Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść Wasyla Słapczuka to spojrzenie w głąb ludzkiej egzystencji oraz próba uporządkowania świata, ponownego określenia czym dzisiaj jest dobro i zło, wytyczenia granic, po przekroczeniu których jednostka traci swoje człowieczeństwo i staje się agresywnym, niebezpiecznym zwierzęciem. Główny bohater, pisarz i weteran wojny w Afganistanie, w wyniku kryzysu wieku średniego decyduje się na wyjazd do sanatorium. Zawarte tam nowe znajomości i przebyte doświadczenia zmuszają go do refleksji nad sobą.
Wasyl Słapczuk – (ur. 1961 w Nowym Zboryszowie na Wołyniu) – poeta, prozaik, krytyk literacki, literaturoznawca, tłumacz. Służbę wojskową odbywał w Afganistanie, gdzie został ciężko ranny. Autor kilkunastu tomików poetyckich, kilku tomów powieści i opowiadań, z których w Polsce ukazały się drukiem Kobieta ze śniegu (2012) oraz Księga zapomnienia 2014), nominowana do półfinału Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Autor zbiorów artykułów krytycznoliterackich, esejów i książek dla dzieci. Z języka polskiego tłumaczył wiersze Krzysztofa Sawickiego i Wojciecha Pestki. Laureat ponad dwudziestu nagród literackich, w tym Nagrody Państwowej im. Tarasa Szewczenki i Nagrody Literackiej im. Józefa Łobodowskiego. Uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Motto
– Prawda to wędrowanie! – powiedział Mistrz ze szczytu góry. – W trakcie prawdziwych wędrówek nie wiem, w którą stronę iść; kiedy naprawdę patrzę, nie wiem, na co patrzeć. Wszystkie rzeczy wędrują, wszystkie stworzenia patrzą – oto to, co nazywam wędrowaniem, oto to, co nazywam patrzeniem. Dlatego mówię: prawda jest w wędrowaniu! Prawda – to wędrowanie!
Liezi
Nie wychodząc z domu, można poznać świat. Nie wyglądając przez okno, można zobaczyć, jak wielkie jest Tao. Im bardziej się oddalamy, tym mniej wiemy. Dlatego też mędrcy nie podróżują, a wszystko wiedzą. Nie widzą, a wszystko jest dla nich jasne. Nie robią nic, a wszystko samo się dzieje.
Wielka Księga Tao,tłum. Jarosław Zawadzki
Bracia, ja nie sądzę o sobie samym, że już zdobyłem, ale to jedno [czynię]: zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną,pędzę ku wyznaczonej mecie, ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa w górę w Chrystusie Jezusie.
św. Paweł Apostoł do Filipian
(Flp 3, 13–14)
Prolog
Zginął 21 stycznia 2015 roku na lotnisku w Doniecku – na terenie nowego terminalu. Żeby nie trafić do niewoli, wysadził się granatem, który nosił pod pachą. Jego ciała nie było jednak pośród tych „dwusetnych”1, których separatyści przekazali przedstawicielom Ministerstwa Obrony następnego dnia, kiedy to premier DRL Ołeksandr Zacharczenko oddawał pułkownikowi z ministerstwa flagę zdobytą przez separatystów. Nie było jego ciała i w kostnicach obwodu dniepropietrowskiego wśród kilkudziesięciu niezidentyfikowanych zabitych.
Nikt nie wierzy, że jego okaleczone wybuchem ciało stało się zdobyczą bezpańskich psów, które mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa ciągną tu czy to gnane głodem, czy zwabione zapachem dużej ilości przelanej ludzkiej krwi. Nie chce się wierzyć również w to, że miejsce ostatniego spoczynku znalazł pod ruinami nowego terminalu. Mówią, że dwóch żołnierzy, ryzykując życie, wyciągnęło jego ciało ze strefy ostrzału, żeby potem je przekazać „specom od czarnej roboty”, którzy wywożą „ładunek 200” ze strefy ATO.
Mówią, że ojciec dziewiętnastoletniego bojownika z Prawego Sektora, pseudo Chrabąszcz, który w tym czasie leczył rany w szpitalu, na prośbę syna zabrał jego ciało z kostnicy, zapłaciwszy jakiemuś mordatemu majorowi tysiąc sześćset hrywien za trumnę z cynkowym wkładem i jeszcze jakieś dodatkowe pieniądze za balsamowanie czy coś takiego.
Miał pseudo Anachoreta. Powiadają, że był suspensowanym kapłanem czy może mnichem – kiedy przyszedł zaciągnąć się jako ochotnik do batalionu, miał na sobie coś podobnego do habitu.
Pochowali Anachoretę na Zachodniej Ukrainie, w rodzinnej wiosce żołnierza o pseudonimie Chrabąszcz. Bez wojskowej asysty honorowej i oficjalnych przedstawicieli władz. Przyjechało kilku chłopców w kamuflażu z Prawego Sektora, jeden z nich wygłosił krótką mowę.
Płakała po nim tylko matka Chrabąszcza, któremu Anachoreta uratował życie.
Księga pierwsza: klatka na niebo
Trzeba przyjąć odpowiedzialność za przebywanie w dziwnym świecie – powiedział. – Żyjemy w dziwnym świecie, wiesz o tym?
Carlos Castaneda, Podróż do Ixtlan, tłum. Zbigniew Zagajewski
Rozdział pierwszy: sól w wodzie
Dzień dobry
We śnie nie widziałem niczego. Mój sen był jak podziemne jezioro, w którym nie ma ni ryb, ni wodorostów. Kiedy nieśpieszny strumień snu z jaskiniowej ciemności wyniósł mnie ku światłu, przebudziłem się – i znalazłem się na ptasim koncercie. Moje przebudzenie było lekkie i przyjemne. Jak w dzieciństwie.
Rozchyliłem powieki.
U moich stóp na oparciu łóżka siedziała czteroletnia dziewczynka (okrągła twarz, kędziorki koloru słomy i guziczek noska) i, nie spuszczając ze mnie uważnych szarych oczu, ze skupieniem ssała kciuk. Nasze spojrzenia się spotkały. Dziewczynka w milczeniu zsunęła się z poręczy, zrobiwszy krok do krawędzi łóżka, najpierw siadła, później przekręciła się na brzuch i zaczęła zsuwać się na podłogę.
– Powoli, nie rozkwaś nosa – obok krzesła, na którym złożyłem/powiesiłem swoje ubranie, stał chłopiec (ze trzy lata starszy od dziewczynki) i, wyciągnąwszy go ze szlufek spodni, przymierzał mój skórzany pas za piętnaście baksów.
„Pasowałoby mu tym rzemieniem po dupie – pomyślałem, nie tracąc nastroju zadowolenia. – Co sobie myśli jego matka?!”.
Matka tych dzieci to dość sympatyczna kobieta z natarczywymi oczyma. Spojrzenia rzuca niczym lasso. Gdybym na oparciu swojego łóżka zobaczył ich matkę, nie byłbym specjalnie zaskoczony. W tym królestwie matek byłem absolutnie bezbronny, zarówno w przenośnym, jak i dosłownym sensie. Wczoraj, kiedy szykowałem się do snu, okazało się, że zamek w drzwiach mojego pokoju (pomieszczenia tu nazywano przytłaczającym słowem „sala”) od środka się nie zamyka.
Na wszelki wypadek rzucam okiem na nocny stolik. Wydaje się, że jeszcze nikt nie przeprowadził rewizji: zegarek – na miejscu, liczę, że dokumenty wraz z portfelem nie zniknęły z szuflady.
– Dzień dobry! – witam nieproszonych gości. – Co tu robicie?
– Przyszliśmy porozmawiać – nie pesząc się, odpowiada chłopiec.
Wiek przejściowy
Skuliłem się w sobie. Wyglądało na to, że pospieszyłem się z zapowiedzią, że dobry dzień. Jak pokazuje moje życiowe doświadczenie: kiedy ktoś oznajmia, że chce z tobą porozmawiać, szykuj się na kłopoty.
W mojej młodości, kiedy na tańcach podchodził chłopak ze słowami: „chodźmy, porozmawiamy”, to znaczyło, że chcą cię pobić. W podobnych „rozmowach” była swoista romantyka i szczególnie dobrze pasowały do pijanej głowy. To jednak jedynie kwiatuszki, które z daleka wąchasz, nostalgicznie się uśmiechając, a jagody… Wszystkie skandale z kobietami, które mi się zdarzyły, rozpoczynały się od słów: „musimy porozmawiać”. Od tych jagódek nadal zbiera mi się na wymioty i wywraca od środka na zewnątrz. Nie mogę ścierpieć rozmów, które kończą się mordobiciem albo tłuczeniem naczyń. To przecież reguła: każdy, kto miał do mnie jakieś pretensje, zaczynał od słów, że chce ze mną porozmawiać.
Nie miałem żadnych wątpliwości: dzieci przyszły po to, aby zepsuć mój ranek. Zepsuty poranek – to zepsuty dzień. A ja przybyłem tu, między innymi, żeby podleczyć swoje nerwy.
„Może podarować małemu pasek i poprosić, żeby się wyniósł?” – spanikowałem, ale od razu wziąłem się w garść.
– Porozmawiamy po śniadaniu. Dopóki nie zjem śniadania, jestem niemy jak ryba i głuchy jak pień.
Malec zachichotał:
– Cha, cha, cha! Jak pień… Cha, cha! Stary pień – powtarzał bez przerwy.
Chłopcu najwyraźniej spodobało się przedrzeźnianie mnie i wyglądało to tak, jakbym to ja zaproponował mu tę grę.
– Nie powiedziałem „stary” – nie wytrzymałem, żeby nie zwrócić uwagi, z jakiegoś powodu właśnie to słowo mnie zabolało. Być może jestem w okresie przejściowym (od młodości do dojrzałości), pamiętam, że kiedy po raz pierwszy piętnastoletni chłopczyna nazwał mnie wujkiem, chciałem mu nakopać. Do swojej dorosłości dobrnąłem wewnętrznie niegotowy. Zaświadczały o niej jedynie oznaki zewnętrzne.
Dziewczynka wyjęła palec z buzi, żeby zapytać:
– Nie lubisz dzieci?
Być może coś takiego dostrzegła w mojej twarzy. Dzieci są bardzo spostrzegawcze.
– Lubię – zaprzeczyłem. – Psy, koty, dzieci – wszystko lubię.
– A ja kotów nie lubię – powiedział chłopiec. – Linieją i drapią. Lubię psy, jak pójdę do szkoły, tata kupi mi psa.
– Psy gryzą – oznajmiła dziewczynka.
Spoglądam na drzwi. Może przyjdzie jakaś dobra dusza i wyzwoli mnie od tego najścia.
– Dzieci, pewnie mama już was szuka.
Dziewczynka przecząco pokręciła głową:
– Mama śpi.
„Też bym teraz spał” – poruszony tą żałosną myślą przymykam oczy.
– Mama wygoniła nas z pokoju, żebyśmy nie przeszkadzali jej w spaniu – odzywa się chłopiec. Wygląda na to, że ani trochę nie obraża się na swoją mamusię.
„Czemuż nie mogę uczynić tego, co uczyniła ich matka?!”.
Fauna i flora
W Ewangelii dzieci są stawiane dorosłym za przykład. „Do takich bowiem należy królestwo niebieskie…”.
Zdecydowanie zrzucam koc. Wstaję z łóżka i podchodzę do otwartego okna, wychylam się, na ile to możliwe. Jeśli chodzi o tutejszą przyrodę, to przyjaciel, który ulokował mnie w tym sanatorium, nie przesadził – urzekająca. Przepiękny park, stopniowo przechodzący w las. Po jednej stronie – jezioro (już widziałem je z oddali), po drugiej mówią – rzeczka, jeszcze nie zdążyłem zobaczyć. Mówiąc krótko, flora niezwykła. Zaś fauna…
Do sanatorium przybyłem wczoraj po obiedzie. Administratorka okazała się zaskakująco przyjazną kobietą, która wyjaśniła, że teraz mają ogromny napływ pacjentów, wszystkie miejsca w głównym budynku są zajęte i dlatego tymczasowo kwateruje mnie w innym budynku. I odesłała na to zadupie (stosunkowo dość odległe – piętnaście minut jazdy karetką), gdzie poczułem się tak, jak powinien się poczuć facet, który przypadkowo trafił na oddział kobiecy. Oprócz mnie był tu tylko jeden mężczyzna – starowina dziadunio. Na oddziale ulokowali nie tyle kobiety, co matki z dziećmi, które całymi tabunami ganiały po okolicy.
„Może to raj?” – pomyślałem po tym, jak otrząsnąłem się z pierwszego szoku – jednak czemuś ten raj przypomina mi byle jak zamaskowane piekło”.
Oddycham głęboko pełną piersią. Chcę zachować optymizm.
– Przepięknie! – mówię raźnym głosem.
– Nic dobrego – nie zgadza się ze mną malec.
Od jego słów mam ciarki na skórze.
Rozmowa
Małego nazywają Tolikiem.
– Mój tata to twardziel, wozi się BMW – chwali się Tolik. – A ty masz samochód?
– Nie mam – przeciągam się z zadowoleniem, że aż stawy trzeszczą.
Chłopiec krzywi się z pogardą.
– Jesteś frajerem?
Takich słów nawet od małego i nierozumnego dziecka nieprzyjemnie słuchać. „Nie zapominaj, że jesteś dyplomowanym pedagogiem” – nakazuję sobie, aby nie zareagować niewspółmiernie (co prawda, uczyłem się na wykładowcę przysposobienia wojskowego, ale mimo wszystko to zawód bliższy szkoły niż wojska). Malec widać wyrósł nie na mleku, ale na coca-coli. Ma szczęście, że obudziłem się w dobrym nastroju, bo dyplomu z sobą nie noszę, lecz wytargać ucho małemu rozrabiace moja ręka się nie zawaha.
– Nie, jestem normalnym facetem.
– I bez samochodu?! – nie wierzy Tolik.
– Samochód często się psuł, więc go spaliłem.
– A komórkę? – nie daje za wygraną malec.
– Miałem, ale bardzo często dzwoniła, więc też spaliłem, żeby nie odwracała mojej uwagi od myśli.
Korytarzem galopem przebiegł tabun dzieci.
– A o czym ty tak rozmyślasz?
– Teraz myślę, czy nie spalić tego oddziału – odpowiadam, naciągając spodnie i żartobliwie pytam: – Masz zapałki?
Chłopiec, spodziewając się dobrej zabawy, zawzięcie przytakuje.
– A ja mamie powiem – odzywa się dziewczynka.
Malec fuka na siostrę i ta znika za drzwiami.
Koło ratunkowe
– Chodźmy, wykąpiemy się – proponuje Tolik.
– A ciebie matka samego puszcza nad jezioro?
– Z tobą puści.
Jestem bardzo wdzięczny za zaufanie, ale niezbyt pewien, czy gotów na taką odpowiedzialność. Mimo to nie byłoby kiepsko zanurzyć się zaraz w wodzie. W wodzie zawsze czułem się komfortowo. Jednak te czasy, kiedy dwa razy na tydzień chodziłem na basen, dawno minęły. A w jeziorze pływałem jeszcze dawniej. Jeśli już wstałem tak wcześnie, to dlaczego by nie pójść i nie popływać?
– A pływać potrafisz? – pytam Tolika.
– W jeziorze potrafię, w rzece bez koła na razie jeszcze nie – przyznaje.
– Nurt w rzece ci przeszkadza?
– Nie, w rzece woda jest rzadsza, od razu idę na dno – mówi chłopiec. – A w jeziorze jest gęsta, bo słona.
– Dobrze – podjąłem decyzję. – Biegnij po pozwolenie. Jeśli mama cię puści – pójdziemy się kąpać. Tylko swojego koła nie zapomnij.
Myślałem: malec z radością się rzuci co sił w nogach do matki po zezwolenie, ale on nawet nie drgnął.
– Jeszcze wczoraj wieczorem dostałem zgodę – wyjaśnił ze spokojem. – A koło – pod ścianą.
Zerknąłem w kierunku wskazanym przez chłopca i zobaczyłem oparte o futrynę czerwone nadmuchiwane koło, na którym białe litery układały się w napis „TITANIC”.
„Chyba żart” – potarłem policzek.
– Skąd je masz? – nie odwracam oczu od koła ratunkowego.
– Zawsze je miałem – Tolik udziela mi wyczerpującej odpowiedzi.
– Dobrze – powtórzyłem raz jeszcze. – Odpływamy. – I na wszelki wypadek spluwam: – Tfu, tfu.
Klucz na gwoździu
Trochę to dziwne, że drzwi pokoju są zamykane na kłódkę. Wszystko jest tu jakieś przedpotopowe: pomieszczenia, wszystko na to wskazuje, przystosowane są do sanatorium, ale wygląda to tak, jakby zbudowano je w czasie pierwszego radzieckiego planu pięcioletniego. Wsuwam ucho kłódki w metalowe kółka. Do klucza przymocowana jest metalowa blaszka z numerem pokoju.
– Klucz trzeba oddać pielęgniarce w dyżurce – podpowiada Tolik, widząc, że chowam go do kieszeni. – Powiesi go na gwoździu.
– Może pobyć i u mnie – nie zgadzam się. – Sam mieszkam w pokoju.
– A porządek?! – nie daje za wygraną chłopiec.
– Nie jestem przeciwny porządkowi, ale porządek to kiedy każdy mieszkaniec pokoju ma własny klucz – mówię ze złością. – A kiedy klucz wisi na gwoździku, z którego może go zdjąć każdy, kto zechce – to bałagan.
– Lubisz omijać prawo? – ironicznie (przynajmniej tak mi się wydawało) zapytał Tolik.
Podejrzliwie zerkam na malca: może przede mną stoi nie dziecko, ale karzeł? Zbyt przecież mądry. Nie w sensie intelektu, ale w znaczeniu życiowego pragmatyzmu. W tym dzieci zawsze naśladują dorosłych. Być może Tolik zaadresował do mnie zasłyszaną gdzieś frazę.
Nie wiem, co mam mu odpowiedzieć, dlatego pytam:
– A ty, czyżbyś nie lubił?
– A mnie to wszystko wisi – nonszalancko mówi Tolik.
Moje podejrzenia powracają. Z zamyśleniem patrzę na malca. Trzeba go jakoś sprawdzić. Muszą przecież być jakieś testy, które pomagają odróżnić małego chłopca od dorosłego karła.
Korytarz
Kiedy szedłem korytarzem od swojego pokoju do schodów (mój pokój znajduje się na drugim piętrze, przedostatnia sala w lewym skrzydle), natknąłem się na dziesiątki kobiet (ledwie je rozróżniałem), niektóre z nich serdecznie się ze mną witały i zaczynały rozmowę (byłem zmuszony się zatrzymać) jak ze starym znajomym, inne zatrzymywały mnie, otwarcie wyrażając chęć nawiązania znajomości. Kobiety się przedstawiały. Mówiłem, że jest mi bardzo przyjemnie, i przedstawiałem się w odpowiedzi. Jednak, jak od razu stało się jasne, to była tylko zbędna formalność, jako że moje imię było im już znane. I wiedziały o mnie, jak się wydaje, nawet więcej, niż zapisano w mojej historii choroby. Dlatego nie byłem zaskoczony, mimo że onieśmielała mnie ta lawina wzmożonego zainteresowania (jakbym był jakąś znakomitością), oprócz tego, że straciłem oddech w potokach damskich fluidów, to jeszcze czułem się zażenowany, zważywszy, że większość kobiet była odziana zbytnio po domowemu: jedna przeszła przez korytarz w samych majtkach i biustonoszu, inna przedefilowała w jakiejś przezroczystej koszuli, wyraźnie ukazującej brak na tej lady zarówno majtek, jak i biustonosza. Wyręczał mnie Tolik, który nie ustawał w przypominaniu, że im dłużej będziemy tu sterczeć, tym mniej zostanie czasu na kąpiel i spóźnimy się na śniadanie.
Wczorajsze tańce
Wstyd przyznać, ale nie byłem w stanie określić, z którymi kobietami już się poznałem, a z którymi jeszcze nie. A jeśli pamiętałem czyjąś twarz, to nie mogłem sobie przypomnieć imienia. Zazwyczaj bardzo kiepsko zapamiętuję imiona podczas przedstawiania się, jeśli od razu poznaję więcej niż dwie osoby, a wczoraj kobiece twarze i imiona zmieniały się jak w kalejdoskopie.
Wczoraj po kolacji w pośpiechu wróciłem do pokoju, chcąc zostać sam. Wśród tego plemienia amazonek czułem się bardzo nieswojo. Postanowiłem, że spędzę tu noc, a rano, gdy tylko pojawi się ordynator czy dyrektor, czy ktokolwiek inny z kierownictwa, zażądam, żeby mnie zakwaterowano w jakimś innym budynku, gdzie nie byłbym czarną owcą, bo inaczej urządzę im taki skandal! Pocieszywszy się tą myślą, powałęsałem się po pokoju, postałem przy oknie, poleżałem na łóżku, a ponieważ spokój do mnie nie przychodził, pomyślałem o spacerze po parku. Wieczorna przechadzka, jak to mówią. Nie po to przecież taki świat drogi tutaj zasuwałem, żeby teraz podobnie do karalucha kryć się po kątach.
Schodziłem po schodach, kiedy rozległy się pierwsze akordy muzyki, od razu też dołączyła solistka, jakoś nagle, jak filip z konopi, z zaskoczenia nawet zgubiłem krok. Odnosiłem wrażenie, że rozpoczęła się apokalipsa i, jak się wydawało, zbliżając się do wyjścia, przybliżałem się do jej epicentrum. Oczywiście z powodu braku specjalnego miejsca do tańców zabawy odbywały się na placu przed wejściem do sanatorium. Przestąpiwszy próg, o mało nie trafiłem nosem w szerokie plecy śpiewaczki – była to tęga, na oko trzydziestoletnia dziewoja w długiej czerwonej sukni z cekinami i kopcem ufarbowanych na czarno włosów na głowie. Akompaniowała jej kobieta w damskim garniturze (z tego powodu na początku wziąłem ją za mężczyznę) na jakichś klawiszach, które udawały kilka innych muzycznych instrumentów, ale najgłośniej i najwyraźniej dźwięczała perkusja: bum-cyk-cyk, bum-cyk-cyk. Jednak wszystko to, ta bynajmniej nie subtelna muzyka, bez reszty mieściło się wewnątrz głosu solistki. To było coś niesamowitego, nie mogłem pojąć, co wykonywała, tak bardzo mnie zszokowało, jak to robiła. W związku z jej śpiewem na myśl mi przyszły dwie analogie: pierwsza, zdaje się z fraszki Rudańskiego, historia z babą, która zalewała się łzami, słuchając w cerkwi śpiewu diaka, jako że jego śpiew przypominał jej krzyk jej kozy rozrywanej przez wilki; druga – z jakiejś dziecięcej książki (czytałem ją w dzieciństwie), w której malec oceniający śpiew jakiejś solistki powiedział, że wrzeszczała jak jego kot, kiedy go wpychał do czajnika. O sanatoryjnej śpiewaczce śmiało można było powiedzieć – solo śpiewała tak, jak mogłyby zaśpiewać w duecie koza rozrywana przez wilki i kot, którego chłopiec wpychał do czajnika.
Cofnąłem się, zobaczywszy przed sobą ruchome ludzkie kłębowisko; chociaż zabrzmiała dopiero pierwsza melodia, kobiety ze swoim potomstwem podskakiwały i pląsały tak aktywnie i masowo, jakbym trafił na kulminację sabatu czarownic. Jeszcze nie zdążyłem się oswoić i rozejrzeć, jak ominąć ten szalony wir, kiedy od masy odłączyła się postawna kobieta w średnim wieku i schwyciwszy mnie za rękę, wciągnęła między tańczących. „Koniec, przepadłem!” – pomyślałem z przerażeniem, jak kiedyś w wojsku podczas szkolenia, rzucając się pod czołg. Wyobrażam sobie, jak śmiesznie i pożałowania godnie wyglądałem, wyrywając się z natarczywych rąk babsztyla. Nawet teraz, kiedy to wspominam, chciałbym się zapaść pod ziemię.
Kobieta w czerni
Przez całą drogę do jeziora wymieniłem pozdrowienia z jeszcze przynajmniej dwudziestoma kobietami (byłem zdziwiony: zbyt tłoczno jak na poranną godzinę; Tolik wyjaśnił mi, że wszyscy chcą zdążyć popływać i się poopalać, zanim zacznie się upał, najlepiej to robić od świtu do jedenastej albo po czwartej po południu, kiedy słońce chyli się ku zachodowi), pod koniec tak się z tym oswoiłem, że z niektórymi witałem się pierwszy. Tylko jedna z kobiet nie odpowiedziała na moje „dzień dobry”, nieobecna i niedostępna minęła mnie, poruszając do żywego wyrazem pogardy, który zastygł na jej pięknej bladej twarzy. Nie zrozumiałem jednak: zignorowała mnie specjalnie czy pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła mojej obecności? Kobieta wyglądała nieco dziwnie, mimo słonecznego i ciepłego poranka włożyła długą czarną spódnicę i taką samą czarną bluzkę zapiętą pod szyję. Prawą ręką do piersi przyciskała książkę. Ledwie się powstrzymałem, żeby się nie obejrzeć i nie odprowadzić jej wzrokiem.
„Jakieś urojenie?!” – skręcamy z alei na ścieżkę i mimo wszystko obracam głowę w ślad za kobietą, ale ona już znikła.
– Znasz tę babkę? – pytam Tolika.
Malec krzywi się i niedbale wzrusza ramionami – nie zainteresowało go spotkanie.
– Bezdzietna – wyraża opinię (fraza wyraźnie z cudzych ust) i, jakby rehabilitując kobietę, dodaje: – Smacznie pachnie.
Pociągam nosem.
Urojenie powraca
Serafita.
Ta kobieta podobna jest do Serafity.
Serafita też, nie zważając na pogodę, zawsze ubierała się na czarno. Taka sama długa czarna spódnica, a częściej – szerokie spodnie, które przypominały zwężoną spódnicę. Czarna bluzka – pod samą szyję, na niej – duży srebrny krzyż. Długie rozpuszczone włosy koloru gryczanej słomy i owsa. Zawsze nieznacznie uniesiony podbródek, delikatne wygięcie szyi, smutny profil. Kiedy szła ulicą, ludzie oglądali się za nią. W gruncie rzeczy nie spuszczałem jej z oczu.
Serafita jak się pojawiła, tak i znikła. A jej duch długo mnie jeszcze nawiedzał. Jeszcze długo za nim podążałem.
I oto duch Serafity wrócił. Zmaterializowany w postaci kobiety-przypomnienia, kobiety-kopii, kobiety-sobowtóra.
Jednak wszyscy wiedzą, że w tę samą wodę dwa razy się nie wejdzie. A woda stojąca do tego czasu pewnie by się zaśmierdziała.
Jeszcze raz się obejrzałem.
Jezioro
Drogę przebiegła nam wiewiórka. Nie taka jaskrawo ruda i puszysta, jak je malują w książkach dla dzieci, tylko chuda, wyliniała, z obdartym ogonem. Szczury w pobliżu miejskich wysypisk wzbudzają więcej respektu. Chłopiec chwycił kij i rzucił w nieszczęsne zwierzątko.
– Dzika – wyjaśnił. – A w pobliżu sanatorium są oswojone. Karmię je pestkami słonecznika – i, kontynuując tematykę zwierzęcą, nieoczekiwanie pyta: – Widziałeś, jak parzą się jeże?
Nie widziałem. Za to mogę opowiedzieć, jak zapylane są kwiaty.
– Wtedy zupełnie nie kłują, są jak jedwab – z przejęciem uświadamia mnie Tolik. – Można głaskać.
– Jest czego się uczyć od natury – odzywam się (trzeba powiedzieć dziecku coś mądrego) i sprowadzam rozmowę na bardziej bezpieczne tematy: – Po śniadaniu idziesz na zabiegi?
– Dzisiaj przecież niedziela – przypomina chłopiec. – Nie ma zabiegów.
– Zapomniałem. Zupełnie pomyliłem dni.
Tolik żali się, że nie ma z kim chodzić rano pływać.
– Mama nie spieszy się ze wstawaniem, śpi do samego obiadu. Z Rusią sami jemy śniadania. A kąpać się po południu to nie taka frajda.
– Jaka różnica? – pytam. – Czemu w ciągu dnia gorzej?
– Bo o poranku baby pływają na golasa – odpowiada Tolik. – A po południu bardzo rzadko.
– Mówisz serio?!
Wstrzymuję krok, ale jest za późno – przyszliśmy; od razu natykamy się na trzy gołe kobiety. Ta, która wychodziła z wody, zobaczywszy nas, głośno wrzasnęła i schowała się w krzakach. A ta, która leżała (najmłodsza), spojrzała na nas z lekką odrazą niczym na jakichś zboczeńców i, przekręciwszy się na brzuch, pokazała nam biały trójkąt pośladków. I tylko najstarsza z kobiet, około czterdziestki, która stała z podniesionymi do góry rękami, niczym Matka Ojczyzna, wystawiając brązowe od opalenizny ciało (z obwisłym brzuchem i płaskimi piersiami) na poranne słońce, przywitała nas zachęcająco.
– Witajcie, chłopcy! Przechodźcie, nie wstydźcie się.
A oto i jezioro.
No, no
Nie wiem, co teraz piszczy w naukach pedagogicznych, ale muszę przyznać, że nie nadążam zupełnie i nieodwołalnie: nie myślałem, że dzisiejsi siedmioletni chłopcy tak żywo interesują się kobietami.
– Czemu tak ci się podobają gołe kobiety?
– Bo są piękne – bez wahania odpowiada Tolik.
– Co – wszystkie?! – nie dowierzam. – I ta gruba jak balia? I ta koścista, podobna do wysuszonej płoci?
– Wszystkie – Tolik twardo upiera się przy swoim.
– A ubrane są nieładne?
– Nie wiem – mówi malec i się zamyśla. – Tylko te, które są dobre – uściśla.
Teraz moja kolej, aby się zastanowić.
– No, no – mówię i wzdycham.
„Mimo wszystko to nie to piękno, które zbawi świat” – tego jestem więcej niż pewien.
Gęsta woda
Rozbieramy się. Wciąż jeszcze się waham, czy nie powinniśmy stąd odejść. Tolik wręcz przeciwnie – za żadne skarby. Kręcił głową dookoła, podczas gdy ja starałem się patrzeć jedynie sobie pod nogi. To mi się dopiero przytrafiło! Z tą kąpielą i z tym całym sanatorium… Szybciej należałoby zejść do wody, żeby gołym kobietom nie drażnić oczu. Stąpam po drewnianym pomoście, siadam na jego skraju, spuszczam nogi do wody. Woda otacza je przyjemnym chłodem.
– Głęboko tu jest? – pytam Tolika.
Przytakuje niedbale.
Ostrożnie opuszczam się do wody, w pobliżu pomostu sięga mi do pasa. Maczam i oblizuję palec – rzeczywiście jest słona.
– Skacz do mnie – wołam do Tolika. – Będę cię asekurował.
Tolik niewzruszenie siedzi na swoim kole ratunkowym.
– Nie – kręci głową. – Tu posiedzę – wymiguje się – później.
Robię kilka kroków po dnie, woda podnosi się mi do piersi, kulę nogi i kładę się na wodzie, przekręcając na plecy, płynę z twarzą do góry, oddaliwszy się nieco od brzegu, zamieram. Ledwie wyczuwalna fala kołysze moje zaskakująco lekkie ciało. I na duszy jest mi również lekko. Jak w dzisiejszym śnie. Niby w odległym dzieciństwie. W którym rozpuszczam się jak sól w wodzie.
Rozdział drugi: wieśdzieciństwa
„Sim-ja”2
Moje dzieciństwo upłynęło wśród kobiet. To była wyjątkowa familijka („sim-ja”), ich sześć i siódmy ja. Mężczyzna. Byłem ich słońcem, one jak planety krążyły dokoła mnie.
Tak, było ich sześć. Trzy pokolenia.
Pierwsze to moja babcia, która miała na imię Katria, i jej młodsza siostra Tekla. Drugie to córki mojej babci – starsza Tamara, średnia Sofija (moja mama) i najmłodsza Ula. Trzecie to moja siostra Marijka.
Żyły jak te kotki: każda starała się chodzić swoimi drogami. Jeszcze trochę a by się pogryzły, pokłóciły, warkocze jedna drugiej powyrywały, ale zjawiłem się ja. W tym sensie narodziłem się w sam czas.
– Nie mogłyśmy się ciebie doczekać – powiedziała, głaszcząc mnie, ciocia Ula.
A babcia Katria zapewniała:
– Gdyby urodziła się dziewczynka, wyrzuciłabym ją na śnieg. Wzięłabym grzech na swoją duszę…
Ale urodziłem się ja. I uchroniłem babcię od grzechu.
Jak się narodziłem
Sypało rzadko ogromnymi płatkami śniegu. Ciocia Ula stała przy oknie i na głos liczyła śnieżynki. Niedawno skończyła siedemnaście lat. Była niskiego wzrostu, zaokrąglona, z sympatycznymi dołeczkami w policzkach.
– Zamknij się – wrzasnęła na nią ciocia Tamara. – Działasz mi na nerwy.
„To dziwne – pomyślała Ula. – Do jakiego stopnia ludzie są różni. Liczę, żeby się uspokoić, a Tamarę to wyprowadza z równowagi”. Jednakże Tamarę denerwowało nieomal wszystko, co robiła czy mówiła Ula. Można było nawet powiedzieć, że jej nie lubiła. Ula nie przejmowała się tym specjalnie, przypuszczała, że być może we wszystkich rodzinach starsze siostry (Tamara była starsza o dziewięć lat) czepiają się młodszych. Tym bardziej że starsza siostra nie odznaczała się serdecznością także wobec innych ludzi.
Tamara miotała się po pokoju, nie znajdując sobie miejsca. To przemierzała szerokim krokiem podłogę od progu sieni do szczelnie zamkniętych drzwi, które prowadziły do sąsiedniego pokoju (za każdym razem zbliżała się do nich tak energicznie i z tak zdecydowaną miną, że wydawało się, że zaraz chwyci za klamkę i przestąpi próg), to siadała na ławę, ale od razu podrywała się i podchodziła do wiadra z wodą, żeby się napić. Zaczerpnąwszy chochlą, podnosiła ją do ust i jakiś czas trzymała przed sobą, przysłuchując się temu, co działo się w sąsiednim pokoju. Później, i tak nie pijąc, odkładała czerpak na miejsce i znów jej wysoka postać, niczym wahadło – tam i z powrotem, tam i z powrotem – odmierzała trwożny czas oczekiwania.
W pokoju obok krzyczała moja mama. Tam rodziłem się ja. Rodziłem się przedwcześnie, na tyle przedwcześnie, że o tym, aby zdążyć na izbę położniczą w miasteczku powiatowym, nie mogło być mowy, ledwie zdążyli wezwać felczera. Babcia Katria i babcia Tekla pomagały felczerowi, Tamary i Uli do rodzącej nie dopuściły, ponieważ, według babć, są rzeczy, o których nie wypada dziewczynie wiedzieć przed naznaczonym czasem.
– A czemu mama krzyczy? – zapytała Marijka.
Moja pięcioletnia siostrzyczka bawiła się na łóżku swoimi lalkami, jako jedyna z obecnych wyglądała na spokojną, zdawało się, że dziewczynka jest absolutnie obojętna na to, co działo się dookoła, w rzeczywistości jej dziecięca uwaga, nie odrywając się od zabawy, wszystko uważnie rejestrowała.
– Czemu mama krzyczy?
Nikt nie odpowiedział Marijce.
Ula odeszła od okna i, przykucnąwszy przy kuchni, otworzyła drzwiczki, żeby podrzucić do ognia drew. Nie przygotowały opału na tę zimę, przyszło oszczędzać, palić tylko, aby ugotować sobie albo bydłu jedzenie. Jednak w dniu moich narodzin drew nie żałowali. Witali mnie ciepłem.
– Mamę brzuszek boli? – znów zapytała Marijka.
I znów nikt się do niej nie odezwał.
– Ja tego dłużej nie zniosę – chwyciła się za głowę Tamara. – Zaraz zwariuję.
W tym momencie moja mama zamilkła, natomiast głos dałem ja, ratując ciocię Tamarę od szaleństwa.
– Chłopiec – oznajmił felczer, oddając mnie babci Katrii.
Babcia Katria, przekonawszy się, że mówi prawdę, z powściągliwą radością filozofa stwierdziła:
– Nareszcie będziemy mieć gospodarza.
A babcia Tekla zapłakała ze wzruszenia i przeżegnała mnie krzyżem.
Mała opozycja
Leżałem w kołysce. Obie moje ciocie stwierdziły, że jestem nadzwyczaj piękny. Wszyscy wokół zgadzali się z tym stwierdzeniem, jedynie Marijka stała naburmuszona z boku i słuchała z zazdrością entuzjastycznych okrzyków dorosłych. Podprowadzono ją do kołyski.
– To twój braciszek. Patrz, jaki ładniutki.
Marijka zerknęła na mnie z wrogością i skrzywiła się.
– Żeby zdechł – powiedziała głośno. – To przez niego mama krzyczała…
Tak niespodziewanie moja siostra wyraziła swoją dezaprobatę.
Twarze moich krewnych zmieniły się w jednej sekundzie. Zabobonność była częścią ich światopoglądu. Pierwsza zareagowała babcia Katria. Uderzyła Marijkę grzbietem dłoni w buzię i zagroziła:
– Wyrwę język, jak będziesz tak mówiła.
Siostra wybuchła płaczem. Nikt się za nią nie ujął. Nawet Ula, która najwięcej się z nią bawiła, patrzyła na Marijkę z przyganą.
– Tak nie można, Marijko. Mama urodziła ci braciszka, żebyś miała się z kim bawić… Powinnaś go kochać.
– Nie będę go kochać – oznajmiła Marijka. – Jest brzydki.
Tego dnia moja siostra ucierpiała z powodu swojej obiektywności.
Nieczysta siła
– Zepsułeś mi życie – lubiła powtarzać moja siostra.
Nim ukończyłem dwa lata, przeżyłem trzy zamachy na swoje życie. Pierwszą próbę usunięcia mnie podjęła Marijka prawie natychmiast po moich urodzinach. Na oczach babci Tekli przewróciła kołyskę, w której, nie podejrzewając niczego, spokojnie spałem. Na szczęście nic mi się nie stało. Siostra zapewniła, że nie zrobiła tego umyślnie. Uwierzono jej (w głowie się nie mieściło, że pięcioletnie dziecko może być takim potworem), ale dla nauki dano jej w skórę i na przyszłość postanowiono nie zostawiać nas samych. Po raz drugi Marijka spróbowała mnie sprzątnąć, gdy dopiero co zacząłem stawać na nogach: przewróciła mnie do balii z praniem, która stała na podłodze, i zaczęła przygniatać, żebym cały zanurzył się w wodzie. Uratowała mnie ciocia Tamara. Oczywiście siostra przekonywała wszystkich, że sam wpadłem do balii, a ona mnie ratowała. Dopiero trzeci zamach potwierdził, że poprzednie dwa nie były przypadkowe. Tym razem Marijka wyprowadziła mnie w ruiny opuszczonego gospodarstwa i zepchnęła do studni. Sama spokojnie wróciła do domu. Miałem szczęście, że studnia była płytka i do połowy wypełniona ziemią. Znaleziono mnie po upływie połowy dnia, po tym jak babcia Katria z ciocią Tamarą wzięły Marijkę w krzyżowy ogień pytań i przyznała, że chciała przywieść do zguby moją jeszcze niewinną duszyczkę. Nieomal jej się to udało, przeziębiłem się w tej studni i mało co nie umarłem z powodu choroby.
– W tym dziecku siedzi siła nieczysta – podsumowała babcia Katria.
Wszyscy w duchu się zgodzili.
A po prawie dwudziestu latach Marijka przez półtora miesiąca pielęgnowała mnie w taszkienckim szpitalu po ciężkim zranieniu.
Pamiętam, jak wróciłem do przytomności po sennych majakach i zobaczyłem siostrę, siedziała obok mnie na skraju łóżka. Patrzyła na mnie suchymi, zaczerwienionymi oczyma.
– Tak się bałam, że cię nie znajdę i się nie dowiesz, jak cię w dzieciństwie kochałam… Chciałam, żebyś był tylko mój.
Tylko ona miała prawo mnie zabić, nikt więcej.
Chata
Mieszkaliśmy nie w wiosce, ale na chutorze. W rzeczywistości do czasu moich urodzin z chutoru została jedynie nasza chata. Samotna chata pośród pól. Do lasu mieliśmy bliżej niż do wsi. Elektryczność do naszego domu doprowadzili dopiero, gdy uczyłem się w szkole. Chatę tę zbudował mój pradziad Archyp, ojciec babci Katrii i babci Tekli. Jak na tamte czasy była dość duża, chociaż składała się jedynie z dwu pomieszczeń. Dokładniej z kuchni (z piecem chlebowym i fajerkami), tu mieszkały babcie – babcia Katria spała na łóżku, a babcia Tekla na leżance obok pieca, oraz pokoju, gdzie stały trzy łóżka i skrzynia. Spałem z mamą, Marijka – z Ulą, nasze łóżka były drewniane, niewygodne i twarde, a Tamara miała wąziutkie metalowe łóżko z błyszczącymi poręczami i miękkimi sprężynami. Tamara kupiła je za swoją nauczycielską pensję, a do tego czasu musiała spać razem z Ulą. Uwielbiałem siadać na ciocinym łóżku i huśtać się, słuchając, jak jęczą pode mną sprężyny, albo kiedy nikogo nie było, włazić na pościel nogami i podskakiwać. Za te wybryki nieraz mi się dostało od cioci Tamary, surowo zabraniała mi i Marijce bawić się na swoim łóżku, nawet odgrodziła je parawanem. Jednak większość czasu spędzaliśmy w przestronnej kuchni. Szczególnie zimą. W kuchni było cieplej. Mimo że piec był postawiony tak, żeby jednocześnie ogrzewać pokój, na całą naszą dużą chatę jego ciepła nie starczało.
Daty i zdarzenia
Przez długi czas myślałem, że moją rodzoną babcią jest babcia Tekla, spokojna i delikatna, podczas gdy babcia Katria przypominała surowego żołnierza: bałem się jej. Wszyscy domownicy się jej bali. Wydaje się, że babci Katrii dorównywała jedynie Marijka. Siostra nie uznawała żadnych autorytetów, charakter miała tak samo niezależny jak i babcia, a w jakiś sposób nawet ją prześcigała. Babcia Katria nigdy nie unosiła się bez powodu, tylko wtedy, kiedy naruszane były pewne zasady, jej gniew zawsze był racjonalny. Marijka odznaczała się irracjonalnością, jej zachowań nie można było przewidzieć.
Mąż babci Katrii Nestor, mój dziadek, zginął na froncie. Najczęściej o dziadku (swoim ojcu) wspominała ciocia Tamara. W kącie za zasłonką wisiał portret dziadka obramowany wyszywanym ręcznikiem.
Ciocia Tamara, odnosząca się z szacunkiem do zmarłych, niezbyt ceregieliła się z żywymi. Kiedyś podczas sprzeczki nazwała Ulę znajdą.
– Myślisz, że jak śpisz na żelaznym łóżku i odgrodziłaś się od nas, to już jesteś panią? – odparowała Ula.
– Może i nie panią, ale i nie bękartem…
W tym momencie do pokoju weszła babcia Katria. Ciocia Tamara natychmiast spokorniała. Babcia w milczeniu podeszła do niej i na odlew uderzyła w twarz. Później obrzuciła córki spojrzeniem i niegłośno, ale z naciskiem zapytała:
– Czyż nie ja was wszystkie wychowałam?!
Tamara płakała za swoją zasłonką, a Ula pobiegła płakać na ulicę. Dziadek zginął w 1944 roku. Ula urodziła się w czterdziestym szóstym.
Pewne daty i wydarzenia nie zawsze się zgrywały.
Poszedłem za Ulą, żeby ją uspokoić. Gorzko płacząc, przytuliła mnie do piersi (gorące łzy kapały mi na ostrzyżoną głowę) i powiedziała:
– Ty i ja jesteśmy biedni, biedni!
Mój ojciec – królik
Żyłem wśród kobiet, od czasu do czasu spotykałem mężczyzn, ale nie pociągało mnie ich towarzystwo. Nawet po tym, jak się dowiedziałem (informacja ta była dość mglista), że wszystkie inne dzieci oprócz matki mają też ojca i jedynie ja z Marijką nie mamy, nie czułem się pokrzywdzony, nam i bez ojca było dobrze. Nie wiedziałem, jaka jest korzyść z ojca, i dlatego doszedłem do wniosku, że jest on nam niepotrzebny. Jednak kiedy usłyszałem radosne okrzyki Marijki:
– Hurra-a! Mój tata przyjechał! – też podchwyciłem. – Hurra-a! Mój tata przyjechał!
I tu zdarzyła się rzecz niespodziewana. Marijka wprawiła mnie w osłupienie nowiną:
– Mój tata nie jest twój. Ty nie masz taty.
Poczułem się obrażony.
– A czemu Marijka ma tatę, a ja nie mam? – zwróciłem się do babci Katrii. – Gdzie jest mój tata?
– Swojej matki zapytaj – sucho odpowiedziała babcia.
Mama była lakoniczna:
– Twój ojciec umarł.
– I zakopali go w ziemi? – dopytywałem się.
– Zakopali.
– Jak królika?
Niedawno zdechł nam królik, wspomnienie ceremonii jego pogrzebu (Marijka odegrała całe przedstawienie) było jeszcze świeże w mojej pamięci.
– Jak królika – potwierdziła mama.
Od tego czasu, nawet kiedy podrosłem, kiedy ktoś mnie pytał o ojca, wyobrażałem sobie królika, którego z Marijką i babcią Katrią zakopaliśmy w starym wyrobisku gliny.
Ula
Dorastałem jako odludek. Nasz chutor był dla mnie wyspą, jedynie tu czułem się pewnie, gdzie indziej bez Marijki bałem się zrobić krok. Z jakiegoś powodu właśnie z Marijką czułem się najbardziej bezpieczny, chociaż akurat ona najbardziej mnie terroryzowała. Jednak z ówczesnych naszych stosunków nie została ani kropla urazy. Przedszkolne lata (dopóki zostawałem na łonie swojej rodziny) były najjaśniejszym okresem mojego dzieciństwa. Zaskakujące, ale we wspomnieniach tego okresu bardzo rzadko pojawia się mama. Nie potrafię przywołać swoich ówczesnych synowskich uczuć, które by były z nią powiązane, chociaż bardzo wyraźnie pamiętam, jaką bezgraniczną miłość wywoływała we mnie ciocia Ula.
Każdego wieczora błagałem:
– Chcę spać z Ulą.
Ula nigdy się nie sprzeciwiała, ale decydujące było słowo Marijki. Zazwyczaj mówiła:
– Nam i bez ciebie ciasno.
Albo jeszcze dobitniej:
– Żebyś znów nas obsikał?!
Coś takiego trafiło się tylko raz, i to bardzo dawno. Tak dawno, że gdyby nie Marijka, to do tej pory wszyscy by zapomnieli. Za ten jedyny raz było mi wstyd, bo że i w maminym łóżku przychodziło mi raki łowić, z tego powodu moja obsikana reputacja nie cierpiała. Zresztą to także odeszło do przeszłości. Jednak Marijka nie stała się bardziej gościnna.
– Nie leź do nas, brudasie. Tobie tylko razem ze świniami spać.
– Nie rządź się – kłóciłem się. – Nie twoje łóżko, ale Uli.
– A właśnie, że moje – upierała się przy swoim Marijka.
– Twoja tylko połowa.
– Niedługo całe będzie moje.
– A Ula gdzie będzie spała…?
Tak się dowiedziałem, że ciocia Ula zamierza nas opuścić.
– Po weselu pójdzie do tego wujka, który czasem podwozi ją na motocyklu – wyjaśniła mi Marijka. – Za mąż za niego idzie.
Wujek ten mi się nie podobał – ani razu nie pozwolił mi siąść na motorze i potrzymać za kierownicę. Do tego miał czerwoną twarz, brodawkę obok nosa i czarny paznokieć na dużym palcu prawej ręki (później dowiedziałem się, że narzeczony Uli był więcej niż o dziesięć lat od niej starszy).
– A dlaczego ona idzie za mąż? – nie mogłem zrozumieć.
– Bo go kocha.
– Kocha?!
Byłem zszokowany. Jak Ula może kochać tego czerwonego wujka z jego brodawką i czarnym paznokciem?! Nie mogłem uwierzyć. „Być może Uli spodobał się jego motocykl” – zadecydowałem. Mimo wszystko nie mieściło mi się w głowie, że Ula zamieni nas wszystkich na jakiegoś wujka, chociaż ten ma motocykl.
– Nie chcę, żeby Ula wychodziła za mąż – powiedziałem.
– A myślisz, że ja chcę?! – twarz Marijki stała się smutna. – Ale jak nie wyjdzie, to zostanie starą panną, jak ciocia Tamara.
– Jak dorosnę, sam ożenię się z Ulą! – zawołałem. – Jeszcze zobaczysz!
Pamiętam ciocię Ulę z wiankiem na głowie i różnokolorowymi wstążkami na plecach. Z przyjaciółkami, śpiewając, oddala się w kierunku wsi – idą zapraszać na wesele.
W tym właśnie wianku Ulę złożyli w grobie.
Roztrzaskali się na motocyklu, kiedy wracali z miasta rejonowego. Pan młody został ranny, ale przeżył, a Ula zmarła w szpitalu.
To stało się jesienią. Tej jesieni poszedłem do szkoły.
Szkoła
Nienawidziłem szkoły. Nienawidziłem całego świata za granicami naszego chutoru, za progiem naszej chaty. Ciężko przeżyłem śmierć Uli, stałem się nerwowy i drażliwy. W szkole wywoływałem awantury i z dziećmi, i z nauczycielką. Toteż szybko stałem się sławny w całej szkole. Nazywano mnie Psycholem. Wpływ na mnie miała tylko Marijka. A biedna ciocia Tamara bezsilnie łapała się za głowę. Kiedy coś było nie po mojej myśli, szedłem do niej do pokoju nauczycielskiego, żeby się pożalić. W domu krzyczała na mnie i wyrzucała mi, że okrywam ją hańbą przed gronem pedagogicznym, a w szkole broniła mnie, jak mogła. W rzeczy samej ciocia Tamara była moją pierwszą nauczycielką. To ona nauczyła mnie czytać i pisać. Ale jej nauczanie było domowe, a nie państwowe. Dla mnie była jedynie moją ciocią i mimo wszystkich żądań i perswazji mój język stawał kołkiem, kiedy miałem nazywać ją Tamarą Nestorowną.
Od tego, jak poszedłem do szkoły, zaczęły się wszystkie moje kłopoty.
Idylla mojego dzieciństwa pękła pod naporem okrutnego świata.
Babcia Tekla
Kwitły czereśnie. Nasz dom tonął w białej pianie kwiatów. Wróciliśmy z Marijką ze szkoły. Moje lekcje kończyły się wcześniej o godzinę albo dwie niż siostry, ale zawsze na nią czekałem. W pobliżu wąwozu dogoniliśmy babcię Teklę, raczej zobaczyliśmy. Ścieżka akurat skręcała i widzieliśmy babcię nie z tyłu, ale z boku: szła powoli, trochę zgarbiwszy się pod tobołkiem, utykając bardziej niż zwykle. Prawdopodobnie ze zmęczenia. Bo prócz tłumoka niosła w ręce torbę.
– Na wieś po chleb do sklepu chodziła – powiedziała Marijka.
Sam się domyśliłem. Babcia Tekla, żeby było lżej, zawsze nosiła chleb w dużej kraciastej chuście. Rozścieliwszy chustkę, kładła na niej sześć bochenków (czasem i więcej) chleba, związywała na początek dwa końce, zarzucała tobół na plecy, pozostałe dwa zawiązywała na piersiach (i z tym tobołem babcia Tekla zapisała się w mej pamięci na zawsze).
Od razu mnie i Marijce zapachniał świeży chleb, przypomniało się, jak apetycznie chrupie skórka… Poczuliśmy głód, miałem ochotę od razu wgryźć się zębami w bochenek.
– Może kupiła cukierki – wyartykułowałem przypuszczenie.
Nie było bezpodstawne. Babcia Tekla zawsze przynosiła nam gościńce. Pieniądze na zakupy, które wydzielała babcia Katria, zazwyczaj starczały na styk, ale jeśli zostawało kilka kopiejek reszty, to babcia Tekla brała ją w cukierkach.
– Babciu! Babciu! – podnieśliśmy krzyk.
Babcia Tekla nie słyszała.
– Biegnijmy! – dałem komendę.
I na wyścigi pogoniliśmy za babcią.
Posłyszawszy nasze wrzaski, babcia Tekla obejrzała się, przystanęła.
– Babciu, daj ugryźć chleba – chociaż zostałem w tyle za Marijką, za to poprosiłem pierwszy.
– Ojże wy, moje pisklęta! – babcia postawiła torbę i zaczęła rozwiązywać węzeł na piersi. – Zaraz, zaraz moje sierotki.
– Babciu, a kupiłaś nam cukierków? – znów wyprzedziłem Marijkę.
Babcia Tekla łagodnie uśmiechnęła się po swojemu i wyciągnęła z torby papierową kulkę.
– Jest! – powiedziała zadowolona. – Galaretki. Sto pięćdziesiąt gramów. Wszystkie pieniądze wydałam – powiedziała konspiracyjnie i roześmiała się cicho. – Katria wygoni mnie z domu.
Zeszliśmy ze ścieżki, usiedliśmy, zaczęliśmy z Marijką dzielić galaretki. Były żółte, zielone i czerwone. Najbardziej atrakcyjne były dla nas te czerwone. Chociaż w smaku niczym nie różniły się od pozostałych. Dzieliła siostra, ja uważnie kontrolowałem. Liczba galaretek okazała się nieparzysta. Przed nami na papierze leżał ostatni żółty cukierek. Zaproponowałem, by go podzielić, ale Marijka powiedziała:
– Będzie dla babci Tekli.
Liczyłem, że babcia odmówi. Rzeczywiście odmówiła, ale było widać, że tylko dlatego, że tak wypadało. Cieszyła się (o czym już wspomnieliśmy) i krępowała (wstyd jej było odbierać łakocie dzieciom). Zawsze milcząca i cicha, dzisiaj babcia była zaskakująco rozmowna i podekscytowana.
– Także dla siebie kupiłam gościniec – wyznała, uśmiechając się z poczuciem winy. – Z jakiegoś powodu sklepowego piernika zapragnęłam. Widzę, że zawsze ludzie kupują, i dzisiaj – a nuż, myślę, też sobie skosztuję. A on jak kamień. Tylko troszkę odgryzłam – babcia wyciągnęła z kieszeni swojej marynarki chusteczkę i rozwinęła ją, pokazała nam ledwie nadgryziony piernik. – No nic, wieczorem w mleku rozmoczę…
Pomyślałem, że teraz podzielimy z Marijką galaretkę między siebie, ale siostra nalegała:
– Bierz, bierz, babciu, galaretka jest miękka.
– Nam nie szkoda – wsparłem siostrę.
I babcia Tekla z wdzięcznością przyjęła od nas słodki podarunek.
– A nafta gdzie? Kazałam ci naftę kupić! – beształa babcię Teklę babcia Katria.
– Stłukła mi się butelka z naftą – z niezmienną łagodnością i trochę zawstydzonym uśmiechem wyjaśniła babcia Tekla.
To jeszcze bardziej zirytowało babcię Katrię:
– A pieniądze gdzie? Gdzie reszta?!
Babcia Katria zrobiła pauzę, żeby dowiedzieć się, gdzie reszta. A babcia Tekla jakby nie zauważyła irytacji swojej starszej siostry, odezwała się jak zwykle spokojnym głosem:
– Wiesz, Katriu, mój największy wróg powrócił.
Babcia Tekla była najlepszym człowiekiem na świecie, dlatego bardzo mnie zdziwiło, że ma wroga. Spróbowałem go sobie wyobrazić.
– Babciu, jest faszystą?
Na nic więcej mojej fantazji nie wystarczyło.
Wieczorem jedliśmy kolację przy stole, a babcia Tekla siedziała obok pieca, moczyła w mleku piernik i bez pośpiechu przeżuwała, cicho uśmiechając się do jakichś swoich myśli.
Do głowy mi nie przyszło, że widzę ją po raz ostatni.
Tej nocy babcia Tekla spaliła chatę Martyncia. Chatę, do której wrócił Ołeksa Martyneć – zdrajca jej ukochanego Stepana. Oblała budynek naftą, którą kupiła dzień wcześniej (oszukała babcię Katrię), i podpaliła. Ludzie nie ucierpieli, ale budynek i chlew spłonął do cna.
Dopiero później dowiedziałem się (babcia Katria odpowiadała milczeniem, mama i ciocia same nie wiedziały, a obcy ludzie za wiele zmyślali), że narzeczonego babci Tekli, Stepana Mulara – żołnierza UPA – enkawudziści zabili na jej oczach. Wtedy właśnie ją okaleczyli. Wydał Stepana jego przyjaciel Ołeksa, który stał się od tej chwili dla babci Tekli największym wrogiem.
Babcię Teklę uznali za psychicznie chorą i skierowali do szpitala na przymusowe leczenie. Do domu nie wróciła.
Jak dobrze, myślę, że wtedy daliśmy jej galaretkę…
Ciocia Tamara
Babcię Teklę zabrali wiosną, a ciocia Tamara opuściła nas jesienią. Odeszła dobrowolnie. W wieku trzydziestu pięciu lat. Otruła się, wypiła jod czy może zieleń brylantową – dokładnie nie pamiętam. Zrobiła to nie w domu, ale w szkole, prawdopodobnie późno po lekcjach: następnego dnia znalazła ją sprzątaczka w jednej z klas. Mówili, że umierała w strasznych mękach. Z bólu drapała podłogę, pozrywała sobie wszystkie paznokcie na palcach rąk. Jak zrozumiałem z podsłuchanych rozmów, winowajcą tego, że ciocia Tamara targnęła się na swoje życie, był najprawdopodobniej żonaty mężczyzna, z którym wdała się w romans. W związku z tym w plotkach pojawiło się w obiegu kilka nazwisk, w tym także nazwisko dyrektora szkoły. Ale to były tylko domysły i spekulacje, podstawą dla których stał się fakt, że ciocia Tamara była w trzecim miesiącu ciąży, co wykazała sekcja zwłok.
– Jej duma zaprowadziła ją do grobu – sucho powiedziała babcia Katria, jakby mowa nie była o jej własnej córce, ale o jakimś obcym człowieku. – Nie chciała bękarta urodzić…
– Myślę, że się zakochała – powiedziała moja mama. – Bez miłości by nie zeszła się z mężczyzną. Była na to zbyt prawa…
Pamiętam, jak płakałem na pogrzebie. Jednak przypominam sobie, że bardzo dręczyło mnie wtedy pytanie: „Kto będzie teraz spał na żelaznym łóżku cioci Tamary?”.
– Dusza cioci – odpowiedziała mi Marijka.
Czasami zaglądałem za zasłonkę, ale na łóżko nie odważyłem się siąść, by nie przeszkadzać cierpiącej duszy cioci Tamary.
Marijka
– Zepsułeś mi życie – mówi Marijka. – Dopóki się nie urodziłeś, wszyscy kochali tylko mnie.
Już przyzwyczaiłem się do tego, że psuję siostrze życie, na początku się tym przejmowałem, a później przywykłem. Przecież nie zrobiłem tego umyślnie. Nie jestem przecież winny, że się urodziłem.
– Teraz mnie nikt nie kocha – kontynuuje narzekanie Marijka.
– A ja?! Ja cię kocham – zapewniam siostrę.
Patrzy na mnie zmrużonymi oczyma.
– A nie kłamiesz?
– Niech mnie piorun strzeli! – przysięgam.
– Ja też cię kocham – grozi siostra. – Tylko spróbuj mnie nie kochać!
A pół roku później się rozstaliśmy. Marijka wykazała się nadzwyczajnymi zdolnościami do matematyki i po zwycięstwie na ogólnoukraińskiej olimpiadzie zaproponowali jej naukę w kijowskiej matematycznej szkole z internatem. Mama wyraziła zgodę.
Z wyjazdem Marijki skończyło się moje dzieciństwo.
Rozdział trzeci: niezmiennaistota
Męska rozmowa
Wychodzę z wody.
– Wypadałoby, żebyś chociaż zamoczył spodenki – mówię do Tolika, który wciąż siedzi na swoim kole i syci oczy widokiem nagich kobiet. I w wodzie, i na brzegu było dość tłoczno, kobiet wciąż przybywało. Niektóre, zauważając mnie, odchodziły na kilkanaście metrów i tam się rozbierały, inne zostawały w bikini, ale większość kąpiących się zachowywała się tak, jakby ich nagość była czymś naturalnym i dla nich, i dla mnie. Bardzo możliwe, że tak powinno być, ale nie byłem do tego przyzwyczajony, chociaż starałem się nie okazywać swojego zawstydzenia.
– Pilnuję twoich ciuchów – poważnie odpowiada chłopiec, nie przerywając swojego zajęcia.
Na moich ustach pojawia się ironiczny uśmiech. Z radością zostawiłbym tu swoje ubranie, aby tylko nie zostać sam.
– Najważniejsze, żeby ich nie ukradli, kiedy się w nie ubiorę.
Tolik nie reaguje na mój żart.
Szkoda, że nie wziąłem ze sobą ani ręcznika, ani spodenek, żeby się przebrać. Będę musiał otrząsnąć się z wody jak pies i naciągnąć spodnie na mokre kąpielówki.
– Tobie baby podobają się bardziej z przodu czy z tyłu? – pyta chłopiec, nie podnosząc na mnie oczu.
Jakby z nudów oglądam się: jeszcze tylko brakuje, żeby któraś z kobiet podsłuchała nasze męskie rozmowy. Biorę w dłonie spodnie, mnę je w zadumie. Z ukosa spoglądam na chłopca: „Rośnie jakiś maniak seksualny”. Wydaje się, że znajduję godną z punktu widzenia pedagoga odpowiedź:
– Właściwie, to najpiękniejsza u kobiet jest dusza.
Malec podnosi ku mnie twarz.
– A w którym jest miejscu?
Zen kobiety
Nasz dialog mógłby posłużyć jako ilustracja twierdzenia zen, że odpowiedź daje zbyt mało, ponieważ jest ograniczona pytaniem, a pytanie jest wszystkim, jako że jest wolne od odpowiedzi.
Tolik nie spuszcza ze mnie wymownego spojrzenia.
– Kobieca dusza jest podobna do zen – mówię. – Nie zgłębisz jej, nie przeżywszy olśnienia.
– A co to jest zen?
– Zen. Tego nie można opowiedzieć słowami. Zen – to olśnienie, oświecenie. U tych, którzy to przeżyli, wewnętrzna ciemność zostaje wyparta przez światło, które ukazuje prawdziwą istotę rzeczy.
Chłopiec patrzy na mnie, jakbym był niedźwiedziem, który popisuje się na jednokołowym rowerze. Czuję, że czas odwołać się do autorytetów. Cytuję małemu wierszyk Yongjia:
Idę – i to jest zen
Siedzę – i to jest zen
Mówię i milczę.
Poruszam się czy pozostaję w spoczynku –
Istota jest niezmienna.
Tolik słucha i pyta kategorycznie:
– A po cholerę?
– Co po cholerę? – pytam.
W znaczeniu: jaki jest sens słowa „po cholerę”? Dobra zmyłka. Można ją kontynuować. A jaki jest sens słowa „sens”? I dalej, żeby zapytać: „A co to kołdra?”, nie musicie wiedzieć, co to kołdra, ale w skrajnym przypadku powinniście wiedzieć, co to jest „co”.
