Tasmania - Paolo Giordano - ebook + książka

Tasmania ebook

Giordano Paolo

3,5
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca historia o kryzysach, tych wielkich i małych, o bezpiecznym miejscu, w którym można się schronić, i o trudnościach, z którymi przychodzi się nam mierzyć. Paolo czuje, że jego życie rozpada się na kawałki. Żona, Lorenza, postanawia zrezygnować ze starań o ciążę, on natomiast nie przestaje marzyć o własnym dziecku – bycie ojcem dla syna Lorenzy mu nie wystarcza. Małżonkowie coraz bardziej oddalają się od siebie. Paolo pogrąża się w pracy i wyrusza w podróż, by odnaleźć utracony sens. Jako dziennikarz relacjonuje z Paryża konferencję klimatyczną po atakach terrorystycznych, które wstrząsnęły światem. Obsesyjnie pragnie też napisać książkę – o bombie atomowej i skutkach jej użycia. Podążając za marzeniami, przemierza Europę. W końcu trafia do Japonii. Na swej drodze spotyka różnych ludzi. Każdy z nich stara się znaleźć własną bezpieczną przystań, w której można przetrwać nadchodzące kryzysy: globalne ocieplenie, pandemie, wojny i autorytarne rządy. Tasmania jest powieścią o przyszłości. Przyszłości, której pragniemy i której się obawiamy. Teraźniejszości tworzącej się na naszych oczach. Lęk i zaskoczenie, że tracimy kontrolę, to uczucia nieodłącznie wpisane w nasze czasy, i niewielu potrafi opowiadać o nich tak pięknie jak Paolo Giordano. W tej pełnej wrażliwości, na wpół autobiograficznej powieści odnajdziemy się wszyscy. Bo każdy z nas szuka swojej Tasmanii – miejsca, w którym po prostu da się żyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 321

Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maliniankaa

Całkiem niezła

Trochę o niczym, ale w sumie o końcach światów.
00

Popularność




Tasmania

©2022 Giulio Einaudi editore

This edition published in agreement with the Proprietor

through MalaTesta Literary Agency, Milan

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Joanna Kluza

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Kuba Ferenc

Zdjęcie autora: © Pierluca Esposito

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Izabela Sieranc

Info o dofinansowaniu – jak w Skazanych za życia:

Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu Centrum Książki i Czytelnictwa włoskiego Ministerstwa Kultury.

ISBN: 978-83-8230-742-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2024

CZĘŚĆ PIERWSZAW razie apokalipsy

W listopadzie 2015 roku los rzucił mnie do Paryża, gdzie wziąłem udział w konferencji na temat kryzysu klimatycznego zorganizowanej przez ONZ. Mówię „los rzucił mnie” wcale nie dlatego, że sam się o to nie postarałem: przeciwnie, kwestia ochrony środowiska od dawna siedziała mi w głowie i wypełniała moje lektury. Niewykluczone jednak, że gdyby nie było w planach konferencji dotyczącej klimatu, znalazłbym inny pretekst do wyjazdu – jakiś konflikt zbrojny, kryzys humanitarny, inne, większe niż moje zmartwienie, które by mnie pochłonęło. Może na tym polega obsesja części z nas na punkcie nadciągających katastrof, na upodobaniu do tragedii, które mylnie uznajemy za szlachetne i które, jak przypuszczam, będzie stanowiło credo tej historii: na potrzebie, by w każdym nazbyt skomplikowanym kroku życia doszukiwać się czegoś jeszcze bardziej skomplikowanego, bardziej naglącego i groźnego, co przesłoniłoby osobiste cierpienie. I być może to wszystko tak naprawdę nie ma nic wspólnego ze szlachetnością.

Był to dziwny okres. Wraz z żoną wielokrotnie staraliśmy się o dziecko, przez jakieś trzy lata poddając się coraz bardziej upokarzającym zabiegom medycznym. Powinienem uściślić, że zabiegom tym poddawała się głównie ona, ponieważ od pewnego momentu mnie pozostała już tylko rola zbolałego widza. Pomimo ślepej determinacji i niemałych pieniędzy, jakie w to włożyliśmy, plan się nie powiódł. Nie pomogły ani zastrzyki gonadotropin, ani in vitro, ani nawet trzy rozpaczliwe wyjazdy zagraniczne, o których nikomu nie pisnęliśmy słowa. Te powtarzające się porażki niosły ze sobą jasny boski przekaz: to wszystko nie jest wam pisane. Jako że nie chciałem się z tym pogodzić, Lorenza podjęła decyzję również w moim imieniu. Pewnej nocy, gdy łzy zdążyły jej obeschnąć albo może i wcale nie płakała (nigdy się tego nie dowiem), oświadczyła, że więcej nie zamierza. Użyła właśnie takiego niedokończonego zwrotu, więcej nie zamierzam, ja przewróciłem się na drugi bok, tym razem plecami do niej, i przełknąłem złość wzbierającą we mnie z powodu tego postanowienia, które wydało mi się niesprawiedliwe i jednostronne.

W tamtych dniach o wiele bardziej przejmowałem się własną drobną katastrofą niż katastrofą naszej planety, rosnącym stężeniem gazów cieplarnianych w atmosferze, topnieniem lodowców czy podnoszeniem się poziomu oceanów. Raczej po to, by się odciąć, niż z jakiejkolwiek innej przyczyny, wystąpiłem do „Corriere della Sera” o akredytację na konferencję klimatyczną w Paryżu, mimo że upłynął już termin składania zgłoszeń. Prawdę mówiąc, musiałem ich błagać, tak jakby chodziło o spotkanie, na które nie mogłem się nie stawić. Mieli mi zapłacić wyłącznie za lot i za kawałki, które napiszę. Co do noclegów, musiałem się dogadać z przyjacielem.

Giulio wynajmował ciemne dwupokojowe mieszkanie w XIV dzielnicy, przy rue de la Gaîté.

– Ulica radości? – zapytałem, wchodząc. – Zupełnie do ciebie nie pasuje.

– Faktycznie. Na twoim miejscu zbytnio bym się nie łudził.

Przed laty dzieliliśmy stancję w Turynie, Giulio jako przyjezdny student, ja jako szczęściarz, który chce spróbować życia z dala od domu, chociaż do rodziców miałem raptem pół godziny drogi autobusem. W przeciwieństwie do mnie po dyplomie Giulio został przy fizyce. Przeprowadzał się niezliczoną ilość razy, ale zawsze w granicach Europy, ponieważ odczuwał nieodpartą polityczną awersję do Stanów Zjednoczonych. W międzyczasie się ożenił i rozwiódł, spłodził syna i zakotwiczył się we Francji jako pracownik naukowy École Polytechnique, gdzie się zajmował zastosowaniem teorii chaosu w dziedzinie finansów.

Na kolację zjedliśmy po porcji makaronu, jak dwudziestolatkowie, bez nakrywania do stołu, a ja zdradziłem mu oficjalny powód mojego przyjazdu do Paryża. Giulio wziął z półki książkę.

