Ten dziwny wiek - Kiley Reid - ebook + książka

Ten dziwny wiek ebook

Reid Kiley

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Uderzający i zaskakujący debiut. Nowy, pełen radości i ironii głos w świecie literatury — „Ten dziwny wiek” Kiley Reid to książka, którą czyta się na raz: otwierająca oczy opowieść o przynależności, kolorze skóry i przywilejach. Historia młodej, czarnej opiekunki do dzieci, jej pracodawczyni o nazbyt dobrych intencjach oraz zaskakującego spotkania, które może zniszczyć kruchy zamek zbudowany na uśmiechach i miłych gestach.

Alix Chamberlain to kobieta, która dostaje to, czego chce. Zarabia na życie dzięki wielkiej marce zbudowanej na swojej pewności siebie i pokazuje innym kobietom, jak robić to samo. Jest zszokowana, gdy pewnego wieczoru opiekunka Emira Tucker, którą poprosiła o pilne zajęcie się dzieckiem, staje się ofiarą okropnych pomówień. Ochroniarz ekskluzywnego supermarketu, widząc młodą, czarną kobietę z białym dzieckiem, oskarża Emirę o porwanie dwuletniej Briar. Zbiera się mały tłum, jeden z klientów sklepu wszystko filmuje. Emira jest wściekła i upokorzona. Za to Alix postanawia wszystko naprawić.

Emira nie wie, dokąd zmierza w życiu, jest spłukana i nieufna wobec chęci pomocy Alix. W wieku dwudziestu pięciu lat traci ubezpieczenie zdrowotne i nie ma pojęcia, co zrobić dalej. Kiedy nagranie Emiry przywołuje kogoś z przeszłości Alix, obie kobiety trafiają na kolizyjny kurs, który zmieni wszystko, co wiedzą o swoim wnętrzu i o sobie nawzajem.

Z wielką empatią i przeszywającym komentarzem społecznym „Ten dziwny wiek” bada lepkość relacji transakcyjnych, pokazuje, co to znaczy tworzyć rodzinę, a także przedstawia skomplikowaną rzeczywistość bycia dorosłym. To debiut na nasze czasy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 349

Oceny
3,8 (170 ocen)
46
65
47
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartaKorytkowska92

Dobrze spędzony czas

Całkiem niezła, szybko się czyta i bardzo ciekawy temat porusza.
00
KatarzynaPaszkiewicz78

Całkiem niezła

Książka porusza cały czas aktualny problem rasowości. Dla mnie niezrozumiały, a więc i czytało mi się ciężko. Biłam się z myślami nie umiejąć postawić się po czyjejś stronie. Rasowość z różnych perspektyw. Zakończenie przyniosło ulgę i uśmiech. Na prawdę fajna książka. Warto się z nią zmierzyć.
00
Agata_Audrey

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca i zaskakująca powieść, która porusza wiele aktualnych wątków, jak kariera, presja społeczna, dojrzałość.
00
BasiaTkaczuk1980

Dobrze spędzony czas

Dobra
00
Aretsee23

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Such a Fun Age

Copyright © 2019, Kiley Reid Inc.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation by Paulina Surniak, 2022

 

Redaktorka inicjująca • Paulina Surniak

Redaktor prowadzący • Łukasz Chmara

Marketing i promocja • Katarzyna Kończal

Redakcja • Gabriela Niemiec

Korekta • Magdalena Owczarzak,Marta Akuszewska

Łamanie • Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki • Vi-An Nguyen

Adaptacja okładki i stron tytułowych • Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej • Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66736-64-1

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Patricii Adeline Olivier

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jasne, że czekamy na urodziny. Albo nawet na lody. Niektórzy (jak moja córka) muszą na nie zasłużyć. Wczoraj obiecaliśmy jej lody, ale potem źle się zachowała. Powiedziałam więc: „Przykro mi, ale lody są dla grzecznych dziewczynek. Ty nie byłaś dziś grzeczna. Zobaczymy jutro”.

 

Rachel Sherman, Uneasy Street: The Anxieties of Affluence

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

Jeden

 

 

 

Kiedy zadzwoniła pani Chamberlain, Emira usłyszała tylko: „Zabierz gdzieś Briar” i „zapłacę podwójnie”.

Tego wieczoru w mieszkaniu było pełno ludzi. Emira stała obok swoich przyjaciółek, Zary, Josefy i Shaunie, a po drugiej stronie pokoju ktoś właśnie wołał:

– To moja piosenka!

Był wrzesień, sobotnia noc, za nieco ponad godzinę miał się skończyć dzień dwudziestych szóstych urodzin Shaunie.

Emira wzmocniła dźwięk w telefonie i poprosiła panią Chamberlain o powtórzenie.

– Czy istnieje choćby cień szansy, że mogłabyś zabrać Briar na chwilę do sklepu? – spytała pani Chamberlain. – Przepraszam. Wiem, że jest późno.

Fakt, że dzienna praca opiekunki (drogie piżamki, wielo­barwne piramidki z kółek, nawilżane chusteczki i talerzyki z przegródkami) zakłóciła jej wieczorne życie (świat głośnej muzyki, obcisłych sukienek, konturówek do ust i kubków jednorazowych), budził zdumienie. A jednak. Była godzina 22.51, a pani Chamberlain czekała, aż Emira się zgodzi. Po dwóch mocnych drinkach to zetknięcie światów wydawało się nawet zabawne. Mało śmieszny był za to stan konta Emiry, wynoszący siedemdziesiąt dziewięć dolarów i szesnaście centów. Jako że zamawiały tego dnia przekąski po dwadzieścia dolarów i urodzinowe szoty, a poza tym zrzuciły się na prezenty dla solenizantki, Emirze Tucker przydałby się zastrzyk gotówki.

– Chwileczkę – powiedziała. Odstawiła drinka na stolik i zatkała sobie drugie ucho środkowym palcem. – Chce pani, żebym teraz zabrała gdzieś Briar?

Po drugiej stronie stolika Shaunie, z głową opartą o ramię Josefy, bełkotała:

– Czy to znaczy, że jestem już stara? Dwadzieścia sześć lat to starość?

Josefa zepchnęła ją i odparła:

– Shaunie, nie zaczynaj.

Stojąca obok Emiry Zara poprawiała zwinięte ramiączko stanika. Spojrzała na Emirę, skrzywiła się z niesmakiem i powiedziała prawie bezgłośnie:

– Fuu, to twoja szefowa?

– Peter niechcący… Mieliśmy drobny wypadek i stłukło się okno, więc… Po prostu muszę na jakiś czas wyprawić Briar z domu – wyjaśniała spokojnie pani Chamberlain, przesadnie artykułując słowa, całkiem jakby odbierała poród i mówiła: no dobrze, mamo, niech mama teraz prze. – Przepraszam, że dzwonię tak późno – dodała. – Po prostu nie chcę, żeby Briar tu była, kiedy przyjedzie policja.

– O, wow. Okej, ale… Proszę pani… – Emira usiadła na brzegu kanapy. Obok niej dwie dziewczyny zaczęły tańczyć. Po lewej stronie, gdzie znajdowało się wejście do mieszkania Shaunie, otworzyły się drzwi i do środka wpad­ło czterech wrzeszczących chłopaków.

– Elooo!

– Dżizas – powiedziała Zara. – Kolesie znowu odwalają popisówę.

– Nie wyglądam teraz za bardzo jak opiekunka do dziecka – ostrzegła Emira. – Jestem na urodzinach przyjaciółki.

– O Boże, bardzo cię przepraszam. Powinnaś zostać…

– Nie, nie, nie o to chodzi – odparła głośniej Emira. – Mogę wyjść. Po prostu chciałam panią uprzedzić, że mam buty na obcasie, no i… trochę już wypiłam. Nie przeszkadza to pani?

Młodsza córka Chamberlainów, pięciomiesięczna Catherine, zawodziła do słuchawki.

– Peter, czy mógłbyś ją zabrać, proszę? – zawołała pani Chamberlain, po czym dodała do telefonu: – Emiro, nie przeszkadza mi, jak wyglądasz. Weź taksówkę, zapłacę. Potem też, kiedy będziesz wracała do domu.

