Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka przeciwko wojnie, w której z ręki jednego człowieka ginie drugi człowiek, gdziekolwiek i kiedykolwiek – by nie miała miejsca.
Autor, jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy ukraińskich, uczestnik wojny w Afganistanie, podejmuje po 30 latach od jej zakończenia próbę rozrachunku z przeszłością. Jego powieść jest pozbawiona opisów walk i heroizmu, to opowieść o rzeczywistości, której sam doświadczał każdego dnia: okrutnej, brudnej, niemożliwej do zrozumienia i pozbawionej logiki. Tematyka książki w sposób niezaplanowany przez autora i wydawcę stała się niezwykle aktualna wobec wydarzeń dziejących się na naszych oczach na Ukrainie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 555
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piszę o wojnie, a duszę otula rosa spokoju.
Andriej Płatonow
Powieści tak się nie zaczyna, ale nie pozostaje mi nic innego, jak rozpocząć od tego miejsca, w którym teraz właśnie się znajduję, umiejscowiwszy w tym celu siebie w czasie i przestrzeni po uprzedniej weryfikacji z mapą albo rozgwieżdżonym niebem; dla wiarygodności identyfikacji konieczne jest podanie współrzędnych – jednak czy warto zawracać sobie głowę tymi wszystkimi nawigacyjnymi zawiłościami, jeśli się nigdy siebie nie zgubiło i dość dokładnie zna się kierunek, w którym zamierza się ruszyć? Warto jedynie przy okazji wyjaśnić (elementarnie, doktorze Watsonie), w którą stronę płynie czas, żeby przyświecając sobie latarnią Diogenesa, ruszyć w przeciwną; tak, panowie, zamierzam i was do tego zapraszam, by powiosłować pod prąd czasu.
Wpadłem na ten pomysł piętnaście lat temu z okładem.
– Co za pomysł?
To Dajta, moja żona. Każdy porządny pisarz musi mieć żonę. W przeciwnym wypadku kto by go chwalił? (Żart). W dobrym czasie mi się trafiła. Nie lubię monologów. Tak samo nie lubię dzielić się zamiarami – mówić warto jedynie o tym, co zostało zrobione; obecna sytuacja nie stanowi wyjątku, jednak teraz to nie jest zwyczajne wyjaśnienie (żonie i czytelnikom) zamysłów autora, jako że to odbywające się właśnie przedstawienie idei utworu jest jednocześnie jego ucieleśnieniem, realizacją.
– Z początku to miała być powieść zbudowana z nowel…
– Jak Tawrija Honczara?
– Tronka – najpierw poprawiam Dajtę, a potem miękko zaprzeczam: – Niekoniecznie. Raczej nie. Bardziej jak Jeźdźcy Jurija Janowskiego.
Na mój rozum analogie są tu niedorzeczne, a ponieważ jestem zwolennikiem tradycji i ewolucyjnego rozwoju literatury, nie odważyłbym się na próbę kreślenia kategorycznych porównań, jakie być może pomagają Dajcie w wyrazistym określeniu formy obmyślonego przeze mnie dzieła, chociaż tak patos Honczara, jak i romantyzm Janowskiego w tym samym stopniu nie są dla mnie pociągające, mimo (a może właśnie dlatego) że zaczytywałem się nimi w dzieciństwie, bo kiedy dorosłem, zacząłem weryfikować literaturę życiem, pojąłem wreszcie, że patos i romantyzm to jeszcze nie cała prawda, że to nawet nie prawda, lecz przyprawa (specjały, które kosztują więcej niż sama potrawa) do prawdy, ale i to mnie nie powstrzymało. Uważałem, że życie jeszcze nie zdążyło dokonać autokorekty uwzględniającej literackie kanony, bo w to, że życie trzeba budować według kanonów literatury, ani przez moment nie wątpiłem – w końcu literatura to model harmonii, tej harmonii, której tak katastrofalnie brakuje nam w życiu. Jak można zauważyć, patos i romantyzm dawały mi się we znaki, nie wydyszałem ich, szturmując wrogie urwiska, nie wyparowały ze mnie razem z potem pod bezlitosnym afgańskim słońcem, nie wyciekły z ran z krwią; nawet teraz nie mam pewności, czy ostatecznie uwolniłem się od tych oparów oddziałujących jak alkohol, który nawet w stanie całkowitego wytrzeźwienia wciąż jeszcze jest obecny w komórkach mózgu. Właśnie dlatego tak długo nie miałem odwagi wziąć się za pisanie o wojnie, wyczekiwałem, kiedy w pełni uwolnię się od uzależnienia od przypraw.
– I w ogóle chyba niewielu pisarzy pracowało nad powieścią składającą się z nowel? Powiedzmy Bitow – mówię; Rosjanina pierwszego ślina przynosi mi na język, chociaż czytałem jego rzecz dawniutko, nawet tytułu nie mogę sobie przypomnieć. – Faulkner na przykład…
Zacinając się, zaczynam ryć w pamięci, w nadziei że wykopię jeszcze jednego–dwóch pisarzy o światowych nazwiskach. Zdołałem sobie tylko przypomnieć, że powieść Faulknera, znów jak poprzednio, jeśli się nie mylę, ma tytuł Niepokonane… I tyle. Jak zamurowany. Ostatecznie jednak nie piszę pracy doktorskiej z obowiązkowymi przypisami i bibliografią.
– Nawet napisałem kilka nowel… Pamiętasz? Dawałem ci do czytania.
– Zamierzasz je wykorzystać? – interesuje się Dajta.
– Nie – odpowiadam. – Młodego wina nie nalewa się w stare bukłaki. Będziemy lali stare wino w nowe bukłaki.
– W tych rękopisach, które mi pokazywałeś, nie doczytałam się wojny…
– Bo opisów walk też nie będzie. Zamierzam pokazać, jak śmiertelne może być jedynie samo dotknięcie wojny. Mówiąc obrazowo, jeśli wojna to kamień, który rzucono do wody, to mnie interesuje nawet nie ten zrodzony z uderzenia plusk, lecz fale, które się rozchodzą i rozchodzą, w dalszej kolejności uruchamiając jakieś następne mechanizmy (może to będzie dziecięcy okręcik, który zmieni kurs, może mrówka, którą fala uniesie i wyrzuci na brzeg albo, na odwrót, zmyje z brzegu i pochłonie); te fale-kręgi przypominają tarczę strzelniczą – nie stawiam przed sobą jakichś globalnych zadań, chcę jedynie półgłosem powiedzieć, że kiedy już zaczyna się strzelać, to nawet jeśli trafia się w białe pole poza tarczą, w „mleko”, boli tak samo jak wtedy, kiedy trafia się w sam środek, w „jabłuszko”.
– Kiedy mówisz o plusku, wargi mimo woli układają się jak do uśmiechu – orzeka Dajta, demonstrując moim oczom potwierdzenie swoich słów. – A wszyscy przywykliśmy, że wojna to temat poważny.
– Wojna to jest wielki, poważny plusk – mówię.
– Wojna to kamień – przypomina Dajta.
– Kamień to plusk, nie ma kamienia – nie ma plusku, to to samo.
– Nie wiem – mówi Dajta z ociąganiem; nie byłem dość przekonujący, żeby się ze mną zgodziła, ale wiedza, że jestem osobą z dość autorytarnymi odruchami, nie wywołuje u niej ochoty na sprzeciw.
– Rozumiem, o co chodzi…
Nie mówię tego po to, by uspokoić żonę, bo, prawdę mówiąc, wiem, co ją martwi.
Kiedy zadecydowałem, że nowele będą rozdzielone monologami autora, to pierwsza fraza, która miała świadczyć o obecności pisarza twórcy, miała brzmieć tak:
Wyłączam komputer.
I w następnej linii:
Tę książkę muszę napisać odręcznie.
