Taniec z diabłem - Monika Nawara - ebook + audiobook
BESTSELLER

Taniec z diabłem ebook i audiobook

Nawara Monika

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

107 osób interesuje się tą książką

Opis

Gorący romans HATE-LOVE!

 

ON postrzega ją jako irytująco charakterną i jednocześnie zachwycająco piękną kobietę.

ONA widzi w nim chłodnego biznesmena o zniewalającym spojrzeniu.

 

Maribel Montemayor od pierwszej chwili fascynuje Santina, ale daje mu wyraźnie do zrozumienia, że nie będzie łatwo jej zdobyć ani tym bardziej poskromić.

Kobieta wraca po kilku latach do rodzinnego Montblanc z nadzieją, że przez kilka miesięcy odetchnie od zgiełku wielkiego miasta. Zamiast jednak zgodnie z planem wypocząć, podejmuje bardzo ryzykowną decyzję o prowadzeniu restauracji La Tierra, a przez splot nieoczekiwanych wydarzeń przyciąga uwagę niebezpiecznego człowieka.

Santino Torres, chcąc ją ochronić, proponuje, by udawali narzeczeństwo – wierzy, że dzięki temu kłamstwu jego wieloletni rywal w interesach straci nią zainteresowanie. Tak się jednak nie dzieje. Santino Torres i Maribel Montemayor rozpoczynają grę, w której powoli zaciera się granica między kłamstwem a prawdą.

Oboje wpadają w pułapkę uczuć, w którą wpycha ich namiętność.

Dzieli ich przepaść i powstaje pytanie: czy któreś z nich odważy się skoczyć? 

 

Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 4 min

Lektor: Małgorzata GradkowskaMarek Głuszczak
Oceny
4,5 (647 ocen)
438
117
56
23
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaskagwizdala

Nie oderwiesz się od lektury

super ...czekam na drugą część mam nadzieję że nie długo
Irka0

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super, szkoda, że nie było informacji, że to 1 tom
MikiR2008

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na kolejną...
70
GracjanaM

Nie oderwiesz się od lektury

Super! Za szybko się skończyła. Czekam na kolejną
70
aleksandrawitaszek

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna historia! Nie mogłam się doczekać, slow burn w wykonaniu autorki - FANTASTYCZNY😍 nie mogę się doczekać drugiego tomu❤️
70

Popularność




Copyright © 2024 by Monika Nawara

Copyright © 2024 by Wydawnictwo HIGH HEELS

Redakcja: Patryk Białczak

Korekta: Magdalena Wołoszyn-Cępa @obledniebezblednie

Skład i łamanie: Mateusz Cichosz @magik.od.skladu.ksiazek

Projekt okładki: Kamila Polańska @design_your_cover_with_me

Fotografia na okładce: © Friends Stock (Shutterstock.com)

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszanie praw autorskich niniejszej publikacji.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci – żyjących obecnie lub w przeszłości – oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Wydanie I

Koziegłowy 2024

ISBN: 978-83-971649-8-7

www.wydawnictwohh.pl

Wydawnictwo HIGH HEELS

E-mail: [email protected]

Dla W.

Ko­cha­nie, pa­mię­taj, że ła­twa droga nie za­wsze jest wła­ściwa.

Wy­bo­ista ścieżka ży­ciowa uczy nas po­kory i spra­wia, że już nie bo­imy się za­ry­zy­ko­wać.

Mama

Maribel

– Mamo! Wy­cho­dzę po­bie­gać! – krzyk­nę­łam, w po­śpie­chu prze­cho­dząc przez sa­lon, po czym usia­dłam na ni­skiej drew­nia­nej ła­weczce przy wej­ściu i się­gnę­łam po adi­dasy.

– O tej po­rze? – usły­sza­łam pod­nie­siony głos do­bie­ga­jący z kuchni i oczami wy­obraźni wi­dzia­łam już mo­ment, w któ­rym mama bę­dzie pró­bo­wała wy­bić mi to z głowy.

Kiedy sta­nęła przede mną, spoj­rza­łam w jej za­tro­skane oczy, du­sząc w so­bie le­d­wie sły­szalne wy­rzuty su­mie­nia, które po­ja­wiły się na myśl o tym, że wró­ci­łam do domu ro­dzin­nego kil­ka­na­ście go­dzin temu, a już da­łam jej po­wody do zmar­twień. We­dług mnie były one wy­ssane z palca, ale w tej chwili nie za­mie­rza­łam z nią o tym dys­ku­to­wać.

– Mamo, nic mi nie bę­dzie – za­pew­ni­łam zde­cy­do­wa­nie. – We­zmę ze sobą Lunę.

– Wcale mnie to nie uspo­ko­iło. Ta psina zu­peł­nie nie na­daje się na psa obron­nego – burk­nęła, wy­cie­ra­jąc mo­kre dło­nie w ście­reczkę ku­chenną.

– Wrócę, nim się obej­rzysz. Obie­cuję. – Cmok­nę­łam ją gło­śno w po­li­czek, a gdy się od­su­nę­łam, do­tarł do mnie słodki, ape­tyczny aro­mat. – Co tak ład­nie pach­nie?

– Cór­ciu, od­wie­dzasz nas tak rzadko, że kiedy wresz­cie przy­jeż­dżasz, to mu­szę cię tro­chę po­roz­piesz­czać.

– Pie­czesz moje ulu­bione cia­sto po­ma­rań­czowe?

– Do­kład­nie tak.

– Ma­muś, prze­pra­szam, ale eg­za­miny na stu­diach, praca w ka­wiarni…

– Wszystko ja­sne. Nie mu­sisz się tłu­ma­czyć. – Ob­jęła mnie ­cia­sno ra­mio­nami, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie ma o nic pre­ten­sji. – My­ślę, że to się już nie­długo zmieni.

– Ra­czej nie. Chyba że na gor­sze. Wiesz, że po wa­ka­cjach ­pla­nuję zna­leźć pracę w za­wo­dzie, więc…

– Có­reczko, ni­gdy nie wiemy, co przy­nie­sie przy­szłość. – Mama była wy­jąt­kowo ta­jem­ni­cza i nie­spe­cjal­nie mi się to po­do­bało. – ­Do­bra, leć już. I uwa­żaj na sie­bie.

– Ja­sne. Pa!

W porę za­uwa­ży­łam Lunę, ina­czej po­de­pta­ła­bym biedną psinę, le­żącą na dy­wa­niku przy drzwiach wyj­ścio­wych.

– Chodź, Luna. Roz­ru­szamy te na­sze stare ko­ści. – Po­dra­pa­łam ją pod py­skiem, po czym prze­pu­ści­łam, by wy­szła.

La­bra­dorka nie była już pierw­szej mło­do­ści, ale za każ­dym ra­zem, gdy przy­jeż­dża­łam do ro­dzin­nego domu, chęt­nie to­wa­rzy­szyła mi w dłuż­szych czy krót­szych prze­bież­kach.

Truch­ta­łam spo­koj­nym tem­pem, co chwila zer­ka­jąc na ze­ga­rek, dzięki któ­remu mo­głam kon­tro­lo­wać tętno. W pew­nym mo­men­cie od­ru­chowo do­tknę­łam le­wej ręki; pod­czas wi­zyty w domu ro­dzin­nym, gdy wy­cho­dzi­łam po­bie­gać, w na­ra­mien­nej kie­szonce cho­wa­łam te­le­fon, i ja­kież było moje zdzi­wie­nie, gdy zda­łam so­bie sprawę, że aku­rat dzi­siaj za­po­mnia­łam go za­brać.

Kiedy wra­ca­łam w ro­dzinne strony z gło­śnej i prze­lud­nio­nej Bar­ce­lony, gdzie stu­dio­wa­łam i miesz­ka­łam przez ostat­nie lata, ­do­ce­nia­łam ma­ło­mia­stecz­kowy kli­mat Mont­blanc. Miesz­ka­li­śmy poza cen­trum mia­sta przy nie­wiel­kiej, szu­tro­wej, mo­men­tami ka­mie­ni­stej dro­dze, więc za­zwy­czaj było tu bar­dzo spo­koj­nie.

Co prawda nikt obcy ra­czej nie za­pusz­czał się w te te­reny, ale na­gle po­czu­łam nie­przy­jemny dreszcz stra­chu prze­bie­ga­jący wzdłuż krę­go­słupa. Spo­wo­do­wał go głów­nie fakt, że był już późny wie­czór – lampy uliczne roz­miesz­czone w spo­rej od­le­gło­ści od sie­bie le­dwo oświe­tlały drogę, po­zo­sta­wia­jąc gę­sto za­le­sione po­bo­cze po­grą­żone w egip­skich ciem­no­ściach. Co za tym szło, ir­ra­cjo­nal­nie wy­pa­ro­wało też sporo mo­jej od­wagi, która to­wa­rzy­szyła mi za­raz po wyj­ściu z domu.

Dzi­siaj wy­bra­łam inną trasę niż zwy­kle. Zro­bi­łam to zu­peł­nie nie­świa­do­mie, ale jakby się nad tym za­sta­no­wić, pew­nie wy­ni­kało to z cie­ka­wo­ści roz­bu­dzo­nej przez mamę. Pod­czas śnia­da­nia opo­wia­dała o na­szym dal­szym są­sie­dzie, który przez lata suk­ce­syw­nie do­ku­po­wał są­sia­du­jące działki i od­gra­dzał po­sia­dłość od wścib­skich spoj­rzeń, dzięki czemu zo­stał wła­ści­cie­lem spo­rego te­renu ogro­dzo­nego wy­so­kim be­to­no­wym mu­rem. Po­noć za nim mie­ścił się te­raz nie tylko dom jego ro­dzi­ców, który pa­mię­ta­łam z daw­nych lat, lecz także – a może przede wszyst­kim – jego no­wo­cze­sna re­zy­den­cja.

Nie ko­ja­rzy­łam go z cza­sów dzie­ciń­stwa ani tym bar­dziej z cza­sów szkoły śred­niej, po­nie­waż za­miast uczyć się w Mont­blanc, wy­je­chał i pod­jął na­ukę w pre­sti­żo­wym li­ceum, a poza tym był ode mnie star­szy o pięć czy sześć lat. Kil­ku­krot­nie wi­dzia­łam jego sio­strę, ale i o niej nie by­ła­bym w sta­nie po­wie­dzieć za wiele. Ob­ra­ca­ły­śmy się w in­nym to­wa­rzy­stwie, więc nie spo­ty­ka­ły­śmy się zbyt czę­sto, nie wpa­da­ły­śmy też na sie­bie na mie­ście.

Luna przez więk­szość czasu wy­prze­dzała mnie o kilka me­trów, mimo że co chwila ob­wą­chi­wała przy­drożne krzaki.

Po­ko­na­łam ko­lejny za­kręt, a moim oczom uka­zały się li­czące kilka me­trów ka­mienne mury oświe­tlone lam­pami. Na wy­so­kich słu­pach za­mon­to­wano ka­mery, więc mama nie prze­sa­dzała, gdy wspo­mniała, że to miej­sce zmie­niło się nie do po­zna­nia. Te­raz przy­po­mi­nało ta­jem­ni­czą i mroczną twier­dzę, usy­tu­owaną na obrze­żach Mont­blanc, z dala od zgiełku mia­sta.

Po­ru­sza­jąc się nie­równą drogą wzdłuż wy­so­kiego muru, mia­łam nie­po­ko­jące wra­że­nie, że na­ru­szam pry­watną prze­strzeń wła­ści­ciela kry­ją­cej się za nim po­se­sji, ale przy­naj­mniej czu­łam się o niebo le­piej, po­nie­waż lampy oświe­tlały nie tylko sze­roką drogę, ale też sporą część gę­stego lasu, który przy­pra­wiał mnie o ciarki.

Od­dy­cha­łam spo­koj­nie, utrzy­mu­jąc równe tempo, i roz­my­śla­łam o przy­szło­ści.

Po spo­rej prze­rwie wró­ci­łam do domu na dłu­żej niż kilka dni. Przez cały okres stu­diów pra­co­wa­łam w ka­wiarni, żeby się utrzy­mać i od­cią­żyć ro­dzi­ców, więc wolne po­mię­dzy eg­za­mi­nami, po­dob­nie zresztą jak więk­szą część wa­ka­cji, wy­ko­rzy­sty­wa­łam na do­dat­kowe zmiany. Za kilka mie­sięcy pla­no­wa­łam jed­nak wy­je­chać do Bar­ce­lony. Tam mia­łam więk­sze szanse na pracę jako ar­chi­tektka kra­jo­brazu niż w ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści.

Skry­cie ma­rzy­łam o tym, że kie­dyś wrócę na stałe do Mont­blanc, za­miesz­kam w domu mo­ich dziad­ków i za­łożę firmę w miej­scu, które ca­łym ser­cem ko­cham. Nie­stety, w tej chwili były to tylko ma­rze­nia, i to bar­dzo od­le­głe.

Głu­chy dźwięk kro­ków od­bi­jał się od ka­mie­ni­stej drogi i by­łam tak po­grą­żona w roz­my­śla­niach, że kom­plet­nie nie zwró­ci­łam uwagi na nie­wielki uskok w na­wierzchni. Krzywo sta­nę­łam na nim stopą i w tej sa­mej chwili pro­mie­niu­jący ból w ko­stce do­słow­nie ode­brał mi od­dech. Od­ru­chowo zgię­łam ko­lana i prze­je­cha­łam nimi oraz dłońmi po ostrych kra­wę­dziach ka­mieni, ase­ku­ru­jąc się przed upad­kiem na twarz. Jęk­nę­łam, gdy po­czu­łam prze­ni­kliwy ból, po czym klap­nę­łam na ty­łek.

– A niech to dia­bli – szep­nę­łam nie­wy­raź­nie.

Dzięki ulicz­nemu oświe­tle­niu przyj­rza­łam się za­czer­wie­nio­nej skó­rze, która na ko­la­nach i na we­wnętrz­nej stro­nie dłoni była po­ha­ra­tana i brudna. Nie wy­glą­dało to naj­le­piej, ale i tak naj­go­rzej sprawy się miały z kostką. Ba­łam się od­sło­nić skar­petkę, żeby spraw­dzić, w ja­kim jest sta­nie.

Luna pod­bie­gła i z mer­da­ją­cym ogo­nem trą­cała mnie no­sem.

– Spo­koj­nie, Luna. – Za­częła się ner­wowo krę­cić wo­kół mnie. – Wszystko bę­dzie do­brze.

Pró­bo­wa­łam się pod­nieść, ale po kilku nie­uda­nych pró­bach prze­krę­ca­nia się i wy­gi­na­nia ciała w róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach wark­nę­łam zi­ry­to­wana. Czu­łam się bez­radna.

Od­dy­cha­łam ciężko, jak­bym prze­bie­gła co naj­mniej pół­ma­ra­ton. Przy­mknę­łam na chwilę po­wieki, by ze­brać my­śli i wziąć się w garść, aż na­gle usły­sza­łam przy­tłu­miony dźwięk sil­nika sa­mo­chodu. Ro­zej­rza­łam się z kieł­ku­jącą na­dzieją, bo­jąc się, że to tylko wy­obraź­nia płata mi fi­gle.

Na szczę­ście Luna po­twier­dziła moje przy­pusz­cze­nia. Ze­rwała się z miej­sca, po czym spoj­rzała w kie­runku zbli­ża­ją­cego się, jak po­dej­rze­wa­łam, po­jazdu, choć ja nie wi­dzia­łam nic poza ciem­no­ścią z obu stron.

Opar­łam się na łok­ciach, żeby nie le­żeć jak ła­maga na środku drogi, ale po kilku pró­bach prze­su­nię­cia się na po­bo­cze opa­dłam wy­koń­czona na plecy. Te­raz od­dy­cha­łam już jak pa­ro­wóz, a moje mię­śnie pa­liły ży­wym ogniem. Prze­sa­dzi­łam z wy­sił­kiem, po­ko­na­nymi ki­lo­me­trami i na­rzu­co­nym tem­pem.

W Bar­ce­lo­nie sta­ra­łam się dbać o swoją kon­dy­cję. W każ­dej wol­nej chwili upra­wia­łam jog­ging lub od­wie­dza­łam si­łow­nię. Nie­stety, ostat­nio cią­gle bra­ko­wało mi na wszystko czasu, więc w su­mie nie po­winno mnie dzi­wić, że czu­łam się wy­cień­czona. Wy­da­wało mi się wręcz, że za­raz ze­mdleję.

Świet­nie, panno Mon­te­mayor – ru­ga­łam się w my­ślach. Nie dość, że wpa­dłaś na głupi po­mysł, to jesz­cze po­sta­no­wi­łaś zre­ali­zo­wać go wie­czo­rem.

Pod­nio­słam się do siadu. Ką­tem oka za­uwa­ży­łam snopy świa­tła wy­ła­nia­jące się zza za­krętu. Li­czy­łam po ci­chu, że kie­rowca nie bę­dzie je­chał jak sza­lony i za­uważy ko­bietę sie­dzącą na środku drogi.

Sa­mo­chód zmie­rzał wprost na mnie, a ja je­dy­nie wes­tchnę­łam z po­wodu bez­rad­no­ści, swo­jej głu­poty i braku po­my­słu na wy­brnię­cie z tej po­rą­ba­nej sy­tu­acji.

By­łam spo­cona, zmę­czona, a do tego obo­lała i po­ra­niona. Wi­sienką na tor­cie były pro­blemy z kostką.

Ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy, i to do­słow­nie.

– Ja­sna dupa – rzu­ci­łam roz­trzę­siona.

Luna bie­gała wo­kół mnie, pod­ska­ku­jąc i pisz­cząc. In­stynk­tow­nie wy­czu­wała zbli­ża­jącą się ka­ta­strofę. Kurz uno­sił się i ob­le­piał każdy skra­wek mo­jej na­giej skóry. Co­raz gło­śniej­sze pi­ski psa za­czął za­głu­szać dźwięk zbli­ża­ją­cych się po­jaz­dów. Na pewno były dwa, a może na­wet i wię­cej.

Do­my­śli­łam się, że w jed­nym z nich je­dzie wła­ści­ciel tej wy­pa­sio­nej, luk­su­so­wej re­zy­den­cji, po­nie­waż nasi po­zo­stali są­sie­dzi byli w więk­szo­ści star­szymi ludźmi, więc o tej po­rze albo oglą­dali coś w te­le­wi­zji, albo spali.

Sa­mo­chód za­czął zwal­niać. Za­trzy­mał się kilka me­trów przede mną, a po se­kun­dzie usły­sza­łam trzask drzwi. Ktoś się do mnie zbli­żał, ale ośle­pia­jące świa­tła mocno ogra­ni­czały mi wi­docz­ność.

Sie­dzia­łam jak sie­rotka na środku drogi w to­wa­rzy­stwie la­bra­dora, który te­raz przede mną klap­nął. Męż­czy­zna za­trzy­mał się przed Luną i po­gła­skał ją po py­sku, na co ta wa­riatka po­ma­chała ra­do­śnie ogo­nem.

Stał przede mną wy­soki, na­pa­ko­wany jak praw­dziwy kul­tu­ry­sta, łysy męż­czy­zna i przy­glą­dał mi się roz­ba­wiony. Gdy­bym spo­tkała go w Bar­ce­lo­nie w któ­rejś z bocz­nych uli­czek, do tego późno w nocy, by­ła­bym prze­ra­żona. W Mont­blanc jed­nak za­wsze czu­łam się bez­piecz­nie. Łu­dzi­łam się, że może pra­cuje dla wła­ści­ciela twier­dzy lub jest jego zna­jo­mym, więc nie po­wi­nien mi za­gra­żać, a wręcz prze­ciw­nie, mógł się oka­zać moim wy­ba­wie­niem.

Nie ode­zwał się ani sło­wem. Tylko się na mnie ga­pił, nie­zmien­nie głasz­cząc za­do­wo­loną Lunę, a ja, za­sko­czona jego wi­do­kiem i za­cho­wa­niem, pró­bo­wa­łam po­zbie­rać my­śli.

– Po­mo­żesz mi? Czy bę­dziesz tak stał i mil­czał? – Roz­ło­ży­łam sze­roko ręce, wy­ra­ża­jąc tym ge­stem znie­cier­pli­wie­nie.

Po­tężny fa­cet uda­wał nie­mowę, co mnie co­raz bar­dziej iry­to­wało. W końcu jed­nak się ode­zwał:

– Co się stało, księż­niczko? – Jego tu­balny głos ide­al­nie pa­so­wał do tej góry mię­śni, czar­nego gar­ni­turu i dziw­nego po­czu­cia, że mam do czy­nie­nia z nie­bez­piecz­nym fa­ce­tem.

Z mo­jej per­spek­tywy miał chyba z dwa me­try wzro­stu, a do tego był sze­roki jak szafa. To wszystko ra­zem da­wało na­prawdę nie­zły efekt.

– Je­śli po­ży­czysz mi te­le­fon i po­mo­żesz usiąść na po­bo­czu, to zro­bisz do­bry uczy­nek. Nie tylko prze­stanę ta­ra­so­wać drogę, ale też będę ci do­zgon­nie wdzięczna. – Pod­nio­słam od­waż­nie pod­bró­dek, czym chcia­łam po­ka­zać nie­zna­jo­memu, że się go nie boję i po­wi­nien trak­to­wać mnie po­waż­nie.

– Po­no­wię py­ta­nie, bo naj­wy­raź­niej nie zro­zu­mia­łaś. Co ci się stało? – mruk­nął ła­god­niej, ale da­lej utrzy­my­wał tę swoją do­mi­nu­jącą po­stawę.

Uparty osioł!

– O Boże! – jęk­nę­łam zroz­pa­czona. Nie chcia­łam ani ro­bić z sie­bie ofiary losu, ani tym bar­dziej spra­wiać mu kło­potu, jed­nak wy­glą­dało na to, że wiel­ko­lud nie od­pu­ści i bę­dzie tak stał, aż w końcu wy­znam mu wszystko jak na spo­wie­dzi. – Do­bra – pod­da­łam się po krót­kiej chwili. – Bie­głam, po­tknę­łam się, chyba skrę­ci­łam kostkę, a jakby tego było mało, to zdar­łam so­bie ko­lana i dło­nie. – Po tych sło­wach po­ka­za­łam mu za­krwa­wioną i opuch­niętą skórę.

Wy­raź­nie zmarsz­czył brwi, jakby się nad czymś za­sta­na­wiał, po czym przy­tak­nął i już otwie­rał usta, żeby coś od­po­wie­dzieć, ale ­oboje usły­sze­li­śmy wo­ła­nie.

– Pe­dro! – Zbli­żał się do nas ko­lejny męż­czy­zna, sta­wia­jąc sta­now­cze kroki.

Skądś zna­łam ten głos…

– Szef się nie­cier­pliwi.

Męż­czy­zna za­trzy­mał się obok ły­sego wiel­ko­luda, wsu­wa­jąc dło­nie do kie­szeni ciem­nych spodni, a gdy prze­niósł na mnie spoj­rze­nie, jego brwi po­de­szły do góry, a oczy roz­sze­rzyły się w nie­do­wie­rza­niu.

I pew­nie ja wy­glą­da­łam zu­peł­nie tak samo.

– Mar­tin?! – wy­du­si­łam, le­dwo do­strze­ga­jąc w sto­ją­cym przede mną do­ro­słym męż­czyź­nie przy­ja­ciela z dzie­ciń­stwa.

– Bella?! – Pod­szedł bli­żej, a gdy kuc­nął, przez mo­ment przy­glą­da­li­śmy się so­bie rów­nie za­sko­czeni. – Tak dawno cię nie wi­dzia­łem – szep­nął mięk­kim gło­sem, kiedy opadł na ko­lana, i za­mknął mnie w niedź­wie­dzim uści­sku.

Wtu­li­łam się w niego i choć pach­niał ina­czej, niż za­pa­mię­ta­łam, to roz­po­zna­łam w nim ko­goś bli­skiego.

– To nie­sa­mo­wite. – Czule po­gła­skał mnie po gło­wie. – Skąd się tu wzię­łaś?

– Chcia­łam tro­chę po­bie­gać, po­od­dy­chać świe­żym po­wie­trzem… A skoń­czy­łam, sie­dząc na środku drogi ze skrę­coną kostką. Chyba. Mar­tin, nie dam rady wstać, bo ko­lana… – Po­ka­za­łam mu za­dra­pa­nia, by się uspra­wie­dli­wić.

– Bella, już wszystko okej. Zajmę się tobą. – Chwy­cił mnie pod ko­la­nami, drugą ręką ob­jął w pa­sie, a na­stęp­nie zu­peł­nie bez wy­siłku wy­pro­sto­wał się, trzy­ma­jąc mnie jak pannę młodą.

Do­piero te­raz przyj­rza­łam się bar­dziej mę­skim, wy­ostrzo­nym ry­som jego twa­rzy. Nie wi­dzia­łam go z do­brych dzie­sięć lat.

– Je­steś ja­kiś więk­szy, star­szy, po­waż­niej­szy.

– Mi­nęło sporo czasu. – Uśmiech­nął się sze­roko.

Łysy chrząk­nął ze znie­cier­pli­wie­niem, co zwró­ciło na­szą uwagę. Stał wciąż w tym sa­mym miej­scu, tyle że te­raz skrzy­żo­wał ręce na klatce i z kpią­cym uśmiesz­kiem ga­pił się na nas roz­ba­wiony.

– To co ro­bimy z księż­niczką? – za­py­tał oschle, prze­nió­sł­szy wzrok na Mar­tina.

– Mu­szę ją od­wieźć do szpi­tala. Trzeba spraw­dzić, czy kostka jest skrę­cona, oczy­ścić za­dra­pa­nia. Nie wiem…

– Pe­dro! Mar­tin! Co tu się, do kurwy nę­dzy, wy­pra­wia?! Cze­kam w sa­mo­cho­dzie od pię­ciu mi­nut, a na­wet pie­chotą już dawno był­bym w domu! – Szorstki, za­chryp­nięty głos prze­ciął po­wie­trze ni­czym strzała.

Ten nie­spo­dzie­wany dźwięk lekko mnie prze­ra­ził. Za­drża­łam, pod­świa­do­mie prze­czu­wa­jąc, że za mo­ment do­stanę ostrą re­pry­mendę lub coś znacz­nie gor­szego.

– Bella, je­steś bez­pieczna. Nic ci nie grozi. – Mar­tin ob­jął mnie cia­śniej, jakby chciał za­pew­nić mi ochronę przed zbli­ża­ją­cym się za­gro­że­niem.

Wpa­try­wa­łam się w męż­czy­znę, który kro­czył pew­nym kro­kiem w na­szą stronę. Świa­tła sa­mo­chodu za jego ple­cami spra­wiały, że pod­cho­dził otu­lony łuną. Wy­glą­dało to mrocz­nie, ale też nie­sa­mo­wi­cie.

Fa­cet ma wej­ście.

Do­my­śla­łam się, kim jest. Są­dząc po gło­sie i wy­czu­wal­nym wkur­wie­niu ema­nu­ją­cym z jego ciała, ra­czej nie na­le­żał do mi­łych fa­ce­tów.

Prze­czu­wa­łam, że nie bę­dzie miło.

Mama pod­czas śnia­da­nia tylko o nim na­po­mknęła, za bar­dzo nie wni­ka­jąc w szcze­góły, choć mia­łam wra­że­nie, że ukrywa przede mną coś sza­le­nie istot­nego.

– Sze­fie… – Pe­dro prze­rwał ci­szę lekko za­nie­po­ko­jo­nym gło­sem.

No, skoro na­wet on się boi, to zna­czy, że po­win­nam zwie­wać gdzie pieprz ro­śnie. Trud­ność po­lega na tym, że nie da­ła­bym rady uciec za da­leko, ku­le­jąc na jedną nogę.

– Na dro­dze zna­la­złem dziew­czynę – wy­ja­śnił po chwili mil­cze­nia.

– Nie ob­cho­dzi mnie, co, kurwa, ro­bisz w swoim wol­nym cza­sie i ile dam ra­tu­jesz z opre­sji, ale te­raz je­steś w pracy, a ja nie mam czasu na ja­kieś łzawe sceny! – zri­po­sto­wał, za­trzy­mu­jąc się kilka kro­ków od nas.

To, że był nie­czu­łym cha­mem i pro­sta­kiem, wie­dzia­łam już od pierw­szego wy­po­wie­dzia­nego zda­nia, ale to, co te­raz zo­ba­czy­łam, na pewno nie wy­ni­kało z szoku czy wstrzą­śnie­nia mó­zgu, bo prze­cież nie ude­rzy­łam się w głowę pod­czas upadku: on wy­glą­dał wręcz osza­ła­mia­jąco. A to było cho­ler­nie nie­spra­wie­dliwe.

Zde­cy­do­wa­nie przy­kła­dał wagę do wy­glądu. Był wy­soki i roz­bu­do­wany w bar­kach, co pod­kre­ślał gar­ni­tur, który przy­le­gał do jego ciała jak druga skóra, uwy­dat­nia­jąc wy­spor­to­waną syl­wetkę. Męż­czy­zna ewi­dent­nie spę­dzał sporo czasu na si­łowni.

Był przy­stojny, ale w taki su­rowy, bru­talny spo­sób. Z jego po­stawy ema­no­wały wła­dza, a przede wszyst­kim wkur­wie­nie. Na­piął całe ciało, jego noz­drza fa­lo­wały przy każ­dym wy­de­chu, a ostry głos ja­sno ostrze­gał przed dys­ku­sją czy sprze­ci­wem. Wy­glą­dał na męż­czy­znę zim­nego ni­czym kra­ina skuta lo­dem.

Zlo­do­wa­ciały, za­ro­zu­miały i zdy­stan­so­wany. Trzy razy „Z” ­ide­al­nie pod­su­mo­wało moje pierw­sze wra­że­nie.

Na mo­ment za­pa­dła ci­sza. Wpa­try­wał się w moje oczy, co spra­wiło, że po­czu­łam ob­le­wa­jące mnie pod na­po­rem jego spoj­rze­nia cie­pło, jakby wy­pa­lał la­se­rem dziurę w mo­jej skó­rze.

Do­tarł do mnie jego za­pach, to­tal­nie przy­tła­cza­jąc ten, który czu­łam, tkwiąc w ra­mio­nach Mar­tina. Nie­zna­jomy pach­niał ja­kąś sło­dy­czą, może po­ma­rań­czami. Chwilę póź­niej po­czu­łam jed­nak ostrzej­szy aro­mat ko­rzen­nych przy­praw, wy­mie­szany z drzewną mocną nutą, po­cią­ga­jąco agre­sywną.

Taki pa­lant, a pach­nie za­chwy­ca­jąco i na szczę­ście nie­osią­gal­nie. Ten świat jest sza­le­nie nie­spra­wie­dliwy – prych­nę­łam w my­ślach.

– Czy mo­głaby pani sama wró­cić do domu, czy ko­nieczna jest eskorta dwóch mo­ich pra­cow­ni­ków? – za­py­tał z wy­raź­nym sar­ka­zmem w gło­sie.

Jego ab­sur­dalna su­ge­stia w se­kundę wy­rwała mnie z bez­czel­nego tak­so­wa­nia jego syl­wetki. Wcale nie po­trze­bo­wa­łam eskorty, tylko nie­wiel­kiej po­mocy, dzięki któ­rej znik­nę­ła­bym jak kam­fora.

Od kilku lat by­łam wła­ści­wie nie­za­leżna. Nie zno­si­łam sy­tu­acji, kiedy fa­ceci trak­to­wali mnie jak bez­mó­zgą pa­nienkę. Ta­kich pa­lan­tów spo­ty­ka­łam na co dzień. By­łam uczu­lona na aro­gan­cję i cham­stwo, czym nie­zna­jomy grze­szył aż nadto.

– Dla pana wia­do­mo­ści – za­czę­łam chłodno – gdyby nie skrę­cona kostka, z pew­no­ścią wo­la­ła­bym pana nie spo­tkać. Nie­stety nie za­wsze mamy to, czego pra­gniemy, więc przy­kro mi, że za­bra­łam panu pięć mi­nut cen­nego czasu, które prze­sie­dział pan bez­czyn­nie w sa­mo­cho­dzie, za­miast iść do domu! No chyba że pan też ma skrę­coną kostkę? – za­py­ta­łam roz­złosz­czona jego cał­ko­wi­tym bra­kiem em­pa­tii.

Mój przy­ja­ciel na­brał po­wie­trza do płuc, co tylko mi uświa­do­miło, że może de­li­kat­nie prze­gię­łam, zwra­ca­jąc się w ten spo­sób do jego na­bur­mu­szo­nego szefa.

– Masz nie­wy­pa­rzoną buźkę…

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­by­śmy prze­szli na „ty” – syk­nę­łam, wy­ry­wa­jąc się z ra­mion Mar­tina.

Nie czu­łam gruntu pod no­gami, co nie było kom­for­towe, szcze­gól­nie pod­czas star­cia z nie­uprzej­mym gbu­rem. Dawny przy­ja­ciel po­sta­wił mnie ostroż­nie na jed­nej no­dze, da­lej trzy­ma­jąc w ta­lii i ase­ku­ru­jąc przed upad­kiem, co wy­ko­rzy­sta­łam i lekko się o niego opar­łam.

– Do­bra. – Nie­zna­jomy wy­raź­nie roz­ju­szony prze­cze­sał pal­cami gę­ste, he­ba­nowe włosy. Wy­glą­dało na to, że po­sta­no­wił za­koń­czyć to nie­zbyt miłe spo­tka­nie, na które ani ja, ani on nie mie­li­śmy ochoty, a przede wszyst­kim czasu. To nie był naj­lep­szy mo­ment na za­wie­ra­nie no­wych zna­jo­mo­ści, a są­dząc po na­szej roz­mo­wie, nie zo­sta­niemy do­brymi zna­jo­mymi. Ni­gdy. – Mar­tin? Ro­zu­miem, że znasz pa­nią…?

– Mon­te­mayor – do­koń­czył przy­ja­ciel, po czym od­chrząk­nął ner­wowo. – Oczy­wi­ście. Przy­jaź­ni­li­śmy się w dzie­ciń­stwie.

– Ro­zu­miem. Za­tem za­dzwoń do Berty i po­wiedz jej, co się stało. Niech przy­je­dzie i zaj­mie się pa­nią Mon­te­mayor.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby – wtrą­ci­łam. Roz­ma­wiali o mnie, jakby mnie tu nie było. Bez­czel­nie mnie igno­ro­wali. – Po­ra­dzę so­bie. Po­trze­buję tylko te­le­fonu. Za­dzwo­nię po tatę…

– Ab­so­lut­nie się nie zga­dzam. Je­steś na moim te­re­nie, więc mam obo­wią­zek się tobą za­jąć. Na­wet nie dys­ku­tuj! Na Boga! – Lekko pod­niósł głos, ale i dłoń, sto­pu­jąc wią­zankę sprze­ciwu, którą mia­łam już na końcu ję­zyka. – Berta spraw­dzi, co z kostką, i opa­trzy za­dra­pa­nia, a póź­niej Mar­tin od­wie­zie cię do domu. Ko­niec roz­mowy.

Po tych sło­wach ru­szył przed sie­bie; wy­jął te­le­fon, a chwilę póź­niej po­grą­żył się w roz­mo­wie.

– Wsia­daj­cie – roz­ka­zał Pe­dro.

– Ale ja nie… – za­czę­łam zdu­miona prze­bie­giem roz­mowy.

Nie za­mie­rza­łam ko­rzy­stać z po­mocy aro­ganc­kiego nie­zna­jo­mego w więk­szym stop­niu, niż to było ko­nieczne, a już w ogóle nie pla­no­wa­łam wcho­dzić do jego domu.

– Na­wet nie mam siły tego słu­chać – oznaj­mił Pe­dro zmę­czo­nym gło­sem. – Mar­tin, zaj­mij się nią, jej kostką i w ogóle.

– Ale co z Luną? – jęk­nę­łam z bez­rad­no­ści.

Szybko po­go­dzi­łam się z my­ślą, że nie mam nic do po­wie­dze­nia, a te­le­fonu i tak by mi nikt nie po­ży­czył.

– Ja pier­dolę. – Pe­dro ze­rwał się z miej­sca, a na­stęp­nie zgar­nął mnie na ręce tak na­gle, że mi­mo­wol­nie pi­snę­łam. – W ta­kim ra­zie ja zajmę się księż­niczką, a ty psem – rzu­cił w kie­runku Mar­tina.

– Ja­sne, Pe­dro. – Dawny przy­ja­ciel mru­gnął do mnie, co miało mnie pew­nie uspo­koić, ale nie­stety nie przy­nio­sło spo­dzie­wa­nego efektu.

Nie­zna­jomy o imie­niu Pe­dro niósł mnie wła­śnie do po­dej­rza­nego sa­mo­chodu, a ja czu­łam się jak bez­bronna owieczka pro­wa­dzona na rzeź.

Je­dy­nym ja­snym punk­tem w tej ca­łej po­rą­ba­nej sy­tu­acji był fakt, że zna­łam Mar­tina, i choć długo się nie wi­dzie­li­śmy, to by­łam prze­ko­nana, że nie po­zwoli mnie skrzyw­dzić.

Santino

Wkur­wiony nie­ocze­ki­wa­nym spo­tka­niem py­ska­tej blon­dynki, ru­szy­łem do re­zy­den­cji. Czu­łem po­tworne zmę­cze­nie, głód i wście­kłość. Cze­kało mnie jesz­cze sporo pracy i choć wie­dzia­łem, że wie­czorny spa­cer jesz­cze ni­komu nie za­szko­dził, to i tak wy­trą­ciło mnie to z rów­no­wagi.

Po­krę­ci­łem z nie­do­wie­rza­niem głową. Wy­glą­dało to tak, jakby Pe­dro i Mar­tin kom­plet­nie ogłu­pieli na jej wi­dok. Jej blond włosy sek­sow­nie oka­la­jące twarz w po­łą­cze­niu z ogrom­nymi czar­nymi oczami, które za­wzię­cie mru­żyła, chcąc mi oka­zać swoją nie­chęć, spra­wiały, że wy­glą­dała na­prawdę ape­tycz­nie.

Dawno nikt nie zwra­cał się do mnie w ten spo­sób. Ten jej nie­wy­pa­rzony ję­zyk był ni­czym po­bu­dza­jący po­wiew świe­żo­ści. Za­zwy­czaj lu­dzie wie­dzieli, z kim mają do czy­nie­nia, więc albo trzę­śli przede mną por­t­kami, zwra­ca­jąc się do mnie z sza­cun­kiem, albo za­bie­gali o uwagę, wła­żąc mi w dupę.

Od dawna nikt nie pod­niósł na mnie głosu, nie war­czał ani też nie pod­wa­żał mo­ich de­cy­zji.

Cie­kawe, kim była ta uro­cza nie­zna­joma. Nie znała mnie, więc ra­czej nie była stąd.

Jej na­zwi­sko ko­ja­rzyło mi się z są­sia­dami.

Może od­wie­dzała ro­dzinę albo przy­je­chała na wa­ka­cje?

– Ge­nial­nie. Po pro­stu ge­nial­nie – wy­mam­ro­ta­łem z fru­stra­cją, prze­cze­su­jąc pal­cami włosy, bo nie zno­si­łem nie­wie­dzy lub po­czu­cia, że coś mi umyka.

Ochro­nia­rze strze­gący po­sia­dło­ści kiw­nęli gło­wami, ale nie zdo­łali ukryć zdzi­wie­nia wy­ma­lo­wa­nego na twa­rzach. Za­zwy­czaj sie­dzia­łem na tyl­nej ka­na­pie sa­mo­chodu, ukryty za przy­ciem­nia­nymi szy­bami.

Po mi­nu­cie spa­ceru drogą oto­czoną drze­wami po­ma­rań­czy omi­ną­łem ogromną fon­tannę zlo­ka­li­zo­waną na środku pod­jazdu i jak tylko po­sta­wi­łem stopę na pierw­szym stop­niu, tuż przed re­zy­den­cją po­ja­wiły się cztery czarne SUV-y. Za­par­ko­wały je­den za dru­gim, a chwilę póź­niej, jak na sy­gnał, z każ­dego wozu poza pierw­szym wy­sia­dło po trzech męż­czyzn.

Ochro­nia­rze znik­nęli za bu­dyn­kiem głów­nym, gdzie ja­kiś czas temu po­sta­wi­łem nie­duży dom, czym uła­twi­łem ży­cie so­bie i pra­cow­ni­kom, po­nie­waż część z nich mo­gła miesz­kać w nim na stałe.

Pe­dro po­chy­lał się przy otwar­tych tyl­nych drzwiach pierw­szego wozu. Kiedy się wy­pro­sto­wał, trzy­mał już py­skatą blon­dynę na rę­kach, a do mnie do­tarło, że prze­cież miał się nią za­jąć Mar­tin. Ro­zej­rza­łem się roz­draż­niony i na­tych­miast do­strze­głem go na dro­dze wjaz­do­wej na te­ren po­se­sji – szedł z la­bra­do­rem spa­ce­ru­ją­cym grzecz­nie przy jego no­dze.

Pe­dro za­trzy­mał się przede mną z ko­bietą trzy­maną w ra­mio­nach, a ja wresz­cie mo­głem się jej przyj­rzeć i mu­sia­łem przy­znać, że była jedną z tych ko­biet, które są atrak­cyjne i po­cią­ga­jące na­wet w za­ku­rzo­nym ubra­niu, z na­bur­mu­szoną miną i groź­nie zmru­żo­nymi oczami, ci­ska­ją­cymi w moją stronę bły­ska­wice.

Była znie­wa­la­jąca i za­sta­na­wia­jące było to, że do­piero te­raz ją spo­tka­łem.

– Sze­fie. Berta za­raz bę­dzie – za­pew­nił po­de­ner­wo­wany Mar­tin, pa­trząc na mnie nie­pew­nie.

– Będę w ga­bi­ne­cie, gdyby działo się coś nie­po­ko­ją­cego. – Bez po­że­gna­nia ru­szy­łem po scho­dach do wnę­trza re­zy­den­cji.

Ta­kie ślicz­notki zwia­sto­wały po­ważne kło­poty. Mia­łem tro­chę oleju w gło­wie, żeby nie kom­pli­ko­wać so­bie ży­cia. Ani te­raz, ani w naj­bliż­szej przy­szło­ści.

– Mar­tin! – Na­gły wrzask nie­zna­jo­mej spo­wo­do­wał, że od­ru­chowo ze­rwa­łem się z miej­sca i wy­bie­głem z domu. – Weź ją! Te kwiaty są tru­jące dla Luny!

Pe­dro pró­bo­wał utrzy­mać szar­piącą się ko­bietę, ale choć był po­tęż­nym fa­ce­tem, a ona na­le­żała do fi­li­gra­no­wych, szło mu na­wet go­rzej niż mi­zer­nie.

Pies świet­nie się ba­wił z Mar­ti­nem. Ma­chał ra­do­śnie ogo­nem i ucie­kał mu za każ­dym ra­zem, gdy ten pró­bo­wał go zła­pać za ob­rożę. Nie za­no­siło się na szyb­kie opa­no­wa­nie sy­tu­acji, więc nie­wiele my­śląc, zbie­głem po scho­dach.

– Po­móż mu – roz­ka­za­łem, czym za­sko­czy­łem Pe­dra, choć nie tylko jego.

Gdy ślicz­notka mnie usły­szała, za­marła, a ja, ko­rzy­sta­jąc z jej chwi­lo­wego szoku, zła­pa­łem ją i in­stynk­tow­nie przy­tu­li­łem. Oto­czyła mnie no­gami w pa­sie i szybko przy­warła ca­łym cia­łem. Ręce po­ło­żyła na mo­ich bar­kach i uwie­siła się na mnie.

Przez krótki mo­ment trwała nie­ru­chomo, ale od­głosy za­bawy psa z Mar­ti­nem po­now­nie przy­cią­gnęły jej uwagę, więc prze­krę­ciła głowę, chcąc zo­ba­czyć, co się dzieje. Jej pełne wargi pra­wie otarły się o moje, ale w ogóle tego nie za­uwa­żyła.

Sta­ra­łem się opa­no­wać emo­cje i nie­wy­tłu­ma­czalną eks­cy­ta­cję.

Pach­nie czymś świe­żym. Ja­kąś de­li­katną sło­dy­czą…

Samo trzy­ma­nie jej w ob­ję­ciach było nie­winne, ale już dawno do­tyk ko­biety nie bu­dził we mnie tak gwał­tow­nych, nie­zro­zu­mia­łych i sil­nych emo­cji. Czasy mło­dzień­czych nie­po­ha­mo­wa­nych żą­dzy już dawno mi­nęły, a szcze­niac­kie po­pędy prze­mie­niły się w kla­rowne po­trzeby, re­gu­lar­nie za­spo­ka­jane.

Z roz­my­ślań wy­rwał mnie gło­śny pisk nie­zna­jo­mej. Do­dat­kowo za­częła się krę­cić w mo­ich ob­ję­ciach, co spra­wiło, że na­tych­miast się otrzą­sną­łem i po­now­nie ro­zej­rza­łem do­okoła. Mar­tin le­żał na tra­wie, a pies li­zał go po twa­rzy. Dzięki temu Pe­dro pod­szedł zwie­rzę z za­sko­cze­nia, skra­da­jąc się od tyłu, i już bez żad­nych pro­ble­mów zła­pał je za ob­rożę.

– Chry­ste! – Dziew­czyna jęk­nęła z ulgą.

Roz­luź­niła się i pew­nie zu­peł­nie nie­świa­do­mie po­ło­żyła głowę na moim ra­mie­niu. Drżała z ner­wów, a jej cie­pły od­dech omia­tał moją szyję.

Nie po­tra­fi­łem zro­zu­mieć, dla­czego czu­łem pa­lącą po­trzebę, by ją po­cie­szyć. A jed­nak wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi, da­lej trzy­ma­łem ją jedną dło­nią w pa­sie, a drugą uspo­ka­ja­jąco gła­dzi­łem po ple­cach.

– Co tu się dzieje? Sły­sza­łam ja­kieś krzyki i uja­da­nie psa.

Mama ska­kała wzro­kiem po­mię­dzy mną a pra­cow­ni­kami, któ­rzy trzy­mali za ob­rożę wy­ry­wa­ją­cego się psa.

Blon­dynka pod­nio­sła głowę i kom­plet­nie nie zwra­ca­jąc na mnie uwagi, spoj­rzała w kie­runku domu.

– Ma­ri­bel? To ty, dziecko?

Mama za­sko­czyła mnie zna­jo­mo­ścią py­ska­tej istoty.

– Tak. Do­bry wie­czór, pani Tor­res. Prze­pra­szam za za­mie­sza­nie, ale mia­łam mały wy­pa­dek i… – Prze­rwała i od­wró­ciła głowę.

Spoj­rze­li­śmy so­bie pro­sto w oczy.

Była tak bli­sko, że wy­star­czyło się mi­ni­mal­nie na­chy­lić, a po­znał­bym smak jej warg.

Po moim krę­go­słu­pie prze­szedł elek­try­zu­jący dreszcz. Re­ago­wa­łem na nią jak roz­go­rącz­ko­wany mło­kos.

– San­tino. – Błą­dzi­łem wzro­kiem po jej ślicz­nej buzi, ale naj­bar­dziej przy­cią­gały mnie jej czarne jak noc oczy, któ­rych prze­szy­wa­jąca głę­bia wni­kała wprost do mo­jej du­szy.

– Tak, wła­śnie. San­tino za­pro­po­no­wał mi po­moc, więc nie mo­głam od­mó­wić – przy­znała nie­śmiało, co spra­wiło, że uśmiech­ną­łem się pod no­sem, roz­ba­wiony jej ma­łym kłam­stwem. – Luna mi towa­rzy­szyła. Wpa­dła przed chwilą w ole­an­der i prze­stra­szy­łam się, że przy­pad­kiem coś zje. Ma już swoje lata i słabo wi­dzi.

Jej ciało po­now­nie za­drżało, więc zu­peł­nie nie kon­tro­lu­jąc od­ru­chów, ob­ją­łem ją moc­niej, chyba po to, by do­dać jej otu­chy, albo po­woli tra­ci­łem przy niej ro­zum.

Z za­sko­cze­nia lekko roz­chy­liła usta, co jesz­cze bar­dziej mną wstrzą­snęło. Wpa­try­wa­łem się w jej pełne, mięk­kie wargi, a po mo­jej gło­wie za­częły krą­żyć bar­dzo nie­przy­zwo­ite my­śli, co było bar­dzo, ale to bar­dzo nie na miej­scu.

Mama po­de­szła bli­żej, ob­da­rza­jąc nas prze­bie­głym uśmie­chem, więc oba­wia­łem się, że coś zdą­żyło się jej uroić w gło­wie.

– Dziecko, za­raz się tobą za­opie­ku­jemy. Dzwo­ni­łaś do mamy? Pew­nie się o cie­bie mar­twi.

– Nie. Za­po­mnia­łam te­le­fonu. – Po­now­nie prze­nio­sła na mnie wzrok, ale te­raz był pe­łen pre­ten­sji, co w pierw­szym mo­men­cie nie zro­biło na mnie żad­nego wra­że­nia.

Po se­kun­dzie jed­nak zro­zu­mia­łem, że mo­głem jej prze­cież po­ży­czyć pie­przony te­le­fon, o któ­rym mó­wiła, bo w su­mie to na­wet nie za­py­ta­łem, ile sie­działa na tej prze­klę­tej dro­dze.

– Za­raz to na­pra­wimy – za­wy­ro­ko­wała Blanca, przej­mu­jąc stery. – Mar­tin! Pe­dro! Za­pro­wadź­cie psiaka do tyl­nego wej­ścia. Tam do­sta­nie wodę i może w lo­dówce znaj­dzie się coś do je­dze­nia. I weź­cie też coś, żeby go przy­wią­zać. Ole­an­der fak­tycz­nie jest tru­jący.

Mama przy­glą­dała się nam z za­in­te­re­so­wa­niem, czym wpro­wa­dziła Ma­ri­bel w za­kło­po­ta­nie. Ko­bieta za­częła się wier­cić w mo­ich ob­ję­ciach.

– Mogę iść sama. Tylko mu­siał­byś… – wy­du­siła, ba­daw­czo mi się przy­glą­da­jąc.

Prze­rwa­łem jej w pół zda­nia:

– Nie ma mowy. Je­śli skrę­ci­łaś kostkę, to nie mo­żesz jej nad­wy­rę­żać. Za­niosę cię.

Może i wcze­śniej da­łem się po­znać jako nie­uprzejmy cham, ale to nie ozna­czało, że nie zdą­ży­łem pójść po ro­zum do głowy.

Po­trze­bo­wała mo­jej po­mocy, ale był też drugi po­wód: czer­pa­łem przy­jem­ność z trzy­ma­nia jej w ra­mio­nach. Mój umysł za­le­wały ab­sur­dalne my­śli. Chcia­łem mieć ją bli­sko tak długo, jak to tylko moż­liwe. Póź­niej pew­nie do sie­bie wróci albo wy­je­dzie.

Nie zna­łem jej. Nie wie­dzia­łem, czym się zaj­muje ani jaka jest. Może na­wet była mę­żatką. Sporo tych nie­wia­do­mych, a na­krę­ca­nie się nie było w moim stylu.

Do­piero skoń­czy­łem trzy­dziestkę. Ak­tu­al­nie ko­rzy­sta­łem z ży­cia bez za­ci­śnię­tych na nad­garst­kach kaj­da­nek wier­no­ści i ob­roży mał­żeń­stwa na szyi. Tak było mi do­brze, wręcz re­we­la­cyj­nie.

– No to chodź, synu. Za­opie­ku­jemy się Ma­ri­bel – za­chę­ciła śpiew­nie Blanca, uśmie­cha­jąc się ra­do­śnie.

Tak jak my­śla­łem, mama bę­dzie się te­raz za­chwy­cać urodą Ma­ri­bel.

– Nie chcia­ła­bym panu spra­wić kło­potu – szep­nęła, gdy wcho­dzi­łem z nią po scho­dach. – Prze­pra­szam za za­mie­sza­nie z Luną. No i za gar­ni­tur. Je­stem tro­chę za­ku­rzona i… – W jej oczach zo­ba­czy­łem szczerą skru­chę.

– Ni­czym się nie przej­muj, Ma­ri­bel – wy­mru­cza­łem ni­sko, czym zwró­ci­łem jej uwagę.

– Nie po­wie… – Od­pu­ściła w pół słowa i od­wró­ciła głowę, wy­raź­nie strze­la­jąc fo­cha, jak­bym po­peł­nił ja­kąś zbrod­nię, że zwró­ci­łem się do niej po imie­niu.

Ma­ri­bel oka­zała się nie tylko urze­ka­jąca i za­dziorna, lecz także uro­czo hu­mo­rza­sta.

Chry­ste! Uro­czo hu­mo­rza­sta? Co się ze mną dzieje?

Zo­sta­wi­łem go­ścia wraz z mamą w sa­lo­nie, a sam ru­szy­łem do ga­bi­netu.

Ja­kiś czas póź­niej zaj­rzała do mnie go­spo­sia Pi­lar, nio­sąc w rę­kach nie­wielką por­cję gę­stej zupy. Pora była późna, ale go­spo­sia do­sko­nale wie­działa, że nie za­snę głodny. Jak tylko po­sta­wiła ta­lerz na biurku, za­mkną­łem klapę lap­topa i się­gną­łem po łyżkę.

– Prze­pyszne – przy­zna­łem, spró­bo­waw­szy po­siłku. – Dzię­kuję. By­łem głodny jak wilk.

– Na zdro­wie, chłop­cze.

Pi­lar nie ru­szyła się z miej­sca, więc pod­nio­słem na nią wzrok. Za­uwa­ży­łem w niej to samo pod­eks­cy­to­wa­nie, co wcze­śniej w oczach mamy.

– Berta opa­trzyła kostkę Ma­ri­bel i usztyw­niła staw ban­da­żem ela­stycz­nym. Po­noć to tylko lek­kie skrę­ce­nie, więc to jej wie­czorne bie­ga­nie na szczę­ście nie skoń­czyło się naj­go­rzej. A co do zdar­tych ko­lan i dłoni, to oczy­ściła rany, czymś je po­sma­ro­wała i też owi­nęła ban­da­żem.

– I mó­wisz mi to, bo…? – za­py­ta­łem z unie­sio­nymi brwiami.

– Bo na pewno się mar­twisz. Znam cię, od­kąd za­czą­łeś uży­wać noc­nika, więc wiem, że lu­bisz zgry­wać twar­dziela. Ale ja i tak wszystko wi­dzę – zri­po­sto­wała twardo, po czym wy­szła, za­nim zdą­ży­łem od­po­wie­dzieć.

– Co za upier­dliwa baba. – Ro­ze­śmia­łem się pod no­sem.

Po po­siłku od­go­ni­łem na­trętne my­śli, które co chwila po­wra­cały do py­ska­tej blon­dynki, i za­ją­łem się pracą.

Maribel

Po­ra­nek przy­wi­tał mnie lek­kim bó­lem głowy, choć bo­lały mnie też inne czę­ści ciała. Zwłasz­cza kostka. Mimo że nie była po­waż­nie skrę­cona, to i tak czu­łam w niej lekki dys­kom­fort, co przy­po­mi­nało mi o wczo­raj­szym upadku i ca­łym tym gro­te­sko­wym zbiegu oko­licz­no­ści.

Ze­ga­rek na szafce noc­nej wska­zy­wał kilka mi­nut po dzie­wią­tej. Po­roz­cią­ga­łam za­stane mię­śnie, które po mor­der­czym biegu wy­raź­nie da­wały o so­bie znać, i ro­zej­rza­łam się po po­koju. Nic się ­tu nie zmie­niło przez ostat­nie lata, kiedy to prze­by­wa­łam w domu ­ro­dzin­nym kil­ka­na­ście dni w roku.

Dzięki temu za każ­dym ra­zem, gdy przy­jeż­dża­łam, wspo­mnie­nia bez­tro­skich mło­dzień­czych lat wra­cały, roz­grze­wa­jąc moje stę­sk­nione serce.

Więk­szą część nocy prze­wra­ca­łam się z boku na bok, nie mo­gąc za­snąć, ale też nie­ustan­nie czu­jąc nie­wy­tłu­ma­czalne pod­eks­cy­to­wa­nie po spo­tka­niu Tor­resa. Było w nim coś su­ro­wego, a jed­no­cze­śnie po­twor­nie ape­tycz­nego. Ema­no­wała z niego nie­wi­dzialna pier­wotna siła, a twarde mię­śnie, które wy­czu­łam pod ide­al­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rem, wska­zy­wały, że – jak słusz­nie wcze­śniej ­po­dej­rze­wa­łam – po­waż­nie pod­cho­dzi do utrzy­my­wa­nia ciała w do­sko­na­łej kon­dy­cji.

I po­my­śleć, że taki przy­stoj­niak ukry­wał się w ogrom­nej po­sia­dło­ści za wy­so­kimi mu­rami nie­da­leko mo­jego domu ro­dzin­nego. Oczy­wi­ście oprócz ład­nego opa­ko­wa­nia i tych znie­wa­la­jąco nie­bie­skich oczu był okrop­nym bu­cem, a do­dat­kowo jego cho­ler­nie iry­tu­jąca pew­ność sie­bie wy­raź­nie do­mi­no­wała nad osza­ła­mia­ją­cym wy­glą­dem.

Na bank był ko­bie­cia­rzem. Z ta­kim wy­glą­dem grze­chem by­łoby nie ko­rzy­stać z uro­ków ka­wa­ler­skiego ży­cia.

Ale za­raz… Może w tej no­wo­cze­snej re­zy­den­cji kryła się jego żona lub na­rze­czona? Pani Tor­res nic o tym nie wspo­mi­nała, ale w su­mie też nie py­ta­łam, więc wszystko moż­liwe. Nie­ważne. I tak mnie to nie ob­cho­dzi.

Mia­łam spre­cy­zo­wane plany na przy­szłość. Cza­sami zda­rzały mi się chwile sza­leń­stwa, ale za­zwy­czaj wszyst­kiemu winna była moja przy­ja­ciółka Diana. To ona wpę­dzała mnie w ta­ra­paty albo wy­cią­gała na im­prezy, pod­czas gdy ja by­łam gło­sem roz­sądku. Do­peł­nia­ły­śmy się ide­al­nie i chyba tylko dzięki temu skoń­czy­ły­śmy stu­dia z bar­dzo do­brymi wy­ni­kami, nie ro­biąc więk­szych głu­pot w ciągu ostat­nich kilku lat miesz­ka­nia w Bar­ce­lo­nie.

Ro­dzi­ców za­sta­łam w kuchni. Mama stała przy oknie, za­wzię­cie mie­sza­jąc coś w mi­sce. Tata sie­dział przy stole z ga­zetą w ręku i po­pi­jał czarną jak smoła kawę.

Do ide­al­nego ob­razka ro­dziny bra­ko­wało tylko mo­jego brata bliź­niaka Ro­berta, który po tym, jak wy­je­chał do Ma­drytu na stu­dia, rzadko od­wie­dzał ro­dzi­ców. Po­dob­nie jak ja pra­co­wał w cza­sie stu­diów, a od­kąd zna­lazł swoją drugą po­łówkę i się za­rę­czył, czasu miał jesz­cze mniej. Pla­no­wał przy­je­chać do Mont­blanc z Eleną za ty­dzień, więc już się cie­szy­łam na to spo­tka­nie. Mie­li­śmy sporo do nad­ro­bie­nia.

Pod­czas śnia­da­nia spo­dzie­wa­łam się wy­peł­nio­nej pre­ten­sjami kon­struk­tyw­nej po­ga­danki. Kiedy wró­ci­łam wczo­raj do domu, a w za­sa­dzie kiedy Mar­tin przy­niósł mnie na rę­kach, uspo­ko­iłam ich tylko, że ze mną wszystko okej, i za­mknę­łam za sobą drzwi sy­pialni, zbyt pad­nięta na prze­słu­cha­nie. Za­trzy­ma­łam się przy Lu­nie, która roz­ło­żona w swoim le­go­wi­sku ci­cho po­chra­py­wała, i po­gła­ska­łam ją za uchem.

– Cześć – rzu­ci­łam luźno.

At­mos­fera była tak gę­sta, że można ją było ciąć no­żem. Wszystko wska­zy­wało na to, że ro­dzice za­raz roz­kręcą kon­kretną aferę. Kiedy usia­dłam, tato gniew­nie na mnie spoj­rzał, po czym po­wol­nym ru­chem ścią­gnął oku­lary, zło­żył ga­zetę na pół i splótł palce dłoni, cały czas prze­ni­kli­wie mi się przy­glą­da­jąc.

Cze­kała nas roz­mowa. Ja będę zmu­szona zdać re­la­cję z wczo­raj, a oni za­pewne przy­go­to­wali się już do wy­gło­sze­nia gadki wy­cho­waw­czej o braku od­po­wie­dzial­no­ści i ry­zyku, ja­kie wy­ni­kało z bie­ga­nia w sa­mot­no­ści po od­lu­dziu.

– No więc słu­cham, młoda damo… Co się wczo­raj do­kład­nie wy­da­rzyło?

Ode­tchnę­łam głę­boko, a na­stęp­nie opo­wie­dzia­łam o nie­for­tun­nym biegu, z pre­me­dy­ta­cją po­mi­ja­jąc kilka szcze­gó­łów.

W mię­dzy­cza­sie mama wsta­wiła frit­tatę na pal­nik i usia­dła obok, by po­słu­chać opo­wie­ści.

– Jak więc wi­dzi­cie, nic ta­kiego się nie stało. – Roz­ło­ży­łam sze­roko ręce, co spra­wiło, że oboje zwró­cili uwagę na dło­nie owi­nięte ban­da­żem.

– Do­brze, że Mar­tin przy­wiózł z sa­mego rana ma­ści na te rany. Nie mam nic od­po­wied­niego w do­mo­wej ap­teczce, zwłasz­cza ta­kiego na re­ceptę.

– Był tu­taj?

– Tak. Ja­kąś go­dzinę temu.

– Nie ro­zu­miem – szep­nę­łam zdez­o­rien­to­wana.

– Przy­niósł tylko torbę z le­kar­stwami i po­wie­dział, że to dla cie­bie. Po­noć pan Tor­res wy­dał po­le­ce­nie, żeby do­star­czył ci nie­zbędne leki prze­pi­sane przez le­ka­rza. Są tam ma­ści, ta­bletki prze­ciw­bó­lowe i okłady na kostkę. – Mama zmru­żyła lekko oczy, nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku.

– Okej – przy­tak­nę­łam nie­pew­nie.

Tata z za­ło­żo­nymi na klatce rę­kami przy­glą­dał mi się tak in­ten­syw­nie, jakby pró­bo­wał czy­tać w mo­ich my­ślach. Pra­co­wał w li­ceum jako na­uczy­ciel ma­te­ma­tyki, więc po­tra­fił z po­wo­dze­niem roz­pra­co­wy­wać za­cho­wa­nia mło­dych lu­dzi w kilka se­kund i zmu­szać ich do mó­wie­nia.

– Ma­ri­bel, je­steś do­ro­sła i nie mamy prawa ci ni­czego za­bra­niać, ale cho­ler­nie się o cie­bie mar­twi­li­śmy. Nie dość, że wy­szłaś z domu po zmroku, to jesz­cze nie za­bra­łaś ko­mórki. Czy ty zda­jesz so­bie sprawę z tego, co prze­ży­wa­li­śmy, gdy nie wra­ca­łaś? Szu­ka­łem cię, Ma­ri­bel. A jak się oka­zało, wy­jąt­kowo po­bie­głaś w prze­ciwną stronę niż zwy­kle. Co ci strze­liło do głowy?! – Po groź­nej mi­nie można było po­znać, że po­rząd­nie się wku­rzył.

Już dawno nie wi­dzia­łam go w po­dob­nym sta­nie. Nie­stety ro­dzice mieli tro­chę ra­cji. Za­cho­wa­łam się nie­od­po­wie­dzial­nie i mo­gło mnie spo­tkać coś dużo gor­szego. Sama nie wiem, jak by się to skoń­czyło, gdyby na dro­dze nie po­ja­wił się Tor­res.

Czy do­sta­ła­bym się do domu o wła­snych si­łach? Ra­czej nie…

– Prze­pra­szam. Ma­cie ra­cję. Słabo to wczo­raj wy­szło. Ale wszystko do­brze się skoń­czyło, prawda? – Prze­ska­ki­wa­łam skru­szo­nym wzro­kiem mię­dzy ro­dzi­cami.

– Tak, ale na­wet nie myśl, że ta sy­tu­acja się po­wtó­rzy. Bie­ga­nie po zmroku od­pada, a w po­je­dynkę to już w ogóle.

– Ale o czym ty mó­wisz? Prze­cież opu­chli­zna zej­dzie za kilka dni, może ty­dzień, i będę mo­gła…

– Nie ma mowy. Ta oko­lica nie jest już tak bez­pieczna, jak kilka lat temu. Kręcą się tu różni lu­dzie. Nie zda­jesz so­bie sprawy z nie­bez­pie­czeń­stwa, więc do­póki nie masz z kim bie­gać, to sie­dzisz na tyłku. Ko­niec roz­mowy. – Tata zgar­nął ze stołu ku­bek z kawą i zo­sta­wił nas same w kuchni.

Mama na­wet nie pró­bo­wała ukryć ra­do­ści z faktu, że to oj­ciec od­gry­wał pod­czas roz­mowy rolę złego po­li­cjanta. Za­zwy­czaj to ona wy­zna­czała twarde gra­nice.

– Ma­muś, o co tu cho­dzi? Mam coś na kształt szla­banu? Na­prawdę? – za­py­ta­łam za­sko­czona.

Mama po­ki­wała de­li­kat­nie głową, po czym po­de­szła do ku­chenki, żeby spraw­dzić, co z moim śnia­da­niem.

– Na to wy­gląda, cór­ciu. Ba­łam się o cie­bie. Pró­bo­wa­łam się do cie­bie do­dzwo­nić, ale oka­zało się, że te­le­fon zo­sta­wi­łaś w domu. Dwie go­dziny po twoim wyj­ściu tata po­szedł cię szu­kać. Gdy wró­cił i stwier­dził, że ni­g­dzie cię nie ma, na­prawdę my­śla­łam, że coś ci się stało.

– Ro­zu­miem.

Choć wie­dzia­łam, że odro­binę prze­sa­dzili z re­ak­cją, w końcu nie mia­łam już szes­na­stu lat, to i tak by­łam w sta­nie zro­zu­mieć, że z ich per­spek­tywy ta sy­tu­acja nie wy­glą­dała naj­le­piej.

Wi­siel­czy na­strój w nie­wiel­kim stop­niu ra­to­wało cia­sto po­ma­rań­czowe, które zgrab­nie uło­żone na ta­le­rzyku, pach­niało wręcz nie­ziem­sko. Nie za­mie­rza­łam so­bie od­ma­wiać tej chwili przy­jem­no­ści.

Maribel

– Mamo, wu­jek był bar­dzo ta­jem­ni­czy pod­czas roz­mowy. Stało się coś? Może coś w re­stau­ra­cji?

– Do­my­ślam się, ale zo­sta­wię to dla sie­bie…

– Je­ste­ście go­towe? – Tato wkro­czył do sa­lonu, pod­rzu­ca­jąc w dłoni klu­czyki do sa­mo­chodu.

– Tak – od­par­ły­śmy w tym sa­mym cza­sie.

Z po­mocą taty do­tar­łam do auta. Ob­cią­ża­nie kostki od­pa­dało, je­śli chcia­łam szybko wró­cić do peł­nej spraw­no­ści. We­wnętrzną stronę dłoni i ko­lana sma­ro­wa­łam ma­ścią, którą przy­wiózł mi Mar­tin, i dzięki niej za­dra­pa­nia po­woli się go­iły. A w każ­dym ra­zie na tyle szybko, że bez pro­blemu trzy­ma­łam już łyżkę lub wi­de­lec i nie by­łam zmu­szona pro­sić ro­dzi­ców, aby mnie kar­mili, tak jak dwa­dzie­ścia lat temu.

W dro­dze do wujka roz­my­śla­łam o na­szej po­po­łu­dnio­wej roz­mo­wie. Za­dzwo­nił do mnie kilka go­dzin temu, by upew­nić się, że przy­jadę. Jesz­cze ni­gdy nie sły­sza­łam w jego gło­sie ta­kiej po­wagi i de­ter­mi­na­cji.

Czu­łam, że ta ko­la­cja to tylko pre­tekst.

Tylko do czego?

Nic nie przy­cho­dziło mi do głowy.

Wu­jo­stwo wspól­nie pro­wa­dziło do­brze pro­spe­ru­jącą re­stau­ra­cję w cen­trum Mont­blanc, gdzie na sto­lik cze­kało się kilka dni, więc ­in­te­resy szły im bar­dzo do­brze. Gdy by­łam młod­sza, czę­sto prze­sia­dy­wa­łam w re­stau­ra­cji po szkole. Jej drzwi za­wsze były dla mnie otwarte, ale jak tylko wy­je­cha­łam na stu­dia, nasz kon­takt lekko przy­gasł.

Cie­szy­łam się na spo­tka­nie, mimo że nie opusz­czało mnie silne prze­czu­cie, że ta ko­la­cja to ja­kaś ustawka i już nie­długo prze­ko­nam się, jaki jest jej praw­dziwy po­wód.

***

Wu­jo­stwo miesz­kało w ład­nie urzą­dzo­nym, kli­ma­tycz­nym domu z mi­strzow­sko za­go­spo­da­ro­wa­nym ogro­dem oraz nie­du­żym ba­se­nem, umiej­sco­wio­nym tuż obok zej­ścia z ta­rasu na ty­łach bu­dynku.

Po­pchnę­łam drzwi sa­mo­chodu, ale na­wet nie zdą­ży­łam po­sta­wić stóp na ka­mie­ni­stym pod­jeź­dzie, po­nie­waż po­ja­wił się przede mną wu­jek.

– Cześć, kru­szynko – rzu­cił uśmiech­nięty od ucha do ucha. – Wiem, że mia­łaś drobny wy­pa­dek, więc z przy­jem­no­ścią prze­trans­por­tuję cię na ta­ras.

– Cześć. Dzięki, wujku. – Za­rzu­ci­łam mu ręce na kark, a on zgrab­nie pod­niósł mnie i wziął na ręce.

Tę­sk­ni­łam za wu­jo­stwem. Po wy­jeź­dzie na stu­dia nie dzwo­ni­łam do nich zbyt czę­sto. Jak grom z ja­snego nieba do­pa­dły mnie przy­tła­cza­jące wy­rzuty su­mie­nia. Nie mieli dzieci. Trak­to­wali mnie jak córkę, a ja po pro­stu ich ola­łam, zaj­mu­jąc się swoim ży­ciem.

– Ma­ri­bel. – Cio­cia Se­lena po­de­szła, jak tylko za­ję­łam miej­sce na ka­na­pie.

– Cześć, cio­ciu. – Przy­tu­li­łam ją mocno.

– Ale się stę­sk­ni­łam, żab­ciu. – Cmok­nęła mnie w po­li­czek. – Wy­glą­dasz ślicz­nie, choć chyba tro­chę schu­dłaś, co? – Omio­tła mnie uważ­nym spoj­rze­niem.

Od za­wsze uzna­wała mnie za nie­jadka, choć wcale tak nie było. Ja­dłam, i to sporo, ale dzięki bie­ga­niu i wy­pa­dom na si­łow­nię nie mia­łam pro­blemu z wagą.

– Chyba ra­czej przy­ty­łam – mruk­nę­łam pod no­sem.

– Głu­poty ga­dasz. – Mach­nęła ręką, zby­wa­jąc śmie­chem moje słowa. – Po­ja­wił się już ja­kiś nowy Ro­meo?

– Ostatni nie­udany pro­to­typ Ro­mea na­dal od­bija mi się czkawką, więc ak­tu­al­nie cie­szę się sta­nem wol­nym i nie pla­nuję tego szybko zmie­niać.

– Ach tak? – rzu­ciła z sza­tań­skim uśmiesz­kiem.

– Cio­ciu, czyż­byś wie­działa coś, o czym ja nie wiem? – Przy­glą­da­łam się z za­in­te­re­so­wa­niem roz­pro­mie­nio­nej ko­bie­cie, po­nie­waż za­cie­ka­wił mnie błysk w jej oczach.

– No co ty! – Osten­ta­cyj­nym ru­chem wy­ko­nała gest sznu­ro­wa­nia ust. – Mil­czę jak grób.

– Na­wet nie chcę wie­dzieć, o co ci cho­dzi. – Po­krę­ci­łam głową, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, jak mo­głam żyć bez wu­jo­stwa przez tyle mie­sięcy.

Cio­cia miała nie­zwy­kle po­zy­tywne uspo­so­bie­nie. Trosz­czyła się o wszyst­kich do­okoła i na pewno by­łaby świetną matką. A jed­nak nie mieli dzieci. Ni­gdy nie do­py­ty­wa­łam, co było tego przy­czyną, ale wie­dzia­łam, że pró­bo­wali, a każdy ko­lejny raz koń­czący się nie­po­wo­dze­niem ła­mał im obojgu serca. W końcu się pod­dali i sku­pili na roz­krę­ca­niu ro­dzin­nej re­stau­ra­cji.

Pod­czas ko­la­cji nie obyło się bez pod­tek­stów, szcze­gól­nie ze strony cioci, więc naj­wy­raź­niej sły­szała o moim ma­łym wy­padku pod­czas bie­ga­nia. Co ja­kiś czas, niby przy­pad­kowo, rzu­cała na­zwi­skiem Tor­res. I by­naj­mniej nie cho­dziło o pa­nią Tor­res i jej męża, któ­rych ko­ja­rzy­łam z dzie­ciń­stwa.

Po de­se­rze do­sta­łam się z po­mocą cioci do ła­zienki, a gdy z niej wy­szłam, ko­bieta już na mnie cze­kała, za­cie­ra­jąc dło­nie z sza­tań­skim uśmie­chem. Po­cią­gnęła mnie w stronę kuchni, a w za­sa­dzie to za­pro­wa­dziła. Wspie­ra­łam się na niej, pod­ska­ku­jąc na zdro­wej no­dze.

– Do­bra, to te­raz bez świad­ków: ga­daj, co o nim my­ślisz. – Skrzy­żo­wała ra­miona na piersi i ga­piła się na mnie z wy­raź­nym pod­eks­cy­to­wa­niem.

– Ale że o kim?

– Żab­ciu, nie baw się ze mną w kotka i myszkę, tylko opo­wia­daj wszystko jak na spo­wie­dzi. Co my­ślisz o San­ti­nie? Ja­kie zro­bił na to­bie wra­że­nie? Coś za­iskrzyło?

– Zwa­rio­wa­łaś? Cio­ciu, zde­cy­do­wa­nie prze­sa­dzi­łaś z wi­nem. Co ci się uro­iło w tej pięk­nej główce? Wi­dzia­łam go tylko przez mo­ment. Za­mie­ni­li­śmy do­słow­nie kilka zdań, ale…

– Nie są­dzę, bym coś so­bie uro­iła. – Ostat­nie słowo wypo­wie­działa tak, jakby chciała mnie spa­pu­go­wać, ale śred­nio jej to ­wy­szło. – Wręcz je­stem pewna, że coś krę­cisz. No mówże, ko­bieto!

– O matko! – jęk­nę­łam bez­rad­nie. Wie­dzia­łam, że ta cza­row­nica nie da mi spo­koju, póki nie na­kar­mię jej cie­kaw­skiej na­tury ja­ki­miś pi­kant­nymi szcze­gó­łami. – Co ci mam po­wie­dzieć? Że jest za­bój­czo przy­stojny? Że ema­nuje czymś su­ro­wym, nie­osią­gal­nym i po­cią­ga­ją­cym? A może chcesz wie­dzieć, że jego oczy mają naj­bar­dziej znie­wa­la­jący od­cień błę­kitu? Albo że jego zmy­słowo wy­kro­jone wargi na pewno po­tra­fią bo­sko ca­ło­wać?

Za­sło­ni­łam usta dło­nią, za­sko­czona jak dia­bli, że ciotka nie­spe­cjal­nie się na­wet wy­si­liła, a już wy­cią­gnęła ze mnie skry­wane głę­boko w pod­świa­do­mo­ści my­śli o Tor­re­sie, któ­rymi nie za­mie­rza­łam się z ni­kim dzie­lić, a już na pewno nie z cio­cią, do ja­snej cho­lery!

– No nie­źle – od­parła ro­ze­śmiana. – Tego się nie spo­dzie­wa­łam, ale w su­mie wcale ci się, dziecko, nie dzi­wię. Jest nie­zwy­kle przy­stojny. Cie­kawa je­stem, czy za­snął spo­koj­nie po spo­tka­niu z tobą – szep­nęła jakby do sie­bie.

– Osza­la­łaś kom­plet­nie – zri­po­sto­wa­łam ostro. – Nic mię­dzy nami nie bę­dzie! Po­cho­dzimy z dwóch róż­nych świa­tów! Różni nas w za­sa­dzie wszystko! Na­wet nie chcę my­śleć o nim w tych ka­te­go­riach, więc mnie w nic nie wkrę­caj. Już wię­cej się z nim nie spo­tkam.

– Nie by­ła­bym tego taka pewna. Ko­niecz­nie mu­szę się skon­tak­to­wać z Blancą. Cie­kawa je­stem, co…

– Cio­ciu, daj już spo­kój. Je­stem ak­tu­al­nie zmę­czona związ­kami, nie­wier­nymi fa­ce­tami i kom­pli­ka­cjami, które są zwią­zane z uczu­ciami. Jesz­cze nie od­cho­ro­wa­łam do końca tego ostat­niego przy­głupa i wo­la­ła­bym nie my­śleć o na­stęp­nym. Po­móż mi do­stać się na ta­ras. Czuję się nie­pew­nie w twoim to­wa­rzy­stwie – po­pro­si­łam sta­now­czo, mru­żąc groź­nie oczy. – Po­tra­fisz wy­cią­gnąć z czło­wieka naj­bar­dziej skry­wane se­krety. To nie skoń­czy się do­brze.

– Chodź, żab­ciu. – Ase­ku­ro­wała mnie w po­wrot­nej dro­dze. – Pa­mię­taj, że ni­gdy nie wia­domo, co przy­nie­sie ży­cie. I nie wierz we wszystko, co o nim usły­szysz. Lu­dzie ga­dają głu­poty, a to na­prawdę do­bry czło­wiek. Uwierz mi, bar­dzo ła­two prze­ga­pić coś waż­nego, gdy za­ślepi nas prze­szłość.

Spoj­rza­łam na nią, kom­plet­nie nie ro­zu­mie­jąc, dla­czego mówi do mnie w ten spo­sób.

Czyżby o czymś wie­działa?

Za­gadka po czę­ści roz­wią­zała się pół go­dziny póź­niej.

Maribel

Ga­pi­łam się na wujka Car­losa wstrzą­śnięta, a jed­no­cze­śnie zmie­szana. Po­woli do­cie­rał do mnie sens jego słów.

– To jest… Czy… – za­czę­łam nie­pew­nie, nie bar­dzo wie­dząc, co po­wie­dzieć.

Przy stole za­pa­dła ci­sza.

Po jego dłu­gim prze­mó­wie­niu wszyst­kim spek­ta­ku­lar­nie opa­dły szczęki, oczy­wi­ście nie li­cząc cioci Se­leny. To ona wraz z mę­żem pod­jęli ab­sur­dalną de­cy­zję, by wpleść mnie w swój nie­wia­ry­god­nie sza­lony plan.

– To zna­czy je­stem w szoku i nie bar­dzo wiem, jak za­re­ago­wać, ale…

– Kru­szynko, wiem, że to dla cie­bie spore za­sko­cze­nie – wtrą­cił wu­jek – ale je­steś je­dyną osobą, która mo­głaby sta­nąć na czele La Tierry. Ufamy ci. Ko­chamy cię jak wła­sną córkę. By­li­by­śmy spo­kojni o re­stau­ra­cję, od­da­jąc ją w twoje ręce. Wiem do­sko­nale, że kształ­ci­łaś się w in­nym kie­runku i ko­chasz ogrody, pro­jek­to­wa­nie… ale mam szczerą na­dzieję, że cho­ciaż spró­bu­jesz.

– Tylko że to jest to­tal­nie bez sensu. Nie znam się na pro­wa­dze­niu re­stau­ra­cji. W za­sa­dzie to nie mam o tym zie­lo­nego po­ję­cia – wy­du­si­łam roz­trzę­sio­nym gło­sem.

Oni uwa­żali ten po­mysł za lo­giczny i naj­lep­szy z moż­li­wych, pod­czas gdy ja w tej chwili po­czu­łam się tak, jakby mnie ktoś przy­szpi­lił do muru i ka­zał zde­cy­do­wać, czym się będę zaj­mo­wać przez ko­lejne trzy­dzie­ści lat. Za­sko­czyli mnie. Im wy­da­wało się, że to ge­nialne wyj­ście, a ja uwa­ża­łam, że jest skraj­nie głu­pie. Na­wet nie po­tra­fi­łam zna­leźć od­po­wied­nich słów, żeby im od­mó­wić, a jed­no­cze­śnie nie zra­nić ich uczuć.

– Nie ro­zu­miem… Dla­czego ja? – za­py­ta­łam po chwili ci­szy.

– Ma­ri­bel, prze­cież to oczy­wi­ste. – Cio­cia po­gła­skała uspo­ka­ja­jąco moją dłoń. – Je­steś dla nas jak córka. Kto inny miałby odzie­dzi­czyć po nas re­stau­ra­cję, je­śli nie na­sze dziecko? Do­brze wiesz, że twój brat jest zbyt na­rwany i ab­so­lut­nie się do tego nie na­daje, a ty je­steś wręcz ide­alna. Mamy już swoje lata. Je­ste­śmy zmę­czeni i chcemy wresz­cie od­po­cząć. Ni­gdy nie wia­domo, ile zo­stało do końca, a ma­rzymy, żeby wresz­cie zo­ba­czyć coś wię­cej niż Eu­ropę. Mamy tro­chę oszczęd­no­ści. Pla­nu­jemy wy­je­chać, ode­tchnąć, po­znać no­wych lu­dzi, prze­żyć coś wię­cej, a nie tylko pra­co­wać…

– No to może po­my­śli­cie o sprze­daży re­stau­ra­cji? – za­su­ge­ro­wa­łam nie­śmiało.

Gdy Car­los to usły­szał, ude­rzył pię­ścią w stół, po czym wstał i znik­nął we­wnątrz domu, na­wet nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Se­lena tylko wzru­szyła ra­mio­nami i pa­trzyła na mnie za­smu­cona.

– Cio­ciu, nie mia­łam na my­śli nic złego. Wiem, że re­stau­ra­cja to całe wa­sze ży­cie. Ale może warto się jed­nak nad tym za­sta­no­wić? Mie­li­by­ście wię­cej pie­nię­dzy na po­dróże i spo­kojne ży­cie. Nie mu­sie­li­by­ście się przej­mo­wać przy­szło­ścią.

– Ma­ri­bel, nie po to ha­ro­wa­li­śmy przez ostat­nie czter­dzie­ści lat dzień w dzień, żeby te­raz od­dać na­szą re­stau­ra­cję ko­muś ob­cemu. To całe na­sze ży­cie. Spę­dza­li­śmy tam każdy week­end, święta… pra­co­wa­li­śmy dniami i no­cami. My­ślisz, że wa­lizka go­tówki wy­star­czy? Je­ste­śmy zwią­zani z tym miej­scem i ni­gdy na­wet przez myśl mi nie prze­szło, żeby je sprze­dać, choć po­ja­wiali się kupcy i ku­sili nas świet­nymi ofer­tami. Zresztą te­raz też są… – do­dała ci­szej, jakby nie chciała, że­bym to usły­szała.

– Ro­zu­miem. – Prze­nio­słam wzrok na ro­dzi­ców. Od po­czątku roz­mowy mil­czeli jak za­klęci. – Co o tym my­śli­cie?

– To twoje ży­cie, có­reczko. Sama mu­sisz pod­jąć de­cy­zję – od­parł tata, po­cie­ra­jąc za­rost. – Nikt nie zrobi tego za cie­bie.

– Car­los nie wspo­mniał jesz­cze o te­sta­men­cie – wtrą­ciła cio­cia. Coś mi pod­po­wia­dało, że za­raz usły­szę ko­lejną świetną wia­do­mość. – Re­stau­ra­cja i tak bę­dzie twoja, je­śli jed­nego z nas za­brak­nie.

– No to nie­źle… – wes­tchnę­łam oszo­ło­miona, się­ga­jąc po kie­li­szek wina.

Mu­sia­łam ukoić nerwy i my­śli, które cha­otycz­nie, bez naj­mniej­szego sensu krą­żyły mi po gło­wie, ale za cho­lerę nie po­tra­fi­łam się sku­pić. Tego było za dużo, na­wet jak dla mnie. I to na je­den wie­czór.

Gdy opróż­ni­łam kie­li­szek, tata o nic na­wet nie spy­tał, tylko na­peł­nił go po­now­nie. W przy­tła­cza­ją­cej ci­szy każdy za­to­pił się we wła­snych my­ślach.

Wpa­try­wa­łam się w ład­nie oświe­tlony ogród oraz ta­flę mie­nią­cej się wody w ba­se­nie.

Ogrody…

To wła­śnie ko­cha­łam. Od za­wsze ma­rzy­łam o tym, żeby je two­rzyć od pod­staw albo zmie­niać w per­fek­cyj­nie za­pro­jek­to­wane miej­sca, w któ­rych można od­na­leźć spo­kój. Pra­gnę­łam da­wać lu­dziom na­miastkę szczę­ścia, two­rząc wy­jąt­kowe prze­strze­nie.

Wszystko mia­łam za­pla­no­wane. Co prawda kilka razy prze­ko­na­łam się już na wła­snej skó­rze, że plany mają się ni­jak do praw­dzi­wego ży­cia i nie­spo­dzia­nek, ja­kie szy­ko­wał dla nas los, ale i tak na­iw­nie wie­rzy­łam, że by­łam co­raz bli­żej speł­nie­nia swo­jego ma­rze­nia z dzie­ciń­stwa.

Kie­dyś lu­bi­łam prze­by­wać w re­stau­ra­cji wu­jo­stwa. Pod­glą­dać ku­cha­rzy, kel­nerki, bar­ma­nów. Czu­łam się czę­ścią cze­goś waż­nego. Uwiel­bia­łam pa­trzeć na klien­tów re­stau­ra­cji, któ­rzy przy dźwię­kach po­mru­ków i wes­tchnień kon­tem­plo­wali po­siłki, a póź­niej chwa­lili ku­cha­rza i ob­sługę.

Było w tym coś ma­gicz­nego, a jed­nak to wciąż były tylko mło­dzień­cze ma­rze­nia o pro­wa­dze­niu re­stau­ra­cji, ser­wo­wa­niu wy­kwint­nych dań i dba­niu o za­łogę czy klien­tów.

Mia­łam wiele cu­dow­nych wspo­mnień zwią­za­nych z tam­tym okre­sem, ale za­sta­na­wia­łam się, czy to wy­star­czy, by rzu­cić się na głę­boką wodę.

Pro­po­zy­cja wujka na­mie­szała w moim po­ukła­da­nym świe­cie. Jego słowa przy­po­mniały mi o chwi­lach spę­dzo­nych w re­stau­ra­cji, do któ­rej bie­głam co­dzien­nie po szkole, żeby coś zjeść i po­sie­dzieć z nim w biu­rze, gdzie pra­co­wał. Tamte czasy już dawno mi­nęły, ale no­stal­gia w sercu zo­stała, a te­raz te uczu­cia roz­bu­dziły się na nowo.

– Prze­pra­szam, kru­szynko. – Nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wił się przy mnie, uklęk­nął na jedno ko­lano i uści­snął moją dłoń. Był wy­so­kim fa­ce­tem, więc te­raz mie­li­śmy wzrok na tej sa­mej wy­so­ko­ści. – Ro­zu­miem, że to nie­ocze­ki­wane, ale czuję, że od­naj­dziesz się w re­stau­ra­cji. Wie­rzę z ca­łego serca, że bę­dziesz tam szczę­śliwa. Gdy by­łaś młod­sza, cią­gle w niej prze­sia­dy­wa­łaś. Już wtedy wie­dzia­łem, że bę­dziesz moją na­stęp­czy­nią. Masz w so­bie pa­sję i ener­gię, które po­mogą ci pro­wa­dzić to miej­sce, a cał­kiem praw­do­po­dobne, że pod two­imi rzą­dami bę­dzie ona pro­spe­ro­wać jesz­cze le­piej. By­ła­byś ide­alną sze­fową. Pra­cow­nicy cię po­ko­chają.

– Wujku, mam kon­kretne plany na przy­szłość. I to znacz­nie od­bie­ga­jące od pro­wa­dze­nia re­stau­ra­cji. Nie je­stem prze­ko­nana, czy dam so­bie radę. Ra­czej nie na­leżę do osób prze­bo­jo­wych, krzy­kli­wych i wy­ma­ga­ją­cych, a re­stau­ra­cja wła­śnie ta­kiego szefa po­trze­buje. Chyba nie po­tra­fię rzą­dzić ani utrzy­my­wać dys­cy­pliny…

– Po­tra­fisz, tylko ni­gdy nie czu­łaś pre­sji, by od­kryć w so­bie te ce­chy, a te­raz masz ku temu ide­alną oka­zję. Znam cię od uro­dze­nia i wiem, że bę­dziesz ide­alną, wy­ma­ga­jącą i sta­now­czą sze­fową. Zresztą na po­czątku bę­dziemy z tobą. Wpro­wa­dzimy cię do re­stau­ra­cji. Wszystko po­ka­żemy. Nie bę­dziesz sama. Mamy świet­nych pra­cow­ni­ków. Są prze­szko­leni i na pewno będą cię wspie­rać. Od nie­dawna pro­wa­dzimy też knajpę w Reus.

– Chyba żar­tu­jesz – szep­nę­łam jesz­cze bar­dziej oszo­ło­miona. – A kiedy to się stało? Dla­czego ja o ni­czym nie wiem?

– Rzadko ostat­nio dzwo­ni­łaś, przy­jeż­dża­łaś…

– Wiem, prze­pra­szam. By­łam przy­tło­czona stu­diami i pracą w cu­kierni. Ale obie­cuję, że to się zmieni. Je­ste­ście dla mnie bar­dzo ważni i wy­na­gro­dzę wam to…

– Mo­żesz to zro­bić na­wet te­raz. Zgódź się, pro­szę. – Zro­bił minę szcze­niaka, czym mnie kom­plet­nie roz­czu­lił.

– No, wi­dzisz. Nie na­daję się na sze­fową. Spoj­rza­łeś na mnie w ten spo­sób i już je­stem go­towa się zgo­dzić. Nie dam so­bie rady – jęk­nę­łam, za­kry­wa­jąc twarz rę­koma.

– Po­mo­żemy ci, kru­szynko. Wię­cej wiary w sie­bie.

Mia­łam mę­tlik w gło­wie.

– Czuję, że to się źle skoń­czy. Na­prawdę. Nie je­ste­ście przy­pad­kiem pod wpły­wem ja­kichś środ­ków odu­rza­ją­cych? Nie mogę uwie­rzyć, że chce­cie od­dać re­stau­ra­cję sio­strze­nicy, która ma tyle wspól­nego z za­rzą­dza­niem ludźmi, co słoń z ba­let­nicą! Prze­cież to sza­leń­stwo! Mamo, po­wiedz swo­jemu bratu, że osza­lał. Ja nie wiem, ja­kich użyć ar­gu­men­tów. – Spoj­rza­łam na mamę, która cały czas przy­słu­chi­wała się na­szej roz­mo­wie.

– Có­reczko, to musi być wy­łącz­nie twoja de­cy­zja. Je­śli Car­los uważa, że so­bie po­ra­dzisz, to je­stem pewna, że tak bę­dzie. Je­steś nie­zwy­kle in­te­li­gentna, wy­trwała, a do tego wraż­liwa. Nie wi­dzisz u sie­bie tych cech, po­nie­waż je­steś zbyt do­brym czło­wie­kiem, żeby wpa­dać w sa­mo­za­chwyt. Ale uwierz mi, masz je w so­bie, tak jak cała na­sza ro­dzina.

– Do­bra. Czyli je­steś po stro­nie brata, ro­zu­miem. Tatku? Co ty po­wiesz na to, że twoja córka, ma­gi­ster in­ży­nier pro­jek­to­wa­nia te­re­nów zie­lo­nych, zaj­mie się pro­wa­dze­niem re­stau­ra­cji? Czy to w ogóle jest zgodne z pra­wem? Nie trzeba mieć do tego ja­kichś pa­pie­rów?

Gdy wy­po­wie­dzia­łam na głos te słowa, do­tarło do mnie, że nie mo­głam wy­my­ślić więk­szej głu­poty, ale po pro­stu ła­pa­łam się każ­dej de­ski ra­tunku. A że od za­wsze ba­łam się wody i nie po­tra­fi­łam pły­wać, to wła­śnie mia­łam wra­że­nie, że ktoś wy­rzu­cił mnie za burtę na środku oce­anu i dał tylko jedno koło ra­tun­kowe, z któ­rego nie bar­dzo chcia­łam sko­rzy­stać, po­nie­waż za­pew­niało prze­trwa­nie, a nie ra­tu­nek w pod­bram­ko­wej sy­tu­acji.

– Ma­ri­bel, je­śli nie spró­bu­jesz, to po­dej­rze­wam, że już za­wsze bę­dziesz się za­sta­na­wiać, czy do­brze zro­bi­łaś, że nie za­ry­zy­ko­wa­łaś. W ży­ciu trzeba pró­bo­wać róż­nych rze­czy, trzeba się spraw­dzać, sma­ko­wać… Ina­czej to tylko sta­gna­cja, bez ra­do­ści i odro­biny dresz­czyku emo­cji. Za­wsze bę­dziesz miała czas na zna­le­zie­nie pracy w za­wo­dzie. Prze­cież nikt nie od­biera ci two­jej wy­ma­rzo­nej przy­szło­ści. A może aku­rat to w re­stau­ra­cji się od­naj­dziesz i po­ko­chasz ją rów­nie mocno jak Car­los i Se­lena? Kto wie, może to wła­śnie jest twoja wy­ma­rzona przy­szłość?

Okładka

Strona przedtytułowa

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Rozdział 1. Maribel

Rozdział 2. Santino

Rozdział 3. Maribel

Rozdział 4. Maribel

Rozdział 5. Maribel

Rozdział 6. Maribel

Rozdział 7. Maribel

Rozdział 8. Maribel

Rozdział 9. Santino

Rozdział 10. Santino

Rozdział 11. Maribel

Rozdział 12. Maribel

Rozdział 13. Maribel

Rozdział 14. Maribel

Rozdział 15. Santino

Rozdział 16. Maribel

Rozdział 17. Maribel

Rozdział 18. Santino

Rozdział 19. Maribel

Rozdział 20. Santino

Rozdział 21. Maribel

Rozdział 22. Santino

Rozdział 23. Maribel

Rozdział 24. Santino

Rozdział 25. Maribel

Rozdział 26. Santino

Rozdział 27. Maribel

Rozdział 28. Santino

Rozdział 29. Maribel

Rozdział 30. Maribel

Rozdział 31. Santino

Rozdział 32. Maribel

Rozdział 33. Santino

Rozdział 34. Maribel

Rozdział 35. Santino

Rozdział 36. Maribel

Rozdział 37. Santino

Rozdział 38. Maribel

Rozdział 39. Santino

Rozdział 40. Maribel

Rozdział 41. Santino

Rozdział 42. Maribel

Rozdział 43. Santino

Rozdział 44. Maribel

Rozdział 45. Santino

Rozdział 46. Maribel

Rozdział 47. Maribel

Rozdział 48. Santino

O Autorce

Od Autorki