Emira schowała telefon do kieszonki w przewieszonej przez ramię torebce i sprawdziła, czy nic z niej nie zginęło. Kiedy wstała i powiedziała koleżankom, że musi wcześniej wyjść, Josefa odparła:

– Wychodzisz, żeby zająć się dzieckiem? Chyba cię popierdoliło!

– Laski, słuchajcie. Nie musicie mnie niańczyć – poinformowała je Shaunie. Miała otwarte jedno oko, drugie usilnie próbowało dorównać pierwszemu.

Josefa jeszcze nie skończyła z pytaniami.

– Co z niej za matka, że prosi cię o zajęcie się dzieckiem o takiej porze?

Emira nie miała ochoty wdawać się w szczegóły.

– Potrzebuję kasy – wyjaśniła. Wiedziała, że to mało prawdopodobne, ale i tak dodała: – Wrócę później, jak skończę.

Zara ją szturchnęła.

– Pokręcę się z tobą.

Emira w myślach szepnęła: dzięki Bogu, a na głos powiedziała:

– Spoko.

Jednym haustem wychyliły do końca drinki, a Josefa skrzyżowała ręce.

– Nie wierzę, że serio zrywacie się z imprezy Shaunie.

Emira wzruszyła ramionami.

– Wygląda na to, że Shaunie też się zrywa.

Shaunie padła na podłogę i oznajmiła, że się chwilę zdrzemnie. Emira i Zara skierowały się w stronę schodów. Czekając na ubera na słabo oświetlonym chodniku, Emira przeliczała w myślach: szesnaście razy dwa… plus kasa na taryfę… kurwa, mega.

Kiedy dotarły do domu Chamberlainów, ze środka nadal dobiegał płacz Catherine. Wchodząc na ganek, Emira zauważyła mały, nierówny otwór w szybie. Kapało z niego coś przezroczystego i lepkiego. Na górze schodów pani Chamberlain wiązała lśniące włosy Briar w kucyk. Podziękowała Emirze, powitała Zarę tymi samymi słowami co zawsze („Cześć, Zaro, dobrze cię znowu widzieć”), po czym zwróciła się do córki:

– Pójdziesz się pobawić z dużymi dziewczynkami.

Briar wzięła Emirę za rękę.

– Miałam iść spać – oznajmiła – ale już nie muszę.

Wszystkie trzy zeszły po schodach i skierowały się w stronę oddalonego o trzy przecznice Market Depot. Po drodze Briar co chwilę wygłaszała pochwały pod adresem butów Zary. Było oczywiste, że chciałaby je przymierzyć.

W Market Depot sprzedawano tylko mięsne wywary, masło truflowe, smoothie – z ciemnego w tej chwili stoiska – i kilka rodzajów orzechów na wagę. Sklep był jasny i pusty. Działała tylko kasa ekspresowa. Obok działu z bakaliami Zara schyliła się, przytrzymując sukienkę, i wzięła do ręki pudełko rodzynków w jogurcie.

– Hmm… Osiem dolarów?

Natychmiast odłożyła je na półkę i wyprostowała się.

– Ja pierdolę. To spożywczak dla bogaczy.

– No cóż – wyszeptała Emira – to córka bogaczy.

– Chcem to. – Briar wyciągnęła obie rączki w stronę dużych rdzawych kółek, które Zara miała w uszach.

Emira podeszła bliżej.

– Jak się prosi?

– Proszę, chcem to teraz, Mira, proszę.

Zarze opadła szczęka.

– Jakim cudem ona ma zawsze taki słodko zachrypnięty głosik?

– Zabierz warkoczyki – odparła Emira. – Nie chcę, żeby cię za nie szarpała.

Zara przerzuciła warkoczyki przez ramię – dwanaście z nich miała przefarbowane na blond – i pokazała Briar kolczyk.

– W przyszły weekend Imma będzie sobie zakładać twisty. Znajoma kuzynki jej zrobi. Hej, panienko Briar, możesz dotknąć. – Telefon Zary zawibrował. Wyjęła go z torebki i zaczęła coś pisać, podczas gdy Briar ciągnęła ją lekko za włosy.

– Nadal tam są? – spytała Emira.

– Ha! – Zara odchyliła głowę. – Shaunie właśnie zwymiotowała do kwiatka, a Josefa jest wkurzona. Do której musisz zostać?

– Nie wiem. – Emira postawiła dziewczynkę na ziemi. – Młoda potrafi godzinami gapić się na orzechy, więc nie mam pojęcia.

– Mira robi kasę, Mira robi kasę… – Zara tanecznym krokiem wpadła do alejki z mrożonkami. Emira i Briar szły za nią, patrząc, jak kładzie dłonie na kolanach i podskakuje w bladym blasku zamrażarek. Na udach odbijały jej się pastelowe logotypy lodów. Jej telefon znowu zawibrował.

– Dżizas, czy ja dałam swój numer temu kolesiowi u Shaunie? – spytała, patrząc na ekran. – Jest na mnie totalnie napalony, co za głupota.

– Tańczysz – zauważyła Briar, wskazując na Zarę. Włożyła sobie dwa palce do buzi i powiedziała: – Tańczysz… ale nie ma muzyki.

– Chcesz muzykę? – Zara zaczęła scrollować. – Puszczę coś, ale też musisz zatańczyć.

– Tylko nic niecenzuralnego, błagam – wtrąciła Emira. – Wyleją mnie, jeśli powtórzy słowa.

Zara machnęła na nią trzema palcami.

– Luz, ogarniam.

Chwilę później telefon Zary zaryczał. Wzdrygnęła się.

– Ups! – zawołała, po czym ściszyła. Alejkę wypełnił dźwięk syntezatora, rozległ się głos Whitney Houston, a Zara zakręciła biodrami.

Briar zaczęła podskakiwać, trzymając się za mięciutkie, białe łokcie, a Emira oparła się o drzwi zamrażarki. Za plecami miała pudełka z kiełbaskami i lśniące, woskowane kartoniki pełne gofrów.

Briar Chamberlain nie była głupim dzieckiem. Nie wpadała w histerię na widok balonów, nie bawili jej też przewracający się lub podpalający sobie palce klauni – ich wyczyny raczej ją martwiły. Na przyjęciach urodzinowych i lekcjach baletu czuła się boleśnie skrępowana, a kiedy zaczynała grać muzyka albo magicy prosili, żeby ktoś się zgłosił do asystowania w sztuczce, spoglądała na Emirę swoimi niebieskimi oczami, a w jej zaniepokojonym wzroku dało się odczytać pytanie: Naprawdę muszę to robić? Czy to konieczne? Kiedy więc dołączyła do Zary i zaczęła kołysać się w rytm przeboju z lat osiemdziesiątych, Emira stanęła obok, gotowa udzielić dziewczynce wsparcia. Często to robiła. Chciała, żeby Briar wiedziała, że może przestać, gdy tylko poczuje, że ma dość. Myślała o tym, chociaż było jej wyjątkowo ciepło na sercu. Miała dwadzieścia pięć lat i właśnie zarabiała trzydzieści dwa dolary za godzinę tańca w sklepie spożywczym ze swoją najlepszą przyjaciółką oraz ulubioną małą osobą.

Zara wydawała się równie zdziwiona.

– Wow – powiedziała na widok rozkręcającej się Briar. – Tak trzymaj, mała, świetnie ci idzie.

Briar spojrzała na Emirę.

– Teraz ty.

Zara śpiewała wraz z chórkiem, że chce z kimś poczuć ten żar, kiedy Emira przyłączyła się do tańca. Okręciła Briar, objęła ją i zobaczyła, że ktoś nadchodzi. Poczuła ulgę na widok kobiety w średnim wieku: miała krótkie, siwe włosy, sportowe legginsy i koszulkę z napisem: St. Paul’s Pumpkinfest 5 km. Wyglądała na kogoś, kto na pewno tańczył kiedyś z dzieckiem albo dwojgiem dzieci, więc Emira nie przerywała. Kobieta włożyła do koszyka pudełko lodów i uśmiechnęła się do roztańczonej trójki. Briar zawołała:

– Tańczysz jak mama!

Kiedy piosenka weszła w ostatnią fazę, w dziale mrożonek pojawił się kolejny wózek, pchany przez kogoś znacznie wyższego. Mężczyzna miał na sobie koszulkę z logo Uniwersytetu Pensylwanii, wyglądał na nieco śpiącego i był całkiem przystojny, ale Emira zdążyła się już tak roztańczyć, że gdyby nagle przerwała, wyglądałoby to nienaturalnie. Tańczyła dougie, kiedy zauważyła banany w jego wózku. Udawała, że strzepuje coś z ramion, gdy on sięgał po mrożone warzywa. W końcu powiedziała Briar, że pora na ukłon, a mężczyzna, patrząc na nie, zaklaskał cztery razy, po czym zniknął z pola widzenia. Emira wyprostowała przekręconą spódnicę.

– Kurde, aż się spociłam – stwierdziła Zara i się pochyliła. – Przybij pionę. Właśnie tak, młoda. Ja mam dość.

– Spadasz? – spytała Emira.

Zara popatrzyła znowu na telefon i szybko coś wpisała.

– Komuś może się dzisiaj poszczęścić.

Emira przerzuciła swoje długie, czarne włosy przez jedno ramię.

– Laska, rób, co chcesz, ale ten koleś jest totalnie biały.

Zara popchnęła ją.

– Emira, jest rok dwa tysiące piętnasty! Tak, możemy!

– Taaa.

– No dobra, dzięki za podwózkę. Nara, siostro.

Zara połaskotała Briar w czubek głowy, po czym skierowała się do wyjścia. Jej obcasy zastukały w oddali, a w Market Depot zrobiło się nagle bardzo biało i bardzo spokojnie.

Briar nie zorientowała się, że Zara sobie poszła, dopóki ta nie zniknęła jej z oczu.

– Twoja koleżanka – powiedziała, pokazując na pustą teraz alejkę. Miała wystające dwa zęby, widoczne teraz nad jej dolną wargą.

– Musi już iść spać – wyjaśniła Emira. – Chcesz popatrzeć na orzechy?

– Ja też idę spać. – Briar podskakiwała na lśniących kafelkach, wciąż trzymając Emirę za rękę. – Śpimy w sklepie?

Emira mruknęła przecząco.

– Pokręcimy się tu jeszcze przez chwilę.

– Chcem… yyy… chcem powąchać herbatkę.

Briar zawsze przejmowała się tym, co ma się dziać później, więc Emira zaczęła jej wolno tłumaczyć, że mogą najpierw popatrzeć na orzechy, a potem powąchać herbaty. Nie zdążyła jeszcze zbyt wiele powiedzieć, kiedy ktoś jej przerwał.

– Przepraszam panią.

Rozległ się dźwięk kroków, a kiedy Emira się odwróciła, przed jej twarzą zalśniła złota odznaka ochroniarza. Na jej szczycie widniały słowa: Bezpieczeństwo publiczne, a na dolnej, zakrzywionej krawędzi – napis: Filadelfia.

Briar wskazała na twarz mężczyzny.

– To nie listonosz – stwierdziła.

Emira przełknęła ślinę i usłyszała swój głos:

– O, hej.

Ochroniarz stał przed nią z kciukami zaczepionymi o szlufki w spodniach. Nie odpowiedział.

Dotknęła swoich włosów.

– Zamykacie już? O co chodzi? – spytała.

Wiedziała, że powinni pracować jeszcze przez czterdzieści pięć minut – w weekendy sklep był otwarty, posprzątany i w pełni zaopatrzony do północy – ale chciała, żeby usłyszał, jak mówi. W tle, na drugim końcu alejki, za ciemnymi bokobrodami mężczyzny, pojawiła się kolejna sylwetka. Siwowłosa, wysportowana kobieta, którą rzekomo tak poruszył taniec Briar, skrzyżowała ramiona. Obok niej stał koszyk z zakupami.

– Proszę pani – odezwał się ochroniarz. Emira patrzyła na jego wydatne usta i małe oczy. Wyglądał na kogoś, kto ma dużą rodzinę, taką, która spędza razem wolne dni, od rana do wieczora. Na człowieka, który nie zwraca się do kogoś per pani mimochodem. – To bardzo późna pora jak na dziecko – powiedział. – Czy to pani córka?

– Nie – roześmiała się Emira. – Jestem jej opiekunką.

– No tak, cóż… – odparł. – Z całym szacunkiem, ale nie wygląda pani, jakby zajmowała się pani dzisiaj opieką nad dzieckiem.

Emira poczuła, że usta dziwnie jej się układają, jakby połknęła coś ostrego. Spojrzała na zamrażarkę, w której odbijała się jej zniekształcona sylwetka, i zobaczyła się w całej okazałości. Twarzy – o pełnych, ciemnych ustach, malutkim nosie i wysokim czole zakrytym czarną grzywką – prawie nie było widać. W tafli grubego szkła nie dało się też zauważyć czarnej spódnicy, obcisłego topu z dekoltem i eyelinera. Widziała tylko coś bardzo ciemnego i chudego, a także czubek jasnego kucyka należącego do Briar Chamberlain.

– No… – Wypuściła powietrze z płuc. – Jestem jej opiekunką, a dzisiaj jej mama zadzwoniła do mnie, bo…

– Dobry wieczór, bardzo przepraszam, ale… Cześć. – Stojąca na drugim końcu alejki kobieta ruszyła w ich stronę, a jej mocno już zużyte trampki skrzypiały o podłogę. Przyłożyła sobie rękę do piersi. – Jestem mamą, no i usłyszałam, jak tak dziewczynka mówi, że jej mamy tu nie ma. A że jest już późno, zaniepokoiło mnie to.

Emira spojrzała na nią i prawie się roześmiała. Wiedziała, że to dziecinne, ale jedyne, co przychodziło jej w tej chwili do głowy, to pytanie: Serio, właśnie na mnie doniosłaś?

– Gdzie… – Briar pokazała na koniec alejki. – Gdzie idą te drzwi?

– No dobra, misiaczku. Momencik… – odezwała się Emira. – Jestem jej nianią, a jej mama poprosiła, żebym ją zabrała, bo coś im wypadło i chcieli się jej pozbyć z domu. Mieszkają trzy przecznice stąd. – Poczuła, że coś ją zaczyna dławić. – Przyszłyśmy tu popatrzeć na orzechy. Nie dotykamy ich ani nic takiego. Tylko… teraz mamy fazę na orzechy, no więc tak.

Nozdrza ochroniarza się rozszerzyły. Kiwnął sam do siebie, jakby zadano mu jakieś pytanie, i odezwał się.

– Proszę pani, czy to możliwe, że pani dzisiaj piła?

Emira zamknęła usta i zrobiła krok do tyłu. Kobieta skrzywiła się nieznacznie.

– O Jezu.

W widocznym teraz dziale z mięsem stał młody mężczyzna w koszulce Uniwersytetu Pensylwanii i przysłuchiwał się rozmowie. Cała ta sytuacja i bezpodstawne oskarżenia wydały się Emirze nagle głęboko poniżające. Czuła się tak, jakby ktoś oznajmił na głos, że nie jest zaproszona na imprezę.

– Wie pan co? Nie ma sprawy – powiedziała. – Możemy po prostu wyjść.

– Chwileczkę. – Ochroniarz wyciągnął rękę. – Nie mogę na to pozwolić, ponieważ tu chodzi o dziecko.

– Ale to w tej chwili moje dziecko. – Emira znowu się zaśmiała. – Opiekuję się nią. Technicznie rzecz biorąc, jestem jej nianią.

Nie była to prawda, ale Emira chciała, żeby zabrzmiało tak, jakby była formalnie zatrudniona, na umowę, co wiązałoby ją z dzieckiem, którego dotyczyła rozmowa.

– Cześć, kochanie. – Kobieta pochyliła się, opierając dłonie na kolanach. – Wiesz, gdzie jest twoja mamusia?

– Jej mama jest w domu. – Emira postukała dwa razy palcem w obojczyk. – Może pani rozmawiać ze mną.

– Czyli twierdzi pani – próbował uściślić mężczyzna – że jakaś przypadkowa kobieta, która mieszka trzy przecznice stąd, poprosiła panią o zajęcie się jej dzieckiem o tak późnej porze?

– Rany, no nie. Nic takiego nie mówiłam. Jestem jej nianią!

– Parę minut temu była tu jeszcze jedna dziewczyna – powiedziała kobieta do ochroniarza. – Wydaje mi się, że wyszła przed chwilą.

Twarz Emiry wyrażała teraz czyste zdumienie. Miała wrażenie, że zanegowano całkowicie jej istnienie. Czuła się jak ktoś, kto szuka znajomej osoby w tłumie, podnosi rękę i woła do telefonu: Widzisz mnie? Macham do ciebie. Kobieta potrząsnęła głową.

– Robiły coś dziwnego… Nie umiem tego określić… Tak jakby kręciły pośladkami i tańczyły, czy coś podobnego. Pomyślałam wtedy: okej, coś tu nie gra.

– Eee… – Głos Emiry zabrzmiał piskliwie. – Mówi pani poważnie?

Briar kichnęła jej w nogę.

Mężczyzna w koszulce uniwersytetu podszedł bliżej. Trzymał w ręku telefon i nagrywał.

– O mój Boże. – Emira zasłoniła twarz, jakby przypadkiem weszła między ludzi robiących sobie grupowe zdjęcie. Na paznokciach miała poodpryskiwany czarny lakier. – Możesz się nie wtrącać?

– Wydaje mi się, że będziesz chciała mieć to nagrane – odparł. – Mam zadzwonić po policję?

Dziewczyna opuściła rękę.

– Po co?

– Hej, młoda panno. – Ochroniarz przyklęknął na jedno kolano. Mówił łagodnym, dobrze wyćwiczonym głosem. – Kto to jest?

– Kochanie? – wtrąciła delikatnie kobieta. – Czy to twoja przyjaciółka?

Emira chciała się schylić i przytulić Briar – może kiedy dziewczynka zobaczy wyraźnie jej twarz, będzie w stanie podać jej imię? Wiedziała jednak, że ma na sobie naprawdę krótką spódniczkę, a cała scena jest przecież nagrywana. Nagle poczuła, że jej los spoczywa w rękach dziecka, które wierzy, że brokuły to małe drzewka i że jeśli ktoś schowa się pod kocem, to go wtedy nie widać. Briar włożyła sobie palce do buzi, a Emira wstrzymała oddech.

– Mir… – powiedziała dziewczynka, a Emira podziękowała w myślach Bogu.

Ochroniarz jednak nie zrozumiał.

– Nie ty, słoneczko. Twoja przyjaciółka. Jak ma na imię?

– Mira! – krzyknęła Briar.

– Ona mówi, jak mam na imię. Emira.

– Możesz mi to przeliterować? – poprosił ochroniarz.

– Chwileczkę! – Mężczyzna z telefonem próbował zwrócić na siebie uwagę Emiry. – Nie musisz im pokazywać dokumentów, nawet jeśli o to poproszą. To niezgodne z prawem Pensylwanii.

– Znam swoje prawa, koleś – odparła Emira.

– Proszę pana. – Ochroniarz wyprostował się i odwrócił. – Nie wolno panu się mieszać, tu chodzi o przestępstwo.

– Zaraz, zaraz, przestępstwo? – Emirze zakręciło się w głowie. Miała wrażenie, że cała krew spłynęła jej do głowy i buzowała teraz za uszami i oczami. Pochyliła się i podniosła Briar z ziemi. Rozstawiła szeroko stopy, żeby złapać równowagę, odrzuciła włosy na plecy. – Niby o jakim przestępstwie mowa? Jestem w pracy, zarabiam, i to więcej od pana, mogę się założyć. Przyszłyśmy popatrzeć sobie na orzechy. Jesteśmy aresztowane czy możemy już iść? – Zakrywała Briar uszy, a dziewczynka wsunęła jej rączkę w dekolt.

Kobieta, która na nią doniosła, po raz kolejny podniosła dłoń do ust. Tym razem jednak się odezwała:

– O rany. O kurczę.

– Okej. Proszę pani. – Ochroniarz także rozstawił nogi, naśladując jej ruch. – Jest pani zatrzymana. Zostanie pani poddana przesłuchaniu, ponieważ w grę wchodzi bezpieczeństwo dziecka. Proszę postawić dziewczynkę na ziemi…

– W porządku. Wie pan co? – Emira próbowała wyciągnąć telefon z małej torebki, a jej lewa kostka lekko się zatrzęsła. – Zadzwonię po jej ojca, na pewno tu przyjedzie. To starszy, biały gość, więc na bank wszyscy poczują się lepiej.

– Proszę się uspokoić. – Mężczyzna wyciągnął dłonie do Emiry i spojrzał znowu na Briar. – No dobrze, słonko, ile masz lat?

Emira wpisała pierwsze cztery litery imienia Petera Chamberlaina i nacisnęła wyświetlający się na niebiesko numer telefonu. Czuła, jak wali jej serce, dokładnie pod rączką Briar.

– Ile masz latek, kochanie? – spytała kobieta. – Dwa? Trzy? – Spojrzała na ochroniarza. – Wygląda na dwa.

– No nie mogę, ma prawie trzy – wymamrotała Emira.

– Proszę pani. – Ochroniarz wskazał na nią palcem. – Rozmawiam z dzieckiem.

– Jasne, spoko. To rzeczywiście ma sens. Bibi, spójrz na mnie. – Emira zmusiła się do uśmiechu i podrzuciła lekko dziewczynkę dwa razy. – Ile masz lat?

– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć!

– A ja ile mam lat?

– Wszystkiego najlepszego!

– Zadowolony? – Emira spytała mężczyznę. Sygnał w jej telefonie ucichł. – Pan Chamberlain? – Coś kliknęło, ale nie słyszała żadnego głosu. – Mówi Emira. Halo? Słyszy mnie pan?

– Chciałbym porozmawiać z jej ojcem. – Ochroniarz wyciągnął rękę po telefon.

– Kurwa, co to ma być? Łapy przy sobie! – Emira uchyliła się, a Briar głośno wciągnęła powietrze. Trzymała sztuczne czarne włosy Emiry i przyciskała je do piersi niczym różaniec.

– Na twoim miejscu bym jej nie dotykał – ostrzegł mężczyzna z uniwersytetu. – Nie stawia oporu. Dzwoni po ojca dziecka.

– Proszę pani, czy może mi pani podać telefon?

– Daj spokój, człowieku, nie możesz jej zabrać telefonu.

Ochroniarz odwrócił się, cały czas wyciągając rękę, i krzyknął:

– Cofnij się pan!

Z telefonem przyciśniętym do twarzy i rączką Briar we włosach Emira spojrzała na ochroniarza i też krzyknęła:

– Koleś, nie jesteś nawet prawdziwym gliną, więc to ty się cofnij!

Twarz mężczyzny się nagle zmieniła. Z oczu dało się wyczytać jego myśli: Teraz rozumiem. Już wiem, kim naprawdę jesteś. Zaczął dzwonić po wsparcie, a Emira wstrzymała oddech.

Z jej telefonu dobiegł nagle głos pana Chamberlaina.

– Emira? Halo?

– Proszę pana, czy może pan przyjść do Market Depot? – Próbując zapanować nad paniką, która ogarniała ją już od jakiegoś czasu, ciągnęła: – Bo tu uważają, że ukrad­łam Briar. Czy może się pan pospieszyć?

Mruknął coś, ale zrozumiała tylko „co?” i „o mój Boże”, po czym oświadczył:

– Zaraz tam będę.

Emira nie przypuszczała, że cisza okaże się gorsza od rzucanych podniesionym głosem oskarżeń. Wszyscy pięcioro stali i czekali, jakby chcąc się przekonać, kto wygra. Nie wyglądali na uspokojonych, prędzej – zirytowanych. Emira toczyła właśnie pojedynek na mrugnięcia z podłogą, kiedy Briar poklepała ją po opadających na ramiona włosach.

