Tajemniczy lord Millcroft - Virginia Heath - ebook + książka

Tajemniczy lord Millcroft ebook

Virginia Heath

3,8
14,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Seb, tajny agent w służbie króla, wyrusza do Kornwalii na kolejną misję. Podaje się za bogatego, przybyłego z Australii lorda Millcrofta, by zdobyć zaufanie miejscowych arystokratów. Musi ustalić, kto z nich bogaci się na przemycie i sprzyja bonapartystom. Wszystko idzie zgodnie z planem, dopóki na balu nie spotyka uroczej Clarissy. Rezolutna panna zna jego prawdziwą tożsamość, ale obiecuje milczeć, a nawet pomóc w zdobywaniu informacji – za drobną przysługę. Prosi, by Seb ją adorował i w ten sposób wzbudził zazdrość pewnego księcia, za którego chętnie wyszłaby za mąż. Oboje świetnie grają swoje role, ale zamiast satysfakcji odczuwają coraz większy niepokój na myśl o rozstaniu. Clarissie przestaje zależeć na utytułowanym mężu, a Seb, dotąd zdeklarowany samotnik, czuje się coraz lepiej w jej towarzystwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 274

Oceny
3,8 (20 ocen)
5
8
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joanna1975-j1

Dobrze spędzony czas

lekka i miła lektura
00

Popularność




Virginia Heath

Tajemniczy lord Millcroft

Tłumaczenie: Hanna Dalewska

HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2021

Tytuł oryginału: The Mysterious Lord Millcroft

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd., an imprint of HarperCollinsPublishers, 2018

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2018 by Susan Merrit

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2021

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN 978-83-276-6748-9

Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Najodleglejszy zakątek hrabstwa Nottinghamshire, marzec 1820

Rana po kuli nadal bolała jak diabli i jakby tego było jeszcze mało, zaczęła swędzieć. Tak okropnie, że Seb najchętniej by pod te szczelnie owinięte wokół torsu bandaże wsunął haczyk do zapinania guzików i ściągnął z siebie to białe tałatajstwo. Tego jednak nie mógł zrobić, próbował więc przynajmniej dyskretnie się podrapać, ale to też okazało się marzeniem ściętej głowy, ponieważ małżonka doktora, czyli Bella, osłuchująca go teraz za pomocą czegoś, co podobne było do malutkiej drewnianej trąbki, natychmiast odsunęła jego rękę na bok.

– Seb, ja bardzo proszę! Zostaw tę ranę w spokoju. Szwy dopiero co wyszły i dlatego to miejsce jest nadal bardzo wrażliwe. Nic na to nie poradzisz.

Tylko to miejsce? Wcale nie!

Seb prychnął cicho i wydął wargi jak naburmuszone dziecko, ale oczywiście natychmiast się zmitygował.

– Wybacz, Bello. Wygląda na to, że w tej głupiej głowie pomieszało mi się już dokumentnie.

Skoro przed oczyma wciąż to samo. Cztery ściany. Tylko to, od trzech tygodni, czyli odkąd został przykuty do łóżka. Z tym że z tego, co działo się przez pierwsze dziesięć dni, niewiele pamiętał. Walczył przecież o życie. Z każdym dniem czuł się trochę lepiej i nie mógł już się doczekać, kiedy wreszcie stanie na nogi i weźmie do roboty. Przecież musi pojmać tych przemytników. Przede wszystkim ich nieuchwytnego herszta zawiadującego niecnym procederem, do którego włączeni są ponoć bonapartyści. Tego drania, przez którego Seb stracił już dwóch najlepszych ludzi i któremu zawdzięcza tę przeklętą dziurę w brzuchu.

– Jak długo jeszcze twój szanowny małżonek zamierza trzymać mnie w łóżku? – spytał. Doktor Joe Warriner uratował mu życie. Kula z muszkietu utkwiła w ciele bardzo głęboko, znakomita większość medyków przede wszystkim posłałaby po pastora, by udzielił ostatniego namaszczenia. Ale Joe nie należał do tej znakomitej większości. Dogrzebał się do kuli, wyjął i przez następne tygodnie robił wszystko, by wyrwać go ze szponów śmierci. Trudno więc nie czuć się teraz nieskończenie wdzięcznym. I tak właśnie czuł się Seb Leatham, choć jednocześnie bardzo niezadowolony, że doktor trzyma go w łóżku jak na uwięzi. Doktor, który, jak się okazuje, oprócz tego, że geniusz, jest również tyranem.

– Tego jeszcze nie wiadomo, ale po tym twoim wczorajszym przedstawieniu, kiedy to dałeś wyraz największemu oburzeniu, doktor uznał, że możesz zejść na dół, ale tylko na kilka godzin i nie wolno ci się ruszać z krzesła. Jak tylko skończę, przyślę tu kogoś, kto pomoże ci się umyć, a ja przejrzę ubrania Joego. Jestem pewna, że znajdę coś, co będzie na ciebie pasowało.

Samo wysiadywanie na krześle to na pewno nic ekscytującego, ale na pewno lepsze od leżenia plackiem w tym przeklętym łóżku. Jakby był kompletnie zniedołężniałym inwalidą. A poza tym, wiadomo, że wysiadywać nie będzie. Chyba że go przykują do krzesła łańcuchami. Musi się trochę poruszać, bo ta bezczynność i przebywanie w zamknięciu to prawdziwa udręka. Chociaż na brak wygód nie mógł narzekać. Leżał na miękkim materacu, pod grubą kołdrą, w czystej pościeli, karmiono go należycie. Może więc to coś w rodzaju czyśćca. Ciepło, wygodnie, żołądek pełny, ale potem będzie nieciekawie. Kiedy zaczną go już zżerać robaki…

Bella wyszła i już po chwili pojawił się służący. Przyniósł miskę z gorącą wodą, mydło, ręczniki i brzytwę. Naturalnie kazał mu iść do diabła i sam dokonał ablucji, co w jego obecnym stanie wcale nie było proste. Kula utkwiła parę cali od serca, a więc z lewej strony, a on przecież był mańkutem. Teraz wystarczyło, że poruszył lewą ręką, i już czuł przeszywający ból. Próbował więc ogolić się prawą ręką i nic z tego, bo niewiele brakowało, a odciąłby sobie nos. Dał więc sobie z brzytwą spokój i tylko coś tam powycinał nożyczkami, starając się nie patrzeć na bladą, zbolałą twarz w lustrze. Wyglądał przecież jak siedem nieszczęść. On, Seb Leatham, znany z tego, że nigdy się nie poddaje.

Chwycił lustro i cisnął na łóżko. Pomogło. Znów zaczął myśleć racjonalnie. Bo naprawdę nie ma się czym tak przejmować. Po pierwsze, to niebawem na pewno będzie wyglądać już trochę inaczej, a po drugie to przecież już nie raz wyglądał jak prawdziwy rozbitek życiowy. Tak było, kiedy wykonując zadanie, musiał wtopić się w tłum. A poza tym wszystko ma swoje dobre strony. Z goleniem nie wyszło, ale nie szkodzi, bo zarost zakrywa bliznę na prawym policzku. Bliznę, której Seb nienawidził z całego serca.

Ostrożnie włożył białą koszulę. Pasowała jak ulał, może i dlatego, że schudł, ale na szczęście nadal był nieźle umięśniony. Mocną budowę odziedziczył po przodkach ze strony matki, farmerach harujących na swej ziemi, użyźniając ją swoim potem. I to za ich sprawą niewiele w nim było z dżentelmena. Przede wszystkim farmer. Teraz obolały, ale to przecież minie. Jedna zabłąkana kula nie jest w stanie wywrócić jego życia do góry nogami. Krzepę zachował, a broni nie złoży, dopóki nie będzie trzęsącym się staruszkiem.

Na pewno nie! Pokrzepiony tą optymistyczną myślą szybko zsunął nogi z łóżka. Niestety kiedy wstał, odmówiły posłuszeństwa, musiał przytrzymać się słupka baldachimu. Po raz pierwszy też w swoim dorosłym życiu zmuszony był prosić służącego, by pomógł mu się ubrać. Co było jednak upokarzające, ale wyboru nie miał. Potem powolutku zszedł po schodach i opadł ciężko na najbliższe krzesło. Ledwo żywy i bardzo niezadowolony, że w takim stanie pokaże się ludziom. Niestety nie mogło być inaczej. Zanim odzyska siły, minie tydzień, a może nawet potrwa to dłużej. A tak w ogóle to może się wygłupił z tym schodzeniem na dół. Siedzenie na tym krześle to męka. Co chwilę przechylał się to w jedną, to w druga stronę i kto wie, czy nie skończy się na tym, że runie podłogę. Nie daj Boże! Przecież dla niego byłby to kompletny upadek. I dosłownie, i w przenośni, skoro był człowiekiem nadzwyczaj samodzielnym. Sam dbał o siebie, naturalnie także o tych, którzy byli bliscy jego sercu. Tak było zawsze i tak będzie.

Gdzieś tak po kwadransie pojawiła się służąca z tacą.

– Dzień dobry, panie Leatham. Z czym pije pan herbatę?

– Tylko z mlekiem. Bez cukru – odparł. Szorstko i trochę jednak tym zmieszany spuścił głowę i wlepiając oczy w dłonie, dokończył już znacznie łagodniejszym tonem. – Dziękuję.

Tylko służąca, ale przecież kobieta, a on w towarzystwie kobiet zawsze czuł się skrępowany. Zwłaszcza tych młodych i ładnych. Nie potrafił uśmiechnąć się, zabawić miłą rozmową. Nawet jeśli bardzo tego chciał, język i tak stawał mu kołkiem. A jeśli jakimś cudem udało mu się coś powiedzieć, było to zwykle kilka słów, wypowiedzianych bardzo szybko. I wcale nie chodziło tu tylko o panny. Tak samo skrępowany czuł się w towarzystwie kobiet zamężnych. Z Bellą jakoś udawało mu się zamienić kilka słów, ale to dlatego, że bardzo się starała, by mu to ułatwić. Tę szorstkość niewątpliwie odziedziczył też po swoich przodkach ze wsi, tych ze strony matki, jego ojciec przecież nie miał żadnego kłopotu z prowadzeniem konwersacji. Potrafiłby oczarować i ptaki na drzewie.

Pokojówka postawiła filiżankę na stole, wyszła, a po chwili pojawiła się Bella, jak zwykle miło uśmiechnięta.

– Przyniosłam ci coś do poczytanie, Seb. Nie wiem, jakie książki lubisz, wybrałam więc według mojego gustu. Mam nadzieję, że umilą ci czas. – Położyła książki na stoliku, nalała sobie herbaty i rozsiadła się na sofie naprzeciwko. – Może pocieszy cię fakt, że doskonale cię rozumiem. Wiem, jak to jest, kiedy człowiek nudzi się jak mops. Joe nalega, bym w ciągu dnia koniecznie przez trzy godziny nigdzie nie chodziła, tylko siedziała w domu i wypoczywała. Ze względu na mój stan. A ja przecież kocham być na dworze, także wtedy, gdy pada. Ale trudno, tak musi być. Cieszę się, że tu jesteś. Będę miała towarzystwo.

– Ale pociechy ze mnie niewiele.

– Och, nie przesadzaj! – Bella uśmiechnęła się i wypiła łyczek herbaty. – Mam teraz naprawdę wilczy apetyt i tak już zgłodniałam, że kazałam podać lunch wcześniej. Nie masz nic przeciwko temu?

– Ależ skąd! Też zgłodniałem – oznajmił Seb. Zgodnie z prawdą, z czego był bardzo zadowolony. Bo to dowód, że wraca do sił.

– Świetnie! – Bella chwyciła za dzwonek, żeby wezwać służbę.

Po kilku minutach w pokoju pojawiła się ta sama służąca, która podawała mu herbatę. Teraz przyniosła kanapki, ciasta i filiżankę, na którą Seb spojrzał z największym niesmakiem.

– Tylko mi nie mów, Bello, że będę musiał wypić rosołek, którym raczycie mnie codziennie!

– Owszem, to właśnie ten rosołek i musisz go wypić, bo inaczej powiem Joemu, że chyba jednak nie powinieneś jeszcze wstawać z łóżka. Rosół znakomicie pomaga odzyskać siły, a ty chyba tego chcesz… – Bella urwała, bo w tym momencie usłyszeli, że żwir na podjeździe zachrzęścił. – O, chyba ktoś przyjechał.

Szybko odstawiła filiżankę na stolik i wyszła, zostawiając Seba samego z jego kiepskim nastrojem i z koszmarnym, choć niby pokrzepiającym rosołkiem. Odczekał parę minut, a ponieważ Bella nie pojawiała się, chwycił filiżankę i zaczął gorączkowo rozglądać się dookoła, czy aby nie ma tu czegoś, do czego można by wylać to paskudztwo. Niestety nic takiego nie zauważył, nie pozostawało mu więc nic innego, jak wypić coś, co było ciepłe i prawie całkowicie pozbawione smaku. Łykał grzecznie i łykał, póki nagle w progu nie pojawiła się znów Bella. Nie sama, bo pod rękę z inną kobietą. Przepiękną. Tak zachwycającej damy Seb jeszcze nigdy w życiu nie widział.

– Mamy niespodziewanego gościa, Seb! – oznajmiła Bella radosnym głosem. – Moja siostra postanowiła porzucić na kilka dni wielkomiejskie życie i zawitała do nas. Państwo pozwolą, że ich przedstawię. Pan Sebastian Leatham. Lady Clarissa Beaumont.

A on milczał. Pewien, że śni na jawie, bo niemożliwe, by ktoś mógł być aż tak piękny jak ta jasnowłosa istota. Prześliczna i chyba nieco zaskoczona jego widokiem. Ale oczywiście elegancko skłoniła głowę i odezwała się głosem równie urzekającym jak jej twarz.

– Miło pana poznać, panie Leatham.

On, niestety, był w stanie tylko wymamrotać:

– Mnie również bardzo miło, panno Beaumont.

Oczywiście próbował wstać, żeby się ukłonić, ale i to się nie powiodło. Dał radę tylko leciutko unieść się w krześle, skrzywił się i znów na nie opadł. Bardzo ciężko.

– Nie, nie, proszę nie wstawać. Nie ma takiej potrzeby. Jakiż pan jest biedny…

On? Biedny?

– Nie wiedziałam, że masz gościa, Bello – mówiła dalej lady Clarissa. – Może jednak przyjechałam nie w porę.

– Ależ co ty mówisz! – Bella, uśmiechając się szeroko, wsunęła rękę pod ramię siostry. – Miejsca starczy dla wszystkich. A o Sebie pisałam ci już. Nie pamiętasz?

– Pisałaś? Czekaj, niech pomyślę… Ależ oczywiście! Jakże mogłam o tym zapomnieć! Przecież pan jest bohaterem! Własnym ciałem osłonił pan kobietę, do której strzelał ten niegodziwiec.

Nazwała go bohaterem, więc głupio by było teraz uśmiechnąć się od ucha do ucha i skwapliwie pokiwać głową. Zrobił to więc bez uśmiechu i prawie niezauważalnie. Zresztą wcale nie czuł się bohaterem. Po prostu wykonywał swoje zadanie. Wyskoczył z ukrycia, żeby zwrócić na siebie uwagę napastnika, dzięki czemu inny agent mógł spokojnie zastrzelić drania i dziewczyna nie poniosła żadnego uszczerbku. Zrobił to pod wpływem impulsu. Teraz oczywiście zdawał sobie sprawę, że mógł pożegnać się z życiem. Że może i było to aktem wielkiej odwagi, jednocześnie jednak zwyczajną głupotą. Równie dobrze mógł wcale nie wychodzić z ukrycia, tylko zająć dogodniejszą pozycję i zastrzelić tego drania.

– Bella mówiła, że miał pan wielkie szczęście, że sam nie padł ofiarą.

– Może i tak.

Teraz to już odezwał się tak po swojemu. Szorstko, prawie opryskliwie, a czoło już go bolało od tego ściągania brwi. Zakłopotany spuścił głowę i wpatrując się w swoje ręce, zapragnął teraz ponad wszystko, by zapaść się pod ziemię.

– Pan chyba nie ma ochoty o tym rozmawiać – powiedziała po chwili lady Clarissa.

– Seb w ogóle jest małomówny – pospieszyła z wyjaśnieniem Bella. Seb odruchowo poderwał głowę, napotykając wzrok lady Clarissy. Zauważył, że kąciki jej pełnych, różowych ust drgnęły. Niewątpliwie była przyzwyczajona, że panowie patrzą na nią z zachwytem. On na pewno teraz też, i to z zachwytem cielęcym, czym ją rozbawił. Czyli zrobił z siebie głupka.

– A może pan Leatham próbuje być taki tajemniczy, żeby wzbudzić moją ciekawość?

Chyba żarty sobie z niego stroi! Seb poderwał głowę, spoglądając teraz na piękną lady niemal prowokująco.

– Po prostu nie ma o czym mówić, panno Beaumont. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Tylko była chwila.

– Ale jakże ważna!

– Niby tak. Na szczęście od razu straciłem przytomność. – Co było kłamstwem w żywe oczy. Wcale jej nie stracił. Leżał w kałuży własnej krwi, świadomy, że życie z niego uchodzi. – Niczego nie pamiętam, a więc nie mam czym teraz pani zabawić.

Znakomicie. Bo okazuje się, że rezonu nie stracił i potrafi się odciąć. Krótko, dosadnie i potem już ani słowa. Siedział ze spuszczoną głową i nadzieją w sercu, że piękna dama straciła już ochotę na pogawędkę. Ale ona niestety nadal wpatrywała się w niego. Czuł przecież na sobie jej wzrok. Na szczęście po chwili już nie, ponieważ suknie zaszeleściły, czyli obie siostry usiadły na sofie. Na pewno, bo teraz słychać było pobrzękiwanie porcelany, czyli nalewano herbatę. Pusta filiżanka, którą miał przed sobą, znikła na moment, po czym pojawiła się pełna. A panie od razu rozpoczęły ożywioną rozmowę. Najpierw o tym, w jakim stanie są drogi między Nottinghamshire i Londynem, potem zaczęły przekazywać sobie najświeższe plotki. Seb tylko słuchał, popijając herbatę i jednak dyskretnie popatrując na tę zjawiskową istotę.

Lady Clarissa była nie tylko piękna. Była także prawdziwą damą, w każdym calu. Ubraną bardzo elegancko, niewątpliwie według najświeższej mody. Fryzura w stanie idealnym, jakby lady nie miała za sobą długiej jazdy powozem. Około dwustu mil, a każdy włos na swoim miejscu. Poza tym te perfumy. Zapach wręcz odurzający i Seb gotów byłby się założyć o naprawdę dobre pieniądze, że owa dama, zbliżając się do celu podróży, zatrzymała się w przydrożnej gospodzie, by doprowadzić się do porządku i pojawić się u siostry elegancka, pachnąca, a nie zziębnięta i wymięta, jak znakomita większość śmiertelników po długiej podróży.

Ale nie tylko sam wygląd owej damy był intrygujący. Także jej głos, słodki jak miód. Mówiła nie za szybko, ale jednocześnie z wielkim przejęciem, modulując głos, czyli jak ktoś, kto potrafi zainteresować słuchaczy. Nic dziwnego więc, że Seb słuchał też z wielką uwagą, nie odrywając od damy oczu. Dzięki czemu dostrzegał coraz więcej. Te jej ruchy. Lekkie, wdzięczne, niby swobodne, ale wiadomo, że wyuczone, żeby zaprezentować się jak najlepiej. Chociażby to, jak trzymała filiżankę. Na pewno ćwiczyła to przed lustrem, żeby potem już odruchowo trzymać filiżankę tak, by koronkowe mankiety rozchyliły się, ukazując szczupły nadgarstek. Tak samo wyuczone było to trzepotanie długich rzęs. Sebowi wcale nie było trudno to wszystko zauważyć, bo i on przez większość swego życia starał się pokazać światu całkiem inne oblicze, o wiele lepsze od tego prawdziwego. Ciekawe, jak to jest w przypadku lady Clarissy. Kto kryje się za tą bardzo starannie skonstruowaną maską…

– Panie Leatham? – Lady Clarissa musiała wyczuć jego wzrok, bo spojrzała na niego, rzucając żartobliwie: – Proszę się nie niepokoić. Ani na chwilę nie zapominamy o pańskiej obecności.

Drgnął, a ponieważ właśnie podnosił filiżankę do ust, gorąca herbata chlusnęła mu na nogę. Bardzo gorąca i tylko dzięki temu, że był człowiekiem dumnym, nie jęknął i dał radę spojrzeć na swoją rozmówczynię. Pewien, że minę ma teraz taką, jakby zamierzał na nią warknąć. Ona jednak, wcale nie zrażona, przez chwilę przyglądała mu się bardzo uważnie, potem wypiła łyczek herbaty i spojrzała już inaczej. Niemal kokieteryjnie.

– Tajemniczy dżentelmeni zawsze mnie intrygują. Teraz też chciałabym czegoś się dowiedzieć. Poznałam pana Seba Leathama. A czy będzie sposobność poznać i panią Leatham? O ile takowa istnieje.

A to już zakrawało na flirt, nic dziwnego więc, że Seb milczał jak zaklęty, jednocześnie pewien, że lady Clarrisa tylko udaje kokietkę. To po prostu jeszcze jeden trik, żeby ukryć swoje prawdziwe ja.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy drzwi do sypialni wreszcie się zamknęły, uśmiech Clarissy zgasł i łzy, które jakimś cudem udawało jej się do tej chwili powstrzymać, popłynęły szerokim strumieniem. Niestety udawanie, że wszystko jest tak, jak być powinno, wcale nie było łatwe, zwłaszcza w obecności nieznanego dżentelmena, który tym swoim zdecydowanie nieprzychylnym spojrzeniem po prostu przewiercał ją na wylot. Może więc i dostrzegł, co kryje się pod pozorami normalności. Z wierzchu wytworna, pogodna dama, a w środku zrozpaczone, stłamszone dziewczę.

Z tym że gdyby pana Leathama tam nie było, Clarissa i tak by niczego nie wyznała siostrze. Na pewno nie powiedziałaby jej o tym, co, delikatnie mówiąc, jest nie tak. Przyjechała, bo bardzo chciała pobyć z Bellą, miłą, spokojną, prostolinijną i jakże wrażliwą istotą, z którą wreszcie będzie można porozmawiać szczerze, bez żadnych niedomówień czy aluzji. Przez te kilka dni nie będzie musiała udawać chodzącego ideału. Będzie sobą, nabierze sił i uda jej się jakoś przetrwać do końca tego koszmarnego sezonu. Niestety zaraz po swoim przyjeździe, gdy tylko weszła do środka, okazało się, że ta jej ucieczka z Mayfair na północ to wcale nie był dobry pomysł. Droga siostra opiekuje się teraz kimś, kto dokonał czynu bohaterskiego. Pisała o tym w liście, ale Clarissie kompletnie wyleciało to z głowy. Bardzo stęskniła się za siostrą i koniecznie chciała tu przyjechać. To było najważniejsze. Bella co prawda pisywała do niej regularnie, ale żaden list nie zastąpi rozmowy w cztery oczy. A teraz musiała się z nią zobaczyć. Nie, nie po to, by się zwierzyć, ale by cieszyć się jej towarzystwem. Niestety okazało się, że Bella ma gościa. Oczywiście pan Leatham to nie jedyny dżentelmen w tym domu. Ten drugi to wspaniały mężczyzna, dzięki któremu Bella jest taka szczęśliwa. Jej mąż, doktor Joe Wariner, w którym Bella nadal jest nieprzytomnie zakochana. On niewątpliwie też kochał żonę. Clarissa, choć bardzo się tego wstydziła, zazdrościła siostrze tego szczęścia. Jej siostra na to zasługiwała. Bella była po prostu nadzwyczajna. Bardzo inteligentna, błyskotliwa, także przemiła, bardzo odważna i niezwykle życzliwa. A Clarissie, niestety, do ideału było bardzo daleko, ale miała nadzieję, że uda jej się znaleźć męża, który zaakceptuje ją taką, jaka jest.

Jedno było pewne. Brzydka nie jest. Wprost przeciwnie, skoro uważano ją za prawdziwą ozdobę salonów. Chwalono i twarz, i figurę, a więc pomyślała sobie, że skoro może i nie jest zbyt bystra, to właśnie te zalety ciała mogą być jej atutem. Piękna i powabna, a taka kobieta wcale nie musi wychodzić za skromnego jegomościa, tylko może usidlić kogoś, kto naprawdę jest dobrą partią. Może nawet i księcia! Co niewielu pannom się udaje. Byłoby to największym osiągnięciem w jej życiu. Kiedy będzie księżną, nikt nie zauważy jej braków. Chociażby dlatego, że księżna służących ma bez liku. Zajmują się domem, dziećmi i korespondencją, a księżna pochłonięta jest strojami i życiem towarzyskim. Tak, to wszystko było bardzo kuszące, ale jak na razie nieosiągalne. Czasami tak sobie myślała, że może i szkoda, że nie usidliła na dobre kogoś podczas swego pierwszego sezonu. Kawalerów do wzięcia na salonach nie brakowało. Było w czym wybierać, ale ona, głupia, uparła się na tego księcia i teraz ma za swoje.

Chyba nigdy nie będzie miała tak szczęśliwego życia jak jej młodsza siostra. Clarissa nie dorasta jej do pięt. Bella była bardziej pojętna, a więc wiedziała i potrafiła o wiele więcej. Pięknie grała na fortepianie, mówiła biegle po francusku. Potrafiła też bardzo sprawnie nastawić złamaną kość, ponieważ po dwóch latach małżeństwa z przystojnym doktorem wiedziała już prawie tyle, co on. Teraz Bella jest przy nadziei, czyli osiągnęła już wszystko to, co dla Clarissy nadal pozostawało w sferze marzeń. Clarissa naturalnie starała się nie załamywać rąk, ale coraz częściej przez głowę przemykała jej myśl, że ten obecny stan może trwać w nieskończoność.

Że może zostać starą panną.

Podczas lunchu przez cały czas miała pana Leathama przed oczami, ponieważ Bella usadziła go dokładnie naprzeciwko niej. A sama, kiedy tylko się rozsiadła, zaczęła paplać. Bez przerwy. Teraz wypaliła:

– W Londynie niewątpliwie bardzo odczuwają brak naszej Clarissy. Przecież wiem, że okrzyknięto ją najpiękniejszą. Podobno pod względem urody jesteś, droga siostro, jak brylant czystej wody!

– Och! – Clarissie nie pozostawało nic innego, jak tylko potrząsnąć głową i zaśmiać się. – Przecież to nonsens!

Owszem, słyszała to nie raz i wcale jej się to nie podobało. Tym bardziej, że prędzej czy później przestaną się nią zachwycać, bo upatrzą sobie inną ślicznotkę. I niewątpliwie stanie się to już niebawem, przecież na salonach pojawiają się wciąż nowe, bardzo ładne panny, o wiele inteligentniejsze od Clarissy Beaumont i stają w szranki, by powalczyć o najbardziej pożądanych londyńskich kawalerów. Przede wszystkim o tego najbogatszego, księcia Westbridge’a, na którego uparła się i Clarissa. On, owszem, wodził za nią oczami, ale teraz chyba skierował już spojrzenie w inną stronę.

– Czyli klejnot? – spytał pan Leatham i uśmiechnął się. Wyraźnie do Clarissy. Po raz pierwszy tak naprawdę, tak miło, ale trwało to tylko mgnienie oka i spojrzał w bok. A więc może ten dżentelmen wcale nie jest taki srogi, jak się wydaje. I chyba nie jest tak całkowicie obojętny na jej wdzięki. Trudno przecież, żeby nie zauważyła, że popatruje na nią bez przerwy. Teraz też już kieruje spojrzenie w jej stronę. Nie szkodzi. Niech sobie patrzy. Wcale to nie jest niemiłe, a poza tym – co jednak trochę dziwne – tym drobnym faktem chyba była usatysfakcjonowana. Czyżby dlatego, że pan Leatham był taki przystojny? Z tym że nie miał w sobie nic z dandysa. Szerokie bary, ręce umięśnione, duże dłonie. A wysoki jak do nieba! Clarissa nigdy dotąd nie spotkała na swej drodze tak rosłego mężczyzny. I tak odważnego. Przecież on bez chwili wahania ruszył z pomocą, omal nie przypłacając tego życiem. Prawdziwy bohater. Wszyscy znani Clarissie panowie, gdyby zdobyli się na taki wyczyn, potem by się tym chełpili, zachwyceni sławą. A pan Leatham był z całkiem innej gliny. Bella uprzedzała, że jest małomówny i istotnie, był bardzo oszczędny w słowach, ale to Clarissy wcale nie zrażało, bo wystarczyło spojrzeć mu w oczy, z których można wiele wyczytać. A wyraz jego oczu teraz świadczył, że na pewno słucha jej bardzo uważnie. Co było jednak rzadkością. Zwykle panowie słuchali jej jednym uchem, bo przede wszystkim słuchali tego, co mówią sami. A on słuchał naprawdę i była tym prawie rozczulona. Mało tego, raz, a może dwa razy lekko się zarumienił. Mężczyzna w sile wieku! W rezultacie czuła, że on budzi w niej coraz większą sympatię.

– Panie Leatham? Nigdy dotąd nie spotkałam nikogo o takim nazwisku. Czy może pan powiedzieć, z jakich stron pochodzi?

– Z Norfolk. Leathamowie byli farmerami.

– Byli?

– Tak. Jestem ostatnim z Leathamów.

Powiedział to takim tonem, jakby fakt, że jest ostatnim z rodu, czyli prawdopodobnie nie ma już żadnych bliskich, nie był dla niego powodem do zmartwienia. Ale Clarissie i tak zrobiło się go żal. Wiedziała przecież, co to samotność. Sama to przeżywała, a samotność sprzyja rozmyślaniom. Kiedy człowiek za dużo rozmyśla, pojawia się wiele wątpliwości i to wcale dobrze nie wpływa na jego nastrój. Zawsze wolała być wśród ludzi i dlatego nie stroniła od życia towarzyskiego . Na salonach potrafiła się odnaleźć. Bez kłopotu, ale co z tego, skoro brakowało jej kogoś, kto nie tylko by z nią porozmawiał, ale był z nią tak naprawdę. Kochał ją i troszczył się o nią.

– A jak tegoroczny sezon, Clarisso? Bardzo nudny? – spytała Bella, może i po to, żeby Clarissa nie męczyła pana Leathama pytaniami.

– Taki, jak zawsze. Dlatego postanowiłam wpaść na kilka dni do drogiej siostry… – odparła Clarissa z uśmiechem i oczywiście zerknęła na milczącego mężczyznę. – My tak trajkoczemy, a pan Leatham na pewno pragnie spokoju.

– Ależ skąd! – zaprzeczył.

– Dla ciebie chyba jednak nie nudny, Clarisso – ciągnęła niestrudzenie Bella. – Skoro adoruje cię książę, a więc nie byle kto! Czy możemy się spodziewać, że wkrótce zostaną ogłoszone zaręczyny?

– A… Nie wiadomo. Przecież jeszcze nie powiedziałam „tak”.

Ponieważ książę wcale nie poprosił jej o rękę. W ciągu dziewiętnastu miesięcy ich bliskiej znajomości, tak szeroko komentowanej, ani razu nie wspomniał o małżeństwie. O uczuciu też nie. Raz owszem, próbował skraść jej pocałunek i na tym koniec. A jednocześnie na każdym balu tańczył z nią walca, w każdą środę przysyłał piękny bukiet czerwonych cieplarnianych róż, a co sobotę zapraszał na przejażdżkę powozem po Rotten Row, gdzie można było spotkać całą śmietankę towarzyską z Mayfair. Czyli robił wszystko, by odstraszyć innych potencjalnych zalotników. Na początku Clarissa myślała, że książę po prostu potrzebuje czasu, ponieważ ktoś z taką pozycją, wybierając żonę, musi być bardzo ostrożny. Ale teraz wiedziała już, jak to jest naprawdę. Książę Westbridge, niby nią bardzo zajęty, wcale nie był zakochany. Wiedziała to, ponieważ w zeszłym tygodniu, podczas balu u Renshaw’ów, kiedy była w pokoju dla dam, usłyszała przypadkiem, co mówiła matka księcia. A był to już drugi bal, na którym książę nie poprosił Clarissy do walca. Także trzeci bal, na którym książę tańczył z lady Olivią Spencer. Rywalką Clarissy. Młodszą od niej i teraz okrzykniętą niezrównaną pięknością. I jeśli wierzyć temu, co wypisują w bulwarowych gazetach, to w zeszłą środę bukiet czerwonych róż trafił do lady Olivii. Do Clarissy zawitały raptem róże różowe, i to ją tak rozjuszyło, że cisnęła je na podłogę, podeptała, a potem spakowała się błyskawicznie i ruszyła w drogę. Z nadzieją, że kilkudniowy pobyt u siostry pomoże jej dojść do siebie. Wziąć się w garść i nie tracić nadziei, że chociaż ma już dwadzieścia trzy lata i nie jest obdarzona wieloma przymiotami, uda jej się znaleźć odpowiedniego męża.

– Jestem pewna, że niebawem będziemy już tytułować cię Wasza Wysokość – rzuciła żartobliwie Bella, czym Clarissa poczuła się jednak speszona. Udało jej się uśmiechnąć, po czym przezornie ukryła twarz za trzymaną w ręku filiżanką. Była nie tylko speszona, ale zdegustowana swoją młodzieńczą głupotą. Raptem zamarzyło jej się być księżną! Zaraz potem przechwyciła spojrzenie pana Leathama i poczuła się jeszcze gorzej. Przecież patrzył na nią tak, jakby znał smutną prawdę, że lady Clariassa wcale nie jest dla kawalerów łakomym kąskiem.

Na szczęście już po chwili koszmarny lunch dobiegł końca. Bella kazała panu Leathamowi wracać do łóżka, bo na pewno jest już ledwo żywy. Pan Leatham nie protestował. Clarissa też wstała z krzesła, podziękowała i oznajmiła, że idzie do siebie, żeby chwilę odetchnąć, bo jednak ta podróż była trochę męcząca. A tak naprawdę to bardzo chciała pobyć sama i nabrać sił przed kolejnym wyzwaniem, czyli wspólnym obiadem, a potem niewątpliwie i wspólnym wieczorem w towarzystwie Belli, jej męża i oczywiście pana Leathama.

Ten wspólny wieczór, jak można się było spodziewać, wcale nie był łatwy, ale udało się jakoś przez to przebrnąć. Po prostu zajęła się lekturą. Siedziała z książką w ręku, udając, że jest pochłonięta czytaniem, bo absolutnie nie miała ochoty na żadną rozmowę. Poza tym stanowczo wolała patrzeć w książkę, niż katować się widokiem, który sprawiał, że na duszy było bardzo ciężko. Widokiem Belli i jej męża. Małżonków idealnych, szczęśliwych, nadal zakochanych po uszy. Clarissa kochała siostrę i cieszyła się bardzo, że Belli tak powiodło się w małżeństwie, ale jednocześnie nie sposób nie czuć się nieszczęśliwą, kiedy jest się już prawie pewną, że ciebie takie szczęście nie spotka. Bo prawda jest taka, że Bella ma w sobie to coś, a jej starsza siostra nie. I trzeba się z tym pogodzić. A tak w ogóle to ta ucieczka do Nottinghamshire to wielki błąd i należy wyjechać stąd jak najprędzej. Może nawet już pojutrze. Przecież to oczywiste, że będąc tutaj, zamiast odzyskać spokój ducha, z każdym dniem będzie coraz bardziej nieszczęśliwa, może nawet nie będzie już w stanie ukryć łez, do których ma przecież pełne prawo. Natomiast lady Olivia na pewno nie ma powodu, by uronić choć jedną.

Wreszcie można było uciec do swego pokoju. Z wielką ulgą zamknęła za sobą drzwi, postała chwilę, żeby zebrać myśli i sięgnęła po dzwonek. Zadzwoniła po pokojówkę, która pojawiła się niebawem i pomogła jej przygotować się do snu. Między innymi zakręciła jej włosy na papiloty, dzięki czemu następnego dnia głowa Clarissy będzie w lokach o wiele ładniejszych, niż były te fryzowane żelazkiem do włosów. A potem wreszcie można było z rozkoszą ułożyć się w białej pościeli. Niestety, powieki wcale nie opadały, czyli ze snem było tak samo, jak z oświadczynami księcia. Nie nadchodził. Może była to też sprawka papilotów, które jednak uwierały. Po kilku godzinach przewracania się z boku na bok uznała, że nie ma co tak się męczyć. Najlepiej zejść po cichutku na dół i zagotować mleko, bo ciepłe mleko może mieć zbawienny wpływ. Wyciszy, może nawet wleje w nią trochę nadziei. Tak, wleje, dosłownie.

Nie po raz pierwszy miała kłopot z zaśnięciem. Nie była kimś, kto ledwie zamknie oczy, od razu zapada w głęboki sen. Gdy przyłożyła głowę do poduszki, natychmiast nawiedzały ją najrozmaitsze myśli i dopiero kiedy rozwiązała wszystkie dylematy, sen łaskawie przychodził. Jak dotąd zastanawiała się przede wszystkim nad tym, którą suknię włożyć na wieczorne przyjęcie następnego dnia, czym zabłysnąć podczas tego przyjęcia, o czym konwersować. Jednak teraz w jej głowie pojawił się dylemat znacznie większego formatu niż wybór sukni. Teraz zastanawiała się, jak przyćmić lady Olivię Spencer i wreszcie usidlić księcia na zawsze. Z tym że suknia też odgrywała tu jakąś rolę, ponieważ książę był człowiekiem wrażliwym na piękno. Był znanym kolekcjonerem dzieł sztuki, co było też jednym z głównych powodów, dlaczego chciała, by to właśnie on został jej mężem. Jego okazała rezydencja w Mayfair była dosłownie zapchana najrozmaitszymi skarbami z różnych zakątków świata. Obok sarkofagu ze starożytnego Egiptu wisiały obrazy francuskich mistrzów renesansu, a na półkach w pięknych, włoskich kredensach stały naczynia ze starożytnego Rzymu i Grecji. Firanki w oknach były z francuskich koronek, a zasłony z najdroższego jedwabiu z krajów Orientu. To pomieszanie stylów nie bardzo się Clarissie podobało, ale była tu wyjątkiem, ponieważ cała socjeta wychwalała pod niebiosa nadzwyczajne poczucie piękna księcia Westbridge’a. Nawet sam książę regent zazdrościł mu jego kolekcji. Clarissa naturalnie dołączyła do tego chóru, też wychwalała, bo i co innego miałaby zrobić. A poza tym – i przede wszystkim – miała wielką nadzieję, że ponieważ brzydka nie jest, książę esteta włączy ją do swojej kolekcji, naturalnie jako eksponat najwyższej klasy. Przecież na tym rynku małżeńskim była już prawie od czterech długich lat. Gdyby mogła cofnąć czas, na pewno by tej młodszej Clarissie przemówiła do rozumu i przekonała ją, że książę to jednak zbyt wysoko i należy skupić się na innych kawalerach, hrabiach i wicehrabiach. Niejeden z nich adorował ją podczas pierwszego i drugiego sezonu. Powinna była wybrać któregoś z nich i dziś byłaby szczęśliwą mężatką, też z tytułem, miałaby swój dom, może już i dzieci. Nawet troje. Byłaby szczęśliwa i spełniona. Mogłaby najadać się do woli, nie dbając o to, że za bardzo się zaokrągli. Nie musiałaby się przejmować swoimi słabościami, chociażby tym, że nadal czyta tak samo powoli, jak wtedy, gdy miała osiem lat. Że chociaż potrafi pisać bardzo ładnie – kaligrafię ćwiczyła godzinami – to z ułożeniem wyrazu ma już wielki kłopot. Gdyby była mężatką, nie musiałaby się tym przejmować. Służbie przecież nie wydaje się poleceń na piśmie. Poza tym ona ma znakomitą pamięć i na pewno nikt, z szanownym małżonkiem włącznie, nigdy by się nie zorientował, że ona nie ze wszystkim sobie radzi.

Narzuciła szlafrok i zeszła do kuchni. Kiedy stawiała garnuszek z mlekiem na kuchennym piecu, doszła do wniosku, że samo mleko nie wystarczy. Ten tydzień jest już tak koszmarny, że absolutnie należy przekąsić coś słodkiego. Zajrzała do spiżarni, bardzo dobrze zaopatrzonej, a więc szybko znalazła to, czego teraz potrzebowała najbardziej. Był to spory kawałek kruchego ciasta i cały słoik malinowego dżemu. Wszystko to, razem z rondelkiem z mlekiem, błyskawicznie znalazło się na tacy i Clarissa, bardzo z siebie zadowolona, powędrowała do salonu, gdzie rozsiadła się na sofie. Bardzo swobodnie, bo z nogą założoną na nogę. Ułamała kawałek ciasta, posmarowała dżemem, po czym zanurzyła w ciepłym mleku, żeby zrobiło się mięciutkie. Włożyła do ust, przełknęła i aż westchnęła. To było pyszne.

– O, jaki pan biedny! Może zawołać jeszcze kogoś do pomocy?

Lady Clarissa delikatnie dotknęła jego ręki, którą on natychmiast cofnął. Jakby go oparzyła. I nic dziwnego, bo wrażenie było piorunujące. To delikatne muśnięcie poczuł przecież w całym ciele. Prawdopodobnie ta przepiękna istota takie właśnie wrażenie wywierała na wszystkich mężczyznach. Na nim, jak się okazało, również. Czyżby należał już do grona jej wielbicieli? Niepojęte!

– Dam sobie radę! – burknął i bez pomocy lokaja pokonał kolejny stopień. Niestety, natychmiast zakręciło mu się w głowie. Zachwiał się, czujny lokaj go podtrzymał, także Joe, który właśnie podbiegł, podtrzymał go z drugiej strony i skarcił:

– Nie powinien pan sam wchodzić po schodach. Jest pan jeszcze zbyt słaby!

– I wcale nie musi pan w mojej obecności nadrabiać miną, panie Leatham – zawtórował mu miły damski głos. Wiadomo, czyj. Prawie radosny, a więc jego właścicielka była całkowicie pewna, że to właśnie przed nią chciał się popisać. Niestety, miała całkowitą rację i to wszystko razem było nadzwyczaj irytujące.

Teraz też. Choć minęło już wiele godzin, on jeszcze nie ochłonął. Bo to było nie tylko irytujące, lecz także upokarzające. Kiedy prowadzili go po tych schodach, a ona stała i patrzyła. Dla niego już sam fakt, że jest tak słaby, że musi zdać się na innych, był nie do przyjęcia. A sytuacja była tym bardziej nieznośna, że świadkiem jego słabości była właśnie ta pannica, z powodu której przeżywał męki. Kiedy zasiedli do stołu on, niby taki nadzwyczaj odporny na wdzięki płci pięknej, nie mógł się powstrzymać i oczywiście co chwilę przemykał spojrzeniem po tej irytująco pięknej twarzy, przepięknych oczach i równie przepięknie wykrojonych ustach. Jednocześnie przez głowę przemykały lubieżne myśli, czym był bardzo zdegustowany. W rezultacie jedzenia prawie nie tknął, choć był bardzo głodny, a gdy zapytano go o coś, odpowiadał monosylabami, prawie niegrzecznie, z czego oczywiście też nie był zadowolony. Ale i tak najbardziej był rozjuszony tym wchodzeniem po przeklętych schodach. Ależ z niego słabeusz. Może i byłby w lepszej kondycji, gdyby wymykał się z łóżka, żeby trochę pochodzić. Niestety było to niemożliwe, ponieważ Joe jeszcze do wczoraj stanowczo zabraniał mu ruszać się z pościeli. Był nieugięty. Gdyby pacjent nie chciał posłuchać, najpewniej postawiłby na warcie przy łóżku któregoś ze służących.

A poza tym – i to też za sprawą tej ślicznotki! – był teraz głodny jak wilk, a niestety, żeby napełnić żołądek, trzeba zejść na dół, czyli znów pokonać te przeklęte schody. Trudno, jak trzeba, to trzeba. Usiadł na łóżku i obejmując obolały tors, jak najostrożniej opuścił nogi na podłogę. Potem oparł się rękoma o szafkę nocną. Wstał, ciężko dysząc, bo zabolało, i powolutku, dotarł do drzwi. Przez cały czas mamrocząc pod nosem najgorsze przekleństwa, bo przecież wszystko wskazywało na to, że upłynie co najmniej miesiąc, zanim dojdzie do siebie. Wyszedł na korytarz i nadal bardzo powoli, krok za krokiem, ruszył w stronę schodów. Naturalnie, wszystko go nadal bolało, ale czuł, że ruch dobrze robi zmaltretowanym mięśniom. Poza tym on potrafił dać z siebie wszystko. Przecież już od chwili, gdy pojawił się na świecie, ci, którzy uważali się za lepszych, spoglądali na niego z wysoka. Uważali za miernotę, a on im udowadniał, że się mylą, że wcale nie jest gorszy od innych. Przeszedł niezłą szkołę życia, może i dlatego zaowocowało to tym, że nie wyrósł na bawidamka. Odwagi mu nie brakowało, sprawdzał się w walce, potrafił też myśleć logicznie i był ponoć bardzo dobrym agentem.

Schody były coraz bliżej. Podchodził powoli i odnosił wrażenie, że te głupie schody drwią z niego. Niech sobie nie wyobrażają, że znów będzie po nich szedł, podtrzymywany przez dwie osoby. Jakby z niego był już strzęp człowieka! A ta lady tak się nad nim użalała! Że on taki biedny! Temu swojemu księciu na pewno nigdy by czegoś takiego nie powiedziała. Żaden mężczyzna nie słucha czegoś takiego z przyjemnością i Seb Leatham ma prawo czuć się urażony. Dlatego teraz trzeba pokonać schody jak najszybciej, jak najciszej. Niezauważony przez nikogo. Zejść, wejść i z powrotem schronić się w zaciszu swego pokoju. Z wielką ulgą, choć ten pokój jeszcze tego ranka uważał za więzienie. Teraz bardzo cenił sobie to miejsce, gdzie mógł się ukryć przed tą pannicą z raczej dziwnym poczuciem humoru.

Dotarł do schodów i spojrzał w dół. Z ciężkim sercem, wiadomo przecież było, że każdy krok przypłaci świdrującym bólem. Położył ręce na balustradzie, oparł się o nią, żeby jak najbardziej odciążyć nogi i jak najostrożniej zrobił pierwszy krok. I natychmiast zabolało tak, że na moment stracił dech. Ale nie zamierzał się poddawać. Odczekał kilka sekund, kolejny krok i, o dziwo, wcale już nie było tak tragicznie. Owszem, zabolało, ale mniej. Pokonał więc kolejne cztery stopnie, potem chwila wytchnienia, potem znów cztery stopnie, po pokonaniu których jednak zakręciło mu się w głowie. Makabrycznie, było więc oczywiste, że to co, teraz robi, to największa głupota. Ktoś, kto ma dziurę w piersi, nie powinien schodzić po tych schodach sam.

Był już na samym dole. Roztrzęsiony, czuł też mdłości, więc na moment przystanął, opierając się plecami o zimną ścianę. Pomogło. W głowie przestało się kręcić, mdłości przeszły, czyli można ruszać przed siebie, do salonu. Oddalonego o jakieś dziesięć stóp, nie więcej, on jednak miał wrażenie, że pokonuje co najmniej dziesięć mil. Ale szedł, do salonu, gdzie czekała miękka kanapa.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

OKŁADKA
KARTA TYTUŁOWA
KARTA REDAKCYJNA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZDZIAŁ SZESNASTY
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY