Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
The Atlas Complex to elektryzujące zakończenie trylogii dark academia
Zaczęło się od bestsellera „New York Timesa” The Atlas Six
Przeżyją tylko nadzwyczajni.
W obliczu śmiercionośnych warunków inicjacji, których nie udało im się dotrzymać, muszą być sprytni i wyjątkowo przebiegli. Nagrodą dla adeptów Towarzystwa Aleksandryjskiego jest już nie tylko nieograniczona władza, lecz także przetrwanie. Przewrotne strategie, podstępne zmiany planów, nagle zrywane sojusze mają im pomóc zwyciężyć.
Ile warta jest władza absolutna? Czy aleksandryjscy magowie gotowi są zapłacić za nią najwyższą cenę – czy posuną się do zdrady?
Świat zewnętrzny tymczasem mobilizuje siły, by zniszczyć wybrańców wyposażonych w nadzwyczajne talenty. A sam Atlas Blakely ma plan, który może zaważyć na losach całej ludzkości. Jeśli uda mu się go zrealizować, w wyścigu o życie nie będzie wygranych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 726
Tytuł oryginału: The Atlas Complex
Okładka i projekt graficzny: Jamie Stafford-Hill
Ilustracje: Little Chmura
Redakcja: Marta Stochmiałek
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kozieł-Kulesza, Monika Kociuba
Niniejsza powieść jest utworem fikcyjnym.
Wszelkie przedstawione w niej postacie, organizacje i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub opisane są w sposób nieodzwierciedlający rzeczywistości.
The Atlas Complex Text Copyright © 2023 by Alexene Farol Follmuth Published by arrangement with Tor Publishing Group All rights reserved.
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Marta Ziegler
ISBN 978-83-287-3207-0
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Dla Garreta, mojej inspiracji.
Bez ciebie by to nie powstało.
CAINE, TRISTAN
Tristan Caine to syn Adriana Caine’a, szefa magicznej organizacji przestępczej. Tristan czułby się urażony, gdyby dowiedział się, że jest przedstawiany przez pryzmat ojca, ale niewiele jest rzeczy, które nie sprawiają, że czuje się urażony. Urodzony w Londynie absolwent Londyńskiej Szkoły Magicznej, jest byłym pracownikiem funduszu venture capital należącego do Wessex Corporation, dawnym protegowanym miliardera Jamesa Wessexa, jak również eksnarzeczonym Eden Wessex. Uczył się na wydziale iluzji; jego rzeczywista specjalizacja należy do obszaru magii fizycznej. Poza tym, że potrafi rozpoznawać iluzje, Tristan jest fizykiem kwantowym, co oznacza, że jest w stanie zmieniać komponenty fizyczne na poziomie kwantowym (patrz też: teoria kwantowa; czas; iluzje – rozpoznawanie iluzji; składniki – składniki magiczne). Zgodnie z zasadami eliminacji Towarzystwa Aleksandryjskiego, powierzono mu zadanie zabicia Calluma Novy. Nie zdołał tego zrobić pod pretekstem powodów związanych z sumieniem. Nadal nie wiadomo, czy ta decyzja przysporzy mu problemów w przyszłości.
FERRER DE VARONA, NICOLÁS (również: DE VARONA, NICOLÁS lub DE VARONA, NICO)
Nicolás Ferrer de Varona, powszechnie znany jako Nico, urodził się w Hawanie, na Kubie. W dzieciństwie został wysłany do Stanów Zjednoczonych, gdzie później ukończył prestiżowy Nowojorski Uniwersytet Sztuk Magicznych. Nico jest niezwykle uzdolniony w dziedzinie magii fizycznej i ma kilka umiejętności poza swoją specjalnością (patrz też: skłonności litosferyczne; sejsmologia – tektonika; przemiany – zwierzę w człowieka; alchemia; receptury – alchemiczne). Blisko przyjaźni się z innymi absolwentami NUSM – Gideonem Drakiem i Maximilianem Wolfe’em. Pomimo długotrwałej niechęci zawarł sojusz z Elizabeth „Libby” Rhodes. Jest wybitnie uzdolniony w walce wręcz, wiadomo również, że przynajmniej raz umarł (patrz też: Archiwa Aleksandryjskie – śledzenie). Choć jego ciało nie jest kompletnie niezniszczalne, jest przystosowane do wysokich wymogów koniecznych do osobistego przetrwania.
KAMALI, PARISA
Choć niewiele wiadomo o wczesnym życiu i prawdziwej tożsamości Parisy Kamali, pewne jest, że przyszła na świat w irańskim Teheranie jako najmłodsza z trójki rodzeństwa, oraz to, że była studentką w École Magique de Paris, do której uczęszczała po separacji z mężem, z którym ślub wzięła pod przymusem jako nastolatka. Jest biegłą telepatką, ma na koncie wiele znanych relacji (patrz też: Tristan Caine; Libby Rhodes) oraz eksperymentów (czas – chronometria umysłu; podświadomość – sny; Dalton Ellery). Podczas symulacji na płaszczyźnie astralnej, gdy mierzyła się z innym członkiem swojej grupy, Parisa zeskoczyła z dachu posiadłości Towarzystwa i zmarła. Decyzja ta była albo taktyczną sztuczką, albo czymś bardziej złowieszczym (patrz też: piękno, klątwa – Callum Nova).
MORI, REINA
Urodzona w Tokio, w Japonii, wybitna przyrodniczka Reina Mori jest nieślubną córką nieznanego ojca i bogatej śmiertelnej matki, która nigdy nie uznała Reiny, a przed swoją przedwczesną śmiercią wzięła ślub z mężczyzną (nazywanym przez Reinę jedynie Biznesmenem), który zarobił fortunę na medejskich technologiach broni (patrz też: Wessex Corporation – patent czystej fuzji, #31/298–396–Maj 1990). Wychowana w tajemnicy przez babkę, studiowała w Instytucie Magii w Osace, gdzie wybrała dziedziny klasyczne z naciskiem na mitologię, zamiast zająć się studiowaniem przyrody. Tylko Reinie natura osobiście oferuje swoje owoce i tylko do niej się odzywa. Warto jednak zanotować, że według własnej opinii Reina posiada również inne talenty (patrz też: mitologia – pokoleniowa; Antropocen – boskość).
NOVA, CALLUM
Callum Nova, członek rodziny właścicieli wywodzącego się z RPA koncernu medialnego Nova, jest manipulistą-miliarderem posiadającym metafizyczne moce. Laik nazwałby go empatą. Urodzony w Kapsztadzie, w RPA, bez problemów ukończył Helleński Uniwersytet Sztuk Magicznych, po czym dołączył do rodzinnej firmy parającej się sprzedażą medejskich kosmetyków oraz iluzji, co przynosiło spore zyski. Tylko jedna osoba na świecie wie, jak naprawdę wygląda. Niefortunnie dla Calluma, ta osoba pragnęła jego śmierci. Niefortunnie dla niej,nie pragnęła jej wystarczająco mocno. Mowa o Tristanie (patrz też: zdrada, nie ma nic bardziej ostatecznego niż). Atlas Blakely potępił niegdyś brak inspiracji Calluma, skrytykował fakt, że Callum nie wykorzystuje swojej pokaźnej mocy, jednak od niedawna Callum stał się wyjątkowo natchniony (patrz też: Reina Mori).
RHODES, ELIZABETH(znana również jako RHODES, LIBBY)
Elizabeth „Libby” Rhodes jest uzdolnioną Medejką fizyczną. Urodziła się w Pittsburghu (stan Pensylwania, Stany Zjednoczone), a jej młodość została naznaczona stratą starszej siostry, Katherine. Libby ukończyła Nowojorski Uniwersytet Sztuk Magicznych, gdzie poznała swojego rywala i sojusznika, Nicolása „Nico” de Varonę, oraz swojego byłego chłopaka, Ezrę Fowlera. Jako rekrutka Towarzystwa przeprowadziła kilka godnych uwagi eksperymentów (patrz też: czas – czwarty wymiar; teoria kwantowa – czas; Tristan Caine), przeżywała również moralne rozterki (Parisa Kamali; Tristan Caine), po czym zniknęła. Reszta grupy uznała ją początkowo za zmarłą (Ezra Fowler). Gdy Libby odkryła, że została umieszczona w roku 1989, postanowiła wykorzystać energię broni nuklearnej, by stworzyć tunel czasoprzestrzenny (patrz też: Wessex Corporation – patent czystej fuzji, #31/298–396–Maj 1990), powracając tym samym do swojej grupy w Towarzystwie Aleksandryjskim z proroczym ostrzeżeniem.
LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA
ALEKSANDRYJSKIE, TOWARZYSTWO
Archiwa – zaginiona wiedza
Biblioteka (patrz też: Aleksandria; Babilon; Kartagina; starożytne biblioteki – muzułmańskie; starożytne biblioteki – azjatyckie)
Rytuały – inicjacja (patrz też: magia – ofiara; magia – śmierć)
BLAKELY, ATLAS
Aleksandryjskie, Towarzystwo (patrz też: Aleksandryjskie, Towarzystwo – inicjanci; Aleksandryjskie, Towarzystwo – Kustosze)
Młodość – Londyn, Anglia
Telepatia
DRAKE, GIDEON
Zdolności – nieznane (patrz też: umysł ludzki – podświadomość)
Istota – podgatunki (patrz też: taksonomia – istota; gatunek – nieznany)
Przestępcze powiązania (patrz też: Eilif)
Dzieciństwo – Cape Breton, Nowa Szkocja, Kanada
Edukacja – Nowojorski Uniwersytet Sztuk Magicznych
Specjalizacja – podróżnik (patrz również: sny – poruszanie się)
EILIF
Sojusze – nieznane
Dzieci (patrz też: Gideon Drake)
Istota – rusałka (patrz też: taksonomia – istota; rusałka – syrena)
ELLERY, DALTON
Aleksandryjskie, Towarzystwo (patrz też: Aleksandryjskie, Towarzystwo – inicjanci; Aleksandryjskie, Towarzystwo – badacze)
Ożywianie
Znane powiązania (patrz też: Parisa Kamali)
FOWLER, EZRA
Zdolności (patrz też: podróżowanie – czwarty wymiar; fizyk – kwantowy)
Aleksandryjskie, Towarzystwo (patrz też: Aleksandryjskie, Towarzystwo – niewtajemniczeni; Aleksandryjskie, Towarzystwo – eliminacja)
Młodość – Los Angeles, Kalifornia
Edukacja – Nowojorski Uniwersytet Sztuk Magicznych
Znane powiązania (patrz też: Atlas Blakely)
Poprzednie miejsca pracy (patrz też: NUSM – starosta domów studenckich)
Związki (patrz też: Libby Rhodes)
Specjalizacja – podróżnik (patrz też: czas)
HASSAN, SEF
Znane powiązania (patrz też: Forum; Ezra Fowler)
Specjalizacja – przyrodnik (minerały)
JIMÉNEZ, BELEN (znana również jako ARAÑA, DR. J. BELEN)
Młodość – Manila, Filipiny
Edukacja – Regionalny Koledż Sztuk Medejskich w Los Angeles
Znane powiązania (patrz też: Forum; Nothazai, Ezra Fowler)
Związki (patrz też: Libby Rhodes)
KSIĄŻĘ
Ożywianie – ogólne
Tożsamość (patrz też: tożsamość – nieznana)
Znane powiązania (patrz też: Ezra Fowler, Eilif)
LI
Tożsamość (patrz też: tożsamość – nieznana)
Znane powiązania (patrz też: Forum; Ezra Fowler)
NOTHAZAI
Znane powiązania (patrz też: Forum)
PÉREZ, JULIAN RIVERA
Znane powiązania (patrz też: Forum; Ezra Fowler)
Specjalizacja – technomanta
WESSEX, EDEN
Związki (patrz też: Tristan Caine)
Znane powiązania (patrz też: Wessex Corporation)
WESSEX, JAMES
Znane powiązania (patrz też: Forum; Ezra Fowler)
Atlas Blakely urodził się, gdy ziemia umierała. Takie są fakty.
Faktem jest również to: pierwszą rzeczą, którą Atlas Blakely w pełni zrozumiał, był ból.
I to: Atlas Blakely jest człowiekiem, który tworzył bronie. Człowiekiem, który miał wiele tajemnic.
Oraz to: Atlas Blakely to ktoś zdolny narazić życia wszystkich, których ma pod swoją opieką, i zdradzić tych, którzy są na tyle głupi lub zdesperowani, by mu zaufać.
Atlas Blakely to kompendium blizn i skaz, kłamca z zawodu i z urodzenia. To człowiek z zadatkami na czarny charakter.
Ale ponad wszystko Atlas Blakely jest po prostu człowiekiem.
***
Jego historia rozpoczęła się tam, gdzie twoja, choć w nieco inny sposób. Nie było w niej przymilnego eleganta wystrojonego w tweed, nie było garnituru wyprasowanego do granic możliwości, ale również zaczęła się od zaproszenia. Mówimy przecież o Towarzystwie Aleksandryjskim, tutaj nikt nie dostanie się bez zaproszenia. Nawet Atlas.
Nawet ty.
Zaproszenie zaadresowane do Atlasa Blakely’ego pokryło się cienką klejącą warstwą pochodzącą od jakiejś nieszczęsnej substancji, której stało się sąsiadem po tym, jak zapodziało się gdzieś obok kosza na śmieci w zapuszczonym mieszkaniu matki Atlasa. Pomnik występków zwykłego czwartku (czyli kosz i leżące w nim śmieci) wiódł niezbyt szczęśliwe życie ponad metrem kwadratowym przypalonego linoleum i pod zdumiewająco wysoką wieżą stworzoną z dzieł Nietzschego, de Beauvoir i Kartezjusza. Jak zwykle śmieci rozrosły się niebezpiecznie ponad ramy kosza, a stare gazety, pojemniki po jedzeniu na wynos i nadgniłe główki rzepy obcowały z nietkniętymi stertami czasopism literackich, niedokończonej poezji i porcelanowym słoikiem z papierowymi serwetkami starannie złożonymi w łabędzie, więc leżący obok lepki kwadratowy kawałek szykownego brystolu w kolorze kości słoniowej był niemal niezauważalny.
Niemal. Ale nie zupełnie.
Atlas Blakely, wtedy dwudziestotrzyletni młodzieniec, podniósł kartkę z podłogi pomiędzy męczącymi zmianami w lokalnym pubie – była to posada, dla której musiał się płaszczyć, pomimo posiadania stopnia naukowego, a nawet dwóch i perspektyw na trzeci. Zerknął na swoje nazwisko wypisane misterną kaligrafią i doszedł do wniosku, że koperta musiała przedostać się na podłogę na skrzydłach butelki. Jego matka będzie spała jeszcze przez jakieś kilka godzin, schował więc list do kieszeni i zerknął na portret ojca, czy jak można było nazwać mężczyznę, którego zdjęcie nadal stało na regale, gromadząc kurz. Nie miał zamiaru pytać ani o to, ani o kopertę.
Pierwszą reakcją Atlasa na zaproszenie do Towarzystwa Aleksandryjskiego była, mówiąc najprościej, odraza. Medejowie czy akademicy nie byli mu obcy, w końcu tym pierwszym był on sam, a tego drugiego był potomstwem i już wtedy wiedział, że ani jednemu, ani drugiemu nie należy ufać. Miał zamiar wyrzucić tę kartkę, ale lepka mieszanka ginu i czegoś, co najprawdopodobniej było chutneyem z tamaryndowca, który jego matka zamówiła przez telefon z pobliskiego azjatyckiego spożywczaka („Pachnie jak tatuś” – mówiła często, gdy była przytomna), szybko przykleiła kopertę do podszewki kieszeni.
Jego Kustosz z Towarzystwa, William Astor Huntington, był według Atlasa zbyt rozsmakowany w zagadkach, co powodowało ogromny uszczerbek na rzeczach takich jak zdrowie psychiczne czy czas. Później tego wieczora, gdy odruchowo bawił się znajdującą się w kieszeni kartką – chwilę po tym, jak wyrzucił z pubu mężczyznę za typowe wykroczenie polegające na posiadaniu więcej whisky we krwi niż rozumu w głowie – Atlas zauważył, że czar, którym opleciono jej zawartość, był szyfrem, na którego odcyfrowanie nie miałby ani czasu, ani zdrowia psychicznego, gdyby nie to, że jakieś dwadzieścia cztery godziny wcześniej został brutalnie zraniony przez miłość. (Czy czymkolwiek było to, co wpływało głównie na jego penisa). W późniejszej opinii Atlasa Blakely’ego ta skomplikowana metodologia była jedynie narcystyczną bzdurą. Jeśli chodziło o Towarzystwo, większość osób dawała się przekonać w pięć minut.
Ale to była opinia późniejszego Atlasa. Ówczesny Atlas był zrozpaczony i miał zbyt wysokie kwalifikacje. Ogólnie rzecz biorąc, po prostu się nudził. W miarę upływu czasu zrozumie, że większość osób się nudzi, szczególnie te, które bierze się pod uwagę jako członków Towarzystwa. Na tym polegało niewielkie, łagodne okrucieństwo życia: większość ludzi z prawdziwym poczuciem celu nie ma talentu, by do niego dotrzeć. Z kolei ci utalentowani o wiele częściej tego celu w ogóle nie mają. To dziwna, acz nieuchronna ironia. (Z doświadczenia Atlasa Blakely’ego wynika, że najlepszą metodą, by zrujnować komuś życie, jest dać mu dokładnie to, czego pragnie, po czym uprzejmie zejść mu z drogi).
Szyfr doprowadził go do toalety w szesnastowiecznej kaplicy, skąd skierował go na dach niedawno ukończonego drapacza chmur, a następnie na pole pełne owiec. W końcu dotarł do jednego z pomieszczeń należących do Towarzystwa Aleksandryjskiego, starszej wersji pokoju, w którym jakiś czas później spotka się ze swoją szóstką rekrutów – remont miał się rozpocząć wkrótce, a Atlas dopiero później dowie się, że został on ufundowany przez kogoś, kto nie był członkiem Towarzystwa, nigdy nie został zainicjowany, prawdopodobnie nigdy nikogo nie zabił, co musiało być dla niego nawet miłe. Zapewne całkiem nieźle sypiał w nocy. Ale nie to jest istotą tego wywodu.
A co nią jest? Otóż to, że pewien mężczyzna, geniusz zwany doktorem Blakelym, miał pod koniec lat 70. romans z jedną ze swoich studentek pierwszego roku, z którego to romansu powstało dziecko. Istotą jest również to, że nie ma wystarczających środków na zajmowanie się osobami cierpiącymi na choroby psychiczne. Istotą jest też fakt, że schizofrenia jest do pewnego momentu utajona, ale w końcu dojrzewa, kwitnie, dopóki nie spojrzysz na niemowlę, które zrujnowało ci życie, i nie dojdziesz do wniosku, że poświęciłbyś dla niego wszystko i że zapewne tak się właśnie stanie, niezależnie od tego, czy będzie to twoja własna decyzja. Istotą jest to, że nikt nie nazwałby tego nadużyciem, bo według wszystkich relacji doszło do tego za obopólną zgodą. I nie można z tym zrobić nic innego poza zastanawianiem się, czy mogłoby być inaczej, gdyby nie założyła tej spódnicy albo nie patrzyła w ten sposób na swojego wykładowcę. Istotą jest to, że tutaj chodzi o karierę mężczyzny, jego źródło utrzymania, jego rodzinę! I to, że Atlas Blakely będzie miał trzy lata, gdy po raz pierwszy usłyszy głosy w głowie swojej matki – dwoistość jej istnienia, sposób, w jaki jej geniusz rozszczepia się w pewnym miejscu i zazębia, tworząc coś mroczniejszego, niż którekolwiek z nich było w stanie zrozumieć. Istotą jest to, że pękła prezerwatywa, a może w ogóle jej nie było.
Istotą jest to, że w tej historii nie ma czarnych charakterów, a może nie ma bohaterów.
Istotą jest to, że ktoś zaoferował Atlasowi Blakely’emu władzę, a Atlas Blakely odpowiedział jednoznacznym „tak”.
***
Później Atlas dowiaduje się, że inny członek jego grupy, Ezra Fowler, swój szyfr znalazł przyklejony do podeszwy buta. Nie miał zielonego pojęcia, jak się tam, kurwa, znalazł. Prawie go wyrzucił, miał to wszystko w dupie, ale nie miał innych planów, więc niech będzie.
Ivy Breton, absolwentka NUSM, która przez rok studiowała w Madrycie, swoje zaproszenie znajduje w zabytkowym domku dla lalek, na replice krzesła w stylu królowej Anny, które siostra jej babki, hobbystka, własnoręcznie zabejcowała.
Folade Ilori, urodzona w Nigerii i wykształcona w Universitá Medeia, swoją kopertę znajduje na skrzydle kolibra w winiarni będącej częścią posiadłości jej wuja.
Alexis Lai z Hongkongu, absolwentka Krajowego Uniwersytetu Magicznego w Singapurze, zauważa swoje zaproszenie starannie wsunięte pomiędzy odkopane w Portugalii kości szkieletu, które według jej zespołu pochodzą z epoki neolitu. (Okazało się inaczej, ale to już inny mrok na inną porę).
Neel Mishra, drugi Brytyjczyk, który tak naprawdę pochodzi z Indii, odnajduje szyfr w swoim teleskopie – jest dosłownie zapisany w gwiazdach.
No i jest też Atlas z koszem na śmieci i Ezra z butem. To przeznaczenie sprawiło, że spojrzeli na siebie, rozpoznali ogrom tego odkrycia, po czym zajarali zioło.
Gdy umiera Alexis, a myśli Atlasa są nieco bardziej ponurą wersją „o, kurwa, muszę się spiąć”, Blakely dowiaduje się, w jaki dokładnie sposób każdy z nich został wybrany. (To dzieje się już po tym, jak Atlas odkrywa istnienie Daltona Ellery’ego, ale jeszcze zanim jego kustosz, Huntington, podejmie „spontaniczną” decyzję o przejściu na emeryturę). Okazuje się, że Towarzystwo jest w stanie prześledzić ilości wytwarzanej magii każdej osoby na świecie. To wszystko. To główny czynnik, na który zwracają uwagę, co jest… rozczarowujące. Niemal frustrująco proste. Patrzą, kto rzuca pierdyliard czarów, i ustalają, czy za tę magię nie zapłacił już ktoś inny. Jeśli nie, mówią: „Hej! To wygląda obiecująco”. W rzeczywistości jest to nieco bardziej dopracowane, ale takie są główne założenia.
(To nie jest długa wersja tej historii, bo taka cię nie interesuje. Wiesz już, czym jest Atlas, a przynajmniej masz jakieś pojęcie na temat tego, co się z nim dzieje. Wiesz, że ta historia nie kończy się dobrze. Widać to gołym okiem, co oznacza również, że i Atlas to widzi. Nie jest idiotą. Po prostu ma absolutnie przejebane).
W każdym razie Ezra Fowler wytwarza naprawdę mnóstwo magii. Zresztą tak jak każdy, kto przeszedł przez tamte drzwi, ale w kwestii samej wytwórczości Ezra jest na szczycie listy.
– Potrafię otwierać tunele czasoprzestrzenne – wyjaśnia pewnej nocy podczas pogaduszek i popalanek. (O wiele więcej czasu zajmuje mu opowiedzenie o tym, w jaki sposób obudziła się w nim ta właśnie magiczna zdolność, a mianowicie o zabójstwie jego matki, które zostanie później zakwalifikowane jako zbrodnia z nienawiści, jakby traktowanie wirusa jako sojuszu odrębnych niepowiązanych objawów miało doprowadzić do stworzenia lekarstwa). – Niewielkie, ale potrafię.
– Jak niewielkie? – zapytał Atlas.
– Moich rozmiarów.
– A, myślałem, że mówimy o kurczeniu się. – Atlas wypuścił powietrze. – Wiesz. Jak w Alicji w Krainie Czarów, czy coś.
– Nie – odpowiedział Ezra. – Są dość normalnych rozmiarów. To znaczy, gdyby tunele czasoprzestrzenne były czymś normalnym.
– Skąd wiesz, że to tunele czasoprzestrzenne?
– Nie wiem, czym innym mogłyby być.
– Spoko, spoko. – Narkotyki sprawiały, że ta rozmowa była łatwiejsza. Sprawiały zresztą, że wszystkie rozmowy Atlasa były łatwiejsze. Tego chyba nie da się nikomu wyjaśnić, ale słyszenie myśli innych ludzi sprawia, że utrzymywanie jakichkolwiek związków międzyludzkich staje się jakieś milion razy trudniejsze. Atlas zbyt wiele myśli. Był ostrożnym dzieckiem. Dbał o to, by ukrywać swoje pochodzenie, swoje siniaki, mieszkanie, niedożywienie, to, jak idealnie potrafił podrobić podpis matki. Był ostrożny, bardzo ostrożny, cichy i nierzucający się w oczy, ale… czy nie jest zbyt cichy?, powinniśmy się martwić?, powinniśmy porozmawiać z jego rodzicami?, nie, to przyjemność pracować z nim w klasie, jest tak pomocny, może po prostu nieśmiały, czy nie jest zbyt czarujący? Czy to w ogóle naturalne być tak czarującym w wieku lat pięciu, sześciu, siedmiuośmiudziewięciu? Jest tak dobrze wychowany jak na swój wiek, tak dojrzały, zaradny, nie rozrabia, czy nie powinniśmy się zastanowić…? Może sprawdzić, czy…? Ach, proszę bardzo, jednak mamy okres buntu jak na zawołanie, czyli jednak, dzięki bogu ma jakąś wadę.
Całe szczęście. Mimo wszystko jest normalnym dzieciakiem.
– Co? – pyta Atlas, zdając sobie sprawę, że Ezra nadal mówi.
– Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłem. O drzwiach. – Wpatruje się w regał z książkami w Pokoju Malowanym, w układ mebli, którego Przyszły Atlas nie zmieni.
– Drzwi? – powtórzył bezsensownie Atlas.
– Nazywam to drzwiami – odpowiada Ezra.
Ogólnie rzecz biorąc, Atlas zna drzwi. Wie, że lepiej ich nie otwierać. Niektóre z nich są zamknięte nie bez powodu.
– Dokąd prowadzą twoje drzwi?
– Do przeszłości. Do przyszłości. – Ezra dłubie przy kawałku suchej skóry na palcu. – Dokądkolwiek.
– Możesz kogoś ze sobą zabrać? – pyta Atlas, myśląc: Chcę tylko zobaczyć. Chcę zobaczyć, co się stanie. (Czy spotka go kiedyś zasłużona kara? Czy ona kiedyś wyzdrowieje?) Po prostu chcę wiedzieć. Ale wie też, że pragnie tego za bardzo, by poprosić na głos, bo mózg Ezry podnosi czerwoną flagę, którą widzi jedynie Atlas. – Pytam z ciekawości – wyjaśnia, wydychając kółko dymu. – Nie słyszałem nigdy o nikim, kto potrafi tworzyć własne, jebane tunele czasoprzestrzenne.
Cisza.
– Potrafisz czytać w myślach – komentuje po chwili Ezra, co jest jednocześnie obserwacją i ostrzeżeniem.
Atlas nie trudzi się, by to potwierdzić, bo technicznie rzecz biorąc, to nieprawda. Czytanie jest czymś bardzo elementarnym, a umysły z reguły są nieczytelne. On robi z umysłami coś innego, bardziej złożonego, niż ludzie są w stanie pojąć, coś na tyle inwazyjnego, że nie potrafiliby poczuć dla niego empatii. Więc instynkt samozachowawczy każe mu pomijać szczegóły. Istnieje jednak powód, dla którego – jeśli Atlas chce, by ktoś go polubił – najczęściej tak się właśnie dzieje, bo spotkanie z Atlasem Blakelym jest trochę jak usunięcie błędów z własnego kodu. A przynajmniej może być czymś takim, jeśli się na to pozwoli.
(Pewnego dnia, lata później, po tym, jak Neel umarł już kilkukrotnie, ale Folade tylko dwa razy, gdy próbują zdecydować, czy Ivy powinna zostać w swoim grobie – może to na jakiś czas zaspokoi archiwa…? – Alexis powie Atlasowi, że lubi to czytanie w myślach. Nie tylko jej to nie przeszkadza, ale wręcz uważa to za coś idealnego. Całe dnie mogą ze sobą nie rozmawiać, perfekcja. Ona nie lubi rozmawiać. Jak to powiedziała: „Dzieci, które widzą martwych ludzi, nie przepadają za rozmową”. Tak właśnie jest – zapewnia go. Atlas pyta, czy mają jakąś grupę wsparcia dla dzieci widzących martwych ludzi, które wyrosły na bardzo cichych dorosłych, a ona wybucha śmiechem i pstryka w niego pianą z wanny. Przestań gadać – mówi i wyciąga do niego rękę. W porządku – odpowiada Atlas i wchodzi).
– Jak to jest? – pyta Ezra.
Atlas wydmuchuje kolejne idealne kółko z dymu i uśmiecha się durnym uśmiechem kogoś, kto naprawdę przesadził. W innym miejscu, po raz pierwszy w jego życiu jego matka robi coś, o czym on nie ma pojęcia. Nie zajrzał do niej. I nie ma zamiaru. Ale i tak to zrobi, bo tak to już jest. Fala zawsze wraca.
– Co, czytać w myślach?
– Wiedzieć, co powiedzieć – poprawia go Ezra.
– Pojebanie – odpowiada Atlas.
Intuicyjnie obaj rozumieją. Czytanie w myślach osoby, której nie jesteś w stanie zmienić, jest czymś tak bezsilnym jak podróż w czasie do zakończenia, którego nie możesz napisać od nowa.
***
Morał tej historii jest taki: strzeż się człowieka, który staje do pojedynku bez broni. Jest również taki: strzeż się chwil słabości dzielonych przez dwóch dorosłych mężczyzn, którzy stracili matki. Cokolwiek ukształtowało się między Ezrą i Atlasem, stało się fundamentem całej zgnilizny, która nastąpiła potem. To krajobraz każdej wykwitającej katastrofy. Można to nazwać opowieścią o ich początkach, superpozycją. Drugą szansą na coś przypominającego życie, co jest oczywiście początkiem końca, bo istnienie jest w ogromnej części bezcelowe.
Nie można jednak powiedzieć, że pozostali członkowie ich grupy w Towarzystwie są nieprzyjemni. Folade, gdy jest w zawadiackim nastroju, znana również jako Ade, jest najstarsza i ma ich wszystkich absolutnie gdzieś, co jest – szczerze mówiąc – zrozumiałe. Uważa się za poetkę, jest wyjątkowo przesądna i tylko ona z całej grupy jest osobą religijną, co wydaje się nie tyle dziwne, co imponujące, bo oznacza, że doświadcza chwil spokoju, których pozostali nie mogą. Jest fizyczką, atomistką – najlepszą, jaką Atlas widział w życiu, dopóki nie poznał Nica de Varony i Libby Rhodes. Ivy to pogodna młoda bogaczka, która jest jednocześnie biomantką, specjalistką od wirusów, zdolną przeprowadzić masowe wymieranie w jakieś pięć, sześć dni. (Później Atlas pomyśli: Och. To ją powinniśmy byli zabić. I w jakiś sposób do tego doprowadza. Ale nie tak, jak powinien, i nie tak, by cokolwiek to zmieniło).
Neel jest najmłodszy. Żywiołowy, pyskaty i bardzo dwudziestojednoletni. Studiował tam, gdzie Atlas, ale nigdy ze sobą nie rozmawiali, bo Neel był zajęty gwiazdami, a Atlas wycieraniem matki z rzygowin lub ukradkowym rozbrajaniem jej myśli. (W życiu jego matki jest również mnóstwo fizycznych śmieci, a nie tylko męty jej psychiki. Na początku Atlas próbuje poukładać jej w głowie, poprzekładać jej niepokoje związane z tym, co nieznane, bo wydawało mu się, że uporządkowany umysł pomoże w prowadzeniu uporządkowanego domu. Ale może zrozumiał to zupełnie odwrotnie. Jedna z takich prób z powodzeniem oczyściła tę szufladę w jej umyśle, w której czaiły się niezidentyfikowane, gnijące koszmary, ale potem zrobiło się jeszcze gorzej, paranoja pogłębiła się – jakby jego matka w jakiś sposób wiedziała, że do jej głowy ktoś się włamał, ktoś coś ukradł. Przez moment robi się tak źle, że Atlas jest przekonany, że zbliża się koniec. Ale on nie nadchodzi. A Atlasa to cieszy. Ale wie też, że ma absolutnie przejebane). Neel jest diwinistą i zawsze mówi rzeczy w stylu: „Nie dotykaj dziś truskawek, Blakely, coś z nimi nie tak”. To irytujące, ale Atlas wie – widzi bardzo wyraźnie – że Neel mówi szczerze i że nigdy nie przeszła mu przez głowę żadna nieczysta myśl, no, może jedna czy dwie na temat Ivy. Która jest bardzo ładna. Nawet mimo tego, że jest chodzącym zwiastunem śmierci.
No i Alexis. Ma dwadzieścia osiem lat i ma dość żywych ludzi.
– Ona mnie przeraża – przyznaje Ezra, gdy pewnej nocy raczą się zapiekanką pasterską.
– No – zgadza się Atlas i mówi szczerze.
(Później tuż przed odejściem Alexis chwyci go za prawą dłoń i powie, że to nie jego wina, chociaż to nieprawda, o czym Atlas będzie wiedział, bo z jej głowy wyczyta: Ty absolutny durniu, głupi kutasie. To nie będzie miało wielkiego znaczenia, bo Alexis raczej nie rozpamiętuje takich rzeczy, a na głos powie: „Nie zmarnuj tego, Blakely, dobrze? Tak sobie pościeliłeś, nie zmienisz tego, w porządku. Ale, do kurwy nędzy, nie zmarnuj tego”. Ale on oczywiście to zrobi. Oczywiście).
– Chodzi o nekromancję? Kości? – Ezra wpatruje się w przestrzeń. – Czy kości są przerażające? Powiedz prawdę.
– Dusze są bardziej przerażające od kości – zwierza się Atlas. – Duchy. – Wzdryga się.
– Czy duchy mają myśli? – pyta Ezra, bełkocząc lekko z wysiłku.
– Tak – potwierdza Atlas.
Nie ma zbyt wielu duchów. Większość rzeczy po śmierci pozostaje martwe.
(Na przykład Alexis).
– O czym one myślą? – naciska Ezra.
– Zwykle o jednym. Bez przerwy. – Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. To jedna z pierwszych diagnoz, jakie otrzymuje Atlas, gdy próbuje sprawdzić, czy ktoś jest w stanie go naprawić. Niemal na pewno jest błędna, myśli. Rozumie, że jest w spektrum (każdy jest), na tym polega spektrum, ale kompulsja? To nie to. – Te, które tu zostają, zwykle mają ku temu jakiś konkretny powód.
– Tak? – pyta Ezra. – Na przykład?
Atlas przygryza kciuk. Jego matka ma siedemnaście butelek tego samego kremu do rąk, a on nagle gorączkowo go potrzebuje. Przez pół sekundy myśli, że powinien pójść do domu.
Potrzeba mija. Atlas wypuszcza powietrze.
– Kogo obchodzi, czego chcą umarli? – pyta Atlas.
Nie jest głupi. Wie, że gdyby umarł, już by nie wrócił.
***
Towarzystwo zwykle nie wybierało Kustosza z wewnątrz. Jeszcze tego nie wiesz, bo nie dotarłaś do tego miejsca, ale Towarzystwo tak naprawdę wcale nie jest kierowane przez inicjantów. Ci, którzy przeszli inicjację, są zbyt cenni, zbyt zajęci, a tak poza tym, to wyobraź sobie, jakie to okrutne, zabić kogoś, musieć z tym żyć i pracować w biurze, odbierając telefony. Nie, Towarzystwem zarządzają zupełnie zwyczajni ludzie, którzy przechodzą zupełnie zwyczajne rozmowy kwalifikacyjne i mają zupełnie zwyczajne CV. Nie mają dostępu niemal do niczego, co ma jakąkolwiek wagę, więc to tak naprawdę nieważne, co wiedzą.
William Astor Huntington wykładał klasyków na NUSM-ie, zanim zaproponowano mu objęcie posady Kustosza. Gdy rada Towarzystwa, w której zasiadają inicjanci, zaczęła badać sprawę niekonwencjonalnego i odrobinę niepokojącego wyboru następcy Huntingtona, usłyszeli ciche, acz uporczywe brzęczenie w uszach. Było na tyle rozpraszające, a uśmiech Atlasa na tyle olśniewający, jego akta tak czyste – że jednogłośnie zdecydowali o wcześniejszym zakończeniu spotkania i pójściu do domu.
To wszystko oznacza, że fakt objęcia tej pozycji przez Atlasa nie był rzeczą łatwą. Nie musisz go za to podziwiać, ale możesz, jeśli chcesz. Kustosz to stanowisko polityczne, a on na polityce się znał, politykował przecież całe życie. Czy można by wysunąć argument, że z ust Atlasa Blakely’ego nie wyszło ani jedno szczere słowo? Owszem. Nikt cię przed tym nie powstrzyma, a już na pewno nie on.
W każdym razie to Atlas jako pierwszy ze swojej grupy zdaje sobie sprawę z wymogów inicjacji. W tamtych czasach badaczem był inicjant Towarzystwa, który nie potrafił przestać o tym myśleć. Staroświecka broń, krótki zasięg, spust, który naciska szybciej, niż był na to gotowy, o kurwa, o kurwa, roztrzęsione ręce, jeszcze jedno naciśnięcie, tym razem trafia, ale nie śmiertelnie, kurwakurwakurwa, ty idioto, niech ktoś mi pomoże…
W końcu potrzeba czterech osób, by się z tym uporać. Atlas, który doświadczył tych wspomnień z drugiej ręki, myśli: O kurwa. Dzięki, ale nie.
– Nie zapominaj o książkach – argumentował Ezra. Atlas już się pakował, gdy Ezra wszedł do pokoju i zaczął go gnębić, a może po prostu mu przypominał. Dłonie Atlasa były suche, nie dostał też żadnej wiadomości od właściciela pubu, pod którym mieszkał, który miał do niego zadzwonić, jeśli coś by się stało, ale może osłony nie zezwalały na telefony od sąsiadów…? Dom chciał, by kogoś zabił, więc nie można być pewnym, że działają w nim telefony.
– Cholerne książki – westchnął ciężko Ezra.
Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym, jak bardzo Atlas kochał książki. O tym, że ocaliły jego życie. Nie wtedy, bo w tamtym momencie jego życie było już daleko na drodze do ruiny. Ale wcześniej. Książki go uratowały.
(Nie zdawał sobie jednak sprawy, że to człowiek go uratował, bo to ludzie pisali książki, a książki były jedynie łańcuchami, linami, które zaciągnęły go z powrotem. Ale pracował wtedy w obskurnym pubie i myślał, że nienawidzi ludzi. I tak było. Czasem wszyscy ich nienawidzimy. W każdym razie był to krótkotrwały, ale przełomowy błąd).
W czasie gdy Atlas dorastał i zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, jak trudne będzie jego życie – używając terminologii klinicznej, mówimy o okresach poczucia własnego braku wartości i pustki, tępy gniew i jego mętny, bezładny brak koncentracji, gwałtowny wzrost zachowań antyspołecznych, izolacji i autosabotażu. Atlas miał jednak na tyle szczęścia, że został uwięziony w pałacu intelektualnego zbieractwa. Otaczały go sterty książek, które kiedyś formowały upadający umysł jego matki. To w nich tak naprawdę ją poznał, w wersach i fragmentach, które podkreśliła, i stronach, które zagięła. Książki były dla niego jedynym sposobem, by mógł poznać ją jako kogoś posiadającego przenikliwe, ogromne pragnienie, kobietę, która spodziewała się, że zostanie pożarta żywcem przez miłość, która desperacko, bardziej niż czegokolwiek innego, chciała zostać zauważona. Książki, w których nadal trzymała list, notkę, która udowadniała, że to nie wydarzyło się tylko w jej głowie – w tym pogmatwanym miejscu, którym stanie się jej umysł – jakaż to wygodna wymówka dla mężczyzny, pewnego dnia zdecydować, że jego romans był tylko jej urojeniem. Książki pocieszały ją przed i po tym, jak jej życie przedzieliło się na pół przez narodziny niechcianego syna.
– Trzeba było się nie kłopotać – mruknął do niej kiedyś Atlas, myśląc, że to wszystko jest pułapką. Jak naciśnięcie guzika rozpoczynającego odliczanie do końca, którego nie widać. Nie wiesz, jak skończysz, więc po prostu… działasz i próbujesz, i ponosisz nieuchronną porażkę, niezmiennie cierpisz, i po co? Mogła zostać w szkole, gdzie jej geniusz być może mógłby rosnąć, gdzie mogłaby wypełnić jakąś przestrzeń, mogłaby się kimś stać. To byłoby lepsze niż miejsce, w którym się znalazła, z synem wycierającym ślinę z jej policzka, na którego patrzy ponurym i ospałym wzrokiem.
– Gdy umiera ekosystem, natura tworzy nowy – powiedziała, co mogło nie znaczyć nic. Zupełnie nic.
Atlas na początku jej nie usłyszał. Zapytał ją, co mówiła, więc powtórzyła:
– Gdy umiera ekosystem, natura tworzy nowy. – A Atlas pomyślał: O czym ty pierdolisz, ale potem wróciło to do niego w tym krytycznym momencie, gdy nie był w stanie przypomnieć sobie, czyj to był tak naprawdę pomysł. Może Ezry, a może to Atlas zasiał to ziarno. A może obaj wpadli na to jednocześnie.
Gdy umiera ekosystem, natura tworzy nowy. Nie rozumiesz? Świat się nie kończy. Tylko my się kończymy.
Ale może… może moglibyśmy być czymś więcej. Może o to jej chodziło. Może powinniśmy się stać czymś więcej.
(Powoli Atlas staje się tego pewien. Tak, na pewno to miała na myśli).
Nieważne, gdzie się to zaczęło. Nieważne, gdzie się kończy. Jesteśmy częścią cyklu, czy nam się to podoba, czy nie, więc nie bądź ziemią jałową.
Bądź szarańczą. Bądź plagą.
– Zostańmy bogami – mówi na głos Atlas i warto pamiętać, że jest naćpany, tęskni za matką i nienawidzi samego siebie. To kluczowe, by zdawać sobie sprawę, że w tym momencie życia Atlas Blakely jest przestraszoną, smutną, samotną drobinką istnienia, piegiem na dupie kolejnej nadchodzącej zagłady ludzkości. Atlasa Blakely’ego nie obchodzi, czy dożyje jutra, czy pojutrza. Nie obchodzi go, czy trafi go piorun i umrze tej nocy. Atlas Blakely jest neurotycznym, desperacko potrzebującym sensu dwudziestokilkulatkiem (w tamtej chwili dokładnie dwudziestopięciolatkiem) pod wpływem przynajmniej trzech substancji psychoaktywnych, które przyjął w obecności swojego być może pierwszego prawdziwego przyjaciela, i na początku, gdy to mówi, nie myśli o konsekwencjach. Jeszcze ich nie rozumie! Jest dzieckiem, praktycznie idiotą, przeżył jakiś odłamek ludzkich doświadczeń i nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że jest popiołem, ziarnkiem piasku, jest pierdoloną larwą. Nie zrozumie tego, dopóki Alexis Lai nie zapuka do jego drzwi i nie powie: „Cześć, nie chcę ci przeszkadzać, ale Neel nie żyje, umarł, a w jego teleskopie była karteczka z wiadomością, że to ty go zabiłeś”.
I dopiero wtedy, później, Atlas zda sobie sprawę, że zjebał. Przynajmniej dwie następne śmierci Neela zajmie mu przyznanie tego na głos, ale wiedział to już w tamtej chwili, mimo że nikomu nie powiedział, co wtedy myślał, czyli: Nie powinienem był prosić o potęgę, kiedy tak naprawdę pragnąłem sensu.
Ale teraz ma jedno i drugie. Widzisz więc, że osiągnęliśmy impas.
***
– To znaczy? – pyta Libby Rhodes, której dłonie nadal się tlą. Na policzkach ma blade smugi, przy skroniach sól miesza się z brudem. We włosach ma mnóstwo popiołu, a Ezra Fowler zwalił się na ziemię u jej stóp. Ostatni oddech wziął jakieś dziesięć, piętnaście minut temu, a ostatnie słowa wypowiedział kilka sekund przed tym i ta część również pozostanie niewypowiedziana: że chociaż Atlas jest zły, chociaż nie wie, jakich uczuć spodziewał się w sobie po stracie człowieka, którego kiedyś kochał, a obecnie nienawidzi, to tak czy siak, czuje. I to ogromnie.
Ale decyzję podjął dawno temu, bo gdzieś tam jest uniwersum, w którym nie musiał tego robić. Gdzieś tam istnieje przynajmniej jeden świat, w którym Atlas Blakely popełnił morderstwo, które ocaliło cztery inne życia, i jedyna droga naprzód to taka, która do niego prowadzi. Albo do jego stworzenia.
W każdym razie ta historia może skończyć się tylko w jeden sposób.
– To znaczy – odpowiada Atlas, podnosząc wzrok. – Co jeszcze jest pani w stanie zniszczyć, panno Rhodes, i kogo pani zdradzi, by to zrobić?
ZŁOŻONOŚĆJAKO ANEGDOTA O CZŁOWIECZEŃSTWIE
Jedna strona monety to historia, którą już słyszałeś. Ludobójstwo. Niewolnictwo. Kolonializm. Wojna. Nierówności. Ubóstwo. Despotyzm. Morderstwa, zdrady, kradzieże. Złośliwość, prymitywność, obcesowość. Pozostawieni samym sobie, ludzie nieuchronnie poddadzą się niskim pobudkom, przemocy dążącej do wyplenienia swojego gatunku. W każdej istocie ludzkiej istnieje umiejętność zobaczenia świata takim, jaki jest, a pomimo to nadal dążą one do jego destrukcji.
Drugą stroną monety jest Romito 2. Dziesięć tysięcy lat temu, w czasach, gdy jego gatunek przeżywał wyłącznie dzięki byciu sprawnymi myśliwymi, istniał człowiek płci męskiej z ciężką odmianą karłowatości, o którego troszczono się od narodzin aż do dorosłości, choć nie przynosiło to jego opiekunom niczego, co można było nazwać namacalną korzyścią. Mimo tego, że groziły mu rozmaite niedobory, od urodzenia zapewniono mu godność: pozwolono mu żyć, bo był jednym z nich, bo się urodził. Pozostawieni samym sobie, ludzie nieuchronnie będą się sobą opiekować pomimo ogromnej szkody, którą mogą sobie tym wyrządzać. W każdej istocie ludzkiej istnieje umiejętność zobaczenia świata takim, jaki jest, a i tak dążą one do tego, by go uratować.
Ludzkość nie jest jedną ze stron tej monety. Obie są prawdziwe.
A teraz rzuć nią i zobacz, gdzie wyląduje.
Blondyn wychodzący z medejskiego transportu na Grand Central Station miał na sobie charakterystyczne okulary przeciwsłoneczne. I parę warstw iluzji. Kilka z nich nałożono niedawno, ale większość miała kilka lat, a może i nawet dekad. Nie było to więc założone w pośpiechu przebranie, a raczej trwała kosmetyczna rekonstrukcja. Okulary pilotki dawały na szkłach opalizujący efekt w kolorze złota przechodzącego stopniowo w srebro. Przypominały Eilif opalizującą perłę, skarb bezdusznego oceanu. Może to właśnie one zwróciły jej uwagę, a może to upiorne poczucie, że na nią patrzył, choć jego oczy były przysłonięte.
To nie był Nico de Varona, co było kłopotliwe; potencjalnie katastrofalne. Ale Eilif wiedziała wystarczająco dużo, by oddać swój prawdopodobnie ostatni strzał.
– Tam – powiedziała naglącym tonem do stojącego obok niej foki, który nie był ani uroczym szczekającym zwierzątkiem, ani nawet pomocną selkie. W odpowiedzi żołnierz zrobił minę, jakby coś ukłuło go w uszy. Nie wiedziała co. – Tamten. Ma na sobie mnóstwo krwi. – Otaczała go mgła złożona z pozostałości osłon miejsca, z którego przybył, wylewała się falami z jego skóry. Była jak aura toksycznych oparów albo kiepska woda kolońska. Chociaż Eilif wątpiła, by woda kolońska tego faceta nie była bardzo droga.
– To Ferrer de Varona? Ma na sobie jakąś iluzję? – zapytał żołnierz, ale nie Eilif, a niewielką maszynę, którą miał w uchu. Facet nie nosił nawet marynarki, a Eilif zaczęła się martwić, że przypadkowo zbratała się z amatorami. – Według odprawy cel powinien być niższym Latynosem z ciemnymi włosami…
Eilif obserwowała, jak tłum uprzejmie rozdzielał się, by blondyn mógł przejść. Nie. Takie rzeczy nigdy nie działy się w Nowym Jorku. Pociągnęła za rękaw najbliższego żołnierza z trzyosobowego oddziału.
– To tamten. Działaj.
Wyszarpnął łokieć z jej uścisku.
– Nadajnik musiał się popsuć.
I znów nie mówił do niej, a szkoda. Odpowiedziałaby mu, że coś magicznego zmusiło go do wypowiedzenia tych słów; że ten jego nadajnik nigdy by nie zadziałał, bo on był tylko przeciętnym człowiekiem, a taka była cena przeciętności. Prawda, jako żołnierz marynarki wojennej miał sporo mięśni, pewnie był też całkiem szybki, co razem tworzyło jakąś zaletę, choć była ona raczej nudna. Był bardzo dobrą maszyną do zabijania, ale Eilif znała ich bardzo dużo. I do tej pory żadna z nich nie zrobiła na niej wrażenia.
Nie czekała, aż medejski dowódca foki poinformuje go o tym, co oczywiste. Ruszyła po wstędze w przestrzeni, pozostawionej przez ostentacyjne wyjście blondyna, co spowodowało nagłe poruszenie pozostałej dwójki żołnierzy, którzy czaili się w pobliżu. Dobrze. Pójdą za nią, ona odnajdzie blondyna i bardzo szybko stanie się bardzo jasne, że coś jest nie tak, że Nicolás Ferrer de Varona znów ich wykiwał, a w jego miejsce pojawił się blondyn, który również nie był zwykłym człowiekiem i który z całą pewnością przybył z tego samego miejsca. Tego z krwią w osłonach.
Usłyszała syknięcie, gdzieś tuż za sobą. Szła za złotą głową pod niskimi łukami i wypadła za nim na ulicę.
– Zaczęła biec!
– Mówił, że to może się zdarzyć, siedźcie jej na ogonie…
Zignorowała ich, goniąc albo za swoim wybawieniem, albo potępieniem.
– Stój – zawołała przy drzwiach dworca, głos wydobywał się z niej jak opary. Dobrze było znów użyć tego, co zrodziło się w jej piersi. Niektórzy nazywali to jej magią, a Eilif nazywała sobą. Chęć przetrwania oznaczała, że musi ukrywać tę swojość, gotowość. To, dzięki czemu czuła, że istnieje jutro. W przeciwieństwie do zleceń, dzięki którym czuła, że istnieje teraz, kiedyś, dziś.
Jej głos osłonił ulicę, tłum poszukujących szczęścia, rowery i kipiącą trwałość gniewu. Mężczyzna w srebrnych zatyczkach do uszu niczego nie zauważył, idąc dalej. Eilif przez chwilę zdumiała się nad efektywnością współczesnego wosku. Ale co ważniejsze, blondyn się zatrzymał, a jego ramiona znieruchomiały w powłoce, którą stanowiła biała lniana koszula. Na początku zdawał się niewzruszony porankiem, który groził mu nieuchronnością lata, ale Eilif uchwyciła, jak znikają z niego całe roje magii. Gdy się odwrócił, zauważyła maleńką kropelkę potu nad jego brwią, zanim zniknęła za pustką metalowych oprawek.
– Dzień dobry – powiedział. Jego głos był słodki jak miód. – Moje kondolencje.
– Kondolencje? – zapytała Eilif. Jej głos zdołał go zatrzymać, a ona żyła. Jeszcze.
– Obawiam się, że pożałujesz tego, że mnie spotkałaś. Niemal każdy tego żałuje. – Poprawione za pomocą magii usta mężczyzny wygięły się w fałszywie smutny półksiężyc dokładnie w chwili, gdy dwaj żołnierze się ocknęli i stanęli przy boku Eilif w sposób, który jak miała nadzieję, wkrótce okaże się przydatny.
– To on – powiedziała, szturchając ich łokciami. Brody żołnierzy gwałtownie zwróciły się ku blondynowi, a dłonie równocześnie spoczęły na parze pistoletów, które nie chybią.
Instrukcje brzmiały schwytać. Rozkaz, według umowy zawartej przez Eilif, brzmiał ujarzmić, jak zwierzę, które wydostało się z uwięzi. Rozumiała, że w prawdziwym życiu, z dala od planów strategów i teoretyków, wiele słów przybierało inne znaczenia. Co było zrozumiałe, podobnie było z jej słowami. Jej obietnica brzmiała: klucz do domu z krwią w osłonach. Niezależnie od tego, czy był żywy, czy martwy, czy był jej optymalnym celem, czy też nie, ten blondyn był teraz jej jedynym zbawieniem. Mogą go teraz zabrać i wyrżnąć w jego ciele małe gwiazdki, zamknąć jego połamane ciało na cztery spusty, to nie miało dla niej znaczenia. Jej obietnica nie określała stanu, w jakim zostanie dostarczony jej dar. Po tylu latach i tylu transakcjach nauczyła się już zwracać uwagę na to, co zapisano małym druczkiem.
Do wypatroszenia nie była potrzebna magia. Eilif o tym wiedziała. Ale w pewnych przypadkach się przydawała, zrobiła więc, co mogła, by go tam przytrzymać. Nie znała tego mężczyzny i nie mogła go nienawidzić. Mogła jednak wybrać swoje życie zamiast jego życia.
Niestety niemal natychmiast wszystko poszło nie tak. Eilif była dostrojona do cichych rzeczy, subtelnych ruchów, takich jak różnica między potrzebą a życzeniem. Rysa oznaczająca wahanie strzelca. Żołnierza stojącego po lewej naszła myśl lub coś bardzo ją przypominającego. Coś jak puls tęsknoty lub ukłucie żalu.
Ktoś – zdała sobie sprawę – zaczął się bronić w nietypowy sposób.
Na brwi blondyna pojawiła się kolejna kropelka potu, która następnie zniknęła za chromatycznymi szkłami. Żołnierz po prawej wzdrygnął się jak migoczący płomień świecy. To mogły być wściekłość lub pożądanie. Eilif bardzo dobrze znała to uderzenie inspiracji, od którego zależała tak wielka część jej umiejętności. Złudzenie, które w pewnych okolicznościach mogło zostać odczytane jako zmiana zdania. Tuż za nią wszelki ruch zwolnił, nie było już żadnego innego żołnierza. Ta dziwna zmiana w atmosferze wprowadziła stojącą obok niej dwójkę w stan niebezpiecznego zawieszenia, a teraz zespalali się ze sobą, łączyli ponownie w odpowiedzi na jakieś radośniejsze, wyższe powołanie. Jak cirrusy przypływające do otulającego niebo cumulusa lub akord molowy przechodzący w durowy.
– Problem polega na tym, że jesteś zdesperowana – powiedział blondyn. Eilif zdała sobie sprawę, że mówił bezpośrednio do niej, dopiero wtedy, gdy powinny były już wybrzmieć strzały. Otaczała ich dziwna teatralna cisza rozciągająca się od żołnierzy do tłumu. Powstał bezruch przypominający spokój, który poprzedza owację na stojąco, oczekiwanie na jednogłośny aplauz. – Musisz zrozumieć, że to nic osobistego – dodał blondyn, obserwując jej opóźnione kalkulacje.
Cała przecznica została sprowadzona do niemego paraliżu. Foki, które miały schwytać Nica de Varonę, na nic się nie zdadzą. Więc może to jednak koniec.
Nie. Nie dzisiaj. Nie teraz.
– To też nie – odpowiedziała dzielnie Eilif, starając się skupić tylko na jednym: Jesteś mój.
Wydarzyło się jednak coś niebezpiecznego – przez intensywność jej myśli prześliznął się jeszcze jeden element; nie było to zawahanie, a coś gorszego. Jak kropla potu blondyna: odrobina bólu, zrodzona z nierozważnego napływu uczucia. Dreszcz, jaki daje pogoń. Haj zwycięstwa. Strzepnięcie ogonem. Cienkie nacięcia na jej łydce – umowy, które zawarła, by zmienić swoje życie, na nowo złożyć swoje przeznaczenie. I na samym końcu, niczym uderzająca fala. Dokładny obraz jej syna, Gideona.
Pozwolenie, by tak wiele cząstek jej samej wyciekło podczas próby nagięcia woli tego mężczyzny, było błędem; te rysy z całą pewnością przeniosą się na niego, nieczystości jak plamy korozji, miejsca, z których może wbrew wskazaniom przedostać się zabłąkana, stawiająca opór myśl. Czuła jednak, jak usta blondyna wypełniają się starym, znajomym pragnieniem, kwaśnym smakiem żądzy. To zwykle wystarczało, by dać jej szansę, gdyby jej potrzebowała. W tym przypadku wystarczało, by wyrwać karabin z ręki najbliżej stojącego żołnierza.
Wystarczało, by zdążyła podjąć decyzję, że choć ten jeden raz woli polować, niż zostać zwierzyną.
Wycelowała w blondyna, położyła palec na spuście, a przez jej umysł przepływały starożytne klątwy.
– Chodź ze mną – powiedziała słodkim głosem przypominającym syreni śpiew. Było w nim słychać rytm nowej-starej obietnicy. Wyczuła go na tyle, by wiedzieć, że miał w sobie zwykłe śmiertelne pragnienia; bóle braku wzajemności i spełnienia, których się spodziewała. Musiał jedynie zrobić to, co wszyscy inni, i się im poddać.
Blondyn zsunął okulary na tyle nisko, by mogła spojrzeć mu w oczy. Były błękitne jak lazur. Jak fale nęcącego morza w kolorze akwamaryny. Kątem oka Eilif dostrzegła, że jeden z żołnierzy szlochał, łzy wypływały mu z oczu z dziwną obezwładniającą rozkoszą ekstazy. Drugi upadł na kolana. Kierowca taksówki coś śpiewał, możliwe, że była to pieśń religijna. Kilku przechodniów padło na ziemię, by ją ucałować. Blondyn opierał się Eilif i obezwładniał otoczenie z nieprawdopodobną równoczesnością; jakby przytrzymywał dwie połówki wszechświata lub zszywał falę z piaskiem.
Dopiero gdy to do niej dotarło, zdała sobie sprawę, że magia blondyna nie wylewała się z niego tak obficie dlatego, że lubił ją marnotrawić. Wielu ludzi marnowało swoją magię przez względne ignorowanie własnych ograniczeń, nadużywało zasobu, który w ich opinii był nieskończony. Blondyn z kolei był przyzwyczajony do opróżniania się z magii. Dobrze wiedział, ile samego siebie może wypuścić, by nie przestać istnieć.
– Co im robisz? – zapytała Eilif, która nie mogła się powstrzymać przed niefortunną chwilą ciekawości. Jako rzemieślniczka nie mogła oprzeć się zachwytowi.
– A, to taka świetna rzecz, której się ostatnio nauczyłem – odpowiedział blondyn, który wydawał się zadowolony z jej uwagi. – Obezwładnienie poprzez pozbawienie bólu. Fajne, nie? W zeszłym miesiącu przeczytałem o tym w jednej książce. A teraz nie obraź się, ale czas na mnie. Muszę się rozprawić z mściwą biblioteką, wymierzyć odrobinę sprawiedliwości. Zapewne sama dobrze to rozumiesz.
Zbliżył się do niej, w jego kroku widać było pewną zuchwałość. Gdy się mu przyjrzała, zauważyła, że jego oczy były niespodziewanie przekrwione, a jedna ze źrenic była tak rozszerzona, że nawet tęczówka zdawała się czarna. Czyli jednak umiejętność przetrwania wcale nie przychodziła mu tak łatwo. Eilif wyciągnęła rękę i dotknęła opuszkami palców jego lepkiego policzka. Jako syrena potrafiła rozpoznać zbliżający się wrak. Wiedziała, że koniec nadejdzie z trzaskiem i wirem ciemności.
– Ta osoba, którą próbujesz chronić – słyszała, jak się zastanawiał – dlaczego wydaje się znajoma? – Eilif wiedziała już gdzieś w odmętach świadomości, że broń leżała na ziemi, jej ostatnia szansa została wykorzystana, wkrótce modlitwa dobiegnie końca, a ten mężczyzna wsadził ją prosto w ręce jej przeznaczenia, choć nieumyślnie. Że w jakiś sposób wiedział kim, ale nie czym był Gideon.
Żołnierze obok niej powoli odzyskiwali świadomość, a blondyn odwrócił wzrok, choć na ułamek sekundy Eilif zdołała go przyciągnąć z powrotem. Zrozumiała, że zniknie, zanim efekty jego magii ustąpią, ale było w nim coś, co musiała zobaczyć, zrozumieć.
– Spójrz na mnie – powiedziała. Jego oczy były niebieskie, prorocze, przepraszające. Ciemniały w nich złość, cel, wściekłość niczym krew rozbryzgana bez polotu na starożytnych osłonach.
Puls tykającego zegara; jego koniec, tak jak jej, zmaterializował się, czekał.
– Ile ci zostało? – zdołała zapytać.
Zaśmiał się szorstko.
– Sześć miesięcy, jeśli wierzyć historii, którą mi opowiedziano. A niestety w nią wierzę.
Błysk noża, jego zęby w ciemności.
– Uwielbiam zagładę – powiedział blondyn, a jego oczy stały się zupełnie czarne. – Czyż nie jest romantyczna?
– Tak – szepnęła.
Nacięcie, jedno po drugim, jej życie kotwicą, wolnością wymienioną na przetrwanie,
Jego oczy,
Ciemność,
Jego oczy,
***
– Eilif – przemówił nowy głos. Znajomy, starszy. Mniej zmęczony, mniej słodki. – Twój czas minął.
Ta sama czerwień zamrugała z nieskończonej głębi oceanu. Ta sama czerwona księga błysnęła niemożliwym blaskiem ze szczelin w czasie i snach.
Próbowała uciec, ale na nic się to zdało. Księgowy znów ją odnalazł.
Po raz pierwszy syrenie skończyły się sztuczki. Nie miała już nic do zaoferowania, żadnych obietnic, dzięki którym mogłaby się targować, żadnych przynoszących korzyści kłamstw, które posłużyłyby jej do zaśpiewania syreniej pieśni. Nacięcia na łydce symbolizujące jej długi błysnęły w ciemności niczym łuski, pieczętując jej los. Nareszcie przyszedł koniec.
Książę, animata, był na wolności. Jej syn zaginął. Blondyn, czyli ostatnia próba Eilif, by wyczyścić swój rejestr długów, skończyła się kompletnym fiaskiem. Miejsce z książkami, to z krwią w osłonach, to, które obiecała Księgowemu – było jasne, że rodziły się tam potwory. Ze wszystkich stworzeń na świecie Eilif wiedziała o tym najlepiej.
To nie miało znaczenia. Wszystko się skończyło, postanowiła więc cieszyć się tym czasem, który jej został. Wystarczy jej na jakąś klątwę, może dwie, a może tylko ostrzeżenie.
Uwielbiam zagładę,pomyślała. Czyż nie jest romantyczna?
– Możesz sobie wziąć mój dług – złożyła Księgowemu hojną ofertę i obdarzyła go uśmiechem. – Ciesz się nim, wiąże się z nim cena. Teraz masz swój dług. Pewnego dnia na horyzoncie pojawi się twój koniec, a ty nie będziesz mógł udawać, że go nie widzisz. Będziesz patrzył, jak nadchodzi, i nie będziesz w stanie zrobić niczego, by go zatrzymać.
Być może dlatego, że naprawdę wyzbyła się strachu, po raz pierwszy wyczuła coś od bezkształtnego cienia Księgowego – błysk złota, jakąś ozdobną iskrę. Maleńką runę lub symbol na czymś, co wyglądało jak para okularów, w kształcie ptaków powracających do domu.
Ach, to nie żaden symbol. To litera „W”.
Eilif poczuła, jak jej usta wykrzywiają się w uśmiechu, gdy ciemność zaczęła wirować jeszcze ciaśniej wokół jej ramion, owijając ją jak fala i wypełniając płuca niczym ciężar, po czym bezgłośnie runęła w nicość.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz