Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lena jest wciąż młoda i pełna energii i ma zostać teściową. A nie za bardzo podoba się jej wybranka serca syna. W bestsellerowej powieści rosyjskiej autorki Marii Metlickiej, na podstawie której powstał bijący rekordy popularności serial komediowy, to teściowa jest fajna, a synowa zgryźliwa. Czyli wszystko na odwrót. Wzięta z życia historia, która bawi do łez autorstwa rosyjskiej Katarzyny Grocholi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Copyright@ by Maria Metlicka 2012
Projekt okładki: Piotr Dąbrowski Opracowanie graficzne: Monika Zając Tłumaczenie: Julia Celer-Szczepaniak/Słowne Babki Redakcja: Zofia Rokita Korekta: Firma Korektorska UKKLW – Agata Łojek, Agata Tryka
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright@ for the Polish edition by TIME SA, 2021
ISBN: 978-83-66630-26-0
Wydawca TIME Spółka Akcyjna ul. Jubilerska 10, 04-190 Warszawa
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoharde.pl facebook.com/hardewydawnictwo instagram.com/harde wydawnictwo
Dział sprzedaży i kontakt z czytelnikami: harde@grupazpr.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer
Wstęp
Masz wrażenie, że twój syn, z którym – jak ci się zdaje – zaledwie wczoraj wróciłaś z porodówki i którego przecież całkiem niedawno wyprawiałaś do pierwszej klasy, bardzo się zmienił? Klepie esemesy, godzinami wisi na telefonie, a na twoje pytania odpowiada bez ładu i składu? Diagnoza jest oczywista. Przypomina mi się takie powiedzenie: „Matka przez dwadzieścia lat robi z syna człowieka, a jego dziewczynie wystarczy dwadzieścia minut, żeby zrobić z niego idiotę”. Tak, tak, ani się obejrzysz, kiedy staniesz się nie tylko kobietą, nawet nie tylko żoną i matką, lecz także – teściową. Dlatego zdecydowanie powinnaś przeczytać tę książkę, ponieważ to fantastyczna psychoterapia zarówno dla tych kobiet, które niedawno zmieniły się w teściowe, dla tych, które od dawna dźwigają to brzemię, jak i dla tych, które z przerażeniem oczekują zmian w swoim życiu.
A może jesteś właśnie tą dziewczyną, która najdroższego synka, pupilka rodziców przemieniła w zakochanego ciamajdę? Jeśli tak, to ta książka jest również dla ciebie! Wszak każda teściowa była kiedyś synową. A każda synowa – uwaga! – może kiedyś stać się teściową.
Rozdział 1
Rewolucja!
Dobrze wszystkim życzę, więc nikogo nie będę się czepiać z powodu jakiejś błahostki. Jedynie podłości i zdrady nie wybaczę – w tej kwestii jestem twarda jak skała.
Przyjaciółki mam od dziecka i na całe życie, a przyjaciół – morze. Z ludźmi schodzę się szybko i z łatwością. Chociaż przyznam, że z wiekiem mam coraz mniejszą potrzebę zawierania nowych znajomości. Co zrobić, to pewnie zmęczenie duszy. Tak się zdarza. Coraz częściej chce się pobyć samej ze sobą, na osobności. Pomilczeć. Poczytać książkę, pomyśleć o wieczności.
Mam własną sypialnię, tak, zasłużyłam na własną przestrzeń. Potrzeba mi spokoju i odpoczynku! Ale spokój… jak wiadomo… Uprzedzam wtedy moich domowników, zamykam szczelnie drzwi do mojego pokoju i… nie ma mnie w domu. Jeszcze wieszam na klamce tabliczkę: „Prosimy nie przeszkadzać”, którą zwędziłam z jakiegoś zamorskiego hotelu. Jeżeli jednak mam być szczera, domownicy mają gdzieś tę tabliczkę. Moje drzwi otwierają się co dziesięć minut. Jak gwałtownie – to syn. Jak delikatnie – to mąż. Widać, że ten drugi jest lepiej wychowany. Syn uważa, że dla niego jestem dostępna przez całą dobę. Co zrobić, sama jestem sobie winna – przyzwyczaiłam go do tego. I to prawda: jego jestem gotowa przyjąć i wysłuchać zawsze. Nie bacząc na ból głowy, ciekawą książkę, rozmowę telefoniczną z przyjaciółką lub zbliżający się sen, subtelnie otulający mnie gorącą falą. Syn jest po prostu przekonany, że jest najważniejszym człowiekiem w moim życiu. I tu ma rację. Sama to zawsze mu wmawiałam.
Wcześniej lubiłam przyjmować gości. Nasz dom, bez względu na deficyt dosłownie wszystkiego bez wyjątku, każdego przyjmował z otwartymi ramionami. Z „niczego” potrafiłam stworzyć bogaty stół. Nie odstręczały mnie najbardziej pracochłonne wyroby – galaretka z nóżek, ryba w galarecie, placki wszelkiego rodzaju. Do herbaty piekłam napoleonki. Dwunastowarstwowe! Matko kochana! Strasznie się teraz to wspomina. Serio robiłam to wszystko?
Od tamtego czasu dużo się jednak zmieniło. Nie mam ani ochoty, ani sił, żeby stać dwie doby przy piecu. W ogóle mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach ludzie przestali chodzić do siebie w gości. Łatwiej spotkać się w kawiarni. Pieniądze takie same, a zadowolenie i swoboda – większe.
No, ale dzisiaj jest nadzwyczajna sytuacja. Muszę, po prostu jestem zobowiązana, przyjąć gości u siebie w domu. I stać przy piecu. I nakrywać do stołu. I obcować z ludźmi – nawet jeśli nie do końca mi się chce. Wszystko dlatego, że czekam na nieprzeciętnych gości. Właściwie to goście są przeciętni (wydaje mi się, że nawet za bardzo), za to sytuacja jest daleka od przeciętnej.
Otóż mój uwielbiany i jedyny syn Daniła postanowił się ożenić.
W wieku dwudziestu trzech lat. Głuptas oczywiście, ale co zrobić. Podobno miłość do grobowej deski. Nie mogą bez siebie żyć. Nie mogą bez siebie oddychać. Przez całą noc słyszę dźwięki wysyłanych i odbieranych esemesów. I – o dziwo – to mnie usypia. Zasypiam i śpię do piątej rano.
Życie prywatne Daniły, mimo jego wieku, jest dość bogate i burzliwe – po prostu wcześnie zaczął. Gorąco mnie przekonuje (siebie także), że Andzia pasuje do niego jak ulał. Pod każdym względem. Pod każdym – co oczywiście jest bardzo istotne. Poza tym, jeśli mam być szczera, obrzydło mi już niespanie po nocach. Czekanie, aż Danik wróci z baletów. Tak więc z pewnością jego wczesny ożenek ma jakiś pozytyw i dla mnie. „Może się ustatkuje?” – myślę sobie z nadzieją.
Do miłości także odnoszę się z dużym szacunkiem. Trzeba przyznać, że nie każdemu jest ona dana.
Tak więc postanowili się pobrać. Usilnie ich namawiałam – i jak mi się zdaje, byłam w tym przekonująca – na ślub cywilny. Dlaczego na początek nie spróbować uniknąć, że tak powiem, strat finansowych?
Andzia śmiertelnie się na mnie obraziła. Można by pomyśleć, że ją znieważyłam! Nie przyjmowała moich, przecież całkiem racjonalnych, argumentów. Chodziła nabzdyczona ze dwa tygodnie. Nie chciała jeść z nami kolacji. Chłodno się żegnała przy wyjściu. Ja – różnie. Szczerze mówiąc, przestraszyłam się. Trochę za wcześnie, żeby na tym etapie psuć sobie relacje z synową. Jeszcze zdążę. Syn mówi, że Andzia jest wrażliwa i łatwo ją zranić. Prawdę mówiąc, mnie się tak nie wydaje. Jednak to była moja pierwsza lekcja. Przyswoiłam ją. Bo pojętna ze mnie uczennica. Zrozumiałam, że to ja będę się dostosowywać do mojej synowej, a nie ona do mnie. A to utrudnia sprawę, bez dwóch zdań. Ale jest jak jest. Dla dobra syna jestem gotowa na dużo więcej.
No trudno, skoro już ma być to wesele, to niech będzie. Ostatecznie damy sobie radę z kosztami i jakoś to przeżyjemy. Cóż, nie pojedziemy w tym roku nad morze. Nad moje ukochane morze… Na spotkanie z którym czekam cały zimny i ciężki rok. Które daje mi siły, żebym jakoś przeczłapała przez kolejny.
