Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Zaledwie raz na dziesięć lat sześcioro najzdolniejszych magów może ubiegać się o wtajemniczenie.
Na wybrańców, którzy zasilą szeregi Towarzystwa Aleksandryjskiego, czekają władza, prestiż i bogactwo, o jakich nie śniło się zwykłym śmiertelnikom. Szansę dostają jednak tylko nieliczni, wyłonieni w światowym naborze.
Tym razem finałowa szóstka to: Libby Rhodes i Nico de Varona – którzy po mistrzowsku poruszają się w obszarze fizyki; Reina Mori – wybitny talent w dziedzinie magii przyrody; telepatka Parisa Kamali – ma dar przenikania do podświadomości; Callum Nova – empata, który potrafi sterować mechanizmami najintymniejszych zachowań ludzkich; i Tristan Caine, zdolny przejrzeć każdą iluzję i obserwować strukturę otoczenia w sposób niedostępny dla innych – to dar tak rzadki, że ani jego towarzysze, ani on sam nie są świadomi jego skali.
Kandydaci, zwerbowani przez Atlasa Blakely’ego, wiedzą, że od wtajemniczenia dzieli ich dwanaście miesięcy. Zyskają częściowy dostęp do archiwów Towarzystwa, a potem będzie oceniane ich zaangażowanie w badania nad czasem, przestrzenią, myślą, życiem i śmiercią. Ostatecznie wtajemniczenia dostąpi pięć osób. Jedna zostanie wyeliminowana. Szóstka magów będzie więc przez rok rywalizować o to, by się jak najlepiej zaprezentować i o to, by przetrwać. Większości z nich się uda. Większości…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 604
Tytuł oryginału: The Atlas Six
Projekt okładki: Jamie Stafford-Hill
Ilustracje: Little Chmura
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Szajowska, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki
Niniejsza powieść jest utworem fikcyjnym. Wszelkie przedstawione w niej postacie, organizacje i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub opisane są w sposób nieodzwierciedlający rzeczywistości.
Copyright © 2020 Olivie Blake.
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022
© for the Polish translation by Stanisław Bończyk
ISBN 978-83-287-2397-9
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
–fragment–
Mojemu kochanemu fizykowi, mojej rozmarzonej córeczce
i Lordowi Oliverowi – za całą energię, którą mi dajecie
Chyba rzeczywiście wszystkie te odwołania do ptolomejskiej biblioteki aleksandryjskiej zrobiły się oklepane. Na przestrzeni wieków fascynacja nią okazała się tematem niewyczerpanym. Może dlatego, że nic poza wyobraźnią nie ograniczało obsesyjnego gdybania o tym, co też mogło się w niej znajdować, a może dlatego, że ludzkość najbardziej tęskni do tego, do czego chce wzdychać jako zbiorowość. Każdy tymczasem kocha zakazane owoce – a tym właśnie bywa zwykle wiedza, zwłaszcza wiedza dawno utracona. Czy temat uznać za oklepany, czy nie, biblioteka aleksandryjska dla każdego miała coś pociągającego, zwłaszcza że jako gatunek jesteśmy szczególnie łasi na to, co odległe i nieznane.
W okresie przed zniszczeniem biblioteka miała mieścić przeszło czterysta tysięcy zwojów papirusu traktujących o historii, matematyce, przyrodzie, budownictwie, a także – magii. Wiele osób mylnie zakłada, że czas narasta jednostajnie. Wyobraża go sobie jako mierzalną krzywą wzrostu i postępu. Sęk w tym, że gdy historię piszą zwycięzcy, ich narracja potrafi mocno wypaczyć jej kształt. Czas, którego w istocie doświadczamy, bardziej niż układ linearny przypomina cykl przypływów i odpływów, a zatem krąg. Tendencje społeczne i motywy stygmatyzacji bywają różne, a kierunek, w którym zmierza wiedza, nie zawsze oznacza ruch do przodu. Z magią jest tak samo.
Mało kto o tym wie, ale prawda jest taka, że biblioteka aleksandryjska spłonęła, żeby samą siebie ocalić. Znikła, by powstać na nowo. Jej zagłada była nie tyle metaforycznym obróceniem się feniksa w popiół, ile raczej taktyczną zagrywką na miarę Sherlocka Holmesa. Gdy u władzy był Juliusz Cezar, dla starożytnych opiekunów biblioteki jasnym stało się, że trwałość imperium potrzebuje trzech filarów – zniewolenia, rozpaczy i niewiedzy. Wiedzieli też, że świat nieraz jeszcze będzie padać ofiarą dążeń despotów. Uznali w związku z tym, że jeśli bezcenny skarbiec wiedzy ma przetrwać, musi zostać starannie ukryty.
To w gruncie rzeczy numer stary jak świat – upozorować własną śmierć i zniknąć, by móc zacząć od nowa. Z tym że powodzenie powtórnych narodzin biblioteki uzależnione było od podtrzymania jej niejawności. Medejowie – najbardziej uczona grupa pośród społeczności magów – mieli prawo korzystać z tej skarbnicy wiedzy, póki zobowiązywali się do opieki nad nią. W społeczeństwie wyrosłym na pozostałościach biblioteki ich przywileje były równie niezwykłe co odpowiedzialność, którą na siebie brali. Mieli na wyciągnięcie ręki całą wiedzę ówczesnego świata, w zamian zaś oczekiwano od nich tylko tego, że będą ją pielęgnować i rozwijać.
Świat rozrastał się, sięgając poza biblioteki Babilonu, Kartaginy i Konstantynopola ku przepadłym na rzecz imperiów zbiorom ziem muzułmańskich i Azji, a wraz z nim rozrastały się aleksandryjskie archiwa. Rosły tym samym wpływy Medejów, a tak zwane Towarzystwo stawało się coraz liczniejsze. Co dziesięć lat kolejny nabór kandydatów do wtajemniczenia przystępował do nauki – przyswajali oni wiedzę o archiwach, by z czasem opiekę nad nimi uczynić swoim dożywotnim rzemiosłem. Dla każdego z wyłonionych zawartość archiwów przez rok stawała się pożywieniem i powietrzem. Pod koniec tego okresu pięciu z sześciu kandydatów wprowadzano do Towarzystwa. Ci poświęcali następnie kolejnych dwanaście miesięcy na samodzielną, pracochłonną naukę, by ostatecznie objąć posadę badacza w archiwach bądź – częściej – wybrać inną formę zatrudnienia. Aleksandryjczycy zostawali zwykle przywódcami politycznymi, mecenasami sztuk, prezesami przedsiębiorstw i laureatami nagród. Wtajemniczenie było przepustką do bogactwa, władzy i wiedzy ponad najśmielsze marzenia. Dotarcie do tego etapu było więc początkiem życia nieograniczonych możliwości.
Wszystko to Dalton Ellery przekazał najświeższej grupie kandydatów. Żadna z osób, do których się zwracał, nie została wcześniej poinformowana, po co ją zaproszono ani o co ma rywalizować. Do zgromadzonych nie dotarło chyba jeszcze, że sam fakt, iż Ellery stoi przed nimi w tym pomieszczeniu, wskazuje na jego pozycję w gronie Medejów. Mieli przed sobą człowieka, który wybrał tę ścieżkę z wielu innych, jakie miał do dyspozycji. Kogoś podobnego jemu mieli nie spotkać przez całe pokolenia. I on, podobnie jak teraz kandydaci, odrzucił kiedyś osobę, którą mógł być, i życie, które go czekało – życie w porównaniu z innymi możliwościam zapewne dość pospolite. Miałby jakąś posadę, być może nawet dobrze płatną. W ten czy inny sposób byłby przydatny dla gospodarki śmiertelników. Nie zobaczyłby jednak nic z tego, co mógł zobaczyć dzięki przyjęciu propozycji Towarzystwa. W pojedynkę może i osiągnąłby w magii poziom wybitny, ale nigdy nie dotarłby do tego, co naprawdę niezwykłe. W nieuchronny sposób, prędzej czy później, popadłby w rutynę i nudę. Jak wszyscy ludzie. Dzięki wyborowi, którego dokonał, nie musiał się tego obawiać. Miałkość życia ludzi maluczkich była jedną z wielu przykrości, na które nie miał nigdy być narażony, a wszystko dzięki temu, że lata wcześniej zajął miejsce w tym właśnie pomieszczeniu.
Dalton przesunął wzrokiem po twarzach zebranych. Raz jeszcze wyobraził sobie życie, które mogło go czekać. Które mogło czekać ich wszystkich, gdyby nie zaoferowano im… skarbu. Wiecznej chwały. Niezrównanej mądrości. Mieli oto sięgać po wiedzę, którą świat skrywał sam przed sobą od wielu wieków – oglądać rzeczy, których szary człowiek nie miał najmniejszych szans zobaczyć i których nikt o pośledniejszym umyśle i tak by nie zrozumiał.
Tu, w bibliotece, ich życie miało się zmienić. Ich dotychczasowe „ja” miało ulec zniszczeniu, jak kiedyś sama biblioteka, po to, by zostać następnie odbudowane w mrokach tajemnicy – niewidoczne dla nikogo prócz kustoszy zbiorów, Aleksandryjczyków oraz duchów niedoszłych spotkań i nieprzeżytych biografii.
Wielkość nie jest łatwa – tego Dalton zebranym nie powiedział. Nie dodał też, że szansy na nią nie oferowano nikomu, kto nie miałby nadziei jej udźwignąć. Opowiedział jedynie o bibliotece, o drodze do wtajemniczenia i o tym, po co mogą sięgnąć, jeśli tylko się odważą.
Słuchali go jak w transie. I nic dziwnego. Dalton potrafił w niezwykły sposób tchnąć życie w opisywane przedmioty i koncepty. Robił to z doprawdy subtelną wprawą. Tak subtelną, że nie zdradzała użycia magii. To właśnie czyniło go wyjątkowym uczonym, a zarazem – idealnym gospodarzem pierwszego spotkania z nowo zwerbowanymi