Z tych słów czytelnik powinien się domyślić, że powieść, którą rozpoczynam, od wszystkiego, co dotychczas napisałem, różni się tak bardzo, jak prywatny list różni się od urzędowego – a wszystkie prywatne listy piszę długopisem, bo wydaje mi się, że litery napisane odręcznie ożywiają tekst, zbliżając nadawcę do adresata. Z pierwszych słów czytelnik powinien wywnioskować, że autor wyróżnia tę powieść, ten temat kursywą, a tym samym wykazać zrozumienie dla tego autorskiego zachowania… Ale to jakaś niedorzeczność (żadnych obiektywnych podstaw), mimo wszystko to jakbym żądał, żeby czytelnik czytał tę powieść, jedynie stojąc, i to nie gdzie indziej, tylko w pobliżu pomnika z wiecznym ogniem. Jeszcze nie zacząłem pisać, a już zrobiłem wielki zwrot w stronę patosu. W wielu wypadkach patos jest tym ogniwem, które łączy wojnę z literaturą, skoro zaś i wojna, i literatura są niezależne jedna od drugiej i eksploatują patos z maksymalną intensywnością, to przy tym brataniu występuje odczuwalny jego nadmiar, co nie jest zdrowe, dlatego chciałbym uniknąć tej pułapki, bo przykładów, na których można się uczyć, nie brakuje. Weźmy chociażby ten najbardziej wyrazisty. Oto co pisze Romain Gary (cytat z powieści Biały pies): „Bardzo lubię Hemingwaya jako pisarza, ale nie mogę nie powiedzieć, że stworzył niedorzeczny i niebezpieczny mit: mit o broni palnej i mężnym pięknie zabijania”. Jeśli ktoś myśli, że Romain Gary to inteligent płaksa, który został zwolniony od służby wojskowej z powodu fizycznej i psychicznej nieprzydatności (czasami spotyka się wyłącznie takich pisarzy), to aż wstyd. Gary to nie tylko obdarzony talentem, znakomity pisarz i dyplomata; podczas drugiej wojny światowej był lotnikiem i walczył w składzie eskadry „Lotaryngia”, za odwagę i bohaterstwo został odznaczony orderem Compagnon de la Libération i Legią Honorową. Mimo że pisarska sława Gary’ego w jakimś stopniu ustępuje Hemingwayowi (Hemingway długi czas był pisarzem modnym, a Gary jedynie znanym i popularnym, jednak dwie Nagrody Goncourtów – drugą otrzymał pod pseudonimem Émile Ajar – kiedy je zestawić z jedną noblowską, też mają siłę przekonywania), to jego wojenne doświadczenia są bardziej wiarygodne od tych, które zdobył Hemingway na froncie włosko-austriackim, zaciągając się do Czerwonego Krzyża, i w Hiszpanii jako korespondent. Romain Gary wiedział, o czym mówi, i jestem całkowicie po jego stronie, chociaż nie mogę nie wyznać, że natura Hemingwaya jest bliższa temu podrostkowi, który czasem daje o sobie znać i bierze we mnie górę, odrzucając obiektywne racje, przekonania, a czasem i zasady dojrzałego mężczyzny. Tak czy owak, byłoby niehonorowe pozbawienie Hemingwaya prawa do głosu w swojej obronie. Wróciwszy z Hiszpanii, wyznaje prawie jak na spowiedzi: „Teraz muszę pisać. Dopóki trwa wojna, myślisz cały czas, że może zostaniesz zabity, i niczym się nie martwisz. A tu nie zabili, tak więc trzeba pracować… Żyć o wiele trudniej i pokrętniej, niż umrzeć, i pisać tak samo trudno jak zawsze… W opowiadaniach o wojnie staram się pokazać wszystkie jej strony, podchodząc do niej uczciwie i bez pośpiechu, badając ją z wszystkich punktów widzenia. Dlatego nie sądźcie, że jakieś opowiadanie wyraża moje zdanie w całej rozciągłości, wszystko to jest bardziej złożone. Wiemy, że wojna to zło. I że czasami trzeba walczyć. Lecz to wciąż wojna – zło i każdy, kto temu zaprzecza, jest kłamcą. Ale bardzo złożone i trudne jest pisanie o niej prawdy…”. I Hemingway wiedział, co mówi. Wbrew zdrowemu rozsądkowi patos i romantyzm wojny wabiły go, narażając na niebezpieczeństwa, tak samo jak patos i romantyzm literatury kusiły Gary’ego: „Każda moja powieść opowiada o miłości do kobiety albo do całej ludzkości” – wyznaje Romain Gary. Czyż to nie słowa romantyka? A najgorsze i najstraszniejsze, że obaj ci żołnierze i pisarze skończyli jednakowo: Hemingway zastrzelił się w 1961, a Gary w 1980 roku. Kiedy naciska się na spust, broń jednakowo reaguje na dotknięcie tych, którzy ją kochają, i tych, którzy nienawidzą – jest neutralna.
– Wojna to zawsze mit – mówię. – Chociaż dopóki będzie państwo, póki będzie ideologia, wreszcie póki będzie człowiek, wojna będzie uważana za akt sakralny. Tak było od dawna – amerykański indolog George Hart pisze, że dla Tamilów (najprawdopodobniej pierwsze stulecie naszej ery) zaangażowanie narodu w wojnę było równoznaczne z powrotem do chaosu, który towarzyszył stworzeniu, z powrotem do sytuacji, w której były obecne, ale pozbawione kontroli wszystkie elementy obrzędowości. Jednakże w trakcie walki oraz w jej rezultacie (walkę można rozpatrywać jako składanie ofiary) energia sakralna poddawała się kontroli i zyskiwała łagodny charakter. Tamilowie uważali, że sakralna energia (ananga) znajduje się w ludziach, przedmiotach, a nawet zjawiskach, ale z jakiegoś powodu zdawało się im, że w kobietach i monarchach kumuluje się jej najwięcej.
– Hm – odzywa się Dajta.
Wyobrażenia Tamilów w widoczny sposób znalazły aprobatę mojej żony. I hmknęła najwyraźniej nie z powodu monarchów.
– Ta energia nie jest jednoznacznie pozytywna – precyzuję dla jasności. – Dwojaka: z jednej strony – źródło łagodności, płodności i kwitnienia, z drugiej – śmierci i zniszczenia.
– Hm – znowu odzywa się Dajta.
W tym „hm” zapożyczonym ode mnie jest więcej niż dwadzieścia intonacji i do tego zmysłowych odcieni. Przyjmując mój zwyczaj hmkania, Dajta nie przejęła go tak po prostu, lecz wybrała, jak wybiera się rodzaj broni. W naszym dalszym wyścigu zbrojeń zapewniłem sobie możliwość obrony trochę przyciężkim, ale dostatecznie praktycznym „uhu”.
– Nie wiem, na co tę energię skierowały kobiety, jednak dla monarchów zarządzanie nią oznaczało umiejętność jej kontrolowania i wykorzystania do rozwoju kraju i poddanych. Wojenna tematyka dominowała w poezji starożytnych Tamilów. Wszechmoc władcy w tej poezji wiązała się nie tyle z jego wojennymi i organizacyjnymi zdolnościami, co z umiejętnością podporządkowania niebezpiecznej, niszczącej siły, sprowokowanej przelewem krwi, i przetworzenia jej w siłę twórczą. Wojna tę zdolność władcy weryfikowała i stymulowała. Jak widzisz, społeczność przodków starała się wypowiadać wojny „z myślą o pokoju”.
Kończę wycieczkę w historię. I słyszę stwierdzenie:
– Uhu.
Być może kobiety swoją sakralną energię wykorzystują na to, by zwyciężać mężczyzn ich własną bronią na ich terytorium.
Jakiś czas w milczeniu wpatruję się w ekran monitora. Wracam do tematu:
– Literatura pragnie oswoić wojnę po to, żeby usprawiedliwić śmierć zabitych, by ci, którzy z niej wrócili, mogli dalej żyć z większą lub mniejszą spokojną pewnością, że ich następcy także bez wahania będą gotowi umrzeć…
– Mówiąc to, dzielisz wojny na wyzwoleńcze i zaborcze? – pyta Dajta; być może przypomniała sobie szkolne lekcje historii.
– Oczywiście patos wojny wynika z jej motywacji, ale estetyka wojny jest zawsze jednakowa.
– Wojna i estetyka jakoś nie za bardzo współgrają w mojej głowie – mówi Dajta i muska skroń delikatnymi palcami.
To pewne, wielu myśli podobnie jak Dajta. Na przykład Leonid Grossman zwraca uwagę: „Wojna nie ma przymiotów święta i ze swej natury jest pozbawiona jakiejkolwiek estetyki. To w największym stopniu ohydna, w największym stopniu codzienno-potworna i tragiczna ze wszystkich ludzkich spraw”. A George Orwell z krasomówstwem uzupełnia Grossmana: „Jedno z najbardziej istotnych wspomnień wojny: odrażające zapachy ludzkiego pochodzenia, które na zawsze prześladują”.
Zrozumiałe, że w swym najprawdziwszym znaczeniu wojna jest antyestetyczna, ale czy całe to błoto, ten smród, cała ta niehigieniczność nie są przyozdobione (podmalowane) różnymi galowymi sznurami, orderami, kokardami i naszywkami? A bohaterstwo działań, te uniesienia ludzkiego ducha, które nie ujawniają się w żadnych innych warunkach?! Estetyka wojny (zniszczenia i śmierci) jest nawet bardziej rozbudowana niż estetyka pracy (budowania i tworzenia); tę estetykę agresji stworzył Hollywood i kultywuje ją na wszystkie sposoby. Socjalistyczne kino też nie pozostawało w tyle, masowo fabrykując hurrapatriotyczne filmy o „naszych” i o „Niemcach”.
Skoro już mówimy o kinie, to teraz powinienem przypomnieć głośną premierę 9 kompanii Fiodora Bondarczuka. Powinienem wspomnieć, zwłaszcza że nie tak dawno w tajemnicy przed Dajtą – uważa (i ma rację), że biorąc pod uwagę aktualny stan mojej psychiki, mogę oglądać wyłącznie filmy rysunkowe o Czeburaszce – obejrzałem ten film na swoim komputerze, ale wtedy musiałbym długo i nudno się usprawiedliwiać, jako że po tym seansie znów byłem zmuszony „doładować się” trankwilizatorami. Nie żal byłoby rozchwianej psychiki, która reaguje niczym mina ostrzegawcza na każdy nieostrożny dotyk, nawet kiedy źródłem tego dotyku jest nie jakaś wroga siła, lecz skrzydło motyla, nie szkoda byłoby wątroby z miernym skutkiem walczącej z całą tą chemią, którą przychodzi mi siebie ogłuszać, gdyby tylko ten film wyraził to, co nie chce wyjść ze mnie przez tyle lat – 9 kompania być może jest warta, żeby o niej wspomnieć, ale tak naprawdę mówić nie ma o czym; w czasach Związku Radzieckiego takiego rodzaju produkcja jakiegoś tam Mosfilmu odbywała się taśmowo i według szablonu wymuszonego przez ideologię. Mam wrażenie, że i Bondarczuk realizował zamówienie od państwa (żeby zamroczyć głowy pacanom, którzy mają spełnić swój święty obowiązek, i przygotować ich na heroiczną przyszłość, żeby zaaplikować dozę nostalgii tym, którzy właśnie osiągnęli dojrzałość, ale pamiętają pacana w sobie z czasów młodzieńczych, oraz żeby przypomnieć o uniesieniach przeszłości i wesprzeć na duchu tych, którzy nie rosną, ale się starzeją, pozostając tymi kłapouchymi, krótkowzrocznymi pacanami), jako że te filmy – które nie są o człowieku, lecz o jakimś uproszczonym jego wariancie, a w ich tle nie jest wojna jako wydarzenie (czy antywydarzenie), lecz pewne ustalone i dość odległe wyobrażenia (statystycznego obywatela) o wojnie – korzystają z całego wachlarza kinematograficznych szablonów. Przy tym nie jestem krytykiem filmowym i nie zamierzam oceniać artystycznej wartości dzieła. Zważywszy na potężną reklamę i niekończące się dyskusje wokół filmu, oczekiwałem od niego więcej. Czegoś uniwersalnego (jak u Bondarczuka starszego), a ten film jedynie „mieści się” w swoim „przedziale gatunkowym”. Film mi się nie spodobał, ale nie zważając na to, jestem wdzięczny Fiodorowi Bondarczukowi (nawet jeśli komuś wyda się to nielogiczne), że bodaj w taki sposób (za)wrócił do przemilczanego afgańskiego tematu. Niechaj to będzie nie film oświecenie, choć właśnie oświecenia potrzebuje ta wojna, a jedynie film wspomnienie, co też ważne; rzecz nawet nie w tym, że ta wojna miała miejsce, a dzisiejsze społeczeństwo nie chce o niej wiedzieć (jak i ówczesne społeczeństwo zamykające na tę wojnę oczy), lecz w tym, że wojna ta ma swój ciąg dalszy i będzie trwała dopóty, dopóki zostanie na tym świecie bodaj jeden z tych, którzy z niej wrócili, przekonany, że się od niej uwolnił (z początku oddaliwszy się od niej w przestrzeni, opuszczając Afganistan, później oddaliwszy się w czasie), choć, jak się okaże po latach, wziął ją ze sobą na zawsze, stając się jej trofeum.
Pierwszy mój poetycki tomik ma tytuł: Jak długo ta wojna trwała.
Gdybym pisał go teraz, zatytułowałbym go: Jak długo ta wojna trwa.
Zawahałem się: z wykrzyknikiem czy bez? Jakkolwiek byś unikał patosu, jakkolwiek byś z nim walczył, on wciąż próbuje nadziać cię na kolejny pal znaku wykrzyknienia.
Skoro już wspomniałem o gatunkach, to logiczna będzie uwaga: w pewnym sensie 9 kompania Bondarczuka niczym nie różni się od Chorążych Honczara (celowo przeczytałem tę powieść; według mnie książka prawdziwa w sensie symboliki czasu, ale niepozbawiona wad w odniesieniu do istoty). Każdy z nich eksploatuje i jednocześnie rozdyma temat wojny na swój sposób, biorąc pod uwagę ideologię i estetyczną koniunkturę właściwą dla tego okresu historii, w którym żyli i tworzyli i w którym każdy na swój sposób nieźle się urządził.
Trzeba wziąć pod uwagę także to, że Chorążowie są debiutem Ołesia Honczara. Z myślami o Chorążych nie muszę się kryć przed Dajtą, dlatego też przechodzę do obszernej tyrady na ten temat.
– Przed wszystkim, o czym mówisz, Honczar ostrzegał czytelników tytułem – wtrąca swoją replikę żona, kiedy milknę, żeby nabrać powietrza. – Wydaje mi się, że postąpił uczciwie. Każdy mniej lub bardziej oświecony człowiek jest w stanie się zorientować, czego można wymagać od utworu, który nosi tytuł Chorążowie.
Kobieca logika w tym znajduje sens, żeby obracać wniwecz sądy mężczyzn o świecie.
– Problem nie w tym, jak Honczar nazwał trylogię, lecz w tym, że ją napisał – zaprzeczam, bardziej z rozpędu niż powodów zasadniczych.
Dajta patrzy na mnie z wyrzutem, jednak mówi pojednawczo:
– Literatury nie można napisać na nowo. I świat, i ta literatura to rzeczy zastane, z którymi trzeba się liczyć.
Wszyscy trochę jesteśmy filozofami, mimo że większość z nas zapracowała na swoje hemoroidy nie w szkolnych ławach, ale w sędziowskich fotelach. Miejsce, które nosi nazwę Lithostrotos1, nigdy nie bywa puste.
„Arcykapłani żydowscy mówili do Piłata: «Nie pisz: Król Żydowski, ale że On powiedział: Jestem Królem Żydowskim». Odparł Piłat: «Com napisał, napisałem»”2.
Przypomniał mi się Wołodka Mazur, który kiedy bardzo się zdenerwował, krzyczał do oponenta: „Zajmij swoje miejsce!”.
Moje miejsce widocznie nie jest w sędziowskim fotelu; moje miejsce, jakkolwiek by na to patrzeć, jest powiązane z krzyżem – niezależnie od tego, czy to on tkwi na moim grzbiecie, czy to ja wiszę na jego ramionach.
Wyciągam się w stronę Dajty, żeby ją pocałować; to nie stało się jeszcze moim małżeńskim obowiązkiem, lecz wciąż jest przyjemnością. Jednak mój świat tak został urządzony, że wszystko jedno, jak długo jestem z kobietą, i tak muszę wrócić na wojnę. Z którą pozwolono mi się rozłączać jedynie dla mamy, dla synów, dla żony. To nie jest kolejny literacki podstęp, to próba wyrażenia za pomocą słów stanu, którego nie można przekazać – może jedynie przeżyć – stanu, z którego nie dla wszystkich jest powrót.
Całuję Dajtę. Proszę pocałunkiem o przebaczenie.
Dajta jest wielkoduszna.
– Mogę poczytać z ekranu? – prosi.
Przecząco kręcę głową. Jestem nieubłagany. Kontynuuję:
– Estetykę wojny eksploatują wszyscy, którzy się nie lenią, w tym także i literatura. Literatura nie chce zostawać w tyle. Literatura zwiększa dekolt, skraca spódnicę i w ten sposób mamy przystępną literaturę, która proponuje siebie za nieprzystępne ceny.
Po ustach Dajty pełznie ironiczny uśmieszek.
– Z jakiegoś powodu zawsze myślałam, że głównym zadaniem literatury jest przekazywanie wiedzy.
– Jeśli zapomnieć o tym mało zachęcającym obrazie, jaki tu przed chwilą nakreśliłem, to o literaturze można powiedzieć, że ma dwa oblicza: jedno – literatura jako możliwość zrozumienia, drugie – literatura jako sposób/narzędzie ucieczki. Przynajmniej tak twierdzi poeta i sofista Asyl Jakym.
– Sprecyzuj – prosi Dajta.
– Zrozumienia istoty. Ucieczki od świata.
– A wszystko, co nie mieści się w tej klasyfikacji, to nie literatura?
– Asyl Jakym nie daje definicji literatury, mówi jedynie, że literaturę (mając na uwadze zajęcie) można wykorzystywać dwojako.
– A ty osobiście jaką literaturę wyznajesz? – pyta Dajta.
Niepewnie wzruszam ramieniem.
– Dla mnie literatura nie jest narzędziem, jedynie współrzędnymi.
Idealizując, literatura to zawsze współrzędne bolesnego punktu świadomości twórcy.
Max Frisch w Listach z chlebaka pisze: „Tylko pewien rodzaj ludzi może postawić siebie ponad wojną: człowiek twórca, i to jedynie w tych rzadkich momentach, w których może być nim w pełni”.
Kiedy człowiek bywa twórcą w pełnym wymiarze?
Literat i wojna. To osobny temat.
Na ten temat lubił wypowiadać się Hemingway. Ot, fragment tekstu z Zielonych wzgórz Afryki, gdzie snuje rozważania „o tej wielkiej przewadze, którą daje pisarzowi wojenne doświadczenie” (skłoniły go do tego Opowiadaniasewastopolskie Lwa Tołstoja): „Stendhal zobaczył wojnę, a Napoleon nauczył go pisać. Uczył wówczas wszystkich, tyle tylko że nikt więcej się nie nauczył”. I trochę dalej o Flaubercie: „Nie oglądał wojny, za to widział rewolucję i komunę, a rewolucja to jeszcze coś piękniejszego, jeśli nie zostaje się fanatykiem, bo wszyscy mówią jednym językiem. I wojna domowa to dla pisarza najpiękniejsza z wojen, najbardziej wiarygodna”.
Odnoszę wrażenie, że Hemingway nie tylko się zmęczył upałem (występ odbywał się w czas skwaru), ale i wychylił dodatkową szklankę whisky z sodową. Jednak Hem nie jest z tych, którzy oszukują. Kiedy nadużywa alkoholu, to otwarcie o tym pisze. A w tym wypadku jedynie skwar. I rozbudzony męski sentyment do męskich spraw. Chociaż nie każdy odważy się twierdzić, że wojna dla pisarza jest tym samym co moskiewski Instytut Literacki imienia Maksyma Gorkiego, tylko trochę piękniejszym. Jednak dobre przecież i to, że mówiąc tak, Hemingway przyznaje, iż Napoleon wszystkich (przypomnijmy liczebność armii) uczył pisać, a nauczył się jedynie Stendhal, co zresztą czyni teorię Hemingwaya wielce wątpliwą. Prawdopodobnie Stendhal z powodu jakichś uwarunkowań nawet nie schodząc z nocnika, potrafiłby stać się pisarzem. Zadziwiające, że nie znamy nikogo, kto by podjął z Hemingwayem z tego powodu dyskurs. Przy tym w Zielonych wzgórzach Afryki znajduje się fragment, który świadczy, że przeciwstawne myśli, chociaż rzadko, też mu się zdarzały: „Wojna to jeden z najważniejszych tematów, do tego taki, że najtrudniej ze wszystkiego jest pisać prawdę, i pisarze, którzy nie widzieli wojny, powodowani zazdrością starają się przekonać i siebie, i innych, że to temat mało znaczący albo przeciw naturze, albo niezdrowy, kiedy tak naprawdę po prostu nie zdarzyło się im przeżyć tego, czego niczym innym nie można zastąpić”. Odnośnie do ważności tematu trudno się z Hemingwayem nie zgodzić, bo jeśli rzucić okiem na historię ludzkości, staje się jasne, że ludzkość nie wychodziła z wojen, co, choć może i przeciw naturze, jest jednak oczywistym faktem, zatem byłoby dziwne negowanie wagi tematu wojny w sztuce. I Lew Tołstoj, który swoimi opisami wojennych działań skłonił Hemingwaya do tych rozważań, i Stendhal, którego wymienia Amerykaniec, bez wątpienia rozumieli rzeczywiste znaczenie tego tematu; nie darmo pierwszy z nich wprowadził wojnę do tytułu swojego najbardziej znaczącego, najdoskonalszego pod względem zamysłu i realizacji dzieła, a drugi nie tylko przesłużył jako intendent siedem i pół roku przy Napoleonie, ale i opowiedział o tym w dziennikach i utworach literackich.
Z punktu widzenia historyka literatury rosyjskiej Leonida Grossmana (już tu wspomnianego) 1914 rok stał się punktem zwrotnym dla spojrzenia ludzkości na wojnę. Twierdzi on, że filozoficzna doktryna wojny, jaką stworzono w 1815 roku, pojawiła się sto lat później – w 1915, przekazawszy swojej następczyni niemałą dawkę „przemyśleń i spostrzeżeń”. Grossman uważa, że najlepszymi filozofami wojny w XIX wieku okazali się artyści psycholodzy (literaci). Udało się im obalić tyle starych zabobonów o uroczystych przemarszach wygranych wojen, o zewnętrznych efektach wojennych działań i symfonicznym pięknie wielkich bitew, udało się im obnażyć taką nieodwracalną prawdę o trudnej codzienności wojennych spraw i wywołującej przerażenie prozie bojowego heroizmu, że przyszli teoretycy pacyfizmu i militaryzmu będą nieustannie do tych racji powracali.
„Dwóch oficerów – pisze Leonid Grossman – którzy przeszli w różnych epokach dwie trudne kampanie XIX wieku, odkryło tę prawdę o wojnie. Jeden z nich, Marie-Henri Beyle, kadet pułku dragonów, a później intendent Wielkiej Armii, uczestnik wielu napoleońskich wypraw, w tym i rosyjskiej kampanii 1812 roku, opatrzył swoją powieść nazwiskiem Stendhal. Drugi, podporucznik artylerii, który obserwował walkę z bastionów oblężonego Sewastopola, był przyszłym autorem Wojny i pokoju. Znajdujemy w ich twórczości resumé wojennej filozofii XIX wieku, w ich artystycznych opisach i psychologicznych portretach są uwiecznione prototypy batalistycznego malarstwa i cząstkowe komentarze do każdej przyszłej wojny”.
Grossman uważa, że powieściami Pustelnia parmeńska i Lucjan Leuwen Stendhal w znacznym stopniu przygotował wojenną filozofię i batalistyczną technikę Lwa Tołstoja. Tołstoj zachwycał się tymi dziełami jeszcze na długo przed swoim bojowym chrztem; wyznał, że Stendhal nauczył go rozumieć wojnę. Nawet po tym, jak zdobył własne bojowe doświadczenie, rozpowiadał: „Wszystkiego, co wiem o wojnie, w pierwszej kolejności dowiedziałem się od Stendhala”.
Szkoda, że nie miałem okazji przeczytać Pustelni parmeńskiej, zanim trafiłem do Afganistanu. Moje pierwsze wrażenia wojenne przypominają przeżycia Fabrycego, który spędziwszy dzień na polu walki, żałuje, że zapomniał spytać kaprala Aubry’ego, czy rzeczywiście uczestniczył w bitwie, bo gdyby był tego pewien, czułby się absolutnie szczęśliwy. Przybyłem do dżelalabadzkiej brygady 23 grudnia i od razu po Nowym Roku nasz trzeci batalion wyprawiono w rajd (powszechnie używany był termin „operacja”) w stronę Asadabadu; na wyjeździe spędziliśmy dwadzieścia dni. (Pominę założenia tej wyprawy). Śniegu w okolicy nie było, ale nieomal bez przerwy padał deszcz. Innymi słowy, pogoda niezbyt nam sprzyjała. Na drugi czy trzeci dzień po tym, jak przejechała po niej większa część kolumny, obsunęła się górska droga (te drogi nie widziały nigdy traktora, jak więc mogły wytrzymać taką nawałę żelaza?), kilkanaście wozów zostało w górach na noc; w ciągu nocy ostrzeliwano nas niemrawo, ktoś odpowiadał ogniem, chciało się powojować, ale nasz dowódca, chorąży Bledionow, zabronił strzelania, aby nie ściągać na siebie ognia przeciwnika (niedawno wrócił ze szpitala, gdzie leczył rany); jego zachowanie nie mieściło mi się w głowie. Następnego dnia aż do wieczora odbudowywaliśmy drogę… Wszędzie, gdzie się zatrzymywaliśmy na nocleg, przychodziło budować z kamieni umocnienia, aby nocą nie postrzelono wartownika. Ponieważ zimno było kurewskie, ratowaliśmy się, tnąc bagnetami drwa i grzejąc się przy ogniu. Jako że drewno w Afganistanie jest towarem deficytowym, przychodziło nam rozbierać dachy domostw (to było surowo zabronione, ale trzeba było jakoś wyżyć) tych Afgańców, którzy słysząc o naszym przybyciu, uciekli w góry. Wartę pełnili jedynie „młodzi”; nie było nas wielu, dlatego byliśmy zmuszeni stać na posterunku co najmniej jedną trzecią nocy, jeśli nie pół. Większość wartowników od czasu do czasu, żeby podtrzymać w sobie bojowego ducha, waliła z wszelkiego rodzaju broni strzeleckiej w biały księżyc jak w kopiejeczkę. Nasz dowódca znów był kategoryczny: „Kto strzeli – dam w mordę”. Lubił spać spokojnie. W dzień szliśmy w góry na przeczesywanie. Fizyczne obciążenie było ogromne. Do tego wszystkiego jeszcze zatrułem się wodą (to przeżył prawie każdy), którą piliśmy ze strumieni i tym podobnych zbiorników wodnych. Cały tydzień czułem się paskudnie, myślałem, że zdechnę, ale nikt nie zwracał na mój stan uwagi. Krótko mówiąc, chociaż w znaczeniu ogólnym rajd się udał znakomicie, wróciłem do brygady bez przekonania, że naprawdę brałem udział w operacji bojowej. Wroga, można powiedzieć, nie widziałem. Schwytaliśmy w górach jakiegoś staruszka, ale nie miałem pewności, czy był „duszmenem”3. I postrzelać do woli, chociaż tak korciło, też się nie udało. Byłem rozczarowany. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy trochę później „dziadek” z sąsiedniej kompanii, z którym miałem jakieś porachunki, wiedząc, że chodziłem na Asadabad, okazał mi swój „szacunek” (byłem wtedy w niezłych tarapatach, miałem nadzwyczaj nikłe szanse, że się z nich wydobędę; wiedział o tym). Do tej pory nie udało mi się pojąć logiki jego rozumowania. Być może chodziło mu o dowartościowanie siebie, jako że na Asadabad też chodził, chociaż kiedy nas czterech zostawili do ubezpieczania odwrotu kolumny, nie było go wśród nas. Nie wiem. Jednak już wtedy mój organizm (na razie jeszcze nie rozum) zaczął się dowiadywać, że na wojnie nie zawsze strzelają, ale za to zawsze jest ciężko.
Akapit, który właśnie skończyłem, to skompresowane, ograniczone do krótkiej chwili wspomnienie. Nie nagłaśniałem go z powodu Dajty. Rzadko obciążam ją podobnymi wspomnieniami, sam też staram się trzymać od nich z daleka (na ile to możliwe, jako że nie one należą do mnie, lecz ja do nich). Chociaż zdarza się, że zgromadzę i zrzucam na jej głowę coś, co we mnie kołacze i szuka czy to ukrycia, czy to ujścia, czemu nie potrafię nadać ostatecznej formy – coś, co przeniknęło w formułę krwi w postaci programu destrukcji, z czym nie radzą sobie wszystkie moje antywirusowe przeciwciała, coś, co nie chce ułożyć się w krótki fragment biografii, w jeden akapit, ale pragnie zapełnić całe dalsze życie, aby nim rządzić, aby sprowadzić je w jakieś obce mi rzeczywistości z przedrostkiem „post”.
Nie wiem, na ile Dajta przejmuje się tymi wszystkimi moimi wewnętrznymi kolizjami; z jednej strony – nic jej po tym, nie jest po prostu w stanie zorientować się w tych duchowych perypetiach, które nawet na mój rozum są anomaliami, z drugiej – jakoś jej nie wypada reagować jedynie uwagą i współczuciem, mimo woli musi uczestniczyć we wszystkich tych duchowych wstrząsach i erupcjach (na tym polega patos wszystkich żon weteranów jakichkolwiek wojen; z nich można by sformować ogromny związek zawodowy). Tym bardziej, że mąż tego wymaga. To zrozumiałe, mąż zawsze chce, żeby jego żona przejmowała się tym wszystkim, w co on wkłada duszę. A jeszcze kiedy mu tę duszę zakleszczyło!… Kobieta powinna stać i dmuchać jak dziecku na skaleczone miejsce.
Kiedyś wróciłem z jakiejś „afgańskiej” imprezy, na której się dobrze „zaprawiłem” (w zasadzie to nie zależy od ilości wypitego alkoholu, chociaż alkohol temu sprzyja). Dajta jeszcze nie była wtedy moją żoną, inaczej mówiąc, wróciłem do domu, w którym jeszcze nie czekała na mnie strażniczka domowego ogniska Dajta, ale potrzebę taką już miałem, więc żeby przywrócić sobie spokój ducha, połączyłem się z nią telefonicznie. Być może wydało mi się, że Dajta nie jest wystarczająco uważna i uwrażliwiona na moje duchowe stany. I zgotowałem jej taki oto surowy sprawdzian:
– Pamiętasz, w jakim mieście służyłem w Afganistanie?
Dajta nie pamiętała.
Poruszyło mnie to do żywego.
Dajta, moje prywatne pogotowie ratunkowe, powinna przecież wiedzieć, w razie czego, gdzie mnie szukać.
– Po co mi kobieta, której nie interesuje to, co boli mężczyznę?
Szorstkość pytania nie ma usprawiedliwienia, ale zmęczyły mnie kobiety, którym byłem potrzebny czysty i sterylny, które szukały miejsca w mojej przeszłości dla swojej kosmetyczki.
Nie wiem, czy po tym zajściu Dajta zapamiętała, że miasto (dla niej to nawet nie jakiś obszar, lecz punkt naniesiony na mapę), w pobliżu którego stacjonowała nasza brygada zmechanizowana, nosi nazwę Dżalalabad. Nigdy nie zechcę tego sprawdzić. Trzeba być ostatnim idiotą, aby jeszcze raz pozwolić sobie na podobną pomyłkę. Jakiekolwiek doświadczenia byłyby udziałem mężczyzny, nie powinien ich śladem prowadzić swojej kobiety, zrzucając na jej ramiona to, czego sam nie potrafi unieść; w takich wypadkach najlepiej odpuścić wszystko, uwolnić ręce i uchwycić się kobiety.
– I jaka była ta wojenna filozofia Stendhala? – zapytuje Dajta.
Wątpię, czy ją to interesuje, ale (jak to zostało powiedziane wyżej) miała czas, żeby przyswoić sobie, że podobne pytania są częścią roli żony literata, bo przecież żona uosabia sobą całą tę skarlałą armię czytelników, która jeśli nie z pragnieniem, to bodaj z autentyczną ciekawością łowi każde słowo pisarza; obowiązek żony literata: wyrażać to niepohamowane pragnienie, tę pozbawioną fałszu ciekawość.
– Co takiego nadzwyczajnego odkrył Lew Tołstoj w powieściach Stendhala?
– Prawdę. A prawda polegała (i polega) na tym, że są dwie wojny: zmyślona i prawdziwa. Zmyślona wojna została stworzona przez teoretyków strategii wojennych działań, z poetyckimi opisami walk, oficjalnymi komunikatami i nawet relacjami naocznych świadków. A prawdziwa wojna to suma brudu i krwi, zwierzęcy strach, potworność, całkowita niedorzeczność… Tołstoj znalazł u Stendhala zderzenie zmyślonej wojny z prawdziwą. Jeśli chodzi o wojenną filozofię Stendhala, jej wyjściową tezę – osobiste, bezpośrednie rozczarowanie rekruta wojną.
– Czyżby rozczarowywali się wszyscy bez wyjątku?
– Myślę, że konieczność skorygowania własnych wyobrażeń o wojnie ze względu na jej rzeczywistość dotyczy wszystkich. Ale to nieuchronny proces dla każdego, kto odkrywa dla siebie coś, o czym wcześniej słyszał jedynie z cudzych opowieści. Mówiąc inaczej, kiedy poszedłem pracować do fabryki, to nie znalazłem tam tego, na co czekałem. Tak samo w wojsku. Wojsko było dla mnie wielkim rozczarowaniem. Szukałem tam porządku. Wiedziałem, że nie ma porządku w kołchozie, nie ma w fabryce, a zgodnie z informacjami, jakie czerpałem z książek i filmów – armia powinna być ostoją porządku. W tamtym społeczeństwie idealizowano wojsko, nazywając je „szkołą życia”. Tąpnięcie było straszne. Krach iluzji. W odniesieniu do wojny największe rozczarowanie przeżywali romantycy, a romantyków w moim pokoleniu było wielu.
Dajta zamyśla się.
– Czegoś za bardzo nie rozumiem – mówi. – Wydawało mi się, że relacje naocznych świadków to najbardziej wiarygodna informacja o wojnie.
Kiwam głową.
– Kiedyś i ja tak myślałem. Ale problem w tym, że każdy, kto trafia na prawdziwą wojnę, ma już w głowie kompleksowo zakodowany stereotypowy obraz wojny zmyślonej. Dla tego, co przychodzi przeżyć i poczuć, bardzo trudno znaleźć słowa. Nawet pisarzowi. A zwykły człowiek nie posiada zazwyczaj niezbędnych do tego zasobów słów i narzędzi. Jest zmuszony do korzystania z gotowych szablonów. Często po prostu musi upiększać wydarzenia, jako że wyglądają mało atrakcyjnie, a od niego oczekuje się opowieści, które nie rozmijają się z kanonem.
– Zatem wszyscy oni nie mówią prawdy?
Dajta dyplomatycznie mówi „wszyscy oni”, chociaż ewidentnie ma na uwadze „wszyscy wy”.
– Tego nie powiedziałem. Po prostu sytuacja nie zawsze układa się na ich (na naszą) korzyść. Ani przed wojną, ani podczas wojny, ani po wojnie. Są (my jesteśmy) zmuszeni przystosować prawdę do sytuacji.
Przypomniało mi się spotkanie świeżo upieczonych weteranów wojny afgańskiej (zrozumiałe, że wtedy jeszcze nie szanowano w nas weteranów, oficjalnie określano „żołnierzami internacjonalistami”4, a w społeczeństwie nazywano „afgańcami”) z uczniami starszych klas, jeśli dobrze sobie przypominam, w pałacu pionierów. Wojna wciąż trwała. Organizował tę „łapankę” miejski komitet Komsomołu, oczywiście w ramach wojskowo-patriotycznego wychowania. Siedziało nas przed tą niemałą publicznością mężczyzn ośmiu–dziewięciu; po występie instruktora (jeśli dobrze pamiętam, właśnie tak nazywano pracowników Komsomołu, którzy jeszcze nie zdążyli awansować na kierowników wydziału czy sekretarzy), nadającym właściwy ton naszemu spotkaniu z audytorium, jeden za drugim zaczęliśmy prawić o swojej niedawnej wojennej i bohaterskiej przeszłości. Rozpoczęliśmy z lewej flanki – siedziałem na prawym skraju. Mówiliśmy to, co wówczas przyjęło się mówić ze sceny. O frontowej przyjaźni i wzajemnej pomocy, o męstwie naszych żołnierzy i podstępach wroga – coś ogólnego, fałszywego, nierzeczywistego. To była wymuszona danina dla socjalistycznej ideologii, wojennego i wojskowego patosu. Jedynie dwóch–trzech czuło się mniej więcej wolnymi na tyle, by mogło opowiedzieć o tym, gdzie i jak „umoczyli” swojego pierwszego „ducha” czy coś podobnego, gdy większość zachowywała się jak spętana; wszystkie te promienie sławy, w których zostali pokazani, nie za bardzo rozgrzały obecnych tam chłopców. Przyszła kolej na mnie. Zrozumiałe, że scena, gdzie się znajdowałem, nie była tym miejscem, skąd mógłbym opowiedzieć prawdę o wojnie, którą znałem (nawet nie czułem takiej potrzeby), ale i klepać różnych głupot tylko dlatego, że tak było przyjęte, że nie czekano na nic więcej, nie mogłem; nie mogłem wygadywać jakichś niedorzecznych bredni do chłopaków z sali, którym za rok–dwa przyjdzie iść do wojska, to by było nie zwyczajną agitacją, lecz kłamstwem. Nawet jeśli założyć, że wszystko, co usłyszeli, jest prawdą, to była to jedynie część prawdy. I zacząłem o tym, jak bywa strasznie, kiedy do ciebie strzelają, kiedy kula przelatuje obok i myślisz, że następna trafi w ciebie, kiedy ryjesz ziemię, układasz przed sobą kamienienie, żeby chociaż schować głowę… Nie wiem, jak te dzieci mnie potraktowały, czy gotowe były usłyszeć prawdę. Raczej pomyślały, że jestem jakimś niepełnowartościowym cherlakiem, zwłaszcza że prócz tego odróżniałem się od innych w sposób niepożądany tym, iż jako jedyny mówiłem ojczystym językiem ukraińskim. Przy okazji zobaczylibyście, jakie poruszenie powstało w szeregu moich towarzyszy – ożyli, zaszeptali, przytaknęli, jakby poczuli jakąś poprawę.
– A nie bałeś się, że mogą cię nie zrozumieć? – zapytuje Dajta. – Białych wron u nas nie lubią.
– Nie szukałem zrozumienia. Nawet nie wyrażałem własnego zdania. Starałem się jedynie pozostać wierny sobie. Nie miałem powodów, by zachować się jakoś inaczej.
– A inni mieli?
– Inni także nie mieli. Ale nie było w nich też woli, by pójść pod prąd.
Zdaje mi się, że Dajta szykuje się, by jeszcze mnie o coś zapytać, ale milczy. Odwracam się do monitora.
Grossman podsumowuje: „Taka jest istota wojny. Zwyciężony, pokonany wróg okazuje się dla Stendhala postrzeloną babcią i ranną dziewczyną, dla Tołstoja – nieszczęśliwym chłopczykiem z jasnymi oczyma i całkowicie pozbawioną wrogości, prostą, swojską twarzą. Uznane i nagrodzone zwycięstwo staje się dla zwycięzcy dziwnym nieporozumieniem i odkłada się nieprzyjemnym jak nudności osadem rozczarowania w jego duszy. Wróg sympatyczny i godny pożałowania, bohaterstwo nikczemne i wywalczone zwycięstwo ciężkie niczym odraza. Oto rzeczywista substancja przerażającej wojny, oto absolutnie nowe słowa o wojnie…”.
Dajta milczy, oglądając manicure na swojej prawej dłoni. Domyślam się powodów jej milczenia.
Grossman twierdzi, że bezprecedensowa, jeśli chodzi o skalę i swoiste właściwości, militarystyczna praktyka naszej epoki stanie się inspiracją do wielu nowych syntetycznych przemyśleń o charakterze i psychologii wojen, do tworzenia nowych możliwości w zakresie technik jej wyobrażania (esej został napisany w 1926 roku albo trochę później). Ciekawe, jak Grossman wypowiedziałby się o naszej epoce po drugiej wojnie światowej. Trzeba przyznać, że technologiczne możliwości wojny znacznie wyprzedzają możliwości i technologie jej wyobrażenia.
Dajta podnosi na mnie oczy.
Wiem, że zaraz, jeśli tylko się odważy, powie to.
– Jesteś pewny, że musisz powtórnie stanąć na tej ścieżce wojny? Będziesz musiał od nowa wszystko to przeżyć. Boję się – Dajta w poczuciu winy spuszcza oczy – że wzrośnie częstotliwość twoich „stanów”.
Uśmiecham się. Boi się nazywać rzeczy po imieniu; prawdopodobnie tak nasi przodkowie wystrzegali się nazywania tych najbardziej niebezpiecznych drapieżnych zwierząt, które stanowiły realne zagrożenie, aby nieostrożnym słowem nie rozbudzić, nie wywołać ducha drapieżnika, nie sprowokować jego agresji. Nasi przodkowie ostrożnie obchodzili się ze słowami i mieli całkowitą rację. Dysponując pojedynczością niedoskonałego indywidualnego rozumu, trudno się sprzeczać z Dajtą, która wspiera się kolektywnym rozumem naszych praszczurów. Nawet jeśli tabu obejmujące wymawianie nazwy drapieżnika nie jest zabobonem, lecz sprawdzonym w życiu sposobem zapobiegania, żadna liczba tabu nie splecie się w amulet nadziei. O niedźwiedziu nie wspominam, jednak koniec końców kobieta zostaje z dziećmi, a mężczyzna idzie upolować niedźwiedzia. Kobieta martwi się, żeby nie przywołać kłopotów. Mężczyzna dba o to, żeby zaskoczyć niedźwiedzia. Nie wiem, czy uda mi się ubić niedźwiedzia, ale ganianie go po lesie jest moim obowiązkiem.
– Oczywiście w skrajnym wypadku zawsze można upaść, udając martwego – mówię. – Ale nie ma pewności, że wojna, obwąchawszy mnie, odejdzie gdzieś na zawsze.
Przez twarz Dajty przebiega cień. Nie podobają jej się moje słowa, ale stara się tego nie pokazać.
– Jeśli już masz się czegoś bać, to bój się, aby moje stosunki z wojną nie nabrały jednostronnego charakteru – kontynuuję, skoro Dajta się nie odzywa. – W Afganistanie zazwyczaj wojowaliśmy tak: w dzień chodziliśmy na „duchów”, a w nocy oni nas odwiedzali. W ciągu dnia to my czuliśmy się gospodarzami, w nocy – oni. Rozumiesz, powinienem zachować dla siebie bodaj jaśniejszą porę doby. Apostoł Paweł pisze: „My zaś, którzy do dnia należymy, bądźmy trzeźwi, odziani w pancerz wiary i miłości oraz hełm nadziei zbawienia”5.
– Tobie zawsze bez specjalnego wysiłku udaje się mnie przegadać – wyznaje Dajta.
– Ale nie przekonać – konstatuję.
Teraz ona nachyla się do mnie, żeby mnie pocałować.
Chciałbym ją uspokoić.
– Mówiłem już, że opisów walk nie będzie. To nie będzie powieść o strzelaniu, ale o kanonadzie, o odgłosach. Być może dla całego dzisiejszego społeczeństwa wojna afgańska była jedynie kanonadą, nawet nie wybuchów i strzałów, lecz pustych, górnolotnych słów niezdarnych moskiewskich polityków. Tu się o czymś pobajdurzyło, tam o czymś potrajkotało. Całe to gardłowanie zagłuszyło strzały i wycie, które w innych warunkach (w innym stanie świadomości) mogły przeszkadzać w spokojnym śnie Matki Ojczyzny albo, co gorzej, rozbudzić poczucie odpowiedzialności…
„Tylko pewien rodzaj ludzi może postawić siebie ponad wojną: człowiek twórca, i to jedynie w tych rzadkich momentach, w których może być nim w pełni” – pisze Max Frisch. Czy ma rację?
Postawić siebie ponad wojną.
Wychodzi na to, że i Stendhalowi, i Tołstojowi udało się to uczynić. A Hemingwayowi? Na pewno. Chyba że to nie on napisał Pożegnanie z bronią? Ale o tym nic mi nie wiadomo. Wiem tylko, że nie wystarczy jedynie postawić siebie nad wojną. Jaka z tego korzyść, tym bardziej że w tym samym czasie nie można postawić siebie nad morzem, nad światem, nad samym sobą?
O Romain Garym jest książka wywiad Noc będzie spokojna, w niej pisarz dużo mówi o polityce, dyplomacji, literaturze, kinie (Gary robił filmy) i oczywiście o wojnie. W tej książce znalazłem paradoksalna frazę – Romain Gary wyznaje: „Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie wojna”. Dziwiła mnie trochę ta fraza. Pomimo że wojna nie wprowadziła mnie do dyplomatycznych sfer, jak to się przytrafiło Romain Gary’emu, moje myśli nigdy nie biegły w kierunku: ot, gdyby nie wojna, to mógłbym być… (tym to i jeszcze tamtym); nie wiem, co by ze mną się stało, gdyby nie wojna, mówię niezależnie od tego, co na ten temat powiedział Gary. Nie wiem. To wszystko. Nawet jeśli czytelnik mnie nie zrozumie. O czym tu mówić? Moje myśli poruszają się tym samym korytem, co i moje życie.
Jednak, wracając do wywiadu, rozpracowuje Gary’ego jego towarzysz z młodości François Bondy, jaśnie pan, który wykorzystując dawną przyjaźń, pcha się we wszystkie szpary, by wywrócić pisarza podszewką do wierzchu. Zasługą Bondy’ego jest, że przymusił Gary’ego do wypowiedzi na tematy, od których przy kimś innym, nie ulega wątpliwości, by się wykręcił. Jednak szczerość Gary’ego nie jest szczerością wymuszoną, nie jest udawana czy na pokaz; jego szczerość to przede wszystkim szczerość w stosunku do siebie.
Zatem czy udało się Hemingwayowi postawić siebie nad wojną?
Romain Gary opowiada: „…Hemingway grał Hemingwaya silnego chłopca całe swoje życie, ale jeden Bóg wie, co ukrywał w sobie, jaki strach, jaką depresję. Był człowiekiem do nieprzytomności zakochanym w sobie. Zbudował swój wizerunek z ziarenka piasku, ale myślę, że obiektywna prawda była absolutnie inna. W 1943 czy 1944 roku, dokładnie sobie nie przypomnę, mówiąc krótko, Londyn bombardowali każdej nocy i w czasie jednego z takich nalotów zgubiłem swojego przyjaciela. Sprawdzam wszystkie szpitale. W szpitalu Świętego Grzegorza naokoło ranni: na korytarzach, na stołach i bez końca przybywają nowi. Umierają… Niespodziewanie – dramatyczna zjawa: widzę olbrzyma w płaszczu, całym we krwi, prowadzonego przez nie mniej dramatycznie wyglądających amerykańskich oficerów. To był Hemingway. Miał wypadek dżipem podczas zaciemnienia, rana cięta z tyłu głowy, tam, gdzie włosy stają się krótkie. Sunie wśród umierających i krzyczy: «Jestem Ernest Hemingway! Jestem Ernest Hemingway! Ratujcie mnie! Jestem ranny! Ratujcie mnie!». Dookoła było pełno prawdziwie rannych, którzy wydawali ostatnie tchnienie. Kiedy porówna się to z mężczyzną, którego grał całe życie, i z bohaterami jego powieści...”.
Powiecie, że Gary wyrównuje z Hemingwayem jakieś osobiste rachunki, jak to się zdarza wśród pisarzy starających się go oczernić? Mam wrażenie, że nawet nie pragnie prostować czegoś przez wzgląd na sprawiedliwość, bo Gary nie myśli, że sprawiedliwość się tego domaga. Po prostu w jego mózgu pojawia się na sekundę obrazek, który kiedyś zobaczył (Bondy zmącił mu pamięć wspomnieniami), i ten obrazek staje się pretekstem do rozmyślań, do filozoficznego uogólnienia: „Pomimo to Pożegnanie z bronią to jedna z najznakomitszych powieści stulecia o miłości; można, jak widać, być wielkim pisarzem i godnym pożałowania typem jednocześnie. Mówię to nie o Hemingwayu, mówię o wszystkich, dlatego że wszystko, co najpiękniejsze w nas i czym chcielibyśmy być, wkładamy w nasze dzieła, sobie biorąc tylko to, co zostaje”.
W tym sensie bardziej wierzę Romain Gary’emu niż Maksowi Frischowi.
– W mojej powieści prawie nie strzelają – mówię; żartuję: – to będzie zimna wojna.
Wciąż jeszcze trzymam Dajtę w objęciach.
– Niech będzie. – Dajta „topnieje” w moich ramionach. – Tylko pod moją kontrolą.
Wymieniamy się pocałunkami. Jednak liryka nie powinna odwracać mojej uwagi od tematu.
– Słyszałaś coś o „teatrze codziennych zachowań”? Rosyjski naukowiec Jurij Łotman twierdzi, że w wyniku „teatru codziennych zachowań” zmieniło się spojrzenie człowieka na samego siebie.
„W życiu wyróżniają się «poetyczne» momenty i sytuacje, które uznaje się za jedynie znaczące, a nawet jedynie istniejące – pisze Łotman. – W «niepoetycznych» momentach człowiek w pewnym sensie wychodzi za kulisy i z punktu widzenia «sztuki życia», która rozgrywa się na scenie, jakby przestawał istnieć do powtórnego wejścia. Na przykład w świadomości romantyka z epoki wojen napoleońskich działania bojowe nadają sens i władają prawdziwą rzeczywistością (to może stać się myślą przewodnią różnego rodzaju tekstów), będącą łańcuchem bohaterskich, podniosło-tragicznych i wzruszających scen. Dlatego właśnie takie wrażenie robi na czytelniku przedstawienie wojny przez Stendhala czy Tołstoja, którzy przenoszą sceniczny majdan za kulisy, twierdząc, że właśnie tam realizuje się esencja bytu, a na scenie odgrywa się jedynie «niby to rzeczywistość», pozór życia”.
– Zatem zamierzam pójść dalej – mówię zapalczywie niby Lenin z transportera opancerzonego.
– Dokąd to?! – Dajta ściąga brwi.
Prócz mimowolnego podziwu jej twarz wyraża gotowość wsparcia mnie w zamiarze wyprzedzenia Stendhala czy Tołstoja. A jeśli się uda, to i Dostojewskiego. To błąd literatów, że trzymają swoje żony na tyłach, zamiast wyprawić je na linię frontu.
– Na tym etapie nie interesuje mnie to, co odbywa się na scenie. Jedynie kątem oka obserwuję to, co odbywa się za kulisami. Zamierzam przenieść sceniczny majdan do sali kinowej.
Dajta siada mi na kolanach. W myślach pytam siebie, którą częścią jej garderoby zakryjemy dzisiaj monitor.
– Nie sądzę, by spotkały cię tam owacje – ostrzega mnie żona.
– Jeszcze czego – mówię.
Jeszcze czego!
1. Lithostrotos – miejsce wyłożone kamieniami, gdzie stał fotel sędziowski; „Gdy więc Piłat usłyszał te słowa, wyprowadził Jezusa na zewnątrz i zasiadł na trybunale, na miejscu zwanym Lithostrotos…” (Biblia Tysiąclecia, J 19, 13); wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
2. Biblia Tysiąclecia (J 19, 21–22).
3. Duszmen (duch) – mudżahedin; nazwa nadana przez żołnierzy radzieckich afgańskim wojownikom.
4. Żołnierze internacjonaliści – oficjalny termin radzieckiej propagandy na określenie żołnierzy wojsk interwencyjnych w Afganistanie.
5. Biblia Tysiąclecia (1 Tes 5, 8).
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
© Copyright by WASYL SŁAPCZUK, 2013
© Copyright for the Ukrainian translation by WOJCIECH PESTKA, 2014
© Copyright for this edition by WYSOKI ZAMEK, Kraków 2014
Redakcja
KATARZYNA KIEREJSZA
Korekta
DIANA OSMĘDA
Przekład
WOJCIECH PESTKA
Opracowanie graficzne
PRZEMYSŁAW SIEPSKI (osiemzero.com)
Tłumacz dziękuje wszystkim, którzy pomagali mu w pracy, służąc radą, a także wspierali jego uporczywe wysiłki. Szczególne podziękowania chciałby przekazać dla Międzynarodowego Domu Pisarzy i Tłumaczy w Windawie oraz Domu Tłumaczy w Looren.
WYDAWNICTWO WYSOKI ZAMEK
Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.wysokizamek.com.pl
ISBN 978-83-939586-8-9
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com