Dobra, wystarczy tego marudzenia. No ale co może być bardziej absurdalnego od wesela w restauracji? Z całą towarzyszącą temu otoczką. Totalnie idiotyczną i cholernie kosztowną. Ale, jak rozumiem, Andzi właśnie coś takiego jest potrzebne. Suknia do podłogi. Niekończący się welon. Bukiet większy od panny młodej. Białe gołębie i czarna limuzyna. A w restauracji białe obrusy z błękitnymi wstążkami i głupkowaty wodzirej trajkoczący jak papuga wyuczone zdania.
Czy wszystkie dziewczyny tego chcą? Nie, nie wszystkie. Ja na przykład nigdy czegoś takiego nie chciałam. Zawsze uważałam, że to niedorzeczne i trywialne. W moich czasach przytwierdzano jeszcze do maski auta nowożeńców sztucznego bobasa. Dziś jest nie lepiej – samochód dekoruje się jak katafalk – sztucznymi kwiatami. Zresztą Danik też zawsze się z tego naśmiewał. Mówił, że na jego weselu tak nigdy nie będzie. Że chce mieć kameralną, rodzinną kolację w przytulnej restauracji i podróż poślubną, na przykład do Wenecji. Jednak nocna gżegżółka, jak wiadomo, zawsze dzienną przekuka. Ja jestem dzienna. I myślę, że wszystko jest już zaklepane. Ale jedno dotarło do mnie z całą mocą: Danik naprawdę jest zakochany! Inaczej nie zgodziłby się na te wszystkie absurdy i dyrdymały.
I oto dzisiaj nadeszła godzina zero. Przyjeżdżają do nas rodzice Andzi. Żeby nawiązać znajomość i omówić aktualne i przyszłe sprawy, i oczywiście wydatki. Słowem: „Poznaj moich rodziców”.
Niemrawo zaproponowałam spotkanie w restauracji. Danik wydarł się na mnie, że naszym obowiązkiem jest przyjęcie ich w domu. Mój syn ma nieźle wyprany mózg przez tę Andzię. Czapki z głów. Przypomina mi się takie powiedzenie: „Matka przez dwadzieścia lat robi z syna człowieka, a jego dziewczynie wystarczy dwadzieścia minut, żeby zrobić z niego idiotę”. A niby taka malutka, taka chudziutka… Chucherko takie… A tu proszę.
Mój mąż stanął po stronie Danika. Zdrajca! Prawdę mówiąc, wiem, w czym rzecz – on nienawidzi chodzić do restauracji. A w domu zawsze znajdzie doskonałą okazję, żeby się wykpić. Oczywiście, wymawiając się czymś ważnym. Niby że do jutra musi oddać artykuł. I myk do siebie. A ja potem muszę się męczyć do końca i na całego. No i czy to jest uczciwe? A sprawiedliwe? Co zrobić, u nas zawsze i za wszystko obrywają babki. W sensie – kobiety. W sensie – słaba płeć. Mówię to ironicznie. W zasadzie z goryczą. To przez tę „słabą płeć” od wczoraj tkwię przy piecu. Syn ułożył bardzo wymagające i drobiazgowe menu. Tak jakby żenił się z duńską księżniczką, a my mielibyśmy podjąć kolacją parę królewską.
A nawiasem mówiąc, nazwisko naszych przyszłych krewnych brzmi: Iwasiuk. Piękne nazwisko i – co najważniejsze – arystokratyczne. Nie wiem dlaczego, ale mam skojarzenia z sardynką1 – pozostałością po sowieckich czasach. Oczywiście, nie mam racji. Co ma do tego nazwisko? Ja z domu jestem Pietrakowa, a po mężu – Siergiejewa. Z nas też żadni Naryszkinowie czy Potoccy. No, ale jakoś tak śmiesznie brzmi: Iwasiuki. Mój arcybystry mąż zaproponował Danile, żeby przyjął nazwisko żony. Syn się obraził. Zwykle nabija się z tego razem z nami. Doszliśmy do wniosku, że sytuacja jest ciężka. I ciężko westchnęliśmy – jednocześnie.
Danik nakrywa do stołu. Ogląda pod światło każdy kieliszek do wina i każdy do wódki.
– Ech… – wzdycham i w zamyśleniu wracam do kuchni.
– Nóżki zastygły?! – krzyczy syn z pokoju. – A ryba?!
Złośliwie nie odpowiadam. Jestem zajęta krojeniem solonego łososia.
– Mamuś, co tak grubo? – znęca się nade mną mój chłopczyk. – Krój cieniej! – zaleca.
– Idź do diabła! – odgryzam się. I dodaję groźnie: – Lepiej mnie nie prowokuj!
Groźba działa, synek się zmywa, dzięki Bogu.
Słyszę szum odkurzacza. Czyżby Danik wziął się za odkurzanie?! „Kiepsko z nami” – myślę sobie. Wszystko jest dużo poważniejsze, niż przypuszczaliśmy.
Iwasiukowie pojawiają się dokładnie co do minuty. Jasna sprawa: głowa rodziny to podpułkownik. Nie mam już czasu, żeby umalować sobie drugie oko i zdjąć fartuch. Danik piorunuje mnie wzrokiem. Wychodzi mój mąż. Uścisk dłoni, uśmiech. Doskonale wiem, o czym teraz marzy – żeby cała ta szopka jak najszybciej dobiegła końca. Spoglądam na niego jadowicie i uśmiecham się, bo raczej wątpię, byśmy mieli szybko się ich pozbyć. Mam takie przeczucie.
Mąż proponuje gościom kapcie. Nowe! Podpułkownik wkłada swoje, które żona wydobyła z reklamówki.
– Tak jest bardziej higienicznie – wyjaśnia nam, nierozgarniętym i źle wychowanym.
Denerwuje mnie to, ale właściwie on ma rację. Iwasiukowa wyciąga lakierowane pantofle. Ogląda się w lustrze, okręca wokół własnej osi. Skrapla się perfumami. Zapach jest wyrazisty, ciężki. Zaczyna mnie nieco dusić. Danik chowa się z Andzią u siebie w pokoju. Goście przechodzą do salonu, który pełni także funkcję jadalni. Rozglądają się.
– Duże pomieszczenie. – Iwasiukowa kiwa głową z uznaniem.
W zasadzie przedstawia się jako Zoja Iwanowna.
– Lena.
– A dalej? – dopytuje ona.
– Po prostu Lena – powtarzam cierpko.
Iwasiuk okazał się Walerym Pietrowiczem. Mój mąż, doktor historii, profesor i kierownik katedry – po prostu Pawłem.
– Ale ja tak nie mogę! – przejęła się Zoja Iwanowna. – Jeszcze jesteśmy dla siebie całkiem obcymi ludźmi!
„I niech tak zostanie” – myślę. O ja, niedobra. Niewyrozumiała. Nietolerancyjna. Wszystko, co napisałam wyżej na swój temat, to kłamstwo. Co złego zrobili mi ci ludzie? Owszem, nie są z naszej bajki – to jasne. Prostacy i prowincjusze. No, ale czy to ich wina? Całe życie pętają się po jednostkach. W Moskwie są raptem od sześciu lat. A nadęci! Pewnie z tego zażenowania. I co ja się tak uczepiłam tych kapci? Nawiasem mówiąc, Iwasiukowa przyniosła oprócz kapci tort śmietanowy własnej roboty. Powiedziała, że nazywa się „Don Kichot”. Na pewno to żart. A może to tak na serio? Niewykluczone, że Don Kichot zlał jej się w jedno z Sancho Pansą. W jeden obraz, że tak powiem. Jak Boga kocham, przecież to wszystko nieważne!
Właściwie ta Zoja Iwanowna jest w porządku. Gdyby nie te jej wytrawione od częstego rozjaśniania, słomiane włosy, uczesane w kok spięty fioletową dalią z materiału, i bardzo perłowa szminka. I jeszcze liliowe cienie na powiekach. No i dlaczego tak jej się uczepiłam? Też mi stołeczna laska. Każdy ma własne wyobrażenia o pięknie. Zgoda, ale ten komplet z lureksu… Na bogato…
Siadają na kanapie. Mój mąż próbuje nawiązać small talk. Wyślizguję się do kuchni, żeby zapalić. Wyobrażam sobie, co powiedzą o całym tym weselu moje przyjaciółki. Żmije-intelektualistki. Moskiewskie ironiczne cizie o ciętych językach.
Zoja Iwanowna stuka we framugę drzwi kuchennych.
– Puk, puk, mogę wejść?
Dostrzega w mojej dłoni papierosa. W jej oczach pojawia się zgorszenie.
– To pani pali? – Nie wierzy temu, co widzi.
Wzdycham i wzruszam ramionami – że niby grzeszę. Niech mnie pani nie ocenia tak surowo. Niech pani będzie miłosierna, najdroższa Zojo Iwanowna.
Chichocze.
– Też sobie folguję. Czasami. – Zniża głos do konfidencjonalnego szeptu. – Naturalnie mąż nie ma o niczym pojęcia. U nas w domu patriarchat pełną gębą. – Podpułkownikowa ciężko wzdycha. – A u państwa?
Widać, że ta sprawa mocno ją zajmuje.
Znowu wzruszam ramionami.
– Nie, u nas panują partnerskie stosunki. Stawiamy na parytet.
– Ooo – podsumowuje rozczarowana Zoja Iwanowna.
Odnoszę wrażenie, że ją zasmuciłam. Wynosimy do pokoju półmiski z przystawkami. Zapraszam wszystkich do stołu, widząc, że światowa rozmowa panom nie wychodzi. Mój mąż jest wyraźnie zmieszany, a podpułkownik wbił oczy w telewizor, który na jego prośbę został włączony, bo akurat leci debata przedwyborcza. Podpułkownik ma nabrzmiałe zwisające policzki. „Coś się zaraz wydarzy” – myślę z przestrachem, bo dociera do mnie, że także nasze poglądy polityczne raczej się rozmijają.
Siadamy do stołu i wołamy dzieci. Przychodzą po jakimś czasie – są rozczochrani i zmieszani. Widzę, jak ojciec Andzi patrzy na Danika. Ten wzrok nie wróży niczego dobrego.
Andzia jest podobna do ojca. Ma wyłupiaste ciemnobrązowe oczy, duże zęby. Drobna i chuderlawa – tu raczej poszła w matkę. Co prawda, obecnie Zoja Iwanowna nabrała ciała, ale najwyraźniej to u nich przychodzi z wiekiem. Co mnie niezwykle cieszy.
Mąż pyta gości, czym będą się raczyć.
– Czyściochą – rzuca podpułkownik.
– Winkiem – wtrąca zmieszana Zoja Iwanowna.
Podpułkownik ledwo dostrzegalnie ściąga gęste brwi.
Mój mąż zachowuje na tyle przytomności umysłu, żeby nie proponować alkoholu Andzi. Nie jest zbyt rozgarnięty w tych kwestiach, ale najwyraźniej czuje podskórnie, że mógłby się w ten sposób narazić na gniew przyszłego krewnego. Chociaż kiedy Andzia do nas przychodzi, zawsze chętnie pije piwo i czerwone wino. Nie odmawia również martini.
Zaczynam nakładać przystawki na talerze.
– To pani ogórki? – pyta z pełnymi ustami podpułkownik.
– Nie. Dostałam od sąsiadki. – I tym sposobem już na początku tracę kulinarny autorytet.
– A moja wszystko sama – oświadcza z dumą on. – Po trzysta słoików robi. Pomidory, ogórki, grzyby, konfitury, kompoty.
Z szacunkiem, a zarazem z politowaniem spoglądam na biedną Iwasiukową. Rumieni się, słysząc te komplementy – najwyraźniej niezbyt często padają z ust małżonka.
Mój syn, zwykle taki gawędziarz i dowcipniś, milczy jak zaklęty. Andzia też nie kwapi się do rozmowy. Za to najlepsza pod słońcem Zoja Iwanowna nie może się nachwalić efektów mojej pracy. Podpułkownik uroczyście kiwa głową, zgadza się z żoną. Znaczy jakoś przeżył, acz z trudem, „nie moje” ogórki. Zrehabilitowałam się galaretką z nóżek i plackiem z kapustą.
Widać, że podpułkownik lubi sobie pojeść i popić. Powolutku zaczyna odpływać. Przechwytuję przerażone spojrzenie jego połowicy.
– Do rzeczy! – oznajmia Iwasiuk i odchyla się na krześle.
Poprawiamy się na naszych siedzeniach i prostujemy plecy.
– Wesele będzie w restauracji – oświadcza podpułkownik tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Spoglądamy na siebie z mężem. Danik wpatruje się w talerz.
– W Moskwie jest drogo – wyjaśnia nam podpułkownik. – Żona mojego przyjaciela, dowódcy jednostki, jest szefową restauracji. W Nowomoskowsku. Przygotują wszystko jak się patrzy. Nie oszukają.
– A co zrobimy z gośćmi? Gdzie ich przenocujemy? – Delikatnie rzecz ujmując, jestem zbita z tropu. – W tamtą stronę jeszcze jakoś dojadą. A z powrotem? Czy mamy im wynająć hotel?
– Autobus – wyjaśnia Iwasiuk. – Autobus z jednostki wojskowej. Wszyscy zostaną odwiezieni do Moskwy. Do metra. A tam już sobie poradzą.
Wyobrażam sobie moich przyjaciół. Restauracja w Nowomoskowsku. Ozór wołowy, sałatka jarzynowa, śledź pod pierzynką. Stary pekaes z rozdartymi siedzeniami. Nie. Nie! W żadnym wypadku! Jeszcze tego brakowało, żeby Iwasiuk rządził moim życiem! I życiem mojego uwielbianego, jedynego syneczka. A na dodatek decydował o wygodzie moich przyjaciół i krewnych!
– Nie! – prawie krzyczę. – Nam to nie pasuje!
Brwi podpułkownika powoli idą w górę, a Zoja Iwanowna wciska głowę w ramiona.
Danik i mój mąż patrzą na mnie z przestrachem.
– No więc tak – zaczynam stanowczo. – Wesele odbędzie się w Moskwie. W przytulnej i niedrogiej restauracji. Dziś takich jest cała masa. I nie na obrzeżach. Tak, by każdy mógł dojechać bez problemu. Kocham i szanuję moich bliskich. Siebie zresztą też.
Na żadne zadupie nie pojedziemy.
– Trzeba decydować kolektywnie – cicho wtrąca mój miękki i liberalny mąż.
Podpułkownik jest zdezorientowany. Wzrusza ramionami. Widać, że nie jest przyzwyczajony do nieposłuszeństwa. Cóż, będzie musiał zmienić swoje przyzwyczajenia.
– Noo – odzywa się przeciągle. – Można to rozważyć.
Zoja Iwanowna wzdycha z wyraźną ulgą. Rozumiem, że zwyciężyłam.
Danik przynosi cenniki restauracji i kawiarni. Długo się spieramy i omawiamy menu. Podpułkownik spogląda na mnie niepewnie i, jak mi się zdaje, z szacunkiem.
Omawiamy desery.
– A co to jest tiramisu? – ostrożnie pyta Zoja Iwanowna.
Andzia wykrzywia usteczka. Wstyd jej za matkę. Córka doskonale wie, co to jest tiramisu. Dzięki mojemu synowi, tak à propos.
Cierpliwie wyjaśniam podpułkownikowej wszystko na temat włoskich deserów. Zasępia się i proponuje, że sama upiecze trzy ciasta.
– Proszę uprzejmie – pozwalam jej wielkodusznie.
Zaczynamy liczyć gości obu stron. Wychodzi prawie po równo. Iwasiuk proponuje, żeby wydatki podzielić na pół. Po co zawracać sobie głowę i rozważać, kto ma ile osób? Wspaniałomyślny. I nie skąpiec. Mój stosunek do niego nieco się poprawia. Przynajmniej jest otwarty na dyskusję. Czyli nie jest beznadziejny.
Rozmawiamy o sukni Andzi. Ojczulek przyszłej panny młodej obstaje przy welonie. Matula marzy o kreacji do podłogi, wspaniałej, rozkloszowanej i białej, zdobionej strasem, koronkami i falbankami. Andzia się krzywi i oznajmia, że jej suknia będzie wąska, kremowa i bez tych wszystkich cacek.
Kiwam głową na znak, że zgadzam się z Andzią. Ale Zoja Iwanowna tak się tym przejmuje, że aż łzy napływają jej do oczu. Kremowa? Wąska? Bez welonu? Jednak godzi się z tym. Najwyraźniej przywykła do tego, by godzić się ze wszystkim. Myślę, że dobra będzie z niej teściowa. Gorzej z teściem. Ten z niczego nie jest zadowolony, w dodatku znowu poszła w ruch czysta. Podpułkownik topi smutki. A potem zaczyna opowieść o swojej długiej i trudnej służbie. Ze zgrozą słuchamy o tym, jak to był klawiszem w łagrze. Pilnował więźniów politycznych. Opowiada z dumą, że będąc chłopakiem, widział samego Sołżenicyna. Nie widział tak po prostu – on go eskortował.
Milczymy, zszokowani. Przypomina mi się opowieść mojej mamy, jak to jej rodzice przynieśli do domu „Archipelag Gułag”. I dali jej, małej dziewczynce, do przeczytania. A potem zaczęli szukać miejsca, w którym mogliby tę książkę schować. Mama zaproponowała im swojego pluszowego misia Stefanka z kieszonką i zamkiem błyskawicznym na brzuszku. I takim sposobem „Archipelag Gułag” przetrwał do samej pierestrojki w wysłużonym i wytartym Stefanku.
Podpułkownika wzięło teraz na rozmowy o polityce. Tego bałam się najbardziej. Wiedziałam, że w tej kwestii nasze zdania na pewno się rozjadą. Uśmiechać się, kiwać głową i zgadzać się z przedmówcą – tego z pewnością nie potrafię. Mam twardą obywatelską postawę. „No, to zaraz się zacznie” – myślę sobie. I żadnego ślubu nie będzie. A może to i lepiej? Dzięki temu krewnych Iwasiuków też nie będzie. Jakich krewnych? Raczej wrogów ideologicznych. Dokąd może popłynąć podpułkownik? – zasadniczo dość dobrze to sobie wyobrażam.
Okazuje się, że Iwasiuk nikogo nie toleruje. Bez wyjątku. I tych z prawej, i tych z lewej. Już mi lepiej. Jednak nie jest z niego aż taki dureń. A myślałam, że zacznie opłakiwać stalinowskie czasy. Brieżniewowskie – to jeszcze bym przeżyła, ale nie stalinowskie. Stalin był tyranem i mordercą własnego narodu. Co najistotniejsze – zniszczył elitę wojskową. Brawo, Iwasiuk! Piąteczka! Breżniew – nic złego, w sensie – dobrego więcej niż złego. Nie upieram się. Jest w tym jakieś ziarno prawdy. No, może ziarenko. Zupełnie malusieńkie.
Poczułam się niemal odprężona. Przedwcześnie, jak się okazało. Zaczynają się ataki na Gajdara. Gładko włączam się w dyskusję. Wydaje mi się, że byłam dostatecznie przekonująca, bo na koniec mojej gorącej przemowy odzywa się Iwasiuk:
– No, nie wiem, nie wiem…
O Czubajsie nie chcę już rozmawiać. Prawdę powiedziawszy, trochę się przestraszyłam.
Zwycięstwo, doprawdy! Jakiś chwiejny ten podpułkownik. Szybko się zgadza. A może po prostu taki przekonujący i wspaniały ze mnie mówca?
Mój mąż robi wielkie oczy i kręci głową zniesmaczony. Potępia. Mnie, ma się rozumieć. Oczywiście ma rację – nie w tym celu się tutaj zebraliśmy. Wiecznie mnie ciągnie nie tam, gdzie trzeba! Co mi do tego, na kogo głosowali Iwasiukowie? To ich prywatna sprawa. Ich, nie moja. Najważniejsze, żebyśmy znaleźli porozumienie w innych kwestiach, takich jak dzieci czy wnuki.
Paweł zapragnął napić się herbaty. Wzdycham i idę do kuchni. Zoja Iwanowna oferuje mi swoją pomoc. „Normalna z niej babka” – myślę sobie. A jej córka nawet tyłka nie oderwała od krzesła. Danik czule trzyma ją za rękę.
Przy herbacie poruszamy inny temat: gdzie młodzi zamieszkają. Mówię, że u nas będzie wygodniej. Mieszkanie jest większe, uczelnia tuż obok. Iwasiukowie wzdychają i aprobują. Przecież nie oddam mojego dziecka do koszar! Widzę jednak, że Andzia nieco wykrzywiła buźkę.
Iwasiuk z przyjemnością wypija likier cytrynowy – na drogę. Kiedy jego małżonka sięga po swój kieliszek, oczy groźnie mu błyszczą, więc Zoja Iwanowna płynnie opada na krzesło.
Przy drzwiach długo się żegnamy. Iwasiuk, kiwając się w przód i w tył i grożąc mi palcem, oświadcza:
– Tak czy siak, Gajdarowi zdecydowane „nie”!
Wzruszam ramionami.
– Tutaj, kobieto, nie masz racji! – dodaje podpułkownik i czka.
I w taki oto sposób przechodzimy na „ty”.
Zoja Iwanowna ściska dłonie mojego męża i syna. Podchodzi do mnie – cmok w policzek. Obejmuję ją delikatnie.
– W przyszłą sobotę u nas! – kategorycznie oznajmia podpułkownik i znowu, nie wiedzieć czemu, grozi mi palcem.
Andzia i Danik nie mogą się od siebie odkleić.
„Nie, to jednak jest miłość” – myślę.
Czyli w przyszłą sobotę trzeba będzie pojechać…
Wzdycham i idę umyć naczynia. Syn poszedł odprowadzić gości do taksówki.
Mój mąż przycupnął na kuchennym taborecie i pyta płaczliwie:
– Czy możemy jakoś uniknąć tej przyszłej soboty? Ja tego nie wytrzymam!
– Nie! – krzyczę w odpowiedzi. – Wytrzymasz. Niczego nie będziesz unikać. To dla dobra twojego jedynego syna.
Paweł ciężko wzrusza ramionami, wstaje i wlecze się do salonu po resztę brudnych naczyń.
Wraca Danik, wodząc wokół pochmurnym wzrokiem.
„Jakiś nieswój – myślę. – Dzieciak ewidentnie jest nieswój”.
– Zadowolony? – pytam kwaśno.
W odpowiedzi kiwa głową.
– A „dziękuję” gdzie?
– Dziękuję, mamuś! – mówi zmęczonym głosem. W drzwiach jeszcze się odwraca. – Chociaż mogliście sobie darować tych Gajdarów i Czubajsów – dodaje jadowicie.
– Czubajsów sobie darowałam. Możesz mi podziękować.
W odpowiedzi macha tylko ręką i idzie do swojego pokoju.
Wreszcie skończyłam sprzątać i usiadłam na krześle. Do jednej ręki włożyłam papierosa, drugą sięgam po słuchawkę telefonu. Wiem, że mama się denerwuje i czeka na mój telefon.
Odbiera po pierwszym dzwonku.
– No i?
– Mogło być gorzej – mówię niemrawo.
– Jasne – wzdycha mama. – Jakieś szczegóły?
– Jutro, mamuś. Jestem potwornie zmęczona.
– Jasne – powtarza mama. – Na nic innego nie liczyłam – dodaje i się rozłącza. Obraziła się.
Ponownie wybieram jej numer.
– Nie obrażaj się – proszę ją.
– A co w tym dziwnego! – gorączkuje się mama. – Jakbyś nie wiedziała, że cały wieczór czekam na twój telefon! Można by pomyśleć, że ty nie jesteś moją córką, a Danik nie jest moim wnukiem!
I wtedy zaczynam jechać ze szczegółami. Przez czterdzieści pięć minut. Ale mamie się wydaje, że coś upuszczam. Albo opuszczam. Więc moje sprawozdanie nie w pełni ją satysfakcjonuje. Koniec rozmowy. Pełznę do sypialni. Włażę pod kołdrę i z błogością wyciągam nogi. Ależ jestem zmęczona! I fizycznie, i psychicznie. Psychicznie nawet bardziej.
Wchodzi mój mąż.
– Może jakoś to będzie? – pyta płaczliwie.
– Nie zrozumiałam pytania – odpowiadam więc przekornie. – Co będzie?
– Wszystko. – Wzdycha ze smutkiem. – Albo chociaż cokolwiek.
– Wątpię. – Tym słowem przypieczętowuję dyskusję i odwracam się do ściany.
Cholera, liczyłam, że w moim wieku będę już miała prawo nie dostosowywać się do obcych ludzi! Najwyraźniej się pomyliłam!
I zmuszam się do zaśnięcia.
Cały tydzień rozmyślam o zbliżającej się rewizycie. Ogarnia mnie smutek. Dzielę się tym uczuciem z moją przyjaciółką Tanią. Uspokaja mnie, mówi, że wszystko to trzeba przeżyć. I że są na świecie gorsze rzeczy.
Sama dobrze wiem, że tak jest. Ale dlaczego tak mi się nie chce wlec w sobotę do Bratejewa? Przecież to nie są źli ludzie. Na pewno są gościnni. Otwarci. Z sercem na dłoni.
Mój mąż milczy i wciąż wzdycha jak chora krowa. Synek też jakiś nieswój.
No dobra! Staram się samą siebie przekonać, że to wszystko jest tylko czasowe. Wątpię, żebyśmy mieli ze sobą po ślubie stały kontakt. Mieszkamy daleko od siebie. Od maja do listopada oni są na daczy. Szklarnie, grzyby i trzysta słoików przetworów. Na daczę do nich nie pojedziemy – sto dwadzieścia wiorst2 i wychodek na podwórku. Mamy własną – pół godziny od Moskwy, sosnowy las i żadnych grządek. A poza tym we wrześniu wyjeżdżamy nad morze. A na sylwestra często jeździmy do naszych przyjaciół, Olgi i Igora, do Lipawy na Łotwie – mają tam mieszkanie i zawsze z przyjemnością nas goszczą. Natomiast urodzin świętować nie lubimy, taką mamy zasadę. „A oni?” – zastanawiam się z niepokojem.