– Mój ojciec mówi, że jeśli chcesz, żeby cię zrozumiano, to lepiej jeden raz zakląć, niż jakąś uczonością robić ludziom z mózgu wodę.
Potakuję ze zrozumieniem.
– Z twoim tatą trudno by było się spierać.
Wniosek jest oczywisty: kto chce być zrozumianym – musi przeklinać. Ponieważ nawet człowiekowi w stanie olśnienia nie zawsze udaje się w obliczu nieporozumień zachować spokój.
Mieszkaniec ciała
– Och! – wykrzykuje Tolik, patrząc na moje ciało pełne szram. – Czemu jesteś taki pokaleczony?
Moje plecy i cały lewy bok przypominają pokrytą kraterami powierzchnię księżyca.
– Przechodziłem przez ulicę na czerwonym świetle.
– I co? Potrącił cię samochód?
Przytakuję.
– Potężne kamazisko.
Tolik na chwilę skupia się, żeby wyobrazić sobie, jak to się stało.
– Ale zostałeś przy życiu?
Dokładnie tak, nie stwierdza, tylko zapytuje.
– Nie całkiem – odpowiadam.
Staram się być szczery. Z dzieckiem mogę sobie na to pozwolić.
Malec wstaje, zaciekawiony wyciąga w moim kierunku palec.
– Można dotknąć?
Nie protestuję. Nie zachęcam i nie protestuję. Każdy zainteresowany może włożyć palec w moje rany, aby znaleźć potwierdzenie swoich złudzeń. Jestem jedynie mieszkańcem tego ciała, a nie współautorem cudzych wyobrażeń.
Chłopiec wodzi palcem po mojej okaleczonej skórze.
– Boli cię?
– Nie.
– A wcześniej bolało?
– Ból przychodzi i odchodzi, a wątpliwości pozostają.
Tolik patrzy na mnie pytająco. Kontynuuję:
– Prawdziwy jest jedynie ból, wszystko inne wywołuje wątpliwość.
Malec zasępia się. W milczeniu wzdycha. Kończę:
– Tam, gdzie ból, tam prawda.
– Boję się bólu – wyznaje chłopiec.
– Wszyscy się boją – mówię.
Reputacja pedagoga
Naciągam na siebie podkoszulek, zakładam spodnie.
– Jesteś jakiś podejrzany – mówi Tolik.
– Dlaczego niby? – dziwię się.
– Rozmawiasz jakby nie ze mną. Dorośli z dziećmi tak nie rozmawiają.
– Czyżby był jakiś inny, specjalny język?
– No cóż – potwierdza Tolik. – Dorośli rozmawiają ze mną jak z dzieckiem. Bo jeszcze jestem mały. Ty mówisz, jakbym już wszystko rozumiał.
– Naprawdę myślałem, że ty już wszystko rozumiesz – mówię całkiem szczerze i się uśmiecham. – Gdybym dbał o moją reputację pedagoga, to musiałbym podać się do dymisji.
– No masz, ty znów swoje – wyrzuca mi chłopiec.
Obecność wszystkiego we wszystkim
– Uczysz dzieci w szkole?
Ukończyłem studia pedagogiczne, ale ani jednego dnia nie przepracowałem w szkole. Kiedy w recepcji zapytali o charakter mojej pracy, przedstawiłem się jako pedagog, żeby nie nazwać siebie pisarzem. Z dwóch powodów. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi. A jeszcze bardziej chciałem na jakiś czas zapomnieć o tym, że jestem pisarzem. Pisarz powinien pisać. Poczucie tego obowiązku na dobre psuje życie. Daniił Charms napisał w swoim dzienniku, że najszczęśliwszy czuł się, kiedy odebrano mu pióro i papier i zabroniono pisać cokolwiek. Nie czuł przerażenia, że nie pisze ze swojej winy. Jego sumienie było spokojne i sam był szczęśliwy. Szczęścia tego zaznał, kiedy siedział w więzieniu. Być może z powodów humanitarnych pisarzy warto by było wsadzać do więzienia, aby tam odpoczęli od świętego obowiązku służenia sztuce, narodowi albo swoim własnym chimerom.
Tolik myśli, że nie usłyszałem:
– Uczysz w szkole dzieci?
Przypomina mi się wypowiedź Blytha: „Uczymy, milcząc i tylko milcząc, chociaż może się zdarzyć, że w trakcie rozmawiamy”.
Blyth to Europejczyk, który osiągnął zen. Przeniknął do niego. Rozpuścił się w nim. Rozpuścił zen w sobie.
– Nie odpowiedziałeś mi – przypomina Tolik.
Znów ten sam Blyth. Komentując jakiś koan zen, powiedział coś w rodzaju: „Stworzenie świata, jego rozwój, jego ostateczne zniszczenie, jego wieczność i nieskończoność – wszystko to jest obecne (jeśli tylko my to widzimy) w napełnieniu dzbanka wodą, w oczekiwaniu, w powtórzeniu pytania, w krokach zrobionych w kierunku pokoju”.
– Chodźmy do sanatorium – mówię.
Podróżny
Opuszczamy plażę. Tolik znów zaczyna swoje:
– To jesteś nauczycielem czy nie?
– Nie.
– A kim?
– Podróżnym.
– Jak to? – nie rozumie chłopiec. – Kto to jest podróżny?
– Ten, kto przechodzi obok.
– Obok czego? – malec biegnie do przodu i zagląda mi w twarz.
– Obok pytań i obok odpowiedzi – odpowiadam.
Tolik z zakłopotaniem, a trochę z wyrzutem kręci głową.
– Mimo wszystko jesteś jakiś podejrzany.
Pamięć wody
Przechodząc korytarzem, nieomal na wprost swojego pokoju zauw`ażam drzwi z napisem „PRYSZNIC”. Ściszam krok, nasłuchuję – szumu wody spod prysznica nie słychać. W korytarzu – pusto. Najwyraźniej kobiety już zakończyły swoje poranne kąpiele. Dobrze by było przed zmianą ubrania zmyć z siebie sól z jeziora. Zerkam na zegarek – zdążę.
Zabrawszy z pokoju wszystko, co konieczne, kieruję się pod prysznic. Od środka prysznic się nie zamyka, tego należało się spodziewać. Ale za późno się wycofywać. Pośpiesznie się rozbieram i staję pod ciepłymi strumieniami.
Ledwie zdążyłem odwrócić się do ściany.
– Dzień dobry – przywitała się kobieta. – Nie przeszkadzam?
Zapytała bez zaczepki, bez kokieterii. Naturalny wyraz uprzejmości dobrze wychowanego człowieka.
– Nie, nie, nic podobnego – mamroczę, nie oglądając się. – Proszę bardzo. Jeśli pani nie przeszkadza moja obecność.
– W czasach studenckich dorabiałam, pozując.
Milczałem. Kobieta odkręciła wodę.
– Od tamtego czasu bardzo się zmieniłam – odezwała się, nieznacznie podnosząc głos. – Nikt już mnie nie pamięta takiej, jaką byłam wówczas. Nikt – powtórzyła kobieta. – Chyba że woda. Gdzieś czytałam, że woda ma pamięć.
Zmywam z głowy szampon. Zakręcam wodę.
– Nawet jeśli o nas zapomną wszyscy na świecie, zapamięta nas woda – mówi kobieta.
„Czy to wystarczy?” – pytam sam siebie.
Wychodzę, nawet nie spojrzawszy w stronę kobiety.
Wątpię, czy poznam ją po głosie. Nawet gdybym zobaczył ją nagą, to mało prawdopodobne, czy potrafiłbym rozpoznać ubraną.
Śniadanie
W jadalni, zanim dostałem się do swojego stołu, uprzejme kobitki dookoła na wyścigi zbombardowały mnie życzeniami „smacznego”. Ledwie nadążałem odpowiadać swoim bezradnym „dziękuję”. Nigdy nie myślałem, że ludzka życzliwość może być tak uciążliwa. O mój apetyt troszczono się na tyle masowo i publicznie, że nie byłem pewien, czy zdołam w sytuacji tak nadmiernej uwagi przepchnąć przez gardło chociażby odrobinę. Aby nie prowokować dodatkowych przejawów uprzejmości, zahukany wbiłem wzrok w talerz z piure ziemniaczanym. Jadłem śniadanie w towarzystwie dwóch mam i ich pociech. Nela Serhijiwna, mama Ołenki, zachowywała się nie to, że nienaturalnie, ale wszystkie jej ruchy wydawały się nieco spowolnione i jakby udawane, przypominała mi arystokratki, jak przedstawiano je w radzieckim kinie. Od czasu do czasu Nela Serhijiwna zwracała córce uwagę, że ta nieprawidłowo trzyma nóż czy widelec. Chociaż moim zdaniem dziewczynka władała tymi instrumentami z wirtuozerią. Za to Larysa, mama małego Kostii, zupełnie nie przejmowała się tym, jak jej dziecko spożywa jedzenie, i maluch, wykorzystując to, bezkarnie rozmazywał owsiankę na mleku po stole.
Ołenka to piękna i rozumna dziewczyna. Skończyła drugą klasę. Chodzi na tańce i uczy się języka angielskiego. Marzy, by zostać słynną top modelką. Albo równie słynną śpiewaczką. Dzisiaj w sanatoryjnym klubie odbędzie się konkurs piękności. Ołenka będzie brała w nim udział, dlatego strasznie się denerwuje.