– Czytałeś?

Odparłem, że nie, przerzucając kartki kciukiem.

– Upadek – mruknąłem – chyba idealnie pasuje.

– Przedstawia zagładę w ciekawy sposób. Weź ją.

Słowo „zagłada” siedziało mi w głowie przez chwilę, jakby opisywało czyjś los. Kiedy sprzątałem talerze, Giulio zdał mi szybką relację z poczynań Adriana, który już skończył cztery lata. Węglowodany sprawiły, że ogarnęła mnie lekka senność, ale ponieważ wypiliśmy już całe wino, wyszliśmy z domu na kolejnego drinka.

Paryż opanowało wojsko, było ciemno. Kilka dni wcześniej na koncert Eagles of Death Metal wtargnęła banda zamachowców, którzy strzelali do zwartego tłumu przez parę minut. Kolejni terroryści zajęli bary, a dwóch z nich wysadziło się na Stade de France. Tamtego wieczoru wraz z Lorenzą gościliśmy na kolacji przyjaciół, a o całym zajściu powiadomiła nas jej matka. Lorenza nie odebrała ani pierwszego, ani nawet drugiego telefonu, ale upór dzwoniącego wydał jej się podejrzany, dlatego w końcu się poddała. Matka powiedziała włączcie telewizję, tylko tyle, tymczasem na wszystkich naszych komórkach pojawiały się SMS-y. Oglądaliśmy wiadomości na żywo przez ponad godzinę, w milczeniu, potem przyjaciele sobie poszli, ogarnięci kompletnie irracjonalną potrzebą, żeby sprawdzić, co z synem, który został w domu. Oboje z Lorenzą długo nie gasiliśmy telewizora; na dole ekranu przesuwał się bez przerwy czerwony pasek z newsami, chociaż już od dawna napisy pojawiały się cyklicznie. Na stole stało zimne jedzenie, gdy tymczasem ku naszemu przerażeniu narastało coś innego: osobista zgroza, poczucie żałoby bez straty, wiszące nad domem od wielu dni, a dokładniej od tamtej nocy, kiedy oznajmiła, że więcej nie zamierza, a ja przewróciłem się na drugi bok.

Obaj z Giuliem przespacerowaliśmy się trochę obok salonów masażu z ciemnymi szybami, sklepów z erotycznymi zabawkami i budek z azjatyckim jedzeniem. Potem przysiedliśmy w przypadkowym lokalu, przodem do ulicy, i zamówiliśmy dwa piwa. Giulio wrócił do rozmowy o przeczytanych książkach: o podręcznikach do kontroli cyfrowej, o Arabskiej Wiośnie i nowych populizmach. Czytał mnóstwo książek. Jego wizja rzeczywistości była o wiele bardziej złożona niż moja, on się angażował o wiele bardziej – tak było, odkąd go znałem. Na uczelni przez dwa lata z rzędu przewodził związkowi studentów w auli B1, w suterenie, gdzie wisiały plakaty No Nukes oraz zdjęcie Oriany Fallaci, z imieniem przerobionym na URYNA, podczas gdy ja schodziłem do auli B1 wyłącznie w porze posiłków i tylko po to, żeby mu potowarzyszyć, tak jakby bycie blisko niego wystarczyło, bym nabrał odrobiny więcej świadomości, by moja moralność nieco wzrosła.

Na rue de la Gaîté słuchałem jego wywodu, sącząc piwo. Pozwoliłem, by ta jego nieomylna znajomość rzeczy, warkot samochodów i chaotyczne wędrówki ludzi, przypominające ruchy Browna, wyprały mi mózg. W czasie krótkich przerw w rozmowie obaj uciekaliśmy wzrokiem gdzie indziej, ja zaś odnosiłem wrażenie, że w takich chwilach rozgrywa się przed nami ta sama scena: wyłaniająca się z tłumu czarna zjawa, która wznosi ręce do nieba, po czym omiata bar serią z karabinu maszynowego. Z jakiegoś powodu, chociaż czułem się w głębi duszy jałowy, ograbiony z przyszłości, część mnie pragnęła, żeby to się stało naprawdę. Była to idiotyczna fantazja, pełna poczucia winy i współczucia dla samego siebie, mimo to pozwoliłem sobie na nią, chociaż nie przyznałem się przed Giuliem. Nigdy nie poruszałem przy nim tematu dzieci. Zawsze łączyła nas przyjaźń. W rozmowach o otaczającym nas świecie w miarę możliwości unikaliśmy wzmianek o nas samych i może właśnie dlatego przetrwała ona aż tak długo.

Nazajutrz rano wsiadłem do pociągu B szybkiej kolei miejskiej, następnie pojechałem autobusem do Le Bourget, gdzie odbywała się Konferencja Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu. Kontrole przed wejściem były irytujące, ale gdy człowiek już przedostał się do środka, miał swobodę poruszania się. Pawilony, małe i średnie aule, sesje plenarne i równoległe podzielone na kolory. Jedna z hostess wskazała mi moje stanowisko w biurze prasowym, połączenie z Internetem i wszystko, czego potrzeba. Udałem, że jestem obeznany.

Po kilku dniach udziału w rozmaitych panelach wybranych z programu trochę na chybił trafił musiałem przyznać, że niewiele jest do opowiadania. Podczas zebrań dyskutowano o specyficznych ustępach i paragrafach, wręcz o pojedynczych terminach, jakie miały się na koniec pojawić w traktacie, wystąpienia były sztywne albo przesadnie ogólnikowe. Ochrona środowiska to nudny temat. Ciężki, pozbawiony akcji i tragizmu – co najwyżej wspominano o ewentualnych nieszczęściach – za to naszpikowany dobrymi intencjami. Oto ukryty problem zagrożenia klimatycznego: potworna nuda. Słuchanie wszystkich tych wywodów aż do międzynarodowego porozumienia wręcz usypiało. Musiałbym obwieszczać każdy postęp dosłownie o milimetr, przedstawiając go jako rewolucję, tylko kogo by to mogło zaciekawić? Kogo, skoro ja pierwszy drzemałem w pogrążonych w półmroku salkach, ociężały po kanapkach, które bez przerwy pochłaniałem, ukołysany monotonnymi wystąpieniami senegalskich czy kubańskich delegatów albo tych przybyłych z Tybetu w tradycyjnych czubach.

Po pięciu dniach nie wypociłem nawet jednego artykułu. W redakcji zaczęli się dopytywać, co zamierzam.

– Pracuję nad tym – zapewniłem. – Tekst jest prawie gotowy.

Przy kolacji napomknąłem o tym Giuliowi.

– Najciekawsza rzecz, jaką znalazłem, to ta instalacja, miniwieża Eiffla z wbudowanymi krzesłami. Chociaż moim zdaniem to za mało na artykuł.

– Jak bardzo mini?

– Jest taka wysoka.

– Nie, w takim razie to za mało.

Przygotowałem dla nas obu befsztyki, które kupiłem zapakowane próżniowo w sklepie ekologicznym. To miał być wyraz wdzięczności. Przy ich smażeniu powstało mnóstwo dymu, ale gdy przyszedł Giulio, nic nie powiedział.

– Zgadza się, klimat jest naprawdę upierdliwy – przyznał po chwili.

Pomyślałem, że rozmowa na tym się zakończy. Jednak po krótkim namyśle dodał:

– Mógłbyś się spotkać z Novellim. Może opowie ci coś innego.

– A co to za jeden?

– Fizyk, jak my.

– W jakim wieku?

– Przed pięćdziesiątką. W Rzymie prowadził ćwiczenia z matematycznych metod fizyki. W czasie zajęć łagodny jak baranek, na ustnym prawdziwa piła. W tamtych czasach był zaciekłym antykapitalistą.

– Coś jak ty?

– Gorzej. – Giulio się uśmiechnął. – Spotkałem go znowu tutaj, w Paryżu. Teraz zajmuje się modelami klimatycznymi, czymś z chmurami. Jak chcesz, to was skontaktuję.

Chyba musiałem wzruszyć ramionami, udając, że się zastanawiam, ale już zdążyłem się uczepić tej możliwości. Wszystko, byleby tylko uniknąć kolejnego dnia plątania się wśród głośnych pawilonów Le Bourget i powtarzania w myślach słów o katastrofie na Ziemi.

Nie spodziewałem się, że Novelli spotka się ze mną jeszcze tego samego wieczoru w piwiarni przy rue Monge. Udałem się tam piechotą, chociaż odległość wynosiła prawie trzy kilometry. Przez całą drogę miałem wzrok wlepiony w komórkę – chciałem zebrać jak najwięcej informacji na temat Jacopa Novellego, doktora fizyki. W necie zbyt dużo nie znalazłem, w tamtym okresie jeszcze nie znano go dostatecznie (ani nie był owiany dostatecznie złą sławą), żeby miał własne hasło w Wikipedii, posiadał za to swoją, nieco siermiężną stronę, którą samodzielnie stworzył za pomocą WordPressu. Zawierała informacje o jego najnowszych publikacjach i wykładach na temat fizyki systemów złożonych. Mieściła też galerię zdjęć zachmurzonego nieba z krótkimi opisami, które klasyfikowały rodzaj formacji gazowej: altostratus, cirrus, cumulonimbus – tego nazewnictwa nie chciało mi się nauczyć przed egzaminem z meteorologii, bo dostawało się za to tylko trzy punkty.

– Nie czekałem na pana z zamówieniem – oznajmił Novelli bez najmniejszego zakłopotania. – Obliczyłem, że zajmie to panu mniej czasu.

– Zrobiłem sobie spacer.

– Z czternastej dzielnicy?

Najwyraźniej powątpiewał, chociaż nie dodał nic więcej. Zamiast tego podążył wzrokiem za moim spojrzeniem na własny talerz, na widniejącą na środku całą górę jedzenia.

– Imponujące, co? Specjalnie tu przychodzę. Mimo że nie powinno się jeść hamburgerów o takich rozmiarach. Oczywiście z powodu emisji CO2. Ale przede wszystkim ze względu na tętnice. Tylko że tym tutaj naprawdę nie można się oprzeć. Widzi pan? – Podniósł bułkę, żeby mi pokazać przekrój poprzeczny. – Każda warstwa porządnie oddzielona. Sałata, ser, mięso, cebula. Nie tak jak ta breja, którą człowiek zazwyczaj dostaje. Proszę sobie takiego zamówić.

– Już jadłem, dziękuję.

– Dużo pan traci.

Wbił zęby w kanapkę, ja tymczasem nie przestawałem się w niego wpatrywać. Miał trochę zmęczony wygląd, typowy dla niektórych naukowców u szczytu kariery. Jeżeli nawet jako chłopak nie dbał o strój, podobnie jak wielu studentów fizyki (włącznie ze mną), teraz kwestia ta raczej leżała mu na sercu.

– Słyszał pan o syndromie Kesslera? – zapytał.

Pokręciłem głową.

– Giulio wspominał, że chce pan porozmawiać o końcu świata. Zresztą jak ostatnio każdy. Chociaż powinniśmy sobie uświadomić, że nie mówimy o końcu świata, tylko o końcu ludzkiej cywilizacji, a to spora różnica. Tak czy inaczej, kiedy na pana czekałem, przyszedł mi do głowy syndrom Kesslera. – Zlizał z palca majonez, po czym wziął telefon i poszukał w nim zdjęcia. – Co pan tu widzi?

– UFO? – zaryzykowałem, bardziej dla żartu.

– Właśnie, UFO. Wszyscy tak mówicie. Szkoda tylko, że UFO nie istnieje, a to jest prawdziwe zdjęcie. To szereg satelitów wypuszczonych przez jeden z tych nowych chińskich koncernów. Nawet pan sobie nie wyobraża, ile metali krąży nad naszymi głowami. Praktycznie już zdążyliśmy zapełnić niską orbitę okołoziemską.

Obrócił hamburgera i zaatakował go ponownie od brzegu. Może chciał zostawić sobie na koniec środek, najbardziej soczysty.

– Proszę sobie wyobrazić, że od któregoś z tych satelitów oderwie się śruba. W sumie to się ciągle zdarza. Przecież śruby się odrywają. Dobrze, śruba pędzi z prędkością jakichś trzystu kilometrów na godzinę, to pocisk. Przy tej szybkości może przebić warstwę stali. A teraz proszę sobie wyobrazić, że śruba uderza w innego satelitę, a on się rozpada na kawałki i sam wystrzeliwuje mnóstwo metalowych pocisków, które następnie uderzają w kolejne satelity.

– Reakcja łańcuchowa.

– Dokładnie tak, reakcja łańcuchowa. A co się w końcu stanie z całym tym wirującym materiałem? Nikt nie ma pojęcia. Ale jakaś jego część mogłaby nawet spaść na Ziemię, niczym deszcz asteroid. To się nazywa syndrom Kesslera, a wie pan, jaka jest prawda? Że to realne zagrożenie. Ludzie o tym nie myślą, bo nie mają o tym pojęcia. Wiedzą o tym jedynie te same osoby, które wypuszczają w powietrze satelity, a za zarobione pieniądze budują sobie schrony atomowe. Ale ludzie siedzący przy tych stolikach nie. Teraz wszyscy przejmują się wyłącznie Państwem Islamskim i globalnym ociepleniem, ale prawda jest taka, że istnieje nieskończona liczba bardziej oryginalnych zagrożeń. Susza, zanieczyszczenie zasobów wodnych, pandemie – powiedział to, a jakże! – bunt sztucznej inteligencji. Oczywiście poza tymi, na które naszym zdaniem minęła moda. Jak na przykład stara, dobra zima nuklearna.

