Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia o trudnych miłościach, ulotnych przyjaźniach i niejednej śmierci Irena po ponad trzydziestu latach nieobecności przyjeżdża do Polski, którą musiała opuścić z powodu żydowskiego pochodzenia. Pobyt w utraconej ojczyźnie ożywia wspomnienia i kobieta zabiera czytelnika w długą, niezwykle ciekawą podróż przez swoje życie. Jej dzieciństwo było beztroskie i szczęśliwe. Dorastała otoczona opieką kochających rodziców, dziadków oraz zgryźliwej służącej. Dni mijały małej Irenie na nauce i zabawie. Czasami zaglądała na targ, przygarniała z ulicy bezpańskie koty i marzyła, że gdy dorośnie, będzie robiła wszystko, na co przyjdzie jej ochota. Wojna rozwiała jej marzenia niczym popiół na wietrze. Straciła wszystko – rodzinę, dom, poczucie bezpieczeństwa. Kiedy powoli zaczęła odbudowywać swoje życie, padł na nią kolejny cios – została zmuszona do opuszczenia ojczyzny. Wyruszyła w samotną drogę, której celem był Izrael. Tam kolejny raz musiała zacząć wszystko od nowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Pamięci moich dziadków
Copyright © Marlena Jarosz
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Marta Akuszewska
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-68135-26-8
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
1. Poza czasem
Nikt mi nie wierzy, gdy to mówię, ale pamiętam moment swoich narodzin. Nie wiem, jak to możliwe. Czy reinkarnacja przebiegła zbyt szybko i jakiś patałach zajmujący się przenoszeniem duszyz jednego ciała do drugiego zapomniał zresetować mi pamięć? A może Bóg, lepiąc mniez mieszanki błota oraz lawy wulkanicznej, zbyt wcześnie obdarzył zdolnością zapamiętywania rzeczy mniej lub bardziej ważnych? Tego chyba się nie dowiem, przynajmniejw najbliższym czasie… Jednego jestem pewna: byłamw pełni świadomym świadkiem własnych narodzin.
Mama rodziła mniew małym, prowincjonalnym szpitalu. Wyobrażam sobie, jak jej krzyk niósł się po salach i korytarzu, budząc pacjentów i jednego woźnicę, który zawiózłszy ostatniego tego dnia klienta pod szpital, rozgrzany bimbrem roboty świętej pamięci teścia, usnął snem sprawiedliwego. Mama podobno darła się jak opętana. Zirytowana położna zagroziła, że jeśli się nie zamknie, zaknebluje jej usta. Akcja porodowa trwała dziesiątą godzinę i moja rodzicielka powoli traciła siły. Ja też. Czułam, jak pępowina zaciska się na mojej szyi i z coraz większym trudem łapałam oddech. Myślę, że to przesądziło o mojej klaustrofobii. Prawdziwy wstrząs przeżyłam jednak, gdy czyjaś ręka gwałtownie wyciągnęła mnie na ten świat. Teraz myślę, że pod pewnymi względami nawet wojna nie była tak straszna: mieliśmy czas, raz krótszy, raz dłuższy, by się przygotować do wszystkich zakazów i nakazów. Wtedy nie. Wyrwali mniez ciepłego, ciemnego i do tej pory bezpiecznego pomieszczenia. Najpierw poczułam straszne zimno, jakbym skoczyła nago do Bałtyku przy trzydziestostopniowym mrozie, po chwili jeszcze gorsza okazała się oślepiająca jasność. Mrużyłam oczy, ale nic nie widziałam. Byłam strasznie zagubiona. Zaczęłam kwilić, a wtedy poczułam mocne uderzenie i rozpłakałam się na dobre. Właściwie nie bolało mnie aż tak bardzo, ale była to kropla, która przelała czarę goryczy.
– Dziewczyna, wojny szybko nie będzie. Same baby się rodzą. Dziś już szósta – podsumował moje przyjście na świat ostry kobiecy głos. – Słyszy pani? – Położna szarpnęła moją matkę za ramię. – Córka. Mąż pewnie nie będzie zadowolony. Każdy chce mieć chłopaka.
– Dzięki Bogu… – wyszeptała wyczerpana matka.
– Ano właśnie, jak pan Bóg chce, tak zsyła. Ja mam trzech synów, chętnie bym taką dziewuszkę wszystkiego nauczyła. I mnie samej lżej by było. Bo ile to roboty przy czterech chłopach…
– Pani Majchrowska, kolejna rodzi. Powściekały się dzisiaj czy co? – Inny, bardziej przyjemny głos przerwał narzekania położnej.
Kiedy znalazłam sięw ramionach matki, natychmiast się uspokoiłam. Czułam, jak lekko mnie kołysze. Po jakimś czasie zrobiło mi się tak błogo, że szybko zasnęłam. Wtedy tam na górze zapewne naprawili swoje niedopatrzenie, bo nagle wspomnienie się urywa. Wiele osób przekonywało mnie, że jest to wytwór mojej wyobraźni, a nie wspomnienie, ale ja wiem swoje…
Wspomnienia to mój najtrwalszy bagaż. Przez lata upychałam je niczym chomik jedzenie, by potem odgrzebać najcenniejsze migawki we właściwym momencie. Staram się wybierać te dobre, choć nie zawsze mam na to wpływ. Większość najlepszych wspomnień dotyczy mojego wczesnego dzieciństwa. Rodzice nieraz dziwili się, że zapamiętałam wydarzenia, które miały miejsce zaledwie cztery czy pięć lat po moich narodzinach.