– Masz włosy jak mój konik – oznajmiła.

Dziewczyna podrzuciła ją lekko na rękach.

– Aha. Były bardzo drogie, więc bądź ostrożna, dobrze?

Wreszcie usłyszała, jak przesuwają się drzwi, i po chwili rozległ się stukot szybkich kroków. Z alejki z płatkami śniadaniowymi wynurzył się pan Chamberlain. Briar wyciągnęła palec w jego stronę.

– To tata – powiedziała.

Wyglądał, jakby biegł – na nosie błyszczały mu kropelki potu. Położył rękę na ramieniu Emiry.

– Co tu się dzieje?

Zamiast odpowiedzi Emira wyciągnęła w jego stronę dziewczynkę. Wysportowana kobieta cofnęła się o krok.

– W porządku, świetnie. W takim razie ja już państwa zostawię.

Ochroniarz zaczął się tłumaczyć i przepraszać. Kiedy zjawił się jego kolega, stał się o wiele bardziej uprzejmy.

Emira nie czekała, aż pan Chamberlain skończy pouczać ochroniarzy i tłumaczyć, od jak dawna robi tu zakupy, dlaczego nie mogą nikogo zatrzymać bez uzasadnionej przyczyny i jak niewłaściwe jest kwestionowanie jego decyzji jako rodzica.

– Do jutra – wyszeptała.

– Poczekaj – odparł. – Moment. Pozwól, że ci najpierw zapłacę.

Zaczęła machać rękami.

– Dostaję wypłatę w piątki. Do zobaczenia na twoich urodzinach, Bri.

Briar zaczęła już jednak zasypiać w ramionach ojca.

Po wyjściu ze sklepu Emira obiegła róg i skierowała się w stronę przeciwną niż dom Chamberlainów. Stanęła przed zamkniętą piekarnią, w której zakratowanym oknie leżały babeczki. W drżących dłoniach trzymała telefon, ale nie pisała do nikogo. Wciągając powietrze nosem i wypuszczając ustami, przewijała listę z setkami piosenek. Zakołysała biodrami, obciągając niżej spódnicę.

– Hej, hej. – Zza rogu wyłonił się mężczyzna z uniwersytetu. – Wszystko w porządku? – zapytał, kiedy do niej podszedł.

Emira z przygnębieniem wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że nie wie. Trzymając telefon na wysokości brzucha, przygryzła sobie od wewnątrz policzek.

– Słuchaj, to było totalnie porąbane – dodał męż­czyzna. – Wszystko nagrałem. Na twoim miejscu wysłałabym to do mediów, wtedy mogłabyś…

– Eee, no… nie – odparła. Odgarnęła włosy z twarzy. – Nie ma mowy, ale dzięki, tak czy inaczej.

Zamarł i przesunął językiem po zębach.

– No dobra, ale ten koleś potraktował cię jak ostatni fiut. Nie chcesz, żeby go za to wylali?

Roześmiała się.

– Po co? – Zachwiała się lekko na obcasach i schowała telefon do torebki. – Żeby poszedł do innego spożywczaka i dostał kolejną gównianą pracę za minimalną pensję? Proszę cię. A potem każdy, kto wpisze mnie w Google, zobaczy mnie w pierdolonym sklepie na Washington Square, naprutą i z nie swoim dzieciakiem.

Mężczyzna głośno odetchnął i podniósł rękę w geście poddania. Drugim ramieniem przyciskał do siebie papierową torbę z Market Depot.

– Chodzi mi o to, że… – Oparł rękę na biodrze. – W najgorszym razie mogłabyś tam pewnie robić przez rok zakupy za darmo.

– Taa, jasne. I co, mam sobie robić zapasy kombuchy i innych gówien?

Zaśmiał się.

– No tak, masz rację.

– Pokaż no ten telefon. – Emira wyciągnęła rękę i pomachała dwoma palcami. – Musisz to wykasować.

– Jesteś pewna? – spytał ostrożnie. – Mówię poważnie. Mogłabyś napisać do prasy, na pewno by ci to wydrukowali.

– Nie jestem pisarką – odparła. – I nie ryzykuję, jeśli chodzi o internet, więc daj mi to.

– No dobra, a co powiesz na to? – Wyjął telefon. – To twoja sprawa, jeśli chcesz, wykasuję wszystko. Ale najpierw wyślę ci to mailem, na wypadek gdybyś zmieniła jednak zdanie.

– Nie zmienię i…

– Tylko w razie czego. Masz, wpisz tu swój adres.

Emira uznała, że łatwiej będzie się poddać, niż go przekonywać, przytrzymała więc pasek torebki jedną ręką, a drugą zaczęła pisać. W okienku nadawcy zobaczyła: [email protected]. Przerwała.

– Chwilunię, Kelley? Kto to, kurwa, jest?

Zamrugał.

– To ja.

– O! – Emira skończyła wpisywać swój adres mailowy, po czym podniosła wzrok. – Serio?

– Dobra, dobra. – Zabrał telefon. – Chodziłem do szkoły, jestem uodporniony.

Uśmiechnęła się.

– Teraz rozumiem, czemu tu robisz zakupy.

– Ej, zazwyczaj to nie kupuję. – Roześmiał się. – Ale nie będę się przez to czuł gorszy. Mam w tej torbie dwa rodzaje kombuchy.

– Aha. Wykasowałeś?

– Już. – Pokazał jej ekran i zaczął przewijać galerię. Najnowsze zdjęcie przedstawiało mężczyznę, którego nie znała, z przyklejoną do twarzy żółtą karteczką. Nie mogła odczytać, co było na niej napisane.

– Okej. – Odczepiła przyklejony do błyszczyka włos. Uśmiechnęła się smutno, jakby nie wiedziała, co powiedzieć, i dodała: – No dobra. W takim razie cześć.

– No tak, dobra, spokojnej nocy. Uważaj na siebie. – Najwyraźniej zaskoczyło go to nagłe pożegnanie, ale Emira nie zamierzała się tym przejmować. Ruszyła w stronę metra, wysyłając esemesa do Zary: Wpadnij, jak skończysz.

Mogła wziąć taksówkę, pan Chamberlain na pewno oddałby jej pieniądze, ale tego nie zrobiła. Nigdy nie jeździła taksówkami. Wolała zaoszczędzić te dwadzieścia dolarów, które dostanie, i do Kensington, gdzie mieszkała, wrócić metrem. Chwilę po pierwszej zabrzęczał domofon. Przyszła Zara.

– Nie ogarniam – powiedziała, siedząc na toalecie. Emira zmywała makijaż. Wymieniły się spojrzeniami w lustrze. – Bo niby… – Zara podniosła ręce do góry. – Od kiedy running man to kręcenie pośladkami?

– Nie mam pojęcia. – Emira starła szminkę. – Zresztą rozmawialiśmy o tym – dodała z przepraszającym grymasem. – Wszyscy przyznali, że tańczę lepiej od ciebie.

Zara przewróciła oczami.

– To nie są żadne zawody – próbowała dalej Emira. – Po prostu wygrałam.

– Laska – odparła przyjaciółka – to się mogło naprawdę źle skończyć.

Emira się roześmiała.

– Słuchaj, wszystko gra – powiedziała, po czym przykryła usta grzbietem dłoni i zaczęła cicho płakać.

 

 

 

 

 

 

Dwa

 

 

 

Między dwa tysiące pierwszym a dwa tysiące czwartym rokiem Alix Chamberlain wysłała ponad sto listów i otrzymała produkty o wartości przekraczającej dziewięćset dolarów. Wśród tych gratisów były kawa, batoniki, próbki kosmetyków, świece zapachowe, masa mocująca do wieszania plakatów w akademiku, prenumeraty czasopism, kremy do opalania i maseczki. Alix dzieliła się tym wszystkim ze współlokatorkami i innymi dziewczynami z piętra. Na drugim i trzecim roku studiów na Uniwersytecie Nowojorskim – magisterskich z marketingu i licencjackich z finansów – publikowała recenzje różnych produktów w studenckiej gazecie. Na ostatnim roku porzuciła to zajęcie i zaczęła staż w dziale urody w niewielkiej redakcji, nie przestała jednak pisać listów. Na mięsistym, eleganckim papierze stawiała marzycielskie, ukośne litery, uprzejmie prosząc o rzeczy, na których jej zależało. Rzadko spotykała się z odmową.

W ciągu kolejnych czterech lat pisała do firm takich jak Ray-Ban, Conan O’Brien, Scholastic, Keurig, Lulu­lemon, Smartwater, do sieci W Hotels i do wielu innych. Najczęściej wysyłała prośby okraszone aprobatą i pochwałami, ale zdarzały się też delikatne skargi i sugestie. Umiała robić dobre zdjęcia produktów, które otrzymywała, i zamieszczała je wraz z opisami na swoim blogu. Zaczęła go prowadzić pod wpływem impulsu, ale z czasem zebrała niewielką grupkę czytelników. Mniej więcej wtedy poznała Petera Chamberlaina.

Miała dwadzieścia pięć lat, kiedy spotkała go w barze, i jeśli miałaby być szczera, przyznałaby, iż myślała, że jest wyższy, dopóki nie wstał pod koniec rozmowy. Pomijając kwestię wzrostu, pasowali do siebie pod względem osobowości. Robił różne urocze rzeczy, które dodają klasy, ale się tym nie chwalił – wrzucał listki mięty do wody i zostawiał trzydzieści procent napiwku. Najbardziej podobało jej się, że traktował jej hobby jak prawdziwą pracę. Często umniejszała znaczenie swojego pisania. „No więc… Piszę czasem listy i recenzje, no i prowadzę blog… Ale nic poważnego, taką małą stronę”, mawiała. Peter poprosił, żeby opowiedziała mu o tym jeszcze raz, ale żeby tym razem udawała, że to coś znaczącego. Był dziennikarzem i prowadził wiadomości. Wychował się w północnej części stanu Nowy Jork. Był osiem lat starszy od Alix, uważał, że to normalne nakładać makijaż przed występem w telewizji, i wierzył, że trzeba budować swoją markę. Wyszła za niego w wieku lat dwudziestu ośmiu. Prezenty dla gości, buty i białe wino podawane na weselu dostała za darmo, wystarczyły ręcznie pisane listy i obietnice wspaniałych recenzji. Peter pomógł jej ocenić wszystkie produkty podczas miesiąca miodowego na Santorini.

Pracowała w Hunter College, w dziale rekrutacji, kiedy koleżanka, która uczyła angielskiego w prywatnej szkole Columbia Grammar and Preparatory School, zaproponowała jej poprowadzenie warsztatów dla uczniów z pisania listów motywacyjnych. Jedną z uczestniczek była siedemnastoletnia Lucie, licealistka o niewiarygodnie białych zębach i jasnoróżowych włosach, której konto na Instagramie obserwowało trzydzieści sześć tysięcy osób. Trzy miesiące później Lucie wrzuciła na swój profil zdjęcie listu oraz eseju, które napisała z pomocą Alix, a także informację o tym, że przyjęto ją na uniwersytety w Irvine, w Santa Barbara, na Fordham i do Emerson College. Wszystko to zawdzięczam Alix – napisała pod zdjęciem. Nie odważyłabym się aplikować na te wszystkie uczelnie, gdyby nie pomogła mi napisać tak fantastycznego podania. #poprostupoproś #napiszlist #JejSłowa. Wpis miał ponad tysiąc siedemset polubień, a Alix Chamberlain w mgnieniu oka stała się rozpoznawalną marką. Jej zamiłowanie do darmowych produktów rozwinęło się wkrótce w całą filozofię, zgodnie z którą kobiety zabierały głos i uczyły podstaw komunikacji. W środku nocy Alix zmieniła nazwę swojego konta na Instagramie na #JejGłos. Peter zasugerował też zmianę nazwy bloga i poprosił, żeby nie zapomniała o nim, kiedy stanie się sławna.

W dwudziestym dziewiątym roku życia Alix rzuciła pracę w Hunter College. Prowadziła szkolenia z pisania listów motywacyjnych i zachowania w czasie rozmów o pracę w poprawczakach, na wyjazdach firmowych, w siedzibach żeńskich stowarzyszeń i na uczelnianych spotkaniach z pracodawcami. Uczniowie zapisywali się do niej na konsultacje na targach edukacyjnych, a jej skrzynkę odbiorczą zapychały podziękowania i radosne maile z informacjami od osób, które się dostały na studia. Firma produkująca luksusową papeterię odezwała się do niej z propozycją zaprojektowania kolekcji artykułów biurowych przeznaczonych dla kobiet. Papier był koloru kości słoniowej, długopisy – granatowe, a Alix po raz drugi zadebiutowała w prasie, tym razem nie w gazetce studenckiej, ale w „Teen Vogue”. W karierze zdecydowanie nie przeszkadzały jej wyjątkowo medialne duże, błękitne oczy i zaskakująco długie nogi. Na jej nowej stronie internetowej, w sekcji O mnie, można było znaleźć zdjęcie, na którym siedziała roześmiana na biurku. Gęste włosy w kolorze piasku miała zebrane na czubku głowy w uroczy, lekko niedbały kok, a obok jej nóg stały dwa przepełnione pudełka na listy.

Peter w nią wierzył, od samego początku. Nowe praktykantki zbierały i zamieszczały na blogu liczne podziękowania, będące namacalnym dowodem na to, że jej praca coś zmienia. Mimo to Alix była zdumiona bezgranicznym zaufaniem, jakim obdarzały ją różne organizacje. Zapraszano ją do paneli, w których zasiadali właściciele małych firm. Wygłaszała odczyty na tematy takie jak „Gościnność w miejscu pracy” i „Jak zapoczątkować twórcze zmiany”. Z feministycznymi podcasterkami rozmawiała o zrównoważonej kulturze pracy i kobietach w branży technologicznej. Raz poprowadziła nawet warsztat pod tytułem „Wykonaj pierwszy krok”, którego uczestniczkami było dwieście singielek, pijących na sali wykładowej szampana w plastikowych kubeczkach. Alix uwielbiała pisać listy i uważała, że jest w tym dobra, ale to otaczający ją ludzie, ich ekscytacja i pewność siebie sprawiały, że idee, jakie reprezentował JejGłos, rozkwitały.

Prowadziła właśnie zajęcia dla niewielkiej grupy nauczycieli na temat roli przekleństw w szkolnym programie nauczania, kiedy podczas brunchu poczuła gwałtowne trzepotanie w podbrzuszu. Mam nadzieję, że nie jestem w ciąży, pomyślała. Była. A dwa tygodnie później Peter rozpłakał się na rogu Uniwersyteckiej i Trzynastej, kiedy mu o tym powiedziała. Natychmiast spytał, czy się przeprowadzą. Od czterech lat, czyli od chwili, kiedy się poznali, rozważali, że przeniosą się kiedyś do Filadelfii – rodzinnego miasta Alix. Chciała mieć dom z ogródkiem i dzieci, marzyła o tym, że będą jeździć na rowerze po dobrze znanym zaułku albo po ulicy, przy której nikt nie sprzedaje podróbek markowych torebek i nie opuszcza krat, kiedy zamyka sklepik. Kiedy jednak usłyszała pytanie Petera, odsunęła się o krok.

– Nie – odparła. – Jeszcze nie, nie teraz. – Była właśnie u szczytu kariery, o której przecież nawet nie marzyła.

Na świat przyszła Briar Louise. Życie Alix zdominowały kojce, generatory szumu, podrażnione sutki i wino­grona krojone na pół. Coraz częściej wypowiadała się w trzeciej osobie („to kolczyk mamusi”, „mama rozmawia teraz przez telefon”), zaczęła odmierzać wiek w miesiącach, a nie w latach, i starała się ubarwić domową rzeczywistość mówieniem o dużych dziewczynkach („duże dziewczynki idą teraz na drzemkę”, „to łyżka dla dużej dziewczynki”). Przyjmowała całusy składane otwartymi ustami przez malutką zaślinioną osóbkę, która dopiero od niedawna zaczęła istnieć poza jej ciałem.

Miała już wtedy zespół redakcyjny, składający się z jednej asystentki i dwójki stażystów, a kuchnia w ich mieszkaniu na Upper West Side powoli zmieniała się w biuro. Peter chciał się przeprowadzić. Jego marzenia o prowadzeniu wiadomości w Nowym Jorku brutalnie zderzyły się z rzeczywistością. Pięć razy w tygodniu występował na lokalnym kanale dzielnicy Riverdale, którego widownia nie przekraczała ośmiu tysięcy. Przygotowywał programy o psich ślubach podczas imprez charytatywnych, o zabawkach wycofanych ze sprzedaży i o turystach, którzy pokonywali prawdziwy tor przeszkód na Times Square, żeby zdobyć karty podarunkowe do Best Buy. Kilku doświadczonych dziennikarzy z Filadelfii miało wkrótce przejść na emeryturę, a zarabiali mniej więcej tyle samo co Peter. Krążyły plotki, że mieszkanie Petera i Alix wkrótce stanie się częścią spółdzielni. Filadelfia była w planach od zawsze, ale Alix Chamberlain dopiero się rozkręcała.

Odnowiony blog – teraz poświęcony odnoszącym sukcesy kobietom, które pisały listy do firm i osiągały swój cel – notował sześć tysięcy odsłon dziennie. Alix weszła we współpracę ze szpitalem i zorganizowała tygodniową akcję polegającą na pisaniu listów i zbieraniu funduszy na cele charytatywne. Ubrana w ciemną togę i biret, przemawiała na absolutoriach w dwóch szkołach dla dziewcząt. Widownia wpatrywała się w nią z uwielbieniem. Poza tym po raz pierwszy od czasów studenckich Alix miała znowu grupę przyjaciółek. Rachel, Jodi i Tamra, inteligentne i sarkastyczne młode kobiety, miały dzieci, a mimo to odnosiły sukcesy na polu zawodowym. Życie z niemowlakiem było zdecydowanie mniej przerażające, kiedy w każdej chwili można się było poradzić koleżanek będących w takiej samej sytuacji.

I wtedy, praktycznie znienacka, Briar zaczęła mówić.

Miała duże przednie zęby, mówiła głośno, ochryple i bez przerwy. Kiedy zasypiała, zdawało się, że ktoś wyłączył nagle alarm przeciwpożarowy. Alix czuła, jak w głowie pulsuje jej wspomnienie ciszy i spokoju. Przyjaciółki zapewniały ją, że z ich dziećmi było podobnie, że to tylko radość z umiejętności komunikacji. Alix miała jednak wrażenie, że Briar to wyjątkowy przypadek. Dziewczynka nie przestawała pytać, śpiewać, gadać i mruczeć. Bez ustanku wyjaśniała, że lubi hot dogi, opowiadała, że widziała kiedyś żółwia, oznajmiała, że chce przybić piątkę i że wcale nie jest zmęczona. Odbierając córkę od mieszkającej na Midtown matki Petera, Alix rozumiała rozpaczliwą szybkość, z jaką babcia otwierała drzwi. Już w windzie słyszała głos córki. W rzadkich chwilach napawała się ciszą, gdy pracowała i wysyłała konspekty książek do agentów literackich. Pewnego dnia wyjmowała właśnie Briar z leżaczka, kiedy dotarło do niej, że jest znowu w ciąży. Powiedziała Peterowi w kuchni. Zdawał się raczej zdezorientowany niż ucieszony.

– Myślałem… – Pokręcił głową. – Myślałem, że to niemożliwe, kiedy karmisz piersią.

Alix ściągnęła wargi, a wyraz jej twarzy mówił, że też tak sądziła.

– Rzadko się to zdarza, ale jednak.

– Alix… Nie możemy się na to zdecydować.

Spojrzał na stół kuchenny, całkowicie zasypany materiałami do najnowszego projektu firmy JejGłos, takimi jak zdjęcia z polaroidu i nieporęczne płachty papieru pakowego. Na wyłożonym papierowym ręcznikiem parapecie schły kubki niekapki, a posortowane śmieci wypełniały garnki. Tego ranka, gdy Peter zszedł na dół, natknął się na stażystkę, która akurat pochylała głowę i wiązała sobie włosy w koński ogon. Kiedy parzył sobie kawę, do stażystki dołączyła koleżanka. Obie miały na sobie białe koszulki polo z hasłem JejGłos, wyszytym na kieszonce.

– Nie mamy tyle garnków, żeby zmieścić drugie dziecko – powiedział.

A kiedy dwa dni później przyszedł list od firmy, która zamierzała kupić ich kamienicę, oznajmił:

– Dzwonię do agenta nieruchomości z Filadelfii.

Co miała zrobić? Nie zgodzić się? W Nowym Jorku tak bardzo brakowało mieszkań, że szaleństwem byłoby proponować kupno lokalu, wynajęcie większego także nie wchodziło w grę. Owszem, nigdy nie zarabiała lepiej, ale i tak nie było jej stać na wygodne życie z dwójką dzieci na West Side. Jasne, istniała opcja poszukania czegoś w Queens albo w New Jersey, ale zasadniczo równie dobrze mogła się przenieść do Filadelfii. Pracowała przecież z domu, zresztą to wcale nie tak daleko. Przede wszystkim zaś sama planowała kiedyś taką przyszłość. „Myślę, że nie będę tu mieszkać dłużej niż przez trzy lata”, powiedziała Peterowi, kiedy się poznali w barze. I dodała: „A za każdym razem, kiedy siadam w metrze na plamie zostawionej przez czyjś spocony tyłek, ten czas skraca się o dwa tygodnie”. Była to jedna z rzeczy, które najbardziej mu się w niej podobały: nie musiała być obecna na każdej imprezie, lubiła wypady za miasto, świetnie prowadziła samochód i chciała, żeby jej dzieci wędrowały w Hallo­ween od domu do domu, a nie krążyły między apartamentowcami i sklepami.

Wyprowadzka była więc konieczna. Musieli opuścić Nowy Jork. Alix nie mogła jednak wybrać gorszego terminu. W ostatnim czasie pochłaniało ją pisanie bardzo ważnego listu – do biura prasowego Hillary Clinton, która właśnie ogłosiła, że zamierza starać się o prezydenturę. Było to ważne dla Alix, ponieważ feministyczny przekaz Hillary pasował do jej marki, a dzięki powiązaniu z Clinton nie wypadnie z obiegu, nawet jeśli nie będzie mieszkać w Nowym Jorku. Na szczęście jej bliska przyjaciółka Tamra znała kobietę, która z kolei znała kogoś z ekipy Hillary Clinton. Wreszcie, po czterech wersjach listu i gorączkowych zmianach zakończenia z „Zawsze oddana Alix” na „Najserdeczniejsze pozdrowienia, Alix”, kliknęła Wyślij – i tym samym złożyła propozycję wolontariatu, z nadzieją, że kiedyś zmieni się on w płatne zajęcie. Mijały tygodnie, ale odpowiedź nie przychodziła, ani od doradcy, ani od żadnej innej osoby, z którą Alix próbowała się skontaktować.

Nagle okazało się, że wszystko jest już spakowane. Alix nie zwolniła tempa. Uwielbiała wszystkie swoje zajęcia. Kochała panele dyskusyjne, lubiła słuchać błyskotliwych kobiet w luźnych sukienkach i z ustami pociągniętymi jaskrawą szminką, kochała czytać maile od nastolatek, które cieszyły się ze swojej pierwszej pracy. Wciąż jednak nie dostała odpowiedzi od nikogo związanego z Hillary Clinton, ani też od żadnego z sześciu agentów, którym wysłała propozycję książki. Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi imprezami charytatywnymi i brunchami, ściskając dłonie poważnych licealistek, Alix myślała: Czy to wszystko? Tylko na to mnie stać?

W dniu ostatniego wystąpienia przed wyprowadzką z Nowego Jorku – miała przemawiać na imprezie Small Business Femme do kobiet prowadzących nieduże firmy – Alix postanowiła, spontanicznie i bez namysłu, że nie skorzysta z laktatora. Poprosiła do siebie jedną ze stażystek, tę, która miała największe doświadczenie z dziećmi.

– Co byś powiedziała na to, żeby Briar siedziała u ciebie na kolanach w trakcie panelu? – spytała.

W sali widowiskowej w SoHo Alix zajęła miejsce między dwoma mężczyznami, z których jeden był podcasterem, a drugi gwiazdą reality show i ojcem pięcioraczków. Na widowni zasiadło trzysta osób. Paneliści omawiali opiekę zdrowia reprodukcyjnego i polecali inspirujące książki dla dziewczynek, kiedy piersi Alix, zwłaszcza lewa, zaczęły nabrzmiewać i boleć. W pewnej chwili, gdy publiczność wybuchnęła śmiechem na żart jednego z przemawiających, Briar przeciągnęła się i otworzyła oczy.

Dziewczynka zaczęła mamrotać, dlaczego Mamusia jest tam, czy jej opiekunka ma może cheeriosy i czy pozwoli jej zejść z kolan. Alix spojrzała na córeczkę i położyła palec na ustach. Stażystka pokazała na drzwi i bezgłośnie spytała, czy ma wynieść Briar na zewnątrz. Alix pokręciła głową. Czekała na kolejne pytanie.

– Uważam, że kobietom często zależy po prostu na miejscu przy stole – powiedziała. Dzięki przypiętemu do kołnierzyka mikrofonowi jej głos wypełnił całą salę. – Mimo to inni często słyszą: chcę być traktowana wyjątkowo, a przecież wcale tak nie jest. Zaś to, że… Wiecie co? – Serce Alix przyspieszyło, a ona sama pochyliła się. – Przepraszam, że przerywam swoją wypowiedź i całą rozmowę. – Czy naprawdę się odważy? Tak, pomyślała. Tak, zrobi to. – Mam jeszcze wiele do powiedzenia, ale moja córeczka, ta mała osóbka w pierwszym rzędzie, trochę grymasi, bo właśnie się obudziła. Jeśli więc nikt nie ma nic przeciwko temu, to… Hmm, prawdę mówiąc, nie potrzebuję waszego pozwolenia.

Wstała i podeszła do skraju sceny.

– Mam zamiar nakarmić córkę, a przecież nie muszę w tym celu przerywać rozmowy.

Z widowni dobiegły radosne okrzyki. Alix przykucnęła i podniosła Briar, a kiedy dziewczynka objęła matkę za szyję, rozległy się ochy i achy.

– Podasz mi koszulkę? – Alix gestem wskazała jasno­różowy T-shirt, który dała wcześniej stażystce razem z innymi rzeczami. Zarzuciła go sobie na ramię i poszła za kulisy.

Radosna i rozochocona studentka, która prowadziła całe wydarzenie, zawołała do mikrofonu:

– Dajesz, laska!

Zerknęła za kulisy.

– Mam kontynuować? – spytała szeptem.

Alix była jednak szybka. Wróciła już na scenę z Briar przystawioną do lewej piersi. Przewieszona przez ramię koszulka zasłaniała główkę dziewczynki. Z prawego ramienia Alix, zajmującej właśnie swoje miejsce, uroczo zwisały buciki córeczki.

– Okej, jestem gotowa. To nie trwało długo, prawda? – Alix odwróciła się do prowadzącej i dodała: – Mogę kontynuować?

Podjęła przerwaną wypowiedź, a kiedy skończyła, zachwycona studentka zaczęła jej dziękować zarówno za odpowiedź, jak i za otwartość. Spytała o imię i wiek dziecka, dokładnie tak, jak Alix przewidziała.

– Moją klientką jest Briar Louise. Ma dwa lata i naprawdę doskonale sobie radzi – odpowiedziała. Zadbała o to, by mówić głośno i wyraźnie. W jej uśmiechu czaiło się wyzwanie, czekała, by ktoś na widowni zdradził się z tym, że oburza go wiek przyssanej do piersi dziewczynki.

Stłoczeni pod sceną fotografowie zaczęli się cofać w poszukiwaniu dobrego kadru, który przedstawiłby ciężarną Alix, siedzącą ze skrzyżowanymi nogami i karmiącą dziecko między dwoma mężczyznami w garniturach. W pewnym momencie jeden z reporterów wyszeptał:

– Czy mogłaby pani ułożyć inaczej koszulkę, tak żeby było widać logo?

Alix roześmiała się i przytaknęła. Wygładziła fałdy materiału, który przykrywał głowę Briar, i zwiesiła go na płasko. Twarz jej córki była teraz zasłonięta czarnym napisem: Small Business Femme.

Tego dnia przybył jej kolejny tysiąc obserwujących. Small Business Femme zamieściło zdjęcie całej sceny na swoim Instagramie z podpisem: Znaleźliśmy kobietę, która potrafi połączyć obie sprawy. Dwa czasopisma dla matek poprosiły ją o wywiad na temat karmienia piersią zgodnie z potrzebami dziecka, a także związanych z tym korzyści i wyzwań. Alix zapłaciła stażystkom podwójnie za to, żeby zostały w pracy o godzinę dłużej i odpowiedziały na wszystkie maile, telefony i prośby o wywiady. Pracownik sztabu wyborczego Hillary Clinton zadzwonił do niej na komórkę, by przeprosić, że nie odpisano na jej maila, i zaproponować uczestnictwo w jakichś kolejnych wydarzeniach. Przyszły też odpowiedzi od dwóch agentów, do których Alix wysłała wcześniej swoją propozycję. W ciągu dziesięciu dni podpisała umowę na książkę z redaktorką HarperCollins o imieniu Maura, która też miała dzieci, ale odpisywała na maile w zastraszającym tempie.

Przeniosła się do Pensylwanii, urządziła nowy dom i przeczekała trzeci trymestr ciąży, a wrzawa wokół jej akcji karmienia piersią na scenie nie cichła. Przed wyjazdem z Nowego Jorku urządziła w ciasnym biurze imprezę pożegnalną. Zrobiła sobie mnóstwo zdjęć ze swoją asystentką i stażystkami, nigdy ich jednak nie zamieściła. Ani na blogu, ani w mediach społecznościowych nie wspomniała o przeprowadzce, nie poinformowała też o niej współpracowników Hillary Clinton. Uznała, że jeśli ją gdzieś zaproszą, wsiądzie po prostu w pociąg. Pracowała nad książką, udając, że nadal mieszka w Nowym Jorku. Gdy jej córeczki podrosną, będzie tam jeździć jeszcze częściej.

Po pięciu godzinach akcji porodowej, w Filadelfii, urodziła się Catherine May, od pierwszych chwil bardzo podobna do matki. Alix spojrzała na malutką, pomarszczoną i zdezorientowaną twarz córeczki i pomyślała: Wiesz co? Będzie nam tu dobrze.

Tak też się stało. Od czasu do czasu ujawniały się wszystkie zalety życia poza Nowym Jorkiem. Miała samochód, którym mogła jeździć po zakupy. Bilet do kina kosztował dziesięć dolarów, a nie czternaście. No i mieszkała w trzypoziomowym domu przy zacienionej, zielonej ulicy (siedem minut pieszo od Rittenhouse Square). Budynek miał ogromne wejście, marmurową posadzkę w holu i uroczą kuchnię na piętrze. Na blacie było mnóstwo miejsca, a gdy siedziało się przy stole dla sześciu osób, ustawionym pod żyrandolem, można było patrzeć na ulicę przez okna umieszczone w zakrzywionej ścianie. Rankiem, kiedy na kuchence smażyły się jajka i naleśniki, Alix siadała z dziećmi na szerokich parapetach, żeby poobserwować ludzi wychodzących z psami i sprzątających chodniki. Kiedy uświadamiała sobie to wszystko, czuła delikatne ukłucie zdziwienia i bolesną wręcz chęć pochwalenia się tym. Miała ochotę pokazać to wszystkim. Swoim przyjaciółkom. Stażystkom firmy JejGłos. Nieznajomym czekającym na pociąg na brudnej stacji nowojorskiego metra.