Gdy tak go słuchałem, moje myśli na chwilę poszybowały ku ojcu, który co niedziela krążył za matką po całym domu, śledząc ją niczym dron: do pralni, na balkon, do kuchni, i bez przerwy perorował o kryzysie naftowym, o skażeniu atmosferycznym albo świetlnym. Co miesiąc katastrofa. Zastanawiałem się, czy Novelli też jest tego typu mężem. Czy w gruncie rzeczy ja też jestem tego typu mężem.

– A co z chmurami? – zapytałem.

– Chmury są skomplikowane. – Novelli się skrzywił. – Te wysokie zatrzymują wilgoć, a zatem przyczyniają się do przegrzania Ziemi. Te niskie odbijają światło słoneczne, dlatego ją schładzają. Czynią jednocześnie dobro i zło, jednym słowem bajzel. Niektórzy uważają, że po zmianach klimatu świat pozostanie bez chmur. Niebo przejrzyste dzień i noc, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Przypuszczam, że części ludzi by się to spodobało. Mnie nie.

– Zauważyłem, że gromadzi pan zdjęcia na swojej stronie.

– To konkurs dla studentów. Sfotografować najciekawszą chmurę. Ale jest otwarty również dla innych. Może pan wziąć udział, jeśli pan chce.

– Ja nie robię zdjęć.

– Jak pan uważa.

Nie potrafię odtworzyć tego, co jeszcze sobie powiedzieliśmy tamtego wieczoru, chociaż zostaliśmy razem do późna, najpierw w ogródku przed piwiarnią, w nadmiernym cieple ogrzewaczy gazowych, potem na ulicy, obok Ogrodu Botanicznego. Na pewno rozmawialiśmy o konferencji ONZ, co do której Novelli żywił przyjemne nadzieje, mówiliśmy także o wspólnej tęsknocie za rodzajem fizyki oderwanej od świata. I rzecz jasna, po pewnym czasie zapytał, czy przypadkiem to nie jest wywiad.

– Nie przypuszczam, niezupełnie.

– Może pan przeprowadzić ze mną wywiad, jeśli pan chce – oświadczył, ja zaś uświadomiłem sobie ów przejaw próżności w całej tej gadaninie o końcu świata.

W pewnym momencie spaceru zapytał, czy mam dzieci. Natychmiast odbiłem piłeczkę:

– A pan?

– Dwoje. Syn urodził się sporo później po córce, która miała siedem lat.

Stwierdziłem, że kiedy człowiek widzi przed sobą taką przyszłość jak on, sprowadzanie na świat dzieci chyba musi pozostawać z nią w sprzeczności. Mimo woli trochę się najeżyłem. Novelli odparł:

– Jak można myśleć, że się wszystko przetrwa, jeśli się nie pokłada ufności w dzieciach?

Gdy dotarliśmy przed drzwi jego domu, rozmowa zdążyła ucichnąć, przez ostatnie dziesięć minut po prostu szliśmy spacerkiem. Na ulicy już nikogo nie było. Kiedy tak milczeliśmy, znów przemknęła mi przez głowę myśl o zamachach, uznałem więc, że nie wrócę metrem, nawet jeśli to nie bardzo ma sens. Samobójcze ataki przewidują przecież tłum, jakąś widowiskowość.

– Właściwie czym pan się dokładnie zajmuje? – zapytał Novelli, tak jakby ta wątpliwość zżerała go przez cały wieczór.

– Jestem pisarzem.

– Giulio mówił, że pracuje pan dla gazety.

– Pracuję dla gazety, ale jestem pisarzem.

Z jakiegoś powodu zrobiło mi się przykro. Zupełnie jakbym źle zrozumiał sens wieczoru, a Novelli potraktował mnie standardowo, począwszy od syndromu Kesslera, posługując się oczywistymi pojęciami, których użyłby przed swoim studentem.

Wyjął klucze, otworzył drzwi.

– Dobrze. W takim razie powodzenia z artykułem. Gdyby potrzebował pan czegoś jeszcze, ma pan mój numer.

Kiedy ja przebywałem w Paryżu, w Lorenzy dojrzał pomysł wakacji na wyspie jako bardzo współczesnej formy terapii małżeńskiej. Zgodnie z zachodnią mądrością nie ma takiego problemu, z którym nie poradziłby sobie tydzień w tropikach. Lot samolotem na Karaiby w samym środku zimy po szczycie klimatycznym zapewne nie był najszczęśliwszym posunięciem: jeśli liczyć tysiąc kilogramów dwutlenku węgla na głowę w czasie podróży, uwolniliśmy do atmosfery jakieś cztery tony CO2, żeby rozwiać smutek, jaki wkradł się w nasze małżeństwo. Warto było. Moja świadomość ekologiczna została odsunięta na bok tylko na chwilę.

Podobno Gwadelupa ma kształt motyla. Jeżeli to prawda, nasz hotel znajdował się na prawym skrzydle, pośrodku zaokrąglonego brzegu. Po przyjeździe wręczyli nam zwinięte miniaturowe ręczniki zanurzone w perfumowanej wodzie, żebyśmy obmyli twarze. W olbrzymich glinianych wazach w holu pławiły się homary, leniwie poruszając czułkami. Siedząc wygodnie na białych kanapach, jeszcze oszołomieni podróżą, wysłuchaliśmy nieskończonej listy form relaksu do naszej dyspozycji oraz istniejących sposobów płatności. Za dopłatą przysługiwał nam pokój z widokiem na ocean, na pewno się nam spodoba, i rzeczywiście.

Po rozpakowaniu walizek zeszliśmy na plażę, aby wykorzystać ostatnie promienie słońca. Lorenza miała nową sukienkę plażową w fantazyjne geometryczne wzory; zostawiła ją na pniu, który za bardzo tu pasował, by mógł go wyrzucić prąd morski. Gdy weszliśmy do wody, kilka metrów od moich nóg przepłynęła płaszczka, niczym szczęśliwa wróżba. Fale były delikatne, ledwie widoczne. Lorenza oplotła mnie nogami w pasie, a ja zacząłem podskakiwać w płytkiej wodzie, niosąc ją.

– Powrót do bycia po prostu parą wcale nie jest taki zły – szepnęła mi na ucho.

W domu wiecznie coś nam przerywało: a to praca, a to Eugenio, a to telefony. Ścisnęła mnie całą siłą mięśni czworogłowych, poczułem, że odmłodniała, i po raz pierwszy od wielu tygodni mój żal, moja cicha uraza w stosunku do niej nieco osłabły. Lorenza przesunęła mi mokrą dłonią po twarzy, jakby chciała zakończyć mój wewnętrzny monolog, czegokolwiek dotyczył. Pocałowaliśmy się, po czym oderwaliśmy się od siebie, mimo to nie przestaliśmy powtarzać, raz ona, raz ja, jakim cudownym miejscem jest ta wyspa w kształcie motyla i jak bardzo by nam się spodobało nigdy stąd nie wyjeżdżać.