I tak na przykładw głębi pamięci zachowałam chwile, kiedy biegam po parku, na trawie leży mnóstwo żółtych i czerwonych liści. Mam maksymalnie trzy, cztery lata i jestem ubranaw miękkie skórzane trzewiczki, szare grube rajstopy i sztywną sukienkę. Mój ciepły, zapewne szyty u dobrego krawca płaszczyk, chroni mnie przed zimnem polskiej jesieni. Na głowie mam beretz dziwnie dyndającym pomponem. Moja mama siedzi na ławce i coraz szczelniej otulając się grubym szalem, rozmawiaz wąsatym mężczyzną. Zbierając liście, zauważam wiewiórkę skaczącą niedaleko alejki. Zwierzę wyczuwa moją obecność i szybko umyka na najbliższe drzewo, a ja podbiegam do wysokiego dębu i próbuję zrobić to samo. Nagle czuję, jak twarda kora wbija mi sięw naskórek i pod paznokcie. Zaczynam głośno płakać. Po chwili towarzysz mojej mamy podbiega i bierze mnie na ręce, po czym mocno przytula i całuje poranione dłonie.
– Moja córeczka… – szepcze czule.
Płacz więźnie miw krtani i przyglądam się mężczyźniez zainteresowaniem.
On również nie odrywa ode mnie wzroku.
– Poznajesz mnie? – pyta wzruszony.
– Daj mi ją. – Mama podchodzi i wyrywa mniez jego objęć.
Opowiadałam mamie moje wspomnienie, ale ona stwierdziła, że nie pamięta tej sytuacji. Tata również.
– Miał takie śmieszne wąsy i biały szal… – tłumaczyłam kiedyś ojcu, licząc, że wreszcie sobie przypomni. – To byłeś ty?
– Nigdy nie miałem wąsów, coś ci się pomyliło. – Ojciec szybko uciął temat.
– Masz zbyt wybujałą wyobraźnię… – Mama westchnęła zdenerwowana i zakończyła rozmowę.
Nie pochwalała mojej dociekliwości. Nie chciała też opowiadać o tym, jak pojawiłam się na świecie.
Bardziej rozmowna była moja babcia.
– W powstaniu człowieka biorą udział ojciec, matka i Bóg – powiedziała mi kiedyś, nagle poważniejąc.
– Ale jak powstałam? – drążyłam zaciekawiona. Babcia nigdy wcześniej nie poruszała tego tematu. Może wtedy poczuła się bardziej swobodnie, bow pokoju nie było mamy, która nierzadko ją strofowała.
– Twoja dusza, która przebywaław siódmym niebie, wstąpiła do brzucha mamy – wyszeptała mi do ucha, przytulając lekko.
Uwielbiałam kiedy brała mnie na kolana i obejmowała ciepłymi, miękkimi ramionami. Jej puszyste włosy łaskotały mniew policzek a lekko mentolowy oddech ogrzewał szyję i ucho.
– To ja byłamw siódmym niebie? – zapytałam zdziwiona.
– Każdy tam był – powiedziała babciaz pewnościąw głosie.
– Ale ja nic nie pamiętam… Daleko to siódme niebo się znajduje?
– Baardzo daleko…
– Dalej niż do Warszawy? – Dziwiłam się, bo nawet wyjazd do stolicy oznaczał długą podróż. Były to prawdziwe wielogodzinne wyprawy, które zapadały mi głębokow pamięć.
– Dalej, moje dziecko… – Uśmiechnęła się, ukazując swoje malutkie ząbki.
– A nad morze? – dociekałam. Nie wyobrażałam sobie, że coś może znajdować się dalej niż Bałtyk
– Jeszcze dalej niż nad morze…
Powiedziała toz taką nonszalancją, że aż zaparło mi dechw piersiach. Gdyby nie ogromne zaufanie, jakim ją darzyłam, chybabym zwątpiław prawdziwość tych słów.
Zamilkłam na chwilę, próbując sobie wyobrazić, jak trzeba długo jechać do siódmego nieba. Wreszcie uznałam, że musiała być to niezwykle męcząca, ale ciekawa podróż.
– Długo byłamw brzuchu? Musiało mi być tam strasznie niewygodnie… – Zmieniłam nieco temat, bo czułam się nieco znużona rozmyślaniem nad podróżą do siódmego nieba.
– Długo, ale to jest najlepszy okresw całym życiu człowieka.W tym czasie anioł wszelkich mądrości Tory naucza nas, pokazując niebo i piekło. Każde dziecko, które opuszcza brzuch matki, płaczez tęsknoty za tym, co traci. Ty podobno tak płakałaś, że cały szpital postawiłaś na nogi. – Babcia uśmiechnęła się i pogłaskała mnie po głowie.
– Babciu, ja chyba… Nie pamiętam ani nieba, ani anioła… Tylko jakaś pani krzyczała… – stwierdziłam ze smutkiem, wtulając sięw jej ramię.
– Nie przejmuj się, żaden człowiek nie pamięta. Anioł, który podczas porodu wypycha dziecko, dotyka jego ust i wtedy zapomina ono całą naukę. Przed tym, jak dziecko opuszcza łono matki, słyszy słowa: „Bądź sprawiedliwy, nie zaś niegodziwy i chociażby cały świat cię upewniał, żeś sprawiedliwy, ty miej się za grzesznika. Wiedz też, że Bóg jest istotą czystą, że sługi jego są czyste i że dusza, którą ci dał, jest czysta”.
– Jeśli nikt tego nie pamięta, to skąd wiesz, że tak jest? – zapytałam podejrzliwie.
– Mądrzejsi ode mnie to wiedzą. Niektórzy mówią, że niemowlę pamięta wszystko, ale ze strachu przed śmiercią nie zdradza tego. – Ostatnie zdanie powiedziała dużo ciszej.
– O czym tak szepczecie? Mam nadzieję, że nie opowiadasz jej znowu o tych plebejskich zabobonach! – zawołała mama, która weszła nagle do pokoju. Stanęła na środku i rozejrzała się dookoła. – Posiedzę tu chwilę, Bogusiowa robi porządkiw salonie i strasznie hałasuje – powiedziała. Zajęła jedyne wolne krzesło i zaczęła ze znudzoną miną przeglądać jakieś czasopismo.
– Mama mówiła, że rosłamw brzuchu jak bułeczki drożdżowe – wyszeptałam babci, by mama nie usłyszała. – Wyrosłamz takiej małej kulki?
– Można tak powiedzieć, moje dziecko. Jedni mówią, że człowiek rozwija się od pępka, gdyż wszystko zaczyna się od środka, inni twierdzą, że od głowy…
– Romek Truszewski na pewno zaczął rosnąć od głowy. Ma tak wielką i twardą, że potrafi przebić nią deskęw płocie. – Zaśmiałam się głośno.
Mama, odrywając się od lektury, pokręciła głowąz dezaprobatą.
– Co ty za brednie wygadujesz? Prosiłam cię tyle razy, byś nie zadawała sięz takimi łobuzami – przypomniała rozgniewana.
– On nie jest łobuzem, jest mini… minisrakiem! – powiedziałam zadowolona, że zdołałam zapamiętać takie trudne słowo.
– Kim? – zapytała zdziwiona babcia.
– Chwalił się wszystkim, że pomaga księdzuw czasie mszy. Śmieszna nazwa, prawda, babciu?
Babcia nie odpowiedziała, tylko głośno chrząknęła. Po chwili przytuliła mnie do siebie i cicho wyszeptała:
– Lepiej nie mów o tym, gdy będziesz u wujostwa.
– Dobrze, babciu, choć to bardzo śmieszne…
Przez chwilę zamilkłam, zastanawiając się, czemu babcia się nie śmieje. Anka, córka piekarza, miała jednak rację: starzy ludzie niczego nie rozumieją.
– A do kogo jestem podobna? – zapytałam nieco głośniej, znów zapominając o obecności mamy.
– Wiesz, każdy człowiek dostaje coś od rodziców i Boga… Od taty masz wszystko, co białe – odpowiedziała.
– Co białe? – Nie zrozumiałam.
– Kości, paznokcie, białka oczne… – wymieniała babcia, zaginając palce lewej dłoni.
– Mam paznokcie po tacie? – powtórzyłam zaskoczona i zaczęłam przyglądać się swoim krótkim palcom. – A po mamie?
– Skórę, włosy, źrenice… – wyliczała znowu, zaginając kolejne palce dłoni.
– Ale ja nie mam włosów takich jak mama. Prawda, mamo?
– Tyle razy cię prosiłam, nie mąć jejw głowie! – Mama zbeształa babcię, nawet nie patrzącw jej stronę.
Babcia posmutniała, ale nie zaprotestowała. Nigdy nie przeciwstawiała się mamie, co nieraz mnie irytowało.
– A z twarzy do kogo jestem podobna? Wszyscy mówią, że jestem taka ładna jak mama i mądra jak tata… – Uśmiechnęłam się do babci, bo to zawsze poprawiało jej humor.
– Wyraz twarzy i rozum dał ci Bóg, pamiętaj o tym! – powiedziałaz poważną miną. – Zapamiętaj też, że kobieta nie powinna przechwalać się swoją urodą. To nie podoba się Bogu. Ciesz się, że twoja mama nie lubi cebuli i rzodkwi.
– Dlaczego?
– Bo byś wyglądała jak nasza nowa posługaczka. Biedaczka, ma tak ordynarny wygląd. – Babcia ze zmartwienia aż ściągnęła brwi, przez co zmarszczki na jej twarzy stały się jeszcze bardziej widoczne.
– Ale dlaczego, babciu?
– A dlatego, że na wygląd dziecka ma wpływ to, co matka jew czasie ciąży – wyjaśniła.
– Mamo, co ty jadłaś? – Podbiegłam do mamy i oparłam się o jej krzesło.
– Jesteś dziś wprost nie do zniesienia. A ty, mamo, nie opowiadaj jej tych zabobonów, tyle razy cię prosiłam! – Rozgniewana mama poderwała sięz krzesła i odłożywszy gazetę na stolik kawowy, podeszła do lustra. – Później powtarza te bzduryw towarzystwie.
– To nie są żadne zabobony, moja droga. Pamiętasz, jak mówiono, że na pewno syn Estery będzie mądrym człowiekiem, bo bardzo późno zaczął ząbkować? I co? Sprawdziło się. Teraz jest profesorem na jakimś zagranicznym uniwersytecie. Estera mówiła, że ostatnio otrzymał nawet ogromnie ważną nagrodę.
– Po prostu tak się złożyło – prychnęła mama, wpatrzonaw swoje odbiciew lustrze.
Babcia zwykle dawaław końcu za wygraną, by nie denerwować mamy. Mawiała, żew rodzinie najważniejszy jest spokój i dobry obiad.
Uwielbiałam moją babcię. Kiedy pojawiała sięw naszym domu, wszystko wydawało się weselsze. Nawet nasza służąca Bogusiowa miała więcej energii. Babcia była zawsze zabiegana. Nie lubiła siedzieć bezczynnie, co też nieraz denerwowało mamę. Nawet jak przychodziła do nas, często przynosiła ze sobą rozpoczętą robótkę, by, jak mawiała, „zająć czymś ręce i głowę”. Babcia robiła mi ubrania na drutach, szydełku albo szyła przepiękne sukienki. Miała do tego prawdziwy talent. Za każdym razem, kiedy coś mi uszyła, robiła jednocześnie identyczną małą wersję dla mojej ulubionej lalki Lili. Koleżanki zieleniałyz zazdrości, podziwiając te małe dzieła sztuki. Do tej pory pamiętam, jak wyglądały najpiękniejsze sukienki czy swetry stworzone przez babcię. Wręczając mi nową rzecz, całowała mniew czoło i powtarzała zdanie: „Noś zdrowo, zużyj zdrowo i zedrzyj zdrowo do stu dwudziestu lat”, czym wzbudzała moją wesołość.
Tak… Wiele rzeczy pamiętam, choć o niektórych wolałabym zapomnieć… Moja dobra pamięć nieraz przydawała mi sięw życiu. Nawet teraz ludziez niecierpliwością czekają na moje wspomnienia. A ja lubię opowiadać, choć czasem udaję, że nie. Dzisiaj jednak stresuję się o wiele bardziej niż zwykle…
2. Bogusiowa
Młoda kobieta wskazuje na bardzo efektowny, choć zapewne niewygodny fotel i prosi, abymw nim usiadła. Po dłuższej chwili moje krótkie nogi zwisają, nie dotykając podłogi, i mimowolnie zaczynam nimi machać. Zawsze robiłam takw dzieciństwie, siedząc na krześle przy dużym kuchennym stole oraz obserwując, jak nasza służąca Bogusiowa obiera ziemniaki albo szoruje garnki i śpiewa przy tym jakieś dziwne religijne piosenki. Swoją drogą, katolicy chyba nie mają wesołych pieśni, a przynajmniejw ustach Bogusiowej każdaz nich brzmiała tak dramatycznie i przejmująco, że czasami doprowadzała mnie do płaczu. Zapamiętałam jedną, która często rozbrzmiewaław całym domu. Była to chyba ulubiona pieśń naszej służącej, bo nuciła ją prawie na okrągło. Czasami śpiewała inne, ale już niez takim zapałem. Teraz nie mogę przypomnieć sobie słów całej pieśni. Najbardziej zapadła miw pamięć chyba ostatnia zwrotka. Bogusiowaz powagą śpiewała: „O różdżko przedziwna Jessego, jak wielki cnót twych blask”. Przez długi czas byłam przekonana, że celowo zmienia słowa, by zwrócić moją uwagę. Zaciekawiona i zniecierpliwiona wreszcie zapytałam ją, kim jest ów Jesse, który ma taką przedziwną różdżkę.
– Bogusiowo, to ten magik, który występowałz cyrkiem zeszłego lata?
– Bój się Boga, panienko! Jak można mówić takie świętokradztwa! – oburzyła się służąca. Wzniosła oczy ku górze i szybko się przeżegnała. Zawsze tak robiła, gdy usłyszała coś, cow jej mniemaniu mogło urazić Boga.
– W takim razie kim on jest? – Nie dawałam za wygraną.
– Nie nasza rzecz rozmyślać. Człowiek ma za mały rozum, by to zrozumieć. A panienka nie chrzczona, to jak ma pojąć?! – fuknęła niezadowolona. – Też mi coś. Żydy zawsze tylko kombinują… – mruknęła pod nosem.
Bogusiowa, choć bardzo religijna, potrafiła siarczyście przekląć, a tata mówił, że Bogusiowa to klnie jak szewc. Dziwiłam się takim porównaniom, bo nasz szewc – pan Frankowski, nigdy przy mnie nie przeklinał, co najwyżej raz czy dwa zdzielił po głowie swojego ucznia i nazwał go kapcanem. A Bogusiowa zwykle używała dosadniejszych słów…
Miała teżw tym swoim przeklinaniu dużo fantazji. Podobały mi się jej barwne określenia i lubiłam je powtarzać, najczęściejw towarzystwie przyjaciółek mojej mamy. Modne damulki wykrzywiały wtedy swe karmazynowe usteczkaw grymasie, który miał wyrażać święte oburzenie i nutkę pobłażliwości dla niewychowanego dziecka. Moja rodzicielka, słysząc, jak nazywam swoją ulubioną lalkę szmatą garbatą, co było łagodnym określeniem jak na standardy naszej Bogusiowej, dostawała szczękościsku i odsyłała mnie natychmiast do pokoju. Obrywało się też i służącej, ale ta nic sobiez tego nie robiła, wiedząc, że nerwy mojej mamie szybko przejdą i znów będzie nazywana „kochaną Bogusiową”. Każda awantura kończyła się pojednaniem, gdyż mama ogromnie lubiła naszą służącą i wybaczała jej wszystko.
Bogusiowa pracowała kiedyś u moich dziadków, którzyw młodości liberalniej podchodzili do kwestii religijnych. Nie tylko sprzątała i gotowała, ale też zajmowała się mamą: zmieniała jej pieluszki, opatrywała poważniejsze skaleczenia i nosiła na barana. Bogusiowaw sekrecie wyjawiła mi, że dawno temu uratowała życie mojej rodzicielce, choć nigdy nie wyjaśniła szczegółów tego wydarzenia. Po ślubie rodziców tata oprócz nowej małżonki przywitałw domu także Bogusiową. Taki był warunek mamy, która nie chciała rozstawać się ze swoją ukochaną służącą. A że tata, co często sam powtarzał, zakochał się jak sztubak, zgodził się na wszystko, nawet na przyjęcie pod swój dach głośnej, butnej i śpiewającej katolickie pieśni służącej. Papa przez to musiał zwolnić swoją dotychczasową pomoc domową, gdyż wtedy nie mógł sobie pozwolić na utrzymywanie dwóch służących.
Jak Bogusiowa miała na imię? Nie wiem, wszyscy mówili na nią po prostu „Bogusiowa”.W sumie niewiele o niej wiedziałam. Chyba była wdową i nie miała dzieci. A może jej dzieci były dorosłe? Mogło być i tak. Wtedy nie interesowałam się tym… Nosiła zawsze ciemne ubrania, włosy upinaław ciasny kok i przykrywała chustką. Nie zakładała żadnych ozdób poza małym medalikiem, który chowała pod sukienką, kiedy przychodzili dziadkowie. Każdego wieczora siadała przy kuchennym oknie i obserwując przechodniów, paliła swoją fajkę. Lubiłam zapach, który sięz niej wydobywał. Był jedynyw swoim rodzaju. Bogusiowa zawsze pachniała nim i mydłem, którym szorowała naszą bieliznę.
Wszyscyw mieście znali Bogusiową. Przynajmniej tak mi się wydawało. Za każdym razem, kiedyz nią wychodziłam, musiałyśmy co chwilę stawać, by przywitać sięz jakimś jej znajomym i zamienić kilka słów. Nasza służąca wiedziała, u kogo warto robić zakupy. Znała każdego sprzedawcę i potrafiła szybko stwierdzić, gdzie jest najlepszy towar, i tow dobrej cenie. Podziwiałam jej umiejętność targowania się. Zawsze robiłaz tego prawdziwe przedstawienie.
– Człowieku, czy ty Bogaw sercu nie masz? Za takie pieniądze kupiłabym gęś, a nie jakąś starą kurę! – krzyczała do sprzedawcy, trzymając zdekapitowanego ptaka na wysokości oczu.
– O, wypraszam sobie! Świeższej i młodszej kury nie znajdzie paniw całym mieście, a może nawet i w regionie… – Handlarz, znający tajniki skutecznego targowania się, pokazywał swoje święte oburzenie.
– Dobre sobie, wyczuwam przecież, że mięso łykowate… – gderała Bogusiowa, marszcząc czoło.
– Możemy się przecież dogadać… – Ton sprzedawcy zwykle łagodniał. – Chrześcijaninz chrześcijaninem zawsze się przecież dogada…
Z żydowskimi handlarzami nie szło Bogusiowej tak łatwo, ale za to miała większą satysfakcję, kiedy udało jej się zbić cenę. „Tyle lat robię u was zakupy, a tu takie zdzierstwow biały dzień” – to był jej ulubiony argument.
Bogusiowa nie lubiła Żydów. Żyd był zawsze cwaniakiem, złodziejem i mordercą. Co innego my – jej Żydzi. „Oni to zupełnie nie jak Żydzi” – tłumaczyła się przed znajomymi, gdy spotykała ichw czasie naszych spacerów i zakupów. „No popatrzże na nią!” – wskazywała na mnie. „Widziałaś kiedyś taką Żydówkę?” Przy moich rodzicach nigdy by czegoś takiego nie powiedziała, ale przy mnie często się zapominała i mówiła, co jej ślina na język przyniosła.
Bogusiowa, choć była bardzo dobrą gospodynią, postępowała niekiedy nieuważnie. Nieraz zapomniała dołożyć drew do pieca, przez co musiała ponownie rozpalać. Innym razem, wręcz przeciwnie, tak hajcowała, że przypaliła chleb czy rozgotowała ziemniaki. Nie była to jednak wina Bogusiowej. O, co to, to nie! Nigdy nie przyznawała się do winy. „Ta stara handlara specjalnie sprzedała mi takie miękkie kartofle” – gderała, albo: „Tfu, na psa urok! Musiała się na mnie krzywo spojrzeć, cały dzień wszystko wypada miz rąk”.
Nieraz i ja trafiałamw niełaskę Bogusiowej. Ofukiwała mnie wtedyz byle powodu, a kiedy pytałam, co się stało, przedrzeźniając mój głosik, mówiła: „Co się stało, co się stało? Kurczę Żyda rozdeptało!”. Nie wiedziałam, o co jej chodzi. Jakiego Żyda?
– Żyda? Żydzi są tacy mali? – dopytywałam.
– Niech panienka tylko tych bzdur przy rodzicach nie powtarza – napominała mnie. – To tylko takie głupie gadki. A panienka zaraz wszystko wygada jak pierwsza lepsza baba na targu. Ja nie mam nic do Żydów, niech sobie żyją. A co, na moim świecie żyją? Czasami to nawet przyzwoici ludzie. Tylko po co na Boga rękę podnosili? No to teraz mają, że błąkają się po całym świecie. Ech, Pan Bóg i tak łagodny. Jakby mi zabili syna, to… – Tu zawiesiła głos i podniosła rękę,w której trzymała nóż. Po chwili zerknęła na mnie i spokojniej stwierdziła: – Już by po tej ziemi nie chodzili. No, ale panienka toz innych Żydów. Tamci to ani pisać, ani czytać po naszemu nie umieli. Nie wiadomo nawet, czy wiedzieli, gdzie Jasna Góra czy Ostra Brama… No a co tak panienka patrzy? Niech się panienka idzie pobawić, a nie tak przesiaduje cały dzień ze mnąw kuchni. Chce panienka kucharką zostać? – Śmiała się rubasznie, maskując zażenowanie.
– Z kim mam się bawić?
– Z kim,z kim? Ja mam panience towarzystwa szukać? Miał rację mój świętej pamięci ojciec:z jedynaka ni pies, ni subaka.
– Kto to jedynak?
– Taki, co nie ma rodzeństwa – wyjaśniła.
– Jak ja? – Chciałam się upewnić. Nigdy nie słyszałam tego słowa. Nawet mi się spodobało, choć zawsze chciałam mieć rodzeństwo. Zazdrościłam dzieciomz okolicy, które miały siostry i braci.
– Tak.
– Czemu nie mam siostry ani brata? – zapytałam naszą służącą. Podejrzewałam, że kto jak kto, ale ona wie to na pewno.
– A chciałaby panienka mieć?
– Bardzo. Mogłabym mieć siostrę. Razem byśmy się bawiły, czytałabym jej książki i plotła warkocze. I chodziłybyśmy razemz Bogusiową na targ. Ale mama mówi, że wyczerpałam już wszystkie jej nerwy przeznaczone na dzieci. A przecież staram się być grzeczna… – powiedziałam zrezygnowana, załamując ręce.
3. Rodzina
Ależ ten fotel niewygodny! Podnoszę się lekko, by zmienić pozycję i rozprostować zdrętwiałe ramiona. Sztywna, szara marynarka, którą mam na sobie, jest trochę przyciasna i utrudnia jakiekolwiek ruchy. Młoda kobieta, chyba sekretarka, wyszła na chwilęz gabinetu, zostawiając lekko uchylone drzwi.
Zaczynam rozglądać się po pomieszczeniu. Nie robi na mnie dobrego wrażenia. Wszystko jest takie uładzone, bez cienia fantazji. Siedzę przy małym okrągłym stolikuz ciemnego drewna. Po przeciwnej stronie znajduje się drugi, również zgniłozielony fotelz podłokietnikami, który zmusza każdego użytkownika do przyjęcia godnej, wyprostowanej postawy. Kawałek dalej, przy ogromnym oknie, stoi biurkoz fantazyjnie toczonymi nogami. Jest to jedyny ładny mebel, który udaje mi się tu dostrzec. Znajduje się na nim duży monitor, piramida kuwet, kaktus zbyt dziwny, by mógł być naturalny i ramka na zdjęcie. Duszęw zarodku ochotę zajrzenia, jakie zdjęcie znajduje sięw ramce. Za dużo zachodu zajęło mi wdrapanie się na ten tron, by robić to ponownie. Przeżyłabym rozczarowanie, gdyby okazało się, że umieszczono tam portret szczęśliwej rodziny skupionej wokół jakiegoś rasowego psa.
Nie mam pojęcia,w jakim wieku jest człowiek, na którego czekam tu karnie od jakichś pięciu minut. Co prawda rozmawiałamz nim przez telefon, ale odkąd sama skończyłam siedemdziesiąt lat, straciłam zdolność rozpoznania po głosie, czy osoba po drugiej stronie słuchawki jest młoda czy stara. Od pewnego momentu każdy wydawał mi się młodzieniaszkiem. Zdałam sobiez tego sprawę dość niedawno i był to dla mnie prawdziwy szok.
Gdy zdmuchiwałam świeczki na torciew swoje sześćdziesiąte piąte urodziny, pomyślałam o dziadku Salomonie. Nie wiem, dlaczego o nim. Prawdę mówiąc, nigdy go nie lubiłam i bardzo rzadko wspominałam. Uświadomiłam sobie jednak, że gdy zmarł, miał sześćdziesiąt trzy lata, a wydawał mi się wtedy najstarszym człowiekiem na świecie. Salomon był stryjem mojej mamy. Zawsze budził we mnie lęk i niechęć. Dokładnie pamiętam jego zapach. Było to połączenie naftaliny, zatęchłego powietrza, starych ksiąg i jeszcze jakiejś tajemniczej egzotycznej nuty, czegoś, co jako dziecko brałam za woń tego mitycznego Izraela, do którego tak tęsknił dziadek i jemu podobni. Teraz wiem, że to nie Izrael. Była to prawdopodobnie mieszanka ziół, której używano do kadzenia.
Dziadek Salomon zawsze chodziłw ciemnych chałatach, niezależnie od pory roku. Podobała mi się jego wysoka, obszyta futrem czapka i długi pas zakończony frędzlami, którym okręcał dość wydatny brzuch. Dziadek, żeby wyglądać jeszcze bardziej złowrogo – tak przynajmniej myślałamw dzieciństwie – nosił długą brodę, sięgającą prawie do kolan. Mówiąc albo rozmyślając, zwykle nawijał ją na palec. Żona dziadka, Sara, była znakomitą kucharką, znanąw całej okolicy. Jej daniami zachwycał się podobno jakiś znany cadyk.
Mimo że mieszkaliśmyw tym samym mieście, rzadko bywałamw domu stryjecznego dziadka. Nie byliśmy tam chyba pożądanymi gośćmi. Ojciec, który nie pałał do nich sympatią, odkąd dziadek Salomon nawał go gojem, po każdej wizycie odgrażał się mamie, że jego noga więcej tam nie postanie. Ostatecznie jednak ulegał namowom żony i razw roku odwiedzał dziadkóww ich ciasnym i ciemnym mieszkanku znajdującym się naprzeciw synagogi.
Byłam ciekawa, kim jest goj. Kiedy zapytałam rodziców, powiedzieli, żebym nie zawracała sobie tym głowy. Wieloma rzeczami miałam nie zawracać sobie głowy. Na przykład faktem, skąd dziadek brał pieniądze, skoro nigdy nie pracował. Tata mówił, że ten „truteń Salomon” siedzi całymi dniamiw pokoju i czyta opasłe księgi. „Gdyby wszyscy zajmowali się tylko studiami religijnymi, poumieralibyśmyz głodu!” – krzyczał często ojciec.
Jaz kolei dziwiłam się dziadkowi, że tak chętnie zajmuje się nauką. Kiedy zostawałam pod opieką babci Sary, obserwowałam, jak od rana do nocy, przytrzymując śmieszne druciane okulary, dziadek Salomon pochyla się nad pożółkłą księgą i mamrocze coś pod nosem.
Sama nie lubiłam chodzić do szkoły, bo choć nie miałam problemuz nauką, strasznie się tam nudziłam. Nie mogłam wysiedziećw ławce, a moje zeszyty, jak stwierdziła kiedyś polonistka, pani Szymańska, prowadziłam skandalicznie. „Kura pazurem staranniej by to zapisała” – zauważała kąśliwie. Była to prawda. Nie zwracałam uwagi na wygląd moich zeszytów czy podręczników. Wszystkie kajety miały pozaginane rogi, na których często notowałam swoje spostrzeżenia dotyczące zwykle wyglądu koleżanekz klasy.
U stryjecznych dziadków czułam się podobnie jakw szkole. Nie lubiłam zostawać pod opieką babci Sary, która nie tolerowała żadnego hałasowania. Zabraniała mi śpiewać, tańczyć, a nawet odzywać się nieproszona. Straszyła często lichem, które nigdy nie spało i przychodziło, gdy dzieci zachowywały się głośno.
„Dorośli to mają dobrze!” – wzdychałamw takich chwilach. „Gdy dorosnę, będę robiła wszystko, na co przyjdzie mi ochota. Zostanę znaną tancerką, aktorką i kierowcą wyścigowym… i będę pić szampana, i palić papierosy jak ciocia Stefa, i będę miała kochanka jak pani Mila, i będę chodzić do pracy przepięknie ubrana. Wszyscy będą mnie słuchać, jak tatę”.
Byłam kiedyśw pracy mojego ojca i bardzo mi się tam spodobało. Tata siedział na miękkim fotelu, pił herbatę, palił fajkę i rozkazywał innym. Bo mój ojciec, jak się wtedy mówiło, to był wielki puryc. Wszyscy go słuchali i wykonywali jego polecenia. „Panie dyrektorze, czy można… szanowny panie dobrodzieju, poproszę o podpis… łaskawco, proszę o niewielkie wsparcie…” – słyszałam przez cały dzień. A ojciec brylował, rozdawał uśmiechy, czasami srogie spojrzenia. „Wielkie mi mecyje, też bym tak umiała” – myślałam wtedy.
Wchodzi sekretarka, niosąc na srebrnej tacy filiżankę, nad którą unosi się para, oraz fantazyjną przezroczystą cukiernicę, wypełnioną do połowy. Sprawnie ustawia wszystko na stoliku i uśmiechając się, prosi o jeszcze kilka minut cierpliwości. „Pan dyrektor jest jużw drodze” – zapewnia.
Czuję się zmęczona. Podróż samolotem, a właściwie te wszystkie odprawy, kontrole, bagaże, strasznie mnie wykończyły. Nigdy nie byłam nadmierną entuzjastką podróży, choć odbyłam ich wiele.
Gdy miałam jakieś sześć lat, pojechaliśmyz rodzicami na wakacje nad morze. Był to nasz pierwszy dłuższy wspólny wyjazd. Mama przygotowywała się do niego długo. Pamiętam, jak szykowała walizki i pakowała potrzebne nam rzeczy. Walizki były trzy, solidne. Mama wspominała, że jednąz nich dostaław posagu. Nie dopytywałam którą, bardziej interesowały mnie sukienki i inne ubrania, rozłożone na łóżku i czekające na maminy werdykt: zabierze je na wakacje, czy pozostawi na dwa tygodniew przepastnej drewnianej szafie?
Mama była elegantką. Nie wyszła do sklepu bez makijażu czy starannie ułożonej fryzury. Zawsze nosiła buty na obcasie – piękne skórzane pantofelki, robione przez szewcóww Warszawie czy nawet Berlinie. Miała także efektowne kapelusze o różnych kształtach i kolorach. Wszystkie musiały być najlepszej jakości. Leżały poukładanew wyściełanych okrągłych pudłach razemz rękawiczkamiz miękkiej cielęcej skóry. Rękawiczek miała kilka par: długie, krótkie,z guziczkami, marszczeniami, haftami… Cudne. Nie mogłam się doczekać, gdy sama będę takie nosić.
Razw tygodniu mama udawała się do swojego ulubionego fryzjera, pana Waldusia. Towarzyszyłam jej przy każdym przygotowaniu do wyjścia. Uwielbiałam patrzeć, jak robi makijaż i wyjmuje flakon perfum, powoli spryskuje oba nadgarstki i rozsmarowuje, pocierając je o siebie, a następnie dotyka nimi szyi. Był to jej rytuał, który widziałam tylko ja – jej pomocnica. Mama miała też piękną srebrną papierośnicę. Nigdy nie widziałam, żeby paliła, ale zawsze miała ją przy sobie. Na delikatnym, szczupłym nadgarstku nosiła drobny złoty zegarek, którego bransoleta swobodnie zsuwała się po jej chudym przegubie aż do przedramienia. Włosy miała ni to brązowe, ni to kasztanowe. Sięgały jej za uszy i układały sięw pukle, które rano i wieczorem delikatnie rozczesywała szeroką szczotką.
Po tym, jak się uczesała i powpinała wszystkie świecidełka we włosy, zabierała się do mojej fryzury. Miałam długie jasne włosy, które puszyły się i tworzyły coś na kształt hełmu. Mama cierpliwie je rozczesywała by, jak powtarzała, nie zaplątał się tam żaden kołtun. Gdy już ujarzmiła moją szopę, sprytnie splatała warkocze: jednego dnia był to kłos, innego dobierany albo korona. Zawsze miałam wymyślne fryzury,z których byłam bardzo dumna.
Dumna byłam teżz tego, że mam tak piękną mamę. Mój tata był tego samego zdania, choć podobno długo zwlekałz oświadczynami. Mama, wychodząc za mąż, miała już dwadzieścia cztery lata i niebezpiecznie zbliżała się do granicy staropanieństwa. Moja babcia, opowiadając kiedyś historię małżeństwa rodziców swojej kuzynce,z westchnieniem stwierdziła:
– No nie wiem, cow tej mojej Róży było nie tak: ładna, nie za chuda, nie za gruba, głupia nie była, ale też nie przesadnie wykształcona, ze sporym posagiem, a tak długo nie mogła złapać męża. Dobrze, że Bóg zesłał naszego Zygmunta. Co prawda nie chodzi do bożnicy, ale choć obrzezany i zaradny. A to teraz najważniejsze…
– Masz zupełną rację. Moja dziewczyna gorzej trafiła.W marcu piąte urodziła, a od ślubu niecałe siedem lat minęło. Zaraz po porodzie musiała wracać do pracyw sklepie.Z czegoś tę gromadkę trzeba wyżywić. Jej Chaim to bardzo pobożny człowiek, ale taki niepraktyczny. Mówiłam mojemu, żeby nie wydawać jej za mąż za uczonego. Chawa zawsze taka słabowita, ale mój Abram był zachwycony religijnym zięciem. „U samego cadyka pobiera nauki” – chwalił się sąsiadom. Teraz mu trochę niew smak, że jego wnuki i córka chodząw połatanych ubraniach, a sam nieraz musi wspomóc ich groszem. Ale Bóg im błogosławi. Dzieci zdrowe, porody łatwe – pocieszała się kuzynka.
Z rozmyślań wyrywa mnie hałas i aż podskakuję na fotelu. Do pomieszczenia wchodzi młody mężczyzna. Młody według moich dość zaniżonych standardów. Jest wysoki i ciemnowłosy, choć szpakowaty przy skroniach. Jego pewność oraz samozadowolenie widaćw każdym kroku. Ubrany jestw garnitur, podejrzewam dość drogi, ale nieuszyty na zamówienie.
– Dzień dobry, pani Ireno. Radosław Hubala, dyrektor. Serdecznie witamyw naszym muzeum – mówiąc to, wyciąga rękęw moim kierunku i błyska swoim śnieżnobiałym uzębieniem.
Podaję mu rękę, a on energicznie nią potrząsa, jakby dobijał ze mną targu. Nie powiem, wywołuje to moje zdziwienie. Dawniejw Polsce mężczyźni całowali kobiety po rękach.
– Dzień dobry – mówię ochrypłym głosem, po czym odchrząkuję.
– Wszystkow porządku, podróż minęła pani dobrze? – dopytuje, a ja nie jestem pewna, czy wynika to ze szczerej troski.
– Drogi panie, jak będzie miał pan tyle lat, co ja, to się pan przekona, żew pewnym wieku nic już nie jestw porządku – odpowiadam.
Mężczyzna śmieje się głośno, co wypada dość sztucznie. Wreszcie odsuwa drugi fotel i siada naprzeciwko mnie. Teraz zauważam, że jest jednak nieco starszy, niż myślałam. Ma głębokie zmarszczki wokół ciemnych, chyba czarnych oczu.W czasie wojnyz takim wyglądem miałby problem i pewnie nieraz musiałby ściągać przed Niemcami spodnie.
– Świetnie mówi pani po polsku. To jest pani pierwsza wizytaw Polsce od momentu wyjazdu – raczej stwierdza, niż pyta.
– Uprzejmy pan jest, ale zdaję sobie sprawę, że robię mnóstwo błędów. I polszczyzna się zmieniła. Wiele razy dziś słyszałam słowa, których nie rozumiem.
– Tym niech się pani nie przejmuje. Sam mam nastoletnią córkę i czasami nie wiem, o czym ona mówi – wyjawia, pierwszy raz szczerze się uśmiechając.
Nagle wydaje mi się bardziej ludzki i mniej idealny.
– Sala wykładowa powoli się wypełnia – mówi – choć jest jeszcze pół godziny do wykładu. Wiele osób chce sięz panią spotkać i wysłuchać tej niesamowitej historii.
– Nigdy bym nie pomyślała, że moje życie wyda się komuś ciekawe. Długie i trudne, ale nie ciekawe… – Zamyślam się i posępnieję.
Dyrektor widocznie to zauważa, bo uśmiecha się do mnie ze zrozumieniem.
– Ludzi interesują takie tematy. Sami tego nie doświadczyli, nie muszą bezpośrednio mierzyć sięz traumą, która była udziałem ich dziadków czy rodziców… – Patrzy miw oczy, ale nagle urywa, jakby czekając na moją reakcję.
– Jak to życie się zmienia… Wyjeżdżałam stąd jako niechciany element… – stwierdzam smutno, po czym zatapiam wzrokw filiżance.
– Za to powrót ma pani imponujący. – Dyrektor uśmiecha się po raz kolejny.
Odwzajemniam jego uśmiech, choć moje myśli są zupełnie gdzie indziej.
Przed oczami pojawia mi się obraz statku, na którym udałam sięw podróż do Izraela, mojej nowej ojczyzny. Patrząc na tę całą ferajnę, czułam się jak na arce Noego. Bo i kogo tam nie było! Najbardziej rzucały sięw oczy przedwojenne elegantki i dżentelmeni starej datyw dobrej jakości garniturach, które nosiły jednak ślady licznych przeróbek czy przetarć. Ściskaliw rękach zniszczone skórzane torby i zaczytane książki. Byli tam też tacy, którzy lepiej odnaleźli sięw rzeczywistości powojennej i prezentowali nowe, dopasowane ubrania i wiaręw pomyślną przyszłość. Podróżowali więc razem profesorowie, urzędnicy, pisarze, muzycy, ale też, choć dużo rzadziej, pejsaci, brodaci ortodoksi, którzy jakimś cudem ocaleliz wojennej zawieruchy.Z nimi był największy problem, bo choć całymi dniami siedzieli nad świętym księgami we własnych kajutach, domagali się wydzielenia strefy jedynie dla mężczyzn. Sto razy dopytywali, czy jedzenie aby na pewno jest koszerne, po czym i tak go nie tykali. Do tej pory nie wiem, czym się żywili. Ich żony, ciche,z chustkami na ogolonych głowach,w długich spódnicach, doglądały licznego potomstwa.
W czasie podróży zaprzyjaźniłam sięz panem Janem – przedwojennym profesorem, wykładowcą medycyny na Uniwersytecie Warszawskim. Jego żona, chuda, nieprzyjemna kobieta wiecznie utyskiwała na swojego męża. „Janie, zrób mi kompres, na miłość boską,w końcu jesteś lekarzem. Chcesz, abym tu umarła? Gorąco tu jakw piekle, o smrodzie nie wspominając. Nawpychało się żydowskiej biedoty” – narzekała każdego dnia, patrzącz pogardą na swoich pobratymców.
A między nimi wszystkim ja. Żywa, ale czy ocalała? Trzy lata po przyjeździe do Izraela dowiedziałam się przez przypadek o śmierci pana Jana. Ponoć nigdy nie zaaklimatyzował sięw nowej ojczyźnie. Może dlatego, że nie mógł wrócić do swojego zawodu. Całe życie był teoretykiem, więc bez znajomości hebrajskiego traktowano go jak pierwszego lepszego robotnika, który nadaje się jedynie do wykonywania nieskomplikowanych czynności. Pan Jan zmarłw domu, na zawał. Jego żona niedługo po śmierci wyszła ponownie za mąż za mojego ówczesnego sąsiada. Kiedy spotkałyśmy się przypadkowo na ulicy, nie poznała mnie, a może tylko udawała? Mniejszaz tym. Zdołałam się dowiedzieć, gdzie został pochowany i czasami odwiedzam jego grób. Zwykle robię tow chwilach dla mnie trudnych, mam wtedy poczucie, że mój towarzysz podróży nadal się mną opiekuje. Dobrze jestw to wierzyć…
Ciąg dalszy w wersji pełnej