Pięć pocałunków lorda Redbridge’a (Romans Historyczny) - Virginia Heath - ebook

Pięć pocałunków lorda Redbridge’a (Romans Historyczny) ebook

Virginia Heath

4,1
14,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Znany hulaka Hal Stuart, lord Redbridge, wciąż szuka nowych podniet, dlatego chętnie przyjmuje kolejny zakład. Wygra, jeśli uda mu się pięć razy pocałować niedostępną lady Elizabeth Wilding – za każdym razem na innym świątecznym przyjęciu. Niestety Elizabeth okazuje się zupełnie nieczuła na jego wdzięk, w dodatku bez reszty pochłonięta własnymi problemami. Hal, który nie lubi przegrywać, obmyśla sprytny plan. Chce się tylko zabawić, tymczasem zakochuje się w Elizabeth i wplątuje w niebezpieczną aferę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 298

Oceny
4,1 (115 ocen)
47
39
21
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarzenaCM

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna fabuła i dużo śmiechu:)
00

Popularność




Virginia Heath

Pięć pocałunków lorda Redbridge’a

Tłumaczenie:Hanna Hessenmüller

Nicole Locke, mojej pierwszej koleżance po piórze.

Wielkie dzięki, że wzięłaś mnie pod swoje skrzydła i pokazałaś, co i jak!

PROLOG

Kościół św. Jerzego, Hanover Square

Czerwiec 1815 r.

Wszystkie ławki były zajęte. Kościół pękał w szwach, ale nikogo to nie dziwiło. Był to przecież ślub sezonu, tego dnia bowiem jedyna córka hrabiego Upminstera, panna urodziwa i ulubienica londyńskiej socjety, wychodziła za mąż za młodego, przystojnego arystokratę.

Słońce, jakby też pragnąc uczestniczyć w uroczystości, wyjrzało zza chmur. Złociste promienie sączyły się przez wielkie witrażowe okna i zdobiły rozświetlonymi barwami kamienną posadzkę. Powietrze było ciężkie od zapachu bzu, uwielbianego przez Lizzie. Kwitnące gałązki powstawiano do wysokich wazonów, spleciono też w girlandy, a także pozawieszano na ścianach bocznej nawy, którą wkrótce miała przejść panna młoda.

Suknia Lizzie pokryta była delikatnym haftem, a kapelusz budka został ozdobiony jedwabnymi wstążkami. Czyli wszystko, co związane było z jej ślubem z markizem Rainhamem, odbywało się tak, jak to sobie wymarzyła. A zaczęła marzyć, gdy miała dziesięć lat, i w najdrobniejszych szczegółach zaplanowała najważniejszy dzień w życiu, kiedy to wkroczy na nową i szczęśliwą drogę u boku wyśnionego mężczyzny. No i przed sześcioma miesiącami spotkała tego mężczyznę i pokochała całym sercem.

Wielu członków londyńskiej socjety, z jej drogimi rodzicami włącznie, zaskoczyło to małżeństwo. Charles nie cieszył się najlepszą reputacją. Uważano go za lekkoducha, który złamał niejedno serce, nim znalazł tę niby jedną jedyną. Ale Lizzie, gdy go krytykowano, rezolutnie kwitowała, że jak powszechnie wiadomo, gdy birbant natrafi na odpowiednią kobietę, zwykle staje się przykładnym mężem.

A przecież to ona była tą odpowiednią kobietą. Drogi Charles mówił jej to każdego dnia, a kiedy po raz pierwszy poprosił ją do tańca, od razu zaczął ją emablować i nadzwyczaj gorliwie starać się o jej rękę. Rękę panny ze znacznym posagiem, on jednak już na samym początku dał jasno do zrozumienia, że o pieniądze dba tyle, co o zeszłoroczny śnieg. A Lizzie wziąłby za żonę nawet odzianą w łachmany i bez pensa przy duszy. Bo co tam posag, co tam pieniądze. Tylko Lizzie się liczy. Jego serce bije tylko dla niej, bo są sobie przeznaczeni. Powtarzał to nieustannie, obsypując ją też komplementami i posyłając tęskne spojrzenia. Było to takie romantyczne, takie cudowne. Wszystkie panny zazdrościły jej takiego konkurenta, takich zalotów.

Wprost idealnych, tak samo jak idealny był ten ślub. Bo wszyscy wiedzieli, że Lizzie jest najważniejszą oblubienicą w tym miesiącu.

– Już ja mu powiem do słuchu! – Ojciec Lizzie w ciągu tej długiej chwili po raz drugi otworzył kieszonkowy zegarek i wbił płonący wzrok w cyferblat. – Spóźnić się może tylko panna młoda! Pan młody nigdy! A my musimy chować się w zakrystii jak przestępcy. To się w głowie nie mieści! Już bardziej nie mógł nas obrazić!

Lizzie pokrzepiająco uśmiechnęła się do niego. Ojciec, od lat zajmujący wysokie stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, przywykł, że to on rządzi. Poza tym był do przesady punktualny i wcale nie ukrywał, że jej wyborem jest zaniepokojony. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy mówił o tym często i głośno, a Lizzie równie często zapewniała, że wszystko będzie dobrze. Przecież sama wie najlepiej, że jej markiz wcale nie jest taki, za jakiego ludzie go uważają.

– Nie denerwuj się, papo – powiedziała łagodnie. – Na pewno nikt nie zauważył, że już przyjechaliśmy, a Charles spóźnia się nie bez powodu i niewątpliwie zaraz tu będzie.

Poprzedniego dnia wieczorem, kiedy wyszedł przez okno jej sypialni, by zejść na ziemię po gałęziach dorodnej glicynii oplatającej ścianę, posłał jej ręką pocałunek i powiedział, że odlicza sekundy do chwili, gdy złożą sobie przysięgę. Jakież więc znaczenie ma tych kilka chwil zwłoki, kiedy już niebawem wydarzy się coś, co sprawi, że ona i Charles razem ruszą przez życie?

Mimowolnie przesunęła dłoń na brzuch i z trudem powstrzymała promienny uśmiech. Ojciec dostałby szału, gdyby dowiedział się, cóż takiego jego córka ukrywa przed światem. A ukrywała to, co zamierzała wyjawić Charlesowi tego dnia wieczorem, kiedy wreszcie zostaną sami. Powie mu o ślubnym prezencie dla niego. O dziecku poczętym z miłości przed prawie dwoma miesiącami, kiedy podarowała Charlesowi swoją niewinność, ponieważ zachowywana przez obie strony wstrzemięźliwość wydawała się bezsensownym utrapieniem.

– Przecież jesteśmy już zaręczeni – powiedział tamtego wieczoru, gdy po raz pierwszy wspiął się po glicynii i pojawił się w sypialni Lizzie. – Cóż więc znaczy tych kilka tygodni? Poza tym gdy miłość jest tak gorąca i tak wierna jak nasza, ceremonia ślubna to tylko czysta formalność. W moim sercu jesteś już moją żoną.

A on w sercu Lizzie był już jej mężem. To oczywiste, że gdy przekaże nowinę, Charles oszaleje ze szczęścia, i to będzie idealne zakończenie najbardziej idealnego roku w jej życiu.

Minęło ponad pół godziny, gdy nagle pojawił się jej brat. Na widok jego poszarzałej twarzy Lizzie poczuła się nieswojo. Rafe wszedł bocznymi drzwiami, zamknął je za sobą cicho i starannie, po czym stanął przed siostrą i powiedział:

– On odszedł, Lizzie.

Wyrzekł to cicho i z bólem, ale przy tym tak stanowczo i nieodwołalnie, że Lizzie zabrakło tchu. Była przerażona. Czyżby nagle zmarł?! Och nie! To niemożliwe!

– O co chodzi, Rafe? Powiedziałeś, że odszedł? Co się stało? – Przecież widziała go przed kilkoma godzinami i nie było żadnych oznak choroby czy gorączki. Przeciwnie, był w doskonałym nastroju i pełen wigoru. Jej serce zabiło jak oszalałe, oczy zalśniły od łez. – Czy miał… miał wypadek? – O Boże, nie pozwól, żeby cierpiał…

Brat pokręcił głową, a ona zauważyła w jego oczach gniewne błyski.

– Nie, nie, siostrzyczko. Powiem wprost. Ten łajdak żeni się z inną.

Kolana ugięły się pod Lizzie. Na pewno osunęłaby się na podłogę, gdyby nie ojciec, który chwycił ją pod łokieć i pomógł usiąść na krześle.

– Coś musiało ci się pomylić, Rafe… – wyjąkała, czując, że świat zaczyna wirować wokół niej. – Charles nigdy by mi czegoś takiego nie zrobił. Przecież on mnie kocha.

– Zostawił list.

Który brat niewątpliwie już przeczytał, ponieważ pieczęć była przełamana. Poza tym list nieadresowany do nikogo i to było takie… bezlitosne. Charles zostawił list na gzymsie kominka w swoim kawalerskim apartamencie. Raczył napisać, że zobowiązany jest udać się jak najszybciej do Gretna Green razem z córką księcia Aylesbury’ego. Zmuszony został do tak drastycznego kroku, ponieważ książę rok temu zabronił mu starać się o rękę tej panny. Naturalnie i on, i ona próbowali pokonać tę skłonność ku sobie, która ich dosłownie pożerała. Niemniej, jak twierdził w swoim liście, jego miłość do najmłodszej córki księcia – w powszechnej opinii niezbyt ładnej i niezbyt wyrobionej towarzysko, ale za to nieprzyzwoicie bogatej – była „tak gorąca, tak wierna”, że już od dłuższego czasu „w jego sercu ta nadobna panna była jego żoną”. Przysięga małżeńska będzie więc czystą formalnością, ponieważ jego serce należy tylko do córki księcia. I to był dla Lizzie ostatni, miażdżący cios. Przecież podobno jego serce należało do niej… Niestety okazało się, że markiz kocha inną.

Słyszała, jak jej twardo stąpający po ziemi ojciec bierze sprawy w swoje ręce:

– Jeśli będziemy działać szybko, Rafe, może uda się zapobiec skandalowi.

Zamierzał wysłać wiadomość do księcia Aylesbury’ego, a także wykorzystać swoje koneksje, w tym również w rządzie. Życzliwi mu ludzie zewrą szyki i postarają się, by córka hrabiego zachowała nieskazitelną reputację.

Ale czy to możliwe? Przecież została porzucona!

Jej wizja idealnej przyszłości czegoś takiego nie uwzględniała. Tego straszliwego scenariusza, kiedy jak skończona idiotka odda serce czarującemu markizowi, niby zakochanemu w niej do nieprzytomności. Lecz oto pojawia się bogatsza panna, z którą markiz mknie do Gretna Green, a ona, czyli idiotka w błogosławionym stanie, czeka w zakrystii, by poprowadził ją do ołtarza. Wszyscy ją ostrzegali, ale zaślepiona miłością wierzyła w każde jego słowo. Głupie, naiwne dziewczę, do której ten łajdak nawet nie raczył napisać. Szubrawiec, który pozbawił ją dziewictwa, nie wspomniał o niej ani słowem w tym nieszczęsnym liście, który znalazł jej brat. A Charles, kiedy wspinał się po glicynii, by wejść do jej sypialni, musiał już wiedzieć, że ucieknie z inną, ale i tak ją wykorzystał bez żadnych skrupułów. Te fałszywe zaloty, te czułe słówka, którymi ją raczył, pakując się do jej łóżka, nic nie znaczyły. To tylko stek kłamstw, a ona w każde z tych kłamstw uwierzyła.

Bezwiednie dotknęła ręką brzucha, a wszechobecny zapach bzu nagle wydał się jej obezwładniający. A może po prostu zrobiło jej się słabo? Przecież z własnej nieprzymuszonej woli podarowała łajdakowi swoje młodziutkie, wrażliwe serce, a on wzgardliwie odrzucił je z powrotem, by rozpadło się na tysiące kawałeczków.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Londyn, sala balowa

Mikołajki, 6 grudnia 1820 r.

Hal skręcił w palcach gałązkę jemioły i zrobił kolejny głęboki wdech, z lubością wciągając orzeźwiające zimne powietrze. Na tarasie panował miły chłód, ale w sali balowej u Renshawów było gorąco, duszno i tłoczno, choć i tak wszyscy uznają ten wieczór za udany. Przecież całe miasto niecierpliwie wyczekiwało relacji i ploteczek z wiekopomnego zdarzenia, które polegało na tym, że dwie setki spoconych i wystrojonych arystokratek i arystokratów zmusza się do radości, ponieważ osobie z towarzystwa nie wypada podczas sezonu być smutnym.

Ten dzień, mikołajki, rozpoczynał sezon, który potrwa cały miesiąc, aż do święta Trzech Króli. Innymi słowy, dla Hala zaczynał się miesiąc udręki, ponieważ jako nowy hrabia Redbridge będzie musiał uczestniczyć we wszystkich uroczystościach i spotkaniach towarzyskich. Było to zgodne z tradycją Redbridge’ów, choć przy tym jedyną, którą jaką matka Hala zamierzała zachować, bo od kiedy przed rokiem jej mąż tyran przeniósł się w zaświaty, mogła ignorować wszystko, co kiedyś wymyślił. Niemniej zgodnie z jej decyzją nowy hrabia Redbridge miał w tym sezonie bywać wszędzie. Mało tego! Szóstego stycznia ostatni bal w sezonie, największy, na który wszyscy czekają z wielką niecierpliwością, zostanie wydany w ich rezydencji przy Berkeley Square, a honory domu pełnić będzie Hal.

A teraz wciąż był u Renshawów, choć jak dotąd zawsze wymykał się wcześniej. Zatańczył, poflirtował z kilkoma pannami na wydaniu i znikał, czyli jechał do klubu, do domu gry albo do sypialni chętnej wdówki czy niewiernej żony. Bardzo mu się to znikanie podobało, ale dziś postanowił wytrwać, by nie robić przykrości matce, która po zakończeniu żałoby wreszcie poczuła się wolnym człowiekiem. Z tym że podczas żałoby matka, podobnie jak Hal, nie wyglądała na osobę nieutuloną w żalu, co zrozumiałe, skory zmarły hrabia Redbridge był człowiekiem o marnym charakterze. Tchórz, a jednocześnie despota i ponurak, który swoje dzieci przede wszystkim ganił i poniżał, a żonę przez lata unieszczęśliwiał. Hal często słyszał, jak matka płakała w sypialni, gdy jej pan i władca znów zachował się wobec niej bezmyślnie lub okrutnie. Szlochała, ale kiedy Hal wchodził do sypialni, by ją pocieszyć, natychmiast ocierała łzy i udawała, że nic się nie stało.

– Nie przejmuj się, synku – mówiła. – Mąż i żona czasami się sprzeczają, ale to naprawdę żadna tragedia.

Może i nie, niemniej sama idea małżeństwa była dla Hala co najmniej niepociągająca.

Zdarzało się też, że nie wytrzymywał i prosto od matki szedł do ojca, by mu wypomnieć niestosowne postępowanie. Ojciec najpierw reagował stekiem wyzwisk, a potem wzruszał ramionami i mówił synowi, że niepotrzebnie się przejmuje. Żonę ma się tylko po to, by doczekać się potomstwa.

– Twoja matka ten obowiązek spełniła, a teraz i ona, i ja mamy już tylko jedno zadanie do wykonania: jakoś ze sobą wytrzymać do końca życia – kwitował hrabia. – Taka jest naturalna kolej rzeczy, nic na to nie poradzisz.

A potem zwykle ojciec mówił o Halu. Że już koniec burzliwej młodości. Wyszumiał się i pora pomyśleć o zapewnienia ciągłości rodu Stuartów, no i wreszcie powinien się nauczyć, jak zarządzać posiadłościami i obracać pieniędzmi. A według ojca najlepszy interes to doprowadzać innych do ruiny i przejmować to, co pozostało.

– Wszystko kręci się wokół pieniędzy, Henry. Nic innego się nie liczy. Uwierzysz w to w końcu?

Głupie pytanie, ponieważ Hal nie miał ochoty stać się zachłannym i bezwzględnym, czyli robić interesy w stylu ojca. Wprost przeciwnie. Zamierzał go gorzko rozczarować, i to stało się jego życiowym celem. A metoda była prosta: często wywoływać skandale i cieszyć się na widok spurpurowiałej z gniewu twarzy ojca, gdy docierała do niego wieść o kolejnym romansie syna lub też o tym, jak syn lekkomyślnie postępuje przy stoliku karcianym. Właśnie tam! Ojciec czuł wstręt do tracenia pieniędzy na coś tak frywolnego. Przecież pieniądz jest po to, by rodził kolejne pieniądze. Należy je pomnażać, ponieważ tylko one dają władzę, a stary lord nieodmiennie napawał się myślą, że jest bogatszy i potężniejszy od innych. Nawet jeśli wśród tych innych wielu znalazło się przez niego w tragicznej sytuacji.

Lata mijały, przepaść między ojcem a synem hulaką była coraz większa. Halowi ten stan rzeczy bardzo odpowiadał, bo skandale weszły mu w krew, ale kiedy po śmierci ojca odziedziczył hrabiowski tytuł i olbrzymie dobra ziemskie, z hulaszczego trybu życia zrezygnował. Miał co robić. Zarządzał włościami oraz inwestował kapitał, i szło mu bardzo dobrze. Okazało się, że ma talent do interesów, poza tym nie bał się inwestycji, na które jego ojciec by się nie odważył. Z tym że w interesach nigdy nie stosował ojcowskiej taktyki.

W rezultacie od kilku miesięcy czuł się dziwnie. Bo niby domy gry, rozpustne wdowy czy niewierne żony już go nie pociągały, ale przecież były ważne w jego dotychczasowym życiu, miał więc wrażenie, jakby stracił cząstkę siebie. Z drugiej jednak strony nie czuł się pokrzywdzony przez los, gdy w wieku dwudziestu siedmiu lat zamiast figlować w łóżku z chętną damą, ślęczał nad księgami rachunkowymi, ponieważ obecnie fascynowały go wieści ze świata biznesu, podobnie jak debaty w Izbie Lordów. Czyli to wszystko, czym ojciec chciał go zainteresować, a on przez długie lata unikał tego jak ognia, stało się dla niego nadzwyczaj ważne.

Czuł się z tym dziwnie. Na początku myślał, że to minie, kiedy przywyknie do nowej sytuacji. Ojciec zmarł, nie ma więc już kogo drażnić, do tego na Hala spadły liczne obowiązki. Ale wcale nie minęło. Mało tego. Do przelotnych miłostek nabrał odrazy, i kiedy po raz ostatni był z kobietą, musiał się do wszystkiego zmuszać. Nie mógł się doczekać, kiedy opuści łóżko kochanki. Zaniepokoił się, że z jego męskością coś nie tak, że przemienia się w młodszą wersję swego ojca, tak jak on zimną i wyrachowaną. A przecież do tego nie mogło dojść!

– O proszę! Kogo ja tu widzę! Z gałązeczką jemioły! – Na tarasie pojawił się Aaron Wincanton, wicehrabia Ardleigh, szwagier Hala, a także najbliższy sąsiad i najlepszy przyjaciel pod słońcem. – Masz nadzieję, że spotkasz tu damę, która pozwoli się pocałować? W takim razie znikam, nie będę wam przeszkadzać. – Przezornie unosząc dwa kieliszki z brandy, szykował się do odwrotu.

– Ależ zostań, Aaronie. Żadnej damy tu nie ma i żadnej nie zamierzam całować.

Wolał postać na tarasie. Przeżył już tyle sezonów i spędził mnóstwo godzin w tak wielu salach balowych, że miał tego powyżej uszu. Każdy nowy wysyp debiutantek wydawał mu się głupszy od poprzedniego. Wszystkie plotły trzy po trzy, no i bardzo go irytowało, że odkąd został lordem, raptem wszystkie obrały go sobie za cel. Przedtem ignorowały go jako znanego skandalistę, a teraz mizdrzyły się do niego, ponieważ każda chciała zostać hrabiną.

– O rety! Hal! Jest już aż tak źle?

– Niestety. Za to ty masz się dobrze. Nie jesteś już kawalerem, którego każda chce zaciągnąć do ołtarza. Możesz wejść i wyjść z sali balowej niezauważony. A ja ledwie podejdę do bufetu, a już jakaś spragniona ślubu pannica rzuca się na mnie. O tym, co wyrabiają ich matki, nawet nie wspomnę.

– Jesteś hrabią, niektórzy mówią, że nawet przystojnym, a na pewno niezmiernie bogatym, więc chociaż masz opinię kobieciarza, każda z obecnych tu panien pozwoli ci się pocałować… nawet bez jemioły.

Hal, wpatrując się ponurym wzrokiem w brandy, cicho jęknął, a szwagier zaśmiał się.

– Powiedz szczerze, Hal, czy naprawdę żadnej z nich nie uważasz za pociągającą? Chociaż odrobinę!

– Trudno którąś z nich uznać za taką, skoro wszystkie są zatrważająco chętne.

– Biedaku! – Szwagier omal nie zakrztusił się brandy. – Tyle rozognionych panien, a ciebie w ogóle do nich nie ciągnie.

Hala zaczęła ogarniać desperacja. Bo czy to jego obowiązek, by do tych beznadziejnych dzierlatek go „ciągnęło”? Chyba nie!

– Myślę, że wiem, co cię boli, Hal.

– Czyżby?

– Owszem. Twój obecny brak zainteresowania damami łatwo wytłumaczyć. Wszystko masz podane na tacy, a to dla zdobywcy katastrofa. Nie musisz polować, by coś ustrzelić, a każdy prawdziwy mężczyzna z natury jest myśliwym.

– Nienawidzę polowania.

Jego ojciec uwielbiał krwawe łowy i gdy Hal był małym chłopcem, wiele razy zabierał go na polowanie. Hal do dziś nie mógł zapomnieć przerażającego widoku, kiedy psy rozszarpywały na strzępy przerażonego lisa. Potem ojciec umoczył chustkę we krwi nieszczęśnika i zgodnie z łowiecką tradycją posmarował nią twarz syna.

– Przecież nie chodzi o leśne zwierzaki, lecz o kobiety! Zawsze na nie polowałeś niczym nieustraszony drapieżca. A teraz, kiedy same pchają ci się do rąk, straciłeś ochotę, bo zabrakło dreszczyku emocji.

– Może i tak… – Hal odwrócił się do okna i spojrzał na salę balową. Na ten ocean wystrojonych w jedwabie młodych dam wirujących w walcu. Czy którąś z nich chciałby uwieść? Spojrzał raz, drugi i westchnął. Nie, żadnej.

– Kłopot w tym… – ciągnął szwagier, bardzo przy tym wesolutki – …że wychowywałeś się z Connie.

– A co moja nieokiełznana siostrzyczka ma z tym wspólnego?

– A to, że podświadomie stworzyłeś sobie pewien wzorzec kobiety.

– Czyli uważasz, że szukam kłótliwej jędzy? Wiesz, że bardzo kocham moją siostrę, ale wybacz Aaronie, już na samą myśl o tym, że miałbym ożenić się z kimś podobnym, włos jeży mi się na głowie.

O tym, że wcale nie szuka żony, nie wspominając. Nie daj Boże! Skóra na nim cierpła, gdy pomyślał, że mógłby przez całe życie tkwić w okowach nieudanego małżeństwa. Poza tym był jeszcze zbyt młody. Ojciec często powtarzał, że prawdziwy dżentelmen żeni się dopiero przed trzydziestką, więc zostały mu jeszcze trzy lata wolności. No i wcale mu nie zależało, by być prawdziwym dżentelmenem. Przynajmniej jeszcze nie teraz, kiedy może jeszcze pożyć. I zrobi to, gdy tylko ów dziwny nastrój minie. Ostro poszaleje, a ojciec niech się przewraca w grobie.

– Bez obaw, Hal. Prawdziwy mężczyzna z taką kobietą też sobie poradzi. A te wszystkie mizdrzące się panny to dla ciebie żadne wyzwanie i dlatego jesteś skwaszony. Niech idą do diabła! – Aaron machnął lekceważąco ręką. – A teraz posłuchaj. Jesteśmy rodziną i chcę dla ciebie jak najlepiej. Ponieważ chodzisz smętny i ponury, wymyśliłem dla ciebie ciekawe wyzwanie, dzięki któremu możesz odzyskać dawny wigor. Święta spędzamy tutaj, razem. Tak zarządziła Connie i ma być wesoło choćby ze względu na waszą matkę. Więc jak, zakładamy się? Oczywiście o to co zwykle.

– Myślę, że… – Hal zamilkł. Bo fakt. Mężczyzna w jego wieku bez wigoru jest po prostu żałosny. Ale co on ma zrobić, skoro od wielu miesięcy wszystkie kobiety wydają mu się piekielnie nudne? I wytworne damy, i kobiety jak najbardziej nieodpowiednie, które niegdyś najbardziej go pociągały. Ale może warto coś z tym zrobić? – Jakie to wyzwanie?

– Hm… Ile jagódek jest na gałązce jemioły, którą ściskasz jak amulet?

– Pięć. A bo co?

Oczy Aarona podejrzanie rozbłysły. Czyżby był już tak pewny swego, że oczyma wyobraźni widzi, jak Hal pracowicie wyrzuca gnój ze stajni? O to się przecież zwykle zakładali. Ten, kto przegra, sprząta stajnię tego, który wygra.

– Pięć jagódek to pięć pocałunków. Masz je skraść upatrzonej damie, a każdy pocałunek w innym miejscu. Masz czas do Trzech Króli, czyli świąteczny zakład, który nazwiemy Zakładem pod Jemiołą.

Zawsze swoim zakładom nadawali nazwę. Wyścig Drogą Północną, Pływanie w Stawie Serpentine, Próba Walki na Pięści, a także pamiętna Naga Noc w Norfolk, kiedy to omal nie zamarzli na śmierć. Założyli się, kto dłużej wysiedzi na lodowatej plaży, ale zakład nie został rozstrzygnięty, ponieważ zgodnie uznali, że trzeba dać sobie spokój, skoro nie mają już czucia w tych najbardziej męskich częściach ciała. Tak więc w porównaniu z poprzednimi zakładami Zakład pod Jemiołą nie zapowiadał się groźnie.

Hal uśmiechnął się. Pięć pocałunków? Też mi wyzwanie! Mógłby to zrobić choćby przez sen.

– Mówiąc szczerze, Aaronie, jestem pewien, że nie będę miał z tym kłopotu, a ty już niebawem będziesz uwijał się w mojej stajni. Przyjmuję zakład!

– Spokojnie, mój drogi. Najlepsze zostawiłem na koniec.

– Niby co?

– A to, że ja wybiorę pannę, którą będziesz całował.

– Trudno. Tylko proszę, żadnych zakonnic. Ani wdów, ani dam w podeszłym wieku. No i muszą mieć wszystkie zęby, a więc na pewno nie lady Daphne Marsh! Podobno tę jej kłapiącą protezę zrobiono z zębów, które powyrywano trupom na pobojowisku pod Waterloo!

– A ja słyszałem, że wyrzeźbiono je z kłów morsa. Tak czy inaczej, ohyda. – Aaron uniósł dłoń. – Czyli lady Marsh skreślamy z listy. Nie bój się, będę wybierać wśród panien niebrzydkich i z dobrych rodzin. A więc jak? Zakładamy się?

– Hm… Dobrze, ale pod jednym warunkiem. Wybierasz tylko wśród dam, które są na sali balowej, z której właśnie umknęliśmy. – Dzięki temu będzie miał pewność, że Aaron wybierze pannę z ich kręgów towarzyskich.

– Zgoda. – Aaron wyciągnął rękę i uścisnęli sobie dłonie, mocno nimi potrząsając.

– Pięć skradzionych pocałunków z zachwyconą tym panną. Każdy pocałunek w innym miejscu – podsumował Hal, ruszając ku drzwiom. – A więc zaczynaj poszukiwania, drogi szwagrze. Wiedz przy tym, że czuję się trochę nie w porządku, zakładając się o coś, co przychodzi mi z łatwością.

– Twoja arogancja wprawia mnie w osłupienie! Naprawdę uważasz, że każda młoda dama pląsająca w tej sali balowej marzy o pocałunku z tobą?

– Naturalnie! – Rozbawiony Hal roześmiał się. – Zapewniam cię, że nie będę musiał niczego kraść. Samo przyjdzie, bo na tym balu jestem najlepszą partią. Nieludzko bogaty, nieludzko przystojny, nadzwyczaj czarujący, do tego hrabia… Nie ma tu żadnej panny, której moje zaloty byłyby niemiłe. Och, niejedna z nich z ochotą sama skradłaby mi pocałunek.

– Hm… trudno mi w to uwierzyć. Jako ojciec dwóch rozbrykanych córek oraz mąż wyjątkowo inteligentnej damy uważam, że nie doceniasz angielskich panien. Spośród tych, które są na tej sali, co najmniej kilkunastu rozsądku i dobrego smaku nie brakuje. Żadna z nich nie zgodzi się dotknąć wargami twoich ust.

Coraz bardziej rozbawiony Hal patrzył, jak Aaron przemyka spojrzeniem po barwnym tłumie i nie może się doszukać odpowiedniej kandydatki. Ale po krótkiej chwili westchnął z ulgą.

– Którą damę ma spotkać to wielkie szczęście? – spytał Hal.

– Lady Elizabeth Wilding – triumfalnie oświadczył Aaron, wskazując na samotną postać za zaparowaną szybą.

– Co?! Ponurą Lizzie? – Tragedia! Hal poczuł upojny zapach końskiego nawozu.

– Spokojnie, przyjacielu. Przecież akurat ty powinieneś wiedzieć, jak niesprawiedliwe przydomki nadaje ten nasz niby wytworny światek. Twoją drogą siostrę nazywano Ryżą Amazonką. Okropne przezwisko, ale co poradzisz.

– O ile sobie przypominam, drogi szwagrze, to ty wymyśliłeś to przezwisko, czyli żaden argument. O tym, że lady Wilding faktycznie jest ponura, nie wspominając. Owszem, piękna, ale to najbardziej posępna dama w Mayfair. Kiedy mijamy się na ulicy, spogląda na mnie z pogardą. Wszyscy wiedzą, że mężczyzn ma za nic… No tak! Specjalnie ją wybrałeś! Ty podstępna żmijo!

– Za nic? Przecież miała narzeczonego.

– I nonszalancko zerwała z nim kilka minut przed ślubem! – W mieście zahuczało od plotek. Wszyscy czekają w kościele, kiedy młoda para złoży przysięgę małżeńską, i nagle okazuje się, że zaręczyny zostały zerwane.

– Małżeństwo zawiera się na całe życie, Hal. Uważam, że to, co zrobiła lady Elizabeth, dowodzi jej rozsądku. Lepiej wycofać się w ostatniej chwili, niż związać się z kimś nieodpowiednim. A sam musisz przyznać, że Rainham to niezły gagatek. Od kilku lat nikt go nie widział, bo jak mówią, uciekł przed wierzycielami. Moim zdaniem lady Elizabeth należy się wielkie uznanie, a to, co zrobiła, wcale nie dowodzi jej wrogości do mężczyzn. Może jest po prostu wybredna, poza tym musi być bardzo ostrożna, ponieważ spośród wszystkich panien na wydaniu to ona ma największy posag.

– Posag niemały, ponieważ panna skwaszona, a jej ojciec desperacko chce ją wydać za mąż. Dlatego wyasygnował krocie, ale co z tego? Sezon mija za sezonem i nic! Nawet z takim posagiem nikt jej nie chce, więc snuje się z ponurym wejrzeniem. O ile wiem, od lat nikt się do niej nie zalecał, ale nic dziwnego, skoro nawet nie potrafi normalnie porozmawiać z mężczyzną. Na każdego patrzy z odrazą, zaciskając usta. Czy widziałeś kiedyś, Aaronie, żeby dała się komuś poprosić do tańca? Bo ja nie!

Ponura Lizzie każdego zmierzającego ku niej mężczyznę witała odpychającym spojrzeniem, dlatego Hal nie miał ochoty być jednym z nich. Samo podchodzenie do tej damy to już prawdziwy wyczyn, a co dopiero całowanie.

– Czyli co? Chcesz się wycofać? Mogę już powiadomić stajennego, żeby podczas wieczornego obrządku nie sprzątano stajni? Przypominam, drogi przyjacielu, że jesteśmy dżentelmenami i parami zasiadającymi w Izbie Lordów, a to do czegoś zobowiązuje. Jeśli się wycofasz, spotka cię hańba. Miałem nadzieję, że poważny z ciebie człowiek, poza tym lady Elizabeth jest bardzo piękną kobietą. No i wszystkie zęby ma swoje.

W Halu odezwała się męska duma. Owszem, ten zakład był do niczego i powinien się wycofać, ale jednocześnie bardzo chciał przechytrzyć zadufanego w sobie szwagra. Poza tym lady Elizabeth była wręcz oszałamiająco piękna, czyli do pocałunku nie będzie musiał się zmuszać. Choć zarazem pocałować tak drastycznie nieprzystępną damę to wyzwanie nie lada, godne najbardziej wytrawnych łowców kobiet.

– Ani myślę się wycofać, Aaronie – oznajmił.

– Naprawdę? Jesteś pewien? – Szwagrowi zrzedła mina. Namawiał gorąco, ale chciał, by Hal zrejterował i tym samym przegrał.

– Jak najbardziej, Aaronie. Pocałuję Ponurą Lizzie pięć razy w pięciu różnych miejscach przed świętem Trzech Króli, a kiedy będzie już po wszystkim, otworzę butelkę najlepszego porto i racząc się trunkiem, zacznę się napawać twoją krzątaniną po mojej stajni. – Z każdą chwilą był coraz bardziej przekonany, że jeśli chce sprawdzić swoje umiejętności uwodziciela, to lady Elizabeth Wilding nadaje się do tego idealnie. Przede wszystkim dlatego, że jest tak bardzo niechętna, więc będzie musiał wykazać się pomysłowością i wytrwałością. Już czuł, jak budzi się w nim instynkt łowcy, jak krew w jego żyłach zaczyna krążyć szybciej. Podniósł kieliszek i stuknął się ze szwagrem, oznajmiając: – Ogłaszam rozpoczęcie Zakładu pod Jemiołą!

Tytuł oryginału: His Mistletoe Wager

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2017

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2017 by Susan Merritt

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osob rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327645142