Idylla trwała zaledwie do wieczora, kiedy to ruszyłem za nią do sali jadalnej, złorzecząc na bezsensowność trzech różnych menu do wyboru, w tym jednego z japońskim mięsem. I czy naprawdę w tropikach potrzeba aż świeżych truskawek? Wody San Pellegrino w plastikowych butelkach?

– Czy to możliwe, że nie ma żadnych źródeł? Już nie mówię tuż obok, ale jednak bliżej niż sześć tysięcy kilometrów stąd?

W pewnej chwili Lorenza odwróciła się z talerzem w ręce, po czym nie bardzo wiedząc, czy ma go cisnąć na ziemię, czy rąbnąć mnie nim w twarz, powiedziała:

– Nie lubisz marnotrawstwa, rozumiem to i szanuję. Za to ja nie lubię być nieszczęśliwa. No więc…

No więc relaks: hotelowe hasło. Relaks relaks relaks relaks.

Kuracja kąpielami w gorących źródłach i piña colada o czwartej po południu podziałały. Znów zaczęliśmy uprawiać seks, który w końcu stanowił prawdziwy powód naszego przyjazdu aż tutaj. Potem Lorenza czytała, leżąc na łóżku na brzuchu, jeszcze bez majtek, i sprawiała wrażenie spokojnej. Ja mogłem albo ponownie inicjować zbliżenie, albo leżeć obok niej i poprzestawać na zakreślaniu najbardziej przekonujących fragmentów książki, którą pożyczył mi Giulio, powstrzymując pożądanie. Oto jak powinno wyglądać życie małżeńskie, myślałem, jakie powinno być zawsze: przesycone zmysłowością. Może to Lorenza miała rację: moje oczekiwania wobec ojcostwa są zbyt wygórowane, bo za mocno je wyidealizowałem. Mnóstwo par żyje bez dzieci i nic nie wskazuje na to, że się mniej realizują albo są mniej szczęśliwe. A przecież nawet w pokoju z widokiem na ocean nadal istniało między nami poczucie wyczerpania, zwłaszcza podczas rozmów, tak jakby nawet w chwilach największej rozkoszy otwierała się między nami przepaść. Nasza prywatna dziura ozonowa.

W Upadku Diamond ukazuje pewien paradoks. Objaśnia, w jaki sposób cywilizacje, o których wszyscy są przekonani, że dążą do dobrobytu, niekiedy rozwijają się w przeciwnym kierunku, nieświadomie stwarzając warunki dla własnego końca. Najbardziej spektakularny przykład stanowi Wyspa Wielkanocna: przez długi czas uważano, że jej rdzennych mieszkańców zdziesiątkowały epidemie przywleczone przez Europejczyków, głównie syfilisu i ospy, lecz według najnowszej teorii spadek populacji był związany z obecnością pozostawionych przez nich gigantycznych posągów, owych grubo ciosanych torsów ustawionych tyłem do morza. Aby je przetransportować, mieszkańcy musieli je przewozić na balach, żeby zaś zdobyć bale, musieli wyrąbać lasy na całej wyspie. Pozbawiony drzew ekosystem oszalał, przyczyniając się do powstawania osuwisk, głodu i wojen domowych. W ostatnim okresie mieszkańcy wyspy uciekli się do kanibalizmu.

– Wyobrażasz sobie? Do kanibalizmu – powiedziałem do Lorenzy.

Ona musnęła palcem moje udo, nie odrywając wzroku od książki. Następnie, poruszając w powietrzu skrzyżowanymi nogami, co dziwnie przypominało ruch szczypiec homarów w holu, zapytała:

– Nie zabrałeś nic innego do czytania?

Mniej więcej w połowie tygodnia zapisaliśmy się na wycieczkę w głąb lądu. Tak naprawdę wcale nam to nie pasowało, ale przynajmniej zmniejszało wyrzuty sumienia, że prawie nie opuszczaliśmy plaży przy hotelu.

Wyruszyliśmy vanem o dziewiątej rano, razem z parą Holendrów. Jechaliśmy drogą pełną łagodnych wzniesień, przez tropikalną puszczę, otoczeni śpiewem ptaków. Na tych szerokościach geograficznych wszystko było bujniejsze, bardziej wilgotne, bardziej ekscytujące. Po wielu dniach spędzonych na słońcu cień przyniósł mi niespodziewaną ulgę.

Zafascynowała mnie opowieść przewodnika na temat pochodzącego z Afryki Zachodniej drzewa, które w szybkim tempie zastępowało rdzenną roślinność. Jego naukowa nazwa brzmi Dichrostachys cinerea, ale w Afryce mówią na nie „świąteczne drzewko Kalahari”. W kwietniu pokrywa się ślicznymi żółto-fioletowymi kwiatami, które na krótko pozwalają zapomnieć, jakie wywołuje spustoszenie. Chyba przesadziłem z pytaniami, bo Holendrzy zaczęli okazywać zniecierpliwienie, a Lorenza westchnęła, jak to czasem robi, kiedy zachowuję się jak kujon.

Wróciliśmy na wybrzeże. Obiad podano nam w zacienionej strefie wśród namorzynów. Ściągały tu także inne grupy, z rozmaitych hoteli i biur podróży. Tłok popsuł atmosferę prywatności, którą obiecywano nam przy rezerwacji wycieczki. Wraz z Holendrami usiedliśmy przy jednym z drewnianych stołów, zajmując przesadnie dużo miejsca, żeby nikomu nie przyszło do głowy do nas dołączyć.

Wdałem się z Ottonem w rozmowę na temat jakości hotelu oraz tego, jak frustrujące stało się podróżowanie po zamachach w Paryżu. Otto był inżynierem, pracował w przemyśle samochodowym, ale zajmował się głównie marketingiem. Zagadnienie szans na przetrwanie leżało mu na sercu.

Wypiliśmy po jednym Ti’Punchu na głowę, potem po dwa i po trzy. Rzecz jasna, rozmawialiśmy też o kreolskim jedzeniu i o tym, że na dłuższą metę zaczyna być monotonne.

W drodze powrotnej zasnąłem w vanie, i to tak głęboko, że nawet nie pamiętałem ostatniego etapu. Kiedy pozostali wrócili do auta, sprawiali wrażenie mocno podkręconych, Lorenza też. Zaklinali się, że powinienem żałować, że nie widziałem willi w stylu kolonialnym, bo naprawdę było warto.

Przedostatniego dnia wynajęliśmy samochód, żeby odwiedzić plażę wskazaną przez Holendrów: życie w hotelowych kompleksach to nic tylko polecanie sobie nawzajem plaż. Gdy wynurzyliśmy się ze ścieżki prowadzącej przez gąszcz, zorientowaliśmy się, że to oaza naturystów.

– Co robimy? – zapytałem.

Lorenza wzruszyła ramionami.

– Skoro już tu jesteśmy.

Rozebraliśmy się, schowaliśmy do toreb kostiumy kąpielowe i rozłożyliśmy ręczniki na ziemi, ale leżenie nago było trochę dziwne, więc zanurzyliśmy się w wodzie. Wszystko to okazało się dosyć zabawne. Podczas gdy dryfowaliśmy jakieś trzydzieści metrów od brzegu, podpłynęła para Holendrów. Nie uprzedzili, że sami też tu przyjadą, bo inaczej prawdopodobnie udalibyśmy się w inne miejsce.

– Zdumiewające, co? – zapytał Otto.

Lorenza zaczęła pogawędkę z kobietą, która miała poparzoną skórę w czerwone plamy i ślad po dwuczęściowym kostiumie. Odbijające się promienie słońca sprawiły, że jej ręce pod wodą wydawały się grubsze.

Usiłując rozwiać zakłopotanie przed Ottonem, rzuciłem ot tak, że z tego, co widziałem na tym krótkim odcinku, dobrze pływa. Opowiedział mi o dyplomie, jaki muszą uzyskać wszystkie holenderskie dzieci: otóż podczas trzyetapowego egzaminu trzeba przepłynąć w butach i ubraniu oraz pokonać tunel na bezdechu.

– Przypuszczam, że to z powodu zagrożenia, że gdy poziom morza się podniesie, Holandia zostanie zalana.

Otto spojrzał na mnie osłupiały.

– Poziom morza się podniesie? Ależ skąd. To dlatego, że nie chcemy, aby ludzie potopili się w amsterdamskich kanałach.

Wszyscy czworo prowadziliśmy nago rozmowę. Nie potrafiłem się całkowicie uwolnić od tej świadomości.

– Widziałeś tych tam? – zapytał w końcu Otto, wskazując plażę.

Pośród roślinności dostrzegłem ciemne sylwetki chłopców przycupnięte w półcieniu. Pocierali się między nogami, rytmicznie, jakby ćwiczyli medytację, ale z powodu odległości nie byłem w stanie dojrzeć, czy mają na sobie kąpielówki.

– Co oni robią? – zadałem niewinne pytanie, na co Otto się uśmiechnął, jakby to była raczej aluzja z mojej strony.

Później przyjęliśmy zaproszenie Holendrów na kolację. Idiotycznie ubraliśmy się staranniej niż zwykle, ja włożyłem nawet półbuty, chociaż mieliśmy tylko jak zawsze zjechać na poziom zero, na restauracyjny taras, podejść kolejno do bufetu, który znaliśmy już na pamięć, i zamówić to samo chilijskie czerwone wino w butelce z nakrętką, za które na koniec mieliśmy dodatkowo zapłacić.

Tylko że zrobiliśmy to wszystko przy stoliku Ottona i Maaike, naszych poznanych naprędce przyjaciół, którzy mieszkali w Hadze, nie, nie w Amsterdamie, w Hadze, dokładniej jakieś dwadzieścia kilometrów od miasta, w jednym z tych typowych domów, które człowiek ma przed oczami, kiedy myśli o Holandii, właśnie takich, owszem… No pewnie, że tam byliśmy i to nie raz, w Rijksmuseum też, ach, nie tak się to wymawia? No jasne, nas też urzekł Widok Delftu z tym jego światłem, co to wydaje się nie padać na obraz, ale emanować z samego płótna…

Otto i Maaike to nie były ich imiona. Nie mam pojęcia, jak się nazywali, nie istniał żaden powód, dla którego miałbym to zapamiętać. Chwyciłem pod stołem dłoń Lorenzy, ona zaś pogładziła moją rękę kciukiem, delikatnie, udzielając mi przyzwolenia.

Gdy się obudziłem po kilku godzinach, Holendrów już w pokoju nie było. Lorenza spała wyciągnięta w poprzek łóżka, które świadczyło o osobliwości tamtej nocy. Przykryłem jej nogi rogiem prześcieradła i wstałem. Okno było otwarte na oścież, wyszedłem więc na taras. Na horyzoncie biegła poziomo cieniusieńka różowa smuga. Błękit nieba ponad nią przechodził w barwę ciemnoniebieską. Pewnego dnia, pomyślałem, ta wyspa przestanie istnieć, przestanie istnieć taras, nawet my przestaniemy istnieć. Po Lorenzy i po mnie nie zostanie żaden ślad, niczym po zatopionych atolach.

Na morzu wylegiwała się kolista, gęsta, nieruchoma, zadziwiająco gładka chmura. Latający gazowy spodek, skupiający się ku dołowi, jakby w spirali. Wróciłem do pokoju po telefon. Sfotografowałem chmurę i wysłałem zdjęcie Novellemu z krótkim podpisem: Gwadelupa.

Odpowiedział natychmiast: Chmura soczewkowata. Prąd powietrza uderza w przeszkodę i zmienia kształt. Nie zdarza się to znów tak rzadko, ale trudno ją zobaczyć na tych szerokościach geograficznych. Czy mogę ją zamieścić na stronie?

Po paru chwilach nadeszła kolejna wiadomość: Jeżeli przyjrzy się Pan dokładnie brzegom, zobaczy Pan, jak opalizują. To krople, które załamują światło. Spotkajmy się, jak wpadnie Pan do Paryża.

W lipcu w „Nature” ukazał się artykuł na temat związku pomiędzy chmurami a zmianami klimatycznymi. Jego autorzy, badając zdjęcia satelitarne, zauważyli, że z powodu ocieplenia chmury stopniowo przesuwają się ku biegunom. Ich pokrywa przemieszcza się stamtąd, gdzie jest najbardziej potrzebna, by filtrować promienie słoneczne – z równika, z tropików – ku strefom arktycznym, gdzie przydaje się o wiele mniej. Z czasem miałoby to wytworzyć tak zwany pozytywny feedback, który tak naprawdę nie ma w sobie nic pozytywnego, jest pozytywny w sensie czysto matematycznym, czyli funkcjonuje ze znakiem +: im cieplej jest teraz, tym cieplej będzie później.

W Trieście rozpocząłem wykłady od lektury artykułu Norrisa et al. Na studiach podyplomowych z zakresu komunikacji prowadziłem cykl kursów na temat dziennikarstwa naukowego i postanowiłem w tym roku zająć się wyłącznie zmianami klimatycznymi. Migracja chmur wydała mi się dobrym punktem wyjścia, ponieważ jest tak przerażająca i poetycka. Cały kurs trwał cztery tygodnie. Wynająłem mieszkanie przez Airbnb przy piazza di Cavana. Gdyby to ode mnie zależało, nie wybrałbym tak gwarnego miejsca, zadowoliłbym się jednym z hoteli mających umowę ze szkołą i z wygodnym dojazdem linią 38, ale Lorenza przekonała mnie, żebym bardziej się cenił.

– Skoro już jedziesz na wygnanie – powiedziała – niech to będzie przynajmniej jakieś przyjemne miejsce. Jak na razie nie masz żadnego powodu, żeby się umartwiać.

Tylko czy była to prawda? Wiosną, a później zdecydowanie latem, które spędziliśmy w większości osobno, sprawy między nami mocno się pogorszyły. Rzadko do siebie dzwoniliśmy. W gruncie rzeczy przyznanie się do tego, że jesteśmy sobie obcy w łóżku, okazało się ryzykowne.

W Trieście narzuciłem sobie nową rutynę. Jeśli nie miałem wykładów, wstawałem późno, mimo to ustawiałem budzik na siódmą, żeby włączyć telefon i poprzez wejście na WhatsAppa pokazać światu, że nie próżnuję. Poza poprawianiem prac nie miałem zbyt wiele do roboty, spacerowałem więc. Przechadzka do zamku Miramare zajmowała mi sporą część dnia, ale były jeszcze przecież Szlak Rilkego i Kras z tą swoją posępną nagością. Powtarzałem sobie, że wszystkie te kilometry są konieczne, by znaleźć pomysł na książkę, którą zamierzałem napisać, mówiłem to również Lorenzy, a ona mi wierzyła albo udawała, że wierzy, ale przez większość czasu po prostu spacerowałem i tyle, mając pustkę w głowie. Zawsze zabierałem ze sobą słuchawki jak nastolatek. Z pamięci zachowanej na playlistach na Spotify wynika, że tamtego roku najczęściej słuchanym utworem była piosenka Majical Cloudz, ze znakiem zapytania na końcu tytułu: Are You Alone?

Moi studenci to byli w większości ludzie na stażu podoktorskim w naukach ścisłych: fizycy, matematycy, biotechnolodzy. Wyjątkowo rzadko trafiał się lingwista czy historyk, bo oni czuli się tutaj obco. Wszyscy wylądowali w tym miejscu, ponieważ w pewnym stopniu rozczarowali się karierą naukową albo po prostu byli zmęczeni. Zbyt długo studiowali niezwykle trudne dziedziny, dlatego teraz mieli nadzieję, że trochę odpoczną, poruszając się po łatwiejszym obszarze komunikacji. Mój pierwszy wysiłek polegał na obaleniu tego założenia: jeśli wydawało im się, że poświęcając się nauce, poznali dogłębnie to, co najbardziej skomplikowane, to się mylili, bo na moich wykładach zetkną się z inną złożonością, która pochłonie ich bez reszty. Sugestia była łatwa, łaknęli pisania co najmniej od dziesięciu lat, zablokowani po styczności jedynie z publikacjami naukowymi i specjalistycznymi podręcznikami, kartezjańskimi formułami i wykresami. Czysta kartka wpędzała ich w zakłopotanie.

Wśród tegorocznych studentów był pewien astrofizyk, Christian. Siedział w połowie sali, oparty o lewą ścianę, jakby wewnątrz sceny i jednocześnie poza nią. Miał nieokreślony akcent i być może właśnie to mnie w nim zaciekawiło. Albo był to sposób, w jaki na mnie patrzył, gdy opowiadałem o znikaniu chmur, oczami, które sprawiały wrażenie nienormalnie wytrzeszczonych.

Gdy nadeszła jego kolej na prezentację, oznajmił, że poświęcił wiele uwagi falom grawitacyjnym i czarnym dziurom. Tylko, jak zaznaczył, szarpiąc kosmyk włosów, te badania źle na niego wpływają. W połowie projektu, mając częściowo napisany tekst artykułu, postanowił dać sobie spokój z astrofizyką i wrócić na Ziemię. Użył właśnie takiego zwrotu: „wrócić na Ziemię”. Kiedy zapytałem, w jaki sposób zajmowanie się czarnymi dziurami źle na niego wpływa, on odparł, starannie unikając mojego wzroku:

– Jak pan sądzi, profesorze, czy to możliwe, żeby przedmiot badań zawładnął człowiekiem?

W stołówce przysiadłem się do Mariny, koordynatorki kursu. Zapytałem, co sądzi o Christianie, a ona w lot pojęła.

– Jest bardzo wrażliwy – powiedziała. – Lepiej być ostrożnym.

Wydało mi się, że zataiła przede mną jakąś istotną informację. Nam, wykładowcom zatrudnionym na umowę-zlecenie, nie ujawniano akt studentów ani szczegółów rozmów kwalifikacyjnych.

– Wydaje mi się, że ma talent – zauważyłem.

– Ach tak? A z czego to wnioskujesz? Widziałeś go przez dwie godziny.

– Instynkt.

– Instynkt – powtórzyła. Po czym podniosła wzrok znad tacy, obdarzając mnie wymuszonym uśmiechem.

Przy końcowych ocenach po ubiegłorocznym kursie niektórzy studenci skarżyli się na moją „stronniczość”. Ich zdaniem część prac została oceniona ze szczególną uwagą, podczas gdy pozostałym poświęcono niewiele czasu. Twierdzili, że na zajęciach odzywali się ciągle ci sami, głównie mężczyźni. Marina przesłała mi wyniki kwestionariusza w całkowicie neutralnym e-mailu: W załączniku kopia. Pokazałem Lorenzy ostateczną ocenę (nie poszczególne komentarze). Po długim namyśle uznała, że siedem i pół to w sumie chyba nie tak źle. Ale ja nie chciałem siedmiu i pół, chciałem dziewięć albo dziesięć, pragnąłem zaszczytnego wyróżnienia i gratulacji komisji. Poszukałem pocieszenia u Giulia:

– Twoim zdaniem to normalne, że teraz to studenci wystawiają oceny wykładowcom?

– Studenci-klienci – sprostował. – Nic nie możesz na to poradzić, to nowy trend w nauczaniu.

Z trudem się powstrzymałem, by nie zapytać, ile punktów dostał ostatnio jako nauczyciel.

W każdym razie nie pomyliłem się co do Christiana. Jego wypowiedzi na zajęciach były błyskotliwe, zawsze brał czynny udział w dyskusjach, mówił wręcz z pasją. Któregoś poranka odczytałem fragment Upadku, a nazajutrz na jego pulpicie już leżał egzemplarz książki.

Gdy nadeszła jego kolej przedstawienia konspektu reportażu, podniósł się i stanął przed studentami. Mówił nieskładnie, bez przerwy szarpiąc kosmyk włosów, zaś tego, co zaprezentował, nie dało się nazwać pomysłem, nie do końca, raczej strumieniem myśli, zabarwionych niepokojem. Opowiadał o powierzchni granicznej – pojęcie to było mu znane po latach badań nad czarnymi dziurami. Kiedy jakieś ciało przekracza horyzont zdarzeń, znika, nic już o nim nie wiadomo, a wszystko, co się z nim potem dzieje, pozostaje nieprzeniknioną tajemnicą. Ciało to mogłoby się znajdować po drugiej stronie wypaczonego i rozczłonkowanego horyzontu albo przekształcić się w coś innego, choćby w czyste światło. Christian zastanawiał się, czy istnieje podobny moment dla naszej planety, linia, poza którą zostalibyśmy wyrzuceni i koniec. Jeśli tak, to jak daleko się znajduje od tego poranka, od tej konkretnej chwili, w której on właśnie mówi?