A co, jeśli będą wnuki? Wspólne, nawiasem mówiąc…
W sobotę toczymy się do Bratejewa. Milczymy całą drogę. Nastroje – gorsze już chyba być nie mogą. Myślę, jacy jesteśmy skomplikowani. Pełni dziwactw! Zawsze problem. Zawsze coś nie tak. Zawsze jakaś spinka.
Iwasiukowie są szczerze zadowoleni z naszego przyjazdu. Pachnie pierogami – smacznie pachnie! Zoja Iwanowna oprowadza nas po mieszkaniu. Z dumą prezentuje dywany na ścianach i kryształy w meblościance. Zasadniczo ze wszystkiego jest dumna. Tylko się skarży, że ciasto nie wyrosło jak trzeba. Denerwuje się i skubie ramiączko fartucha.
My, moskwianie, jesteśmy jednak okropni. Snoby i szpanerzy! Bo jakiż niby mamy powód do dumy? Taki, że urodziliśmy się w Moskwie? Że mieliśmy dostęp do muzeów i teatrów? Tylko dlatego mamy prawo czuć się lepsi? Czy to jej wina, że jest prostą kobietą z uralskiego miasteczka, jej mama sortowaczką w fabryce, a tata dźwigowym? Że widziała pagórki i garnizony. Poznała przerwy w dostawie towarów i trudności w zdobyciu dziecięcych rajstop i polskiego szamponu. Amatorski zespół muzyczny „Rumianek” i kółko robótek ręcznych z zajęciami z makramy. To ma być jej wina? Kto miał jej wyjaśnić, że wieszanie dywanów na ścianach jest prymitywne i niehigieniczne? A trywialny radziecki kryształ to kiczowate pozdrowienia od przeszłości?
Robi mi się wstyd i zaczynam chwalić jej dywany i naczynia. Oglądam zdjęcia wiszące na ścianie. Zoja – chudziutka dziewczynka z grubym jasnym warkoczem. Ślicznotka! Iwasiuk – dobrze zbudowany, szczupły, z gęstą kędzierzawą czupryną. Też sympatyczny. A jego los wojaka? Żołnierz służy tam, gdzie mu nakazuje ojczyzna. Wstydź się, Leno!
Gospodarze zapraszają nas do stołu. Wszystkiego jest w bród i wszystko jest bardzo smaczne. Własne ziemniaki – białe i sypkie. Własne kiszone pomidory. I świeże rydze szczodrze posypane koperkiem. I pierogi! Nawiasem mówiąc, z czeremchą. Coś takiego jemy po raz pierwszy w życiu. Niewiarygodnie smaczne!
Zoja uskarża się, że nie może się przyzwyczaić do Moskwy. Hałas, brud, ludzie nieprzyjemni. Jacyś tacy obcy. Z nostalgią wspomina swoje życie na osiedlu wojskowym. Gospodarz jest powściągliwy. Pije niewiele. Widać, że jest zadowolony z żony. Nagle Zoja proponuje, żebyśmy wspólnie zaśpiewali. Spoglądamy na siebie z mężem niepewnie. Zoja intonuje wysokim i czystym głosem: „Tam, gdzie szumiący klon nad falą rzeczną…”. Znam tę piosenkę. Zaczynam podśpiewywać. Dołącza Iwasiuk swoim przyjemnym barytonem. Są zgrani i brzmią harmonijnie. Widać, że to lubią. Od razu robi się lżej na duszy. Potem pijemy herbatę. Ani słowa o polityce czy o ślubie. Zoja pakuje nam pierogi do domu. Dostajemy też dwa słoiki – z konfiturą wiśniową i kiszonymi grzybami. Podpułkownik idzie do garażu, w którym urządzili sobie piwnicę, i nakłada nam ziemniaków do worka. Sprzeciwiamy się głośno i energicznie, ale wszystko na próżno. Gospodarze odprowadzają nas do auta. Obejmujemy się z Zoją. Machają nam na pożegnanie.
– Dobrzy z nich ludzie! – mówię.
– Prości. Bez drugiego dna – dodaje mój mąż. – A może to dobrze, że są prości, bez upiększeń?
Nie odpowiadam na to pytanie. Sama nie wiem dlaczego. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Mimo wszystko jesteśmy zupełnie inni niż oni. Nie gorsi, nie lepsi – inni. Wszak nie bez powodu kiedyś „brało się” za żonę kobietę ze swojego kręgu, ze swojej piaskownicy. Jak Boga kocham, nie wiem. W moje serce znów wkrada się niepokój. Andzia nie jest taka jak jej rodzice. Trochę się ich wstydzi. A to źle. Robi z siebie nie wiadomo kogo, marudzi. Na pewno nie będzie z niej taka żona jak z Zoi.
Danik uśmiecha się i spogląda przez okno. Dzisiaj jest z nas zadowolony.
Nazwisko Iwasiuk kojarzy się z rosyjskimi słowami селедка иваси („sielodka iwasi”) – oznaczają one iwasi, sardynkę pacyficzną, bardzo popularną w czasach Związku Radzieckiego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
Dawna rosyjska jednostka długości równa 1,0668 km. [wróć]
Rozdział 2
Ach, cóż to był za ślub!
Przygotowania do ślubu idą pełną parą. Lokal – dobry i z całkiem przystępnymi cenami ‒ wybrałam z moją przyjaciółką Lalą. Ona w takich akcjach jest dobra, że hej! Jej, w przeciwieństwie do mnie, z pewnością nie wyrolują. W każdej restauracji próbuje przystawkę i ciepłe danie. Tylko próbuje. A ja po niej dojadam. Lalka się odchudza, chociaż waży pięćdziesiąt kilogramów. Danik mówi, że to tyle, co baran. Barana to ona bynajmniej nie przypomina, ale coś ze słodkiej owieczki z pewnością w niej jest. Ma gęste długie włosy, poskręcane w sprężynki. Sylwetkę cieniutką jak struna, wyprostowane plecy i czubki stóp skierowane na zewnątrz. Kiedyś zajmowała się baletem. Lala jest moją rówieśnicą, a wygląda, jakby miała jakieś piętnaście lat mniej. Nie ma męża, ma za to kochanka młodszego od niej o dwanaście lat. Uwielbia ją i marzy, aby się z nią ożenić. Ale Lala nie chce. Mówi, że się przyzwyczaiła do wolności. Trzeba dodać, że nie jest biedną kobietą – ma dwa sklepiki z obuwiem. A zaczynała od ulicznego straganu we wsi Łuża. I wtedy handlowała sama, bez względu na pogodę – i w deszczu, i w śniegu.
Objechałyśmy autem Lali już pół Moskwy. W końcu moja przyjaciółka jest zadowolona. Omawia z kierownikiem restauracji aranżację wnętrza. Ja jestem zmęczona i nic do mnie nie dociera. Piję już piątą filiżankę kawy. Serce mi wali jak dzwon.
W samochodzie dziękuję Lali. Bez niej nie dałabym rady. Jej gach wydzwania bez przerwy i jęczy, że się stęsknił. Lalka patrzy na zegarek i mówi mu, że wróci do domu za dwie godziny.
– Naprawdę masz jeszcze siłę? – pytam ze zdziwieniem, marząc o valocordinie, filiżance gorącej herbaty, poduszce i kocu.
Lalka wzrusza ramionami. Mówi, że za chwilę weźmie lodowaty prysznic, wypije trochę soku z marchwi i będzie gotowa na kolejne wyzwania.
Wzdycham i myślę, że młody kochanek to rzeczywiście wyzwanie. A ja chcę tylko syna ożenić i nie paść trupem!
Lala podwozi mnie do domu, po czym ostro dodaje gazu i bye-bye!
Ledwie powłócząc nogami, człapię w kierunku windy. W domu wkładam koszulę nocną i włażę do łóżka. Wołam męża, żeby podzielić się z nim swoimi wrażeniami. Jest w swoim pokoju, oczywiście siedzi przy komputerze. Odrywa się od niego niechętnie i przychodzi do mnie. Słucha jednym uchem. Nie może się doczekać, kiedy będzie mógł się ulotnić. Obrażam się i wypominam mu, że nie interesują go sprawy rodzinne. Znowu się obraża, macha ręką i wraca do siebie.
