie odkurzyła i poprzecierała szkło.

– Z Róży to prawdziwy malarz. – Wuj też ją pochwalił.

 

Co roku, 22 lipca, z okazji najważniejszego święta państwowego w Polsce Ludowej, mieszkańcy miasteczka i okolicy bawili się na nowomiejskim stadionie.

– Chodź, będzie zabawa ludowa – koleżanka namawiała Różę.

– Ludowa czy lodowa? – zdziwiła się Róża.

– Lodowa w lipcu? Puknij się. – I Krysia opuszkiem palca wskazującego sama puknęła się w czoło. – Ludowa, chyba od ludu, skoro tyle ludzi zawsze przychodzi, nie? Tak myślę, ale czy to ważne? Potańczymy sobie.

Ciotka Zyta pozwoliła jej pójść z pełnoletnią dziewczyną z sąsiedztwa, choć od Róży starszą tylko o kilka miesięcy. Wystroiły się i ruszyły na stadion. Jagiellońską szły tłumy. Wszyscy skręcali w jego szeroką bramę i kierowali się na tyły, za boisko. Założyła swoje ekstrawaganckie żółte spodnie z nogawkami całkowicie zakrywającymi buty. Nie dość, że dzwony, to jeszcze po bokach z kontrafałdami od kolan w dół. Miały szerokie szelki skrzyżowane na plecach. Taki fason zażyczyła sobie u krawca, choć mama odradzała jej, tłumacząc, że będą wyglądały jak długa spódnica, więc nie lepiej uszyć ją? Mniej roboty, bo mniej materiału, to i za szycie mniej. Ale Róża wymarzyła sobie szerokie żółte spodnie z szelkami i tylko takie. Nawet mamy ostrzeżenia, że pszczoły i osy będą ją obsiadać, biorąc za słoneczniki, też dziewczyny nie zniechęciły.

Spacerowały. Krysia co rusz do kogoś zagadywała. Nastolatki przyglądały się ludziom tańczącym na scenie utworzonej z desek, a potem poszły kupić oranżadę. Przysiadły z nią na ławce i z butelek piły intensywnie różową, aż usta miały zabarwione. Niespodziewanie podszedł do nich Jędrek. Przedwieczorne lato było wypełnione całodniowym upałem i zapachem wygrzanej dojrzałej zieleni. Kwiatami i mieszaniną słodkich lipcowych aromatów. Chłopak żartował, opowiadał śmieszne historyjki, potem podniósł z ziemi trzy kamienie i żonglował nimi, nie przestając mówić. Róża uwielbiała go słuchać. Zapytał ją o szkołę. Nagle, nie prosząc o zgodę, pociągnął dziewczynę za rękę i wbiegli na deski. Tańczyli z tłumem, śmiejąc się tylko, bo głośna muzyka nie pozwalała na rozmowę.

– Zobaczymy, co teraz zagrają – zachęcał Różę, by została na jeszcze jeden kawałek.

Zgodziła się. Biały miś spowolnił tańczący tłum. Ujrzała Krysię też kołyszącą się wolno z nieznanym Róży chłopakiem, jak oni. Płynie czas, płynie czas jak rzeka, i nie wrócą, nie wrócą tamte dni – szczuplutka wokalistka śpiewała do mikrofonu, kołysząc się jak tańczący ludzie, wolno, z rozmarzeniem. Jędrek delikatnie pocałował Różę we włosy.

Wtedy chodziła trochę z chłopakiem z sąsiedniego bloku. Dokładnie tak określała łączące ich relacje, jak ktoś o nie pytał. I gdy tańczyła z Jędrkiem, choć było jej fantastycznie, wspominała w myślach ostatnią dyskotekę w Rzeszowie z Maurycym. Gdy skończyła szesnaście lat, mama czasem pozwoliła jej pójść na zabawę ze starszą koleżanką od sąsiadów, ale godzinę przed północą musiała wrócić do domu. I nie dało się mamy oszukać, bo siedziała w kuchni i czekała na nią.

– Tylko nie zakochaj mi się tam, jak pojedziesz do tej ciotki – usłyszała obawy Maurycego, gdy żegnali się przed jej dojazdem do Nowego Miasta. – Bo wiesz, wakacyjna miłość i tak dalej…

– Fajnie tańczysz. – Głos Jędrka przerwał całkiem świeże Róży rzeszowskie wspomnienia.

 

We czwórkę poszli również do kina Harmonia: Krysia, Bożena, Jędrek i ona. Już dawno zaimponowało jej nowomiejskie kino, dlatego, że mieściło się w kościele. Zdziwiła się, gdy pierwszy raz to usłyszała, choć budynek widziała wiele razy, bo stał w samym centrum miasta. Ogromny, jasny i dostojny. Miał wieżę i zegar, dlatego myślała, że mógł być na przykład ratuszem. Wiedziała, że to zabytek, ale nie miała pojęcia, że kiedyś był kościołem. Dopiero jak się o tym dowiedziała, uznała, że rzeczywiście wygląda jak kościół.

– Kino w kościele? – spytała zdziwiona, gdy usłyszała to pierwszy raz. – I msza, i kino?

– No nie. No coś ty – wyjaśniały jej wtedy wakacyjne koleżanki. – Kościół to był dawno, teraz jest tylko kino.

A potem sama zobaczyła jego wnętrze, gdy pierwszy raz poszła na seans z dziewczynami. W domu Zyta potwierdziła, że kino jest w byłym kościele ewangelickim.

Na filmie chłopak w ciemności odszukał jej dłoń i trzymał przez chwilę, a gdy Krysia to zauważyła i z uśmiechem szturchnęła ją łokciem, szybko wycofała się z dłoni Jędrka. Była trochę zawstydzona.

 

W kolejny upalny lipcowy dzień wybrali się w kierunku Nawry, pobliskiej wioski, na widokowe wzniesienie z pomnikiem upamiętniającym ofiary faszyzmu. Poboczem ulicy Żwirki i Wigury, po drugiej stronie torów kolejowych, szli ponad kilometr albo i dwa. Droga im szybko mijała. Jędrek, jak zawsze, był duszą towarzystwa i obie traktował jednakowo. Wtedy Róża przypomniała sobie dłoń w jego dłoni w kinie, a nawet pocałunek we włosy, gdy tańczyli wolno i bardzo blisko siebie, że aż czuła oddech chłopaka.

Znała tamto miejsce tylko z opowiadań ciotki Zyty, właściwie jej wzmianek, ale nie miała pojęcia, że pomnik jest tak imponująco wielki. Gdy tylko weszli na plac, przystanęła na chwilę. Chociaż Jędrek i Krysia podeszli bliżej monumentu, ona z większej odległości przyglądała się olbrzymim podziurawionym ludzkim sylwetkom. Wielkie dziury na wylot wprawiły Różę w smutek. Pomnik przemawiał do niej boleśnie, bo przedstawiał rodzinę – rodziców i dziecko. Ciotka mało jej opowiadała o czasach wojny, nieraz o czymś wspomniała i też zawsze była smutna. Róża, stojąc na dużym placu apelowym z masztami na flagi, bardziej poczuła klimat tamtych nielicznych i krótkich ciocinych opowieści. Monument pobudzał jej wyobraźnię. Zaciekawił ją. Postanowiła opowiedzieć Zycie o spacerze, jak tylko wróci do domu.

Na zmianę, to Jędrek, to Krysia, pokazywali Róży, co gdzie w dole się znajduje. Rzekę Drwęcę, „Mały lasek” na wzgórzu i pobliskie Mszanowo. Krysia powiedziała, że droga u podnóża wzniesienia to Kolejowa, bo biegnie wzdłuż torów. Wokół placu stało kilka ławek. Przysiedli na jednej i koleżanka głośno wróżyła sobie z liścia akacji – Kocha, lubi, szanuje. Nie chce, nie dba, żartuje.A gdy skończyła i ostatni listek, tańcząc, sfrunął cicho na ziemię, wyszło jej „w sercu”. Zerwała się nagle, zatopiła w gąszczu drzew i po chwili wróciła z kolejnym dorodnym liściem akacji, który próbowała wręczyć Róży.

– Masz, wróż. Zobaczymy, co tobie wyjdzie.

– Nie chcę, po co? – Róża wzbraniała się.

– No weź, co ci zależy? – nalegała Krysia.

– Nie jestem żyrafą, żebym skubała liście akacji – upierała się. – Przeważnie wszystkie są takie same i mają nieparzystą liczbę listków, więc nie ma sensu. Zresztą, to głupie.

Nie namówiła Róży, więc akacjowy liść wziął Jędrek i gdy oderwał ostatni jego płatek, też wyszło mu „w sercu”. Spojrzał na Różę, puszczając do niej leciutkie oczko.

Gdy byli we dwoje, chłopak zachowywał się, jakby była jego dziewczyną, ale gdy mieli towarzystwo, nie czuła, aby coś specjalnego ich łączyło.

– On chyba ma dziewczynę, więc uważaj – usłyszała od Krysi, gdy chwilę stały przed jej domem i żegnały się do następnego dnia.

– Chyba? – Róża spytała z zaciekawieniem.

– Dokładnie to nie wiem, tylko słyszałam. Laska nie jest stąd, ponoć z Iławy. Podoba ci się?

– Fajny jest. Z nim nie da się nudzić. Oczy ma ładne. Takie niespotykanie błękitne. W sumie to w Rzeszowie też mam chłopaka, Maurycego, więc nie zależy mi. Zresztą, dzieli nas pewnie z pół tysiąca kilometrów. Nawet gdyby, to co to za chodzenie? – Wzruszyła obojętnie ramionami i wydęła usta. – Chodzenie listami? Bo gdzie Nowe Miasto, a gdzie Rzeszów!

– Fajnie pisać listy i je dostawać. W kolorowych kopertach z pięknymi znaczkami – powiedziała Krysia rozmarzonym głosem.

– To się nie uda – stanowczo stwierdziła Róża. – Zresztą, pewnie ma tę dziewczynę.

Jednak zbliżając się do drzwi domu ciotki, wciąż widziała Jędrka oczy, które zawsze lśniły radością niespotykanego błękitu. Wyjątkowe oczy. Nikt takich nie miał.

– Dziś tam poszliśmy, na wzgórze. – Nastolatka przed kolacją pochwaliła się ciotce. – Potężny ten pomnik. W ogóle to miejsce takie… hm… ładne, ale i smutne.

– Byłaś? Cieszę się, Różyczko. Kawałek drogi jest, ale warto było się przejść, prawda? – mówiła uradowana Zyta.

– Krysia chciała, to poszliśmy. Droga kręta, pnie się tak wysoko, normalnie jak górska. Gdy byłam na koloniach, to też autobus tak nas woził na wycieczki, w prawo, w lewo, serpentyną bez końca i coraz wyżej. Widok jest ładny – Róża opowiadała ciotce.

– Tak… – Zyta odeszła od swoich kuchennych zajęć, wytarła ręce w ściereczkę i przysiadła przy stole. – Pewnie słyszałaś ze szkoły o Xawerym Dunikowskim[2].

– Jasne, przecież to słynny polski rzeźbiarz. Ale dlaczego pytasz? – zapytała zdumiona dziewczyna.

– Ten pomnik stworzył uczeń samego mistrza Dunikowskiego – odpowiedziała ciotka.

– O!

– Tak, tak, kochana, żebyś wiedziała. Autorem jest Ryszard Wachowski[3], olsztyński rzeźbiarz. Pomnik powstał w sześćdziesiątym drugim roku. Artysta nazwał go Ścianą Śmierci. Byłaś, to wiesz, że nazwa odpowiednia. Wyrównali to wzgórze, porobili porządek. Ładne miejsce teraz jest, i panorama na całą okolicę, na dolinę Drwęcy. A jak ktoś idzie tam pieszo, zejdzie się, zadyszy, to widok mu zrekompensuje trudy wspinaczki – wesoło mówiła Zyta. – Można podziwiać, na ławeczce przysiąść, odpocząć, ptaszków posłuchać. A zielono tam, a lasów wkoło, przecież widziałaś. W dole czasem pociągi przejeżdżają. Jadą do Radomna, dalej do Iławy. Albo w drugą stronę, do Kurzętnika, do Brodnicy. Jednak masz rację, miejsce pięknie położone, ale bardzo smutne. Widziałaś tablice z nazwiskami zabitych?

– Tak. Mnóstwo ich. Trochę poczytałam sobie. Krysię nie interesowały, powiedziała, że wiele razy była tam z koleżankami albo ze szkołą, więc już wszystko wie. W rocznicę wybuchu wojny chodzą uczniowie, delegacje z zakładów pracy, z urzędów i z partii. Dużo widnieje nazwisk poległych.

– Bo też i Niemcy masę ludzi tu namordowali. Zresztą wszędzie były ofiary. Każde miasteczko, każda wioska ma swoje smutne dzieje. Macie historię, więc wiesz. To pomnik ofiar nie tylko z Nowego Miasta, ale i zabitych w okolicznych wioskach, po lasach, w obozach. Wehrmacht zajął Nowe Miasto na początku września trzydziestego dziewiątego roku. Przed wojną żyli tu Niemcy normalnie, jak my. A gdy wybuchła wojna, to niemiecka mniejszość narodowa uaktywniła się mocno, działając w formacji podobnej do wojska. Zaczęli na potęgę aresztować w mieście i okolicy. Zatrzymywali nauczycieli, księży, urzędników, zamożnych rolników. Zresztą nie tylko. To było okropieństwo. Ludzie się dziwili, na początku aż nie dowierzali, bo jedni i drudzy znali się. Do wojny żyli po sąsiedzku, a nawet w przyjaźni. Dlatego Niemcy wiedzieli, kto jest bardziej wykształcony, kto zamożniejszy, to tych najpierw aresztowali. Jak Niemiec miał porachunki z Polakiem sąsiadem albo złość za coś, to była okazja się wyżyć. Oj, były też osobiste sprawy… – Zyta odwróciła głowę, spojrzała na zegar ścienny. – Ja tu gadam, a kolację trzeba robić! Teodor zaraz wpadnie zgłodniały z podwórka.

– Pomogę ci, we dwie uwiniemy się szybko. Tak ciekawie opowiadasz.

– To ci jeszcze powiem, że Niemcy z tej miejscowej formacji, co nazywała się Selbstschutz[4], w swoich nowomiejskich siedzibach torturowali ludzi straszliwie. Zamęczali na śmierć, a tych, co przeżyli, wywozili do obozu koncentracyjnego albo do lasu na rozstrzelanie. Mordowali po okolicznych wsiach. W Bratianie, w Nawrze, w Bagnie… Piętnastego października w lesie bratiańskim był taki straszliwy mord, największy, masowy, bo zabili blisko sto pięćdziesiąt osób. Miejscową elitę. Dużo ich przywieźli z Nowego Miasta, przedtem w aresztach przesłuchiwali i strasznie torturowali. W następnych dniach kolejnych wywozili do lasów i rozstrzeliwali. Wciąż były nowe egzekucje i nowe bezimienne groby. Ten pomnik jest od mieszkańców w hołdzie poległym z całej okolicy. Nie tylko tu, ale i w obozach. My też mamy swoją historię i trzeba o niej pamiętać. Moja mama to wszystko mi opowiedziała. – Kobieta zakończyła swoją opowieść.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Fragment piosenki Jedwab. Wykonanie oryginalne (1992): zespół Róże Europy. Autor tekstu: Piotr Klatt.

[2] Xawery Dunikowski (1875-1964), jeden z najsłynniejszych polskich rzeźbiarzy, a także malarz i pedagog. Przez większą część okupacji był więźniem niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz. Otrzymał wiele prestiżowych nagród, zyskując międzynarodową sławę.

[3] Ryszard Wachowski (1930-1985), olsztyński rzeźbiarz. W Krakowie, pod kierunkiem Xawerego Dunikowskiego, studiował rzeźbę. Autor wielu monumentalnych pomników. Tworzył rzeźby, płaskorzeźby i mozaiki. Prace artysty były wystawiane na wielu wystawach w kraju i za granicą.

[4] Paramilitarna formacja złożona z przedstawicieli niemieckiej mniejszości narodowej zamieszkującej terytorium II Rzeczypospolitej, utworzona we wrześniu 1939 r. na okupowanych ziemiach polskich. Por.: https://pl.wikipedia.org/wiki/Volksdeutscher_Selbstschutz.