– Może – dodał – już ją minęliśmy i nawet tego nie dostrzegliśmy. A wtedy może… – Nagle jednak przerwał. – Dokładnie o tym chcę napisać.

Sprawiał wrażenie wyczerpanego, jakby drżał każdą komórką ciała. Na sali dało się zauważyć zmieszanie. Poprosiłem jego kolegów o komentarz. Wymamrotali jakieś pochwały, lecz byli zakłopotani. Sam więc zabrałem głos. Zapewniłem Christiana, że temat jest bez wątpienia fascynujący, chociaż wydaje mi się zarazem bardzo niejasny. Można się pogubić.

– Powinieneś się skupić na czymś bardziej konkretnym, gdzie tę przemianę już można dostrzec.

– Nie wiem na czym – odrzekł ostro, nadal na mnie nie patrząc.

– Na przykład na degradacji ekosystemów.

Opowiedziałem mu o Dichrostachys cinerea, afrykańskiej roślinie, która zagraża ekosystemowi Gwadelupy.

– Ale musisz znaleźć coś, co występuje bliżej – zastrzegłem – co możesz obserwować bezpośrednio, bo właśnie to tutaj robimy, oglądamy rzeczywistość, piszemy reportaże.

Bezwiednie podszedłem do niego, tak blisko, że w ciszy usłyszałem jego oddech. Byłem dobrym wykładowcą, nie takim za siedem i pół punktu. Potrafiłem motywować, kierować, miałem wyobraźnię, byłem wspaniałomyślny.

Christian nie powiedział ani tak, ani nie, ani nawet nie obiecał, że się nad tym zastanowi. Wpatrywał się w jakiś punkt za oknami, jakby nie mógł oderwać od czegoś wzroku, od horyzontu zdarzeń, ku któremu wszyscy zmierzaliśmy, ale tylko on jeden był w stanie go zobaczyć. Zapytał, czy może wrócić na miejsce.

Wśród zapamiętanych z tamtego roku reportaży: szczególny gatunek żaby wodnej, któremu grozi wyginięcie; wpływ przemysłu mięsnego na globalne ocieplenie; badanie słoweńskiej jaskini, którą, ściśle rzecz biorąc, powinno się chronić przed zmianami klimatycznymi, tymczasem podlega dramatycznym i nieodwracalnym transformacjom.

W końcu Christian poszedł za moją radą i wybrał jako temat śledztwa bożodrzew gruczołowaty, krzew azjatycki, który wypiera naszą roślinność z bulwersującą szybkością. W pierwszych słowach, które przeczytał na głos, opisał podróż pociągiem do domu, kiedy to sobie uświadomił, że bożodrzew występuje przez całą drogę, zamaskowany wśród rosnącej wzdłuż torów roślinności. Tekst obfitował w obrazowe metafory. Na przykład liście falowały, usiłując nawiązać z nim nić porozumienia, a w pewnym momencie bożodrzew został odmalowany jako jedyny olbrzymi organizm, jako kłącze rozciągające się tuż pod powierzchnią wokół całej planety.

Gdy skończył czytać bez tchu, koledzy bili mu brawo. Zastanawiałem się, czy uznaliby go za „stronniczego”, ale wreszcie się do nich przyłączyłem. Natychmiast potem, dla równowagi, poddałem wstęp dokładniejszej analizie. Kiedy zamierzał podać istotne informacje? Gdzie są konkretne dane, poza tymi subiektywnymi, zmysłowymi? Oprócz tego zdumiewało mnie użycie drugiej osoby liczby pojedynczej, na dodatek interpunkcja wydawała się błędna, przynajmniej sądząc po tym, jak czytał.

Podczas gdy mówiłem, Christian zmienił się na twarzy. Zapanowała powszechna nerwowość, po czym jedna z dziewczyn, Greta, rozładowała napięcie, mówiąc:

– Mnie się i tak podobało. Czy sam pan nas nie upominał, żebyśmy zachowywali osobisty stosunek, profesorze?

Przez następny tydzień Christian nie pojawił się na zajęciach. Zapytałem jego kolegów, czy znają powód. Kilku z nich obejrzało się na Gretę, a może i nie, może przypisuję im ten gest, mając świadomość tego, co stało się potem. Niewykluczone, że nikt na nią nie popatrzył i że po prostu zaprzeczyli (kłamali). Po zajęciach jeden ze studentów zaczepił mnie na korytarzu.

– Jest pewna rzecz, profesorze. Chociaż nie wiem, czy to ważne i czy powinienem panu o tym mówić.

– Co to takiego?

– Christian co noc przesiaduje w knajpie, która nazywa się Mirò, to taka piwiarnia, która…

– Wiem, gdzie jest Mirò.

– Okay, nie przypuszczałem.

– I co tam robi?

Tamten wzruszył ramionami.

– Może nie chodzi tam ciągle – zastrzegł – ale dwóch z nas widziało go tam w różnym czasie.

– I nie rozmawialiście z nim?

Pochylił głowę z miną winowajcy.

– Rozmowa z Christianem nie jest łatwa. Nie wiem, czy pan zauważył, ale on jest trochę dziwny.

Zapewniłem, że nic takiego nie zauważyłem, dając mu do zrozumienia, że całą tę dziwność sobie ubzdurali.

Tamtego wieczoru poszedłem do Mirò. Panowała tam atmosfera studenckiej imprezy. Miałem nadzieję, że nie spotkam nikogo z uczelni, bo nakryliby mnie, jak siedzę sam i upijam się na smutno. Również z tego powodu wybrałem stolik nierzucający się w oczy, obok konsoli. O pierwszej w nocy byłem trochę wstawiony i właśnie szykowałem się do wyjścia, sam nie wiem, czy z poczuciem rozczarowania, czy też ulgi, gdy zjawił się Christian w piżamie i w japonkach.

Trzymał pod pachą laptop. Usiadł przy barze, a barmanka wychyliła się i ucałowała go w policzki. Dostrzegłem między nimi jakąś zażyłość, tak jakby ta scena powtarzała się co noc. Dziewczyna nalała mu piwo, Christian zaś otworzył laptop i zaczął pisać. Lokal nie był zbyt duży, w linii prostej znajdowałem się niecałe pięć metrów od jego pleców, mimo to widziałem jego bose pięty i pasek skóry nad pośladkami, odsłonięty przez nieco zadartą górę od piżamy. Ekran komputera miałem jak na dłoni i chociaż nie rozróżniałem słów, było jasne, że jest otwarty na stronie w Wordzie.