Wieczorem opowiadam o swoich sukcesach narzeczonemu. On też jest obok – zatopiony we własnych myślach. Mam wrażenie, że jedyną osobą, dla której to wszystko jest ważne, jestem ja. Danik mówi, że on jakoś nie do końca tego wesela potrzebuje, że to jest potrzebne przede wszystkim Iwasiukom i Andzi. A to oznacza, że zdzieram zelówki, starając się dogodzić rodzince podpułkownika. No ładnie! Bo przecież mnie to w ogóle nie jest potrzebne.
Po raz kolejny konstatuję z przykrością, że w tym roku nie zobaczę morza. I robi mi się smutno.
W niedzielę udajemy się po suknię i pantofle dla Andzi. Ja, Danik, Iwasiukowa i, rzecz jasna, Andzia. Jedziemy samochodem Lali. Moja przyjaciółka mnie nie opuszcza. W salonie sukien ślubnych Zoja rzuca się do iskrzących się kamieniami i lureksem toalet ze wspaniałymi krynolinami. Zauważam, że im więcej błyskotek na sukience, tym Zoja jest szczęśliwsza. Andzia syczy: „Mamuś, weź” i czerwienieje. Narzeczony siedzi na kanapie i bawi się telefonem.
Lalka patrzy na mnie z przestrachem.
– Uprzedzałam cię – szepczę do niej.
Jest bardzo zmieszana – moja przyjaciółka rzadko taka bywa. Popycham ją lekko. Niech ona doradza Andzi, nie ja. Tylko żeby Andzia się na mnie nie zezłościła. Lala bierze się w garść i zaczyna działać. Wyławia co ciekawsze rzeczy i zarządza, żeby dziewczyna spadała do przymierzalni. Andzia słucha jej ślepo. Siedzę na kanapie obok swojego syna i przeglądam czasopismo. Przyszła panna młoda wyłania się z przymierzalni ubrana w suknię koloru zwiędłej róży herbacianej. Z gorsetem i lejącą się wąską spódnicą. Na gorsecie widnieją elegancki skromny haft i delikatny koronkowy pączek. Niesamowite, Lalka od razu trafiła w sedno. Ależ ona ma oko! Andzia jest zadowolona, co na mój gust zdarza się bardzo rzadko. Okręca się przed lustrem i przed Danikiem. Mój syn patrzy na nią oczami pełnymi miłości i zachwytu. Lalka i ja spoglądamy na siebie z triumfem.
O, kurczę, zupełnie zapomnieliśmy o podpułkownikowej! Oglądam się za siebie. Zoja stoi w kącie, w oczach ma łzy. Rzucam się do niej z przestrachem. Teraz już właściwie ryczy. Jakieś dwadzieścia minut później, gdy wypiła walerianę i gorącą słodką herbatę, wciąż łkając, wyjaśnia nam, przygłupom, że marzyła o zupełnie innej sukni dla ukochanej córki. Widziała ją w roli księżniczki, królewny, a zobaczyła sierotę z Kazania. Ludzie mogą pomyśleć, że Iwasiukowie żałują pieniędzy dla swojej jedynaczki, skoro wydają ją za mąż w zwykłym stroju.
– Przecież to wielka uroczystość. Wielkie święto. Jedyny taki dzień w życiu – szlocha Zoja.
No, może z tym „jedynym” trochę przesadziła.
– Mąż dostanie apopleksji, kiedy zobaczy córkę „w tym” – ciągnie Zoja. A potem bierze do ręki wykaz cen i znowu zaczyna łkać. – Co to ma być?!
Lalka patrzy na mnie z autentycznym przerażeniem. Andzia poczerwieniała ze złości i wstydu.
– Idziemy zapalić! – oświadcza Lala i wyciąga mnie z salonu na dwór. – Niech same się rozmówią – szepcze.
Danik zrywa się, żeby wyskoczyć z nami, ale moja przyjaciółka warczy na niego:
– Siadaj!
Posłusznie siada z powrotem na kanapę. Patrzy na mnie jakoś tak dziwnie…
„Tylko tego było ci trzeba – mówię do siebie w myślach. – Narzeczony, cholera jasna!”.
Palimy. Lalka wypala:
– Tragedia!
To słowo mówi wszystko. Lepiej tego wyrazić się nie da.
Uśmiecham się słabo, bo w ogóle nie jest mi do śmiechu. To niby drobiazgi, ale wątpię, żebyśmy się porozumiały z Zoją w innych, poważniejszych kwestiach.
– Jak to dobrze, że nie mam dzieci – mówi Lalka.
Nie komentuję.
Sukienka została wybrana. Z niewielkimi ustępstwami – jest biała, ma koronkę i wąską spódnicę. Kompromis osiągnięty. Zoja, może nie do końca, ale w sumie jest zadowolona. To mnie cieszy. Najważniejsze, byśmy się nie pogryzły. Potem kupujemy pantofle i wianek na głowę. Podpułkownikowa znowu jest rozczarowana: – Nie będzie welonu!?
Przygnębiona Zoja żegna się z nami. Andzia odwraca wzrok. Mój syn jest szczęśliwy, że zakupy się skończyły. Odprowadza je, trzymając w rękach torby i pudełka.
Lala i ja, też szczęśliwe, idziemy na czekoladę.
– Zamówię sobie jeszcze naleśniki z czekoladą i sernik – oświadcza Lalka.
Patrzę na nią z przerażeniem.
– Potrzebne mi są węglowodany – wyjaśnia. – Bardzo się zestresowałam.
„Przeżyliśmy zakupy – myślę. – Przeżyjemy i wesele”.
A potem całą resztę. Ciężko wzdycham i odkrawam kawałek naleśnika z jabłkami.
W noc poprzedzającą dzień ślubu nie śpię. Bo jak tu spać? Chociaż wszystko jest przygotowane i sprawdzone po tysiąc razy. Mój mąż też nie śpi. Wierci się w łóżku. Wychodzę na balkon i witam wschód słońca. W zagajniku, który rośnie pięć minut na piechotę od naszego domu, śpiewają słowiki. Pachnie bzem. Myślę, że niepotrzebnie wzięłam proszki nasenne. Snu i tak nie uświadczyłam, a tym bardziej będę się poruszać jak senna mucha.
O siódmej rano, wymęczona i rozbita, wchodzę pod lodowaty prysznic. Potem parzę sobie bardzo mocną kawę. O dziewiątej ma przyjść moja fryzjerka Oksana. Strzygę się u niej już dobre dziesięć lat. Nie muszę jej niczego tłumaczyć, przez te lata nauczyłyśmy się rozumieć bez słów.
Wchodzę do pokoju syna. Jego widok mnie zaskakuje i rozczula – mój chłopczyk, przyszły pan młody, śpi jak niemowlę. Usta półotwarte, kołdra i jedna noga na podłodze. Zaczynam się śmiać. Siadam na brzegu łóżka i patrzę na niego. Tak bardzo chciałabym go pogłaskać i pocałować. Bardzo!
„Ty mój głuptasie – wzdycham w myślach. – Jesteś jeszcze taki młody. Niczego ci nie brakuje. Dlaczego nie chcesz spokojnie i beztrosko sobie pożyć? Rodzice pomagają ci rozwiązywać wszystkie twoje problemy. Oprócz jednego – ułożenia sobie życia seksualnego. I wymyśliłeś, że zorganizujesz je w taki sposób, za taką cenę. Mój głupi wróbelku! Przecież za trzy miesiące będziesz miał dość tej zabawy. No, może za cztery. A mogliśmy pojechać nad morze! Całą naszą trójką. Jak Boga kocham, dałoby nam to więcej przyjemności, a już na pewno – mniej kłopotów!”.
Liberalizm i demokracja z pewnością niczego dobrego nam, rodzicom, nie przyniosą. Zresztą jak każda demokracja i każdy liberalizm. Nie potrafimy tym rozsądnie dysponować. Jeszcze się nie nauczyliśmy!
Inni rodzice kazaliby ci spieprzać, synalku. I mieliby rację! Wdaliby się z tobą w dowolny konflikt, bylebyś nie popełnił podobnego głupstwa. Ale my – w żadnym wypadku! Jakie zakazy, jakie warunki? W inteligenckim domu? Synku, my szanujemy twoje uczucia, twoje decyzje, szanujemy twój wybór. Jakżeż możemy wytykać ci zależność od nas? To przecież oznaczałoby, że wypominamy ci kawałek chleba! Może przynajmniej nauczysz się brać za cokolwiek odpowiedzialność. Skoro my cię tego nie nauczyliśmy… Chociaż sądzę, że sposób jest dość okrutny. A może wszystko będzie dobrze?
Co ja tak kraczę jak stara wrona? Ech, to nie ja, to serce matki! Prorocze…
Ślub to przecież nic innego jak zalegalizowanie pożycia intymnego. Do przodu, z pieśnią na ustach! Ja pierwszy raz wyszłam za mąż w wieku osiemnastu lat. Może to geny?
– Wstawaj, narzeczony! – Łaskoczę mu piętę.
Szarpie się i odwraca do ściany.
Niedługo piętę będzie mu łaskotała żona, a ja będę pukać do drzwi i pytać, czy mogę wejść.
W porządku, niech jeszcze pośpi pół godziny.
Paweł też mocno śpi. Pochrapuje. Widać, że późno zasnął.
Wyciągam z szafy mój strój. Błękitna bluzka z jedwabiu w białe lilie, do tego białe spodnie. Uznaję, że do takiego zestawu perły będą pasować idealnie. Naszyjnik, kolczyki, pierścionek. Z przerażeniem patrzę na nowe szpilki na megawysokim obcasie. Z dziesięć lat nie chodziłam na takich obcasach. Dałam się namówić Lalce, ja głupia. Na wszelki wypadek wezmę ze sobą baletki. W razie czego będę miała na zmianę. Do tego czasu nikt już nic nie zauważy.
Termometr wskazuje dwadzieścia cztery stopnie. I to rano! A co będzie wczesnym popołudniem? Iwasiuki mają poważne plany – wędrówka po Wzgórzach Worobiowych i przechadzka po moście Łużkowa. Z aparatem i kamerą, ma się rozumieć.
Zapytałam ostrożnie:
– Po co?
Zoja popatrzyła na mnie jak na obłąkaną.
– Jak to, po co? Żeby się pokazać. I popatrzeć na innych.
W sensie na inne narzeczone i innych narzeczonych. Aby się przekonać, że „nasza jest najlepsza”. Takie przesłanie. Niech już będzie, w końcu piesze wędrówki są korzystne. Gościom zaostrzy się apetyt.
Fryzjerka przychodzi punktualnie co do minuty. Dobrze, że moi mężczyźni jeszcze śpią. Pętaliby się tylko pod nogami. Pracuje szybko i precyzyjnie. Oczywiście gadamy o ślubie. Oksana mnie pociesza i uspokaja.
– A może to nic takiego?
– Może. – Wzdycham ciężko. Przez te wszystkie lata zaprzyjaźniłyśmy się, chociaż jest ode mnie dużo młodsza.
Podryguje wokół mnie na szczupłych, zgrabnych nogach i robi mi rozluźniający masaż głowy. Zamykam oczy i… naprawdę się rozluźniam. Potem robi mi wyjściowy makijaż. Zastanawiamy się wspólnie, ile wytrzyma w tym upale. Wypijamy po filiżance kawy i wypalamy po papierosie. Odprowadzam ją i czuję, że nieco mi odpuściło. Zrobiło mi się jakby lżej. Jestem jej wdzięczna! Zawsze robi się lżej po rozmowie z dobrym człowiekiem.
Teraz już bez żarcików i dowcipkowania budzę moich facetów. Szykuję śniadanie. Mąż nie ma apetytu, czego nie da się powiedzieć o synu. Jajecznica z trzech jaj. Trzy parówki. Dwie kanapki z mazdamerem. Dwa ciastka owsiane z konfiturą. I dwie filiżanki herbaty. Nieźle! Nie znaczy, że liczę mojemu synowi, ile zjada, broń mnie Boże! Jego wilczy apetyt świadczy jedynie o tym, że jest spokojny i wyluzowany, co mnie bardzo cieszy.
Danik wstaje od stołu, otwiera lodówkę i wyciąga kubeczek jogurtu truskawkowego.
– Na zagrychę – mówi, uśmiechając się.
– Zbadaj się, czy nie masz czasem robaków – radzi mu jego dowcipny tatuś.
Kiedy wreszcie obaj wychodzą po bukiet kwiatów dla panny młodej, mam czas złapać oddech. Dzwonię do mamy.
– Denerwujesz się? – Zadajemy sobie to pytanie jednocześnie.
– Czasem denerwuję się z bardziej błahych powodów – rezolutnie odpowiada mama.
– Wszystko będzie dobrze – pocieszam ją niemrawo.
– Nie słyszę przekonania w twoim głosie – konstatuje moja mądra mama.
– Weź coś na uspokojenie – przypominam jej.
– Ty też – odgryza się.
W naszej rodzinie wszyscy są bardzo uczuciowi. Oprócz Danika, jak mi się zdaje.
– Postanowiłam, że podaruję jej wisior – mówi mama.
„Jej”. To zrozumiałe. Nie mogę się nie zgodzić.
– Złoty – dodaje. – W formie kluczyka.
Pamiętam ten kluczyk. Dostała go na swoją pięćdziesiątkę. Wtedy się jeszcze oburzała, że prezent jest nieadekwatny do jej wieku. Nawiasem mówiąc, to był prezent od mojej teściowej. Również dlatego mama zareagowała takim zgorszeniem. Nie za bardzo się polubiły. Nawet nie wiem dlaczego. Panie z tego samego kręgu, w tym samym wieku. Szkoda, że nie widziały moich Iwasiuków. Dzisiaj zobaczą.
– Mamuś, a co jeśli Tamara zauważy? – Mam na myśli kluczyk i moją teściową.
– I co z tego? Myślisz, że pozna? – Mama się bulwersuje. – Ona już dawno ma uwiąd. Nie pamięta o urodzinach swojego jedynego wnuka.
Mama zawsze znajdzie argument, z nią nie ma dyskusji. Kiedy Danik miał trzy latka, moja teściowa pytała go:
„Chłopczyku, jak masz na imię?”.
Odpowiadał radośnie: „Dania”.
„A ile, chłopczyku, masz lat?”.
„Trzy” – odpowiadał szczerze mój synek.
Ostatnie pytanie jego babci brzmiało: „Chłopczyku, a jak się nazywasz?”.
Nie chcę być wredna i nie czepiam się. Rzecz w tym, że moja teściowa zadawała mu te trzy sakramentalne pytania do dwunastego roku życia. A on wściekał się po cichu. Pewnie dalej by go o to pytała, gdyby nie to, że wkurzony dwunastoletni Danik w końcu jej odpowiedział:
„Babciu, czy ty myślisz, że coś się zmieniło przez wszystkie te lata? A może zacząłem występować pod pseudonimem?”.
Wtedy mój mąż i ja wybuchliśmy głośnym śmiechem. A Tamara Arkadiewna się obraziła. Bardzo się obraziła. Ona za grosz nie ma poczucia humoru. Oznajmiła, że fatalnie wychowujemy syna. Że chłopak nie ma szacunku dla starszych. Pyskuje i kpi sobie z nich. Przez pół roku po tamtej historii, kiedy jej syn do niej dzwonił – notabene robił to co wieczór – ani razu nie spytała o wnuka.
Myślę sobie, że ona bardzo polubi rodzinę Iwasiuków. Choćby na złość mojej mamie. Bo to, jak się będzie wiodło w życiu jej wnukowi, ma totalnie gdzieś. Nie osądzam jej. Ma już swoje lata. Życie jej nie rozpieszczało. Została wdową w wieku trzydziestu siedmiu lat i sama wychowywała syna. Ostatecznie powinnam być jej wdzięczna za mojego męża. Poza tym ma własne sprawy – sąsiadki, seriale i książki Joanny Chmielewskiej. Niech żyje zdrowo. No i tyle. Jestem niezwykle mądra i cierpliwa.
Wracają Paweł z Danikiem. Zaczyna się krzątanina. Obaj się drą i obaj bez przerwy czegoś ode mnie chcą. Gdzie jest mój krawat? A moje skarpetki? Jaką mam włożyć koszulę? Nie, jednak każdy facet… Krawaty, koszule, skarpetki – wszystko jest już dawno przygotowane. No to czego jeszcze im trzeba? Wrzeszczę na syna. Mówi, że to z przejęcia.
– Zdenerwował się! – syczę złośliwie. – Wcześniej trzeba było się denerwować!
– Nie rozumiem. – Odwraca się do mnie.
Jest gotów iść na udry. Przecież nie będę psuć własnemu dziecku takiego dnia! Zmywam się do kuchni.
Wreszcie wytaczamy się z klatki schodowej. Moi mężczyźni niemrawo spierają się ze sobą. Powód zawsze się znajdzie. Daję mężowi kuksańca w bok. Obraża się. Rzeczywiście, mały dzidziuś!
Jedziemy po moją mamę, która mieszka niedaleko nas. Mama – i to się nazywa dyscyplina! – jest już na ulicy. W nowej sukience i z nową fryzurą.
– Cześć, oblubieńcze! – rzuca wnukowi.
– Nie rozumiem, po co ta ironia – oburza się oblubieniec.
Daję mamie znak oczami: cicho bądź!
Moja matka ma język ostry, że ho, ho!
Teraz jedziemy po Tamarę Arkadiewnę. Czekamy na nią piętnaście minut. Paweł naciska przycisk domofonu. Teściowa się pojawia. Biały kostium, białe pantofle. Na jej twarzy majaczy zagadkowy uśmiech.
– I kto tu jest narzeczoną? – pyta drwiąco moja mama.
Danik głośno się śmieje. Mój mąż jest zmieszany. Na kobiecie w wieku jego matki takie ubranie wygląda groteskowo. Skoro nie jest narzeczoną, to na pewno jest Śnieżynką.
Teściowa wsiada do samochodu. Mama odsuwa się jak najdalej. Od Tamary dolatuje dokuczliwy zapach perfum „Czerwona Moskwa”1. Moja teściowa jest niereformowalna. Tyle razy dawałam jej w prezencie francuskie perfumy! W życiu ich nie użyła. Zachwycają mnie jej stałość w uczuciach i wierność fabryce Nowa zorza2.
Tamara Arkadiewna z namaszczeniem wyciąga z torby prezent dla młodych. W jej dłoniach pojawia się koperta. Przekazuje ją Danikowi. Ten bierze ją ze słowami:
– Dziękuję, babciu Tomo.
Teściowa patrzy na nas uroczyście.
– W środku są pieniądze – oświadcza z dumą. – Pięćset dolarów. W stabilnej walucie.
Moja mama parska i odwraca się do okna.
Mąż rzuca mi triumfalne spojrzenie. Że niby to nie złoty kluczyk do pokoiku taty Carlo3. Wzruszam ramionami – no i dobrze!
Podjeżdżamy do urzędu stanu cywilnego. Iwasiuki już są. Nie chcieli się spóźnić, chociaż do uroczystości została jeszcze ponad godzina.
Podpułkownikowa znów cała w lureksie. Mieni się w słońcu i oślepia. Na głowie ma bardzo ciężką „wieżę”; we włosy po obu stronach głowy wpięła spinki ze strasem. No, no, odwaliła się! Iwasiuk jest w formie, znaczy w mundurze4. Matko kochana! Doprawdy wytworna z nich para. Andzi nie widać. Może się rozmyśliła?
Wysypujemy się z auta. Mama stoi z boku i pali papierosa. Widać, że wcale się nie kwapi, by wpaść w objęcia nowych krewnych. Natomiast Tamara Arkadiewna przeciwnie – już leci się witać. Rozłożyła ramiona i rzuciła się prosto na Iwasiukową. Objęły się i wycałowały. Moja mama uśmiecha się krzywo i kręci głową z potępieniem. Bez wątpienia wdałam się w swoją kochaną mamusię – taka sama ze mnie żmija i cynik.
Zjawia się Andzia. Na twarzy jak zwykle grymas niezadowolenia. Boże, co tym razem? Okazuje się, że buty ją cisną.
– Uroda wymaga poświęceń – kąśliwie pocieszam moją już prawie synową.
Mama Andzi przygląda się córce z takim wyrazem twarzy, że ja na jej miejscu już bym się ulotniła. Ale Andzia ma to gdzieś. Nie daje się matce.
Spoglądam na swojego syna. Ależ z niego przystojniak! Stuprocentowy playboy. Metr osiemdziesiąt sześć wzrostu. Zbudowany jak rzymski atleta. Ciemne włosy barwy dojrzałego kasztana, gęste, spływające miękką falą. Oczy błękitne. Ładne, silne ręce. Ogólnie rzecz biorąc, piękniś z niego, niech go cholera weźmie. Laski oglądają się za nim. Co tam laski! Dojrzałe babki się za nim oglądają. Po kim on to wszystko ma? – na tę myśl uśmiecham się do siebie. Paweł i ja jesteśmy zupełnie zwyczajni, choć każde z nas może się czymś pochwalić. I Daniła szczęśliwie wziął od nas to, co najlepsze. Tak zarządziła mądra i hojna natura.
Andzia przy Daniku to zwykła szara myszka. Myszeczka. Często widzi się takie pary. Teraz patrzy na nią zamglonym wzrokiem, ale później… Dobrze znam swojego syna. Pies na baby. Bez dwóch zdań. Trudno zresztą, żeby był inny z takim wyglądem i takim zainteresowaniem, jakie wzbudza u kobiet.
Ale trzeba przyznać, że dziś Andzia wygląda całkiem ładnie. Magia współczesnej technologii. Samoopalacz, fryzura, makijaż. Sztuczne rzęsy i paznokcie.
Niezła jestem… Wcale nie – po prostu jestem sprawiedliwa i obiektywna.
Schodzą się goście. Tamara Arkadiewna stoi mocno objęta z Iwasiukami. Mam wrażenie, jakby całe życie czekała na to spotkanie. Wymieniamy z mamą spojrzenia.
– I bardzo dobrze, że kluczyk – szepcze do mnie. – Na nic więcej nie zasługuje.
Temat prezentu nieco ją martwi.
– To prawda, mamuś. – Kiwam głową.
Mam w torebce prezent dla panny młodej. Powiedziano mi, że tak jest przyjęte. Jako dodatek do pozostałych wydatków – restauracji, podróży poślubnej, nowego tapczanu dla nowożeńców. Skoro tak jest przyjęte, to tak jest. Kupiliśmy Andzi łańcuszek z białego złota z różową perełką. Uważam, że jest nowoczesny i elegancki.
Przyjeżdża Lalka. Dodaje mi otuchy kiwnięciem głowy. Wzdycham. Lala trajkocze z moją mamą. Nadjeżdżają Worobiowowie – Tania i Żenia – nasi bardzo bliscy przyjaciele. Żenia trzyma w rękach ogromny bukiet białych orchidei, chociaż groszem nie śmierdzą. Obejmujemy się i całujemy. Tania idzie zapoznać się z Iwasiukami. Jest bardzo dobrze wychowana. Iwasiuki patrzą na wszystkich trwożnie i podejrzliwie. A może tylko tak mi się wydaje?
Jako ostatnia zjawia się Albina, siostra cioteczna mojego męża. Albina jest starą panną i nałogową, niepoprawną kokietką. Naprawdę jest dziwaczką. Nosi się jak dziewczyna. Krótka spódniczka, głęboki dekolt na kompletnie przywiędłej piersi. Ostry makijaż i buty na megawysokich, zdartych obcasach. Wygląda dość żałośnie i śmiesznie. Moja mama mówi, że Albina to lokalna wariatka. Pracuje jako korektorka w jakimś zakichanym piśmie typu „Płoty i Furtki” i całe życie marzy o tym, aby wyjść za mąż. Marzy uparcie i maniacko. W obecności nieznajomego faceta – zresztą najbardziej przeciętnego – Albina ogromnie się ożywia. Przewraca oczami, zakłada nogę na nogę i głośno się śmieje, obnażając przy tym dwie nadgryzione złote koronki. Faceci, nawet ci zupełnie do kitu, zaczynają się wtedy czuć nieswojo i błyskawicznie się zmywają.
Od nas są już wszyscy. Pozostali przyjadą od razu do restauracji. Nie będzie tylko mojej przyjaciółki Soni, z którą przyjaźnię się od przedszkola. Wypoczywa na Kubie. I uważam, że wesele Danika nie jest powodem, dla którego miałaby przerywać podróż.
Obok Iwasiuków stoją dwie pary. Chyba to ich najbliżsi przyjaciele. Towarzysze pułku. Kobiety – kropka w kropkę moja teściowa. Blondynki, niestety, nie platynowe. Ich włosy mają kolor stęchłej słomy. Ostry makijaż. Tureckie ciuchy z zadęciem – pozorują na stroje wieczorowe. W sensie: świecidełka, złote i srebrne nici, falbanki i koronki. Faceci też wyglądają jak bracia. Wychodzi na to, że ich styl życia i takie same preferencje kulinarne sprawiają, że upodabniają się do siebie. Wydaje mi się, że są wystraszeni. Sprawiają wrażenie zahukanych.
Obsługa zaprasza nas do środka. Słychać dochodzącą stamtąd muzykę staruszka Mendelssohna. Melodia wprawdzie jest mi znana, mimo to przechodzą mnie dreszcze – brzmi tak uroczyście i wzruszająco. Wszyscy podchodzą i ustawiają się gęsiego do wejścia. Porządkowy rozmieszcza nas po dwóch stronach sali – za panną młodą i za panem młodym.
Słynne rosyjskie perfumy produkowane od 1925 roku. [wróć]
Fabryka perfum założona w Moskwie w 1864 roku. To tu produkuje się m.in. legendarną „Czerwoną Moskwę”. [wróć]
Aluzja do historii Buratina, radzieckiego odpowiednika Pinokia, bohatera książki Carla Collodiego. [wróć]
Gra słów, rosyjska „wojennaja forma” (военная форма) to po polsku „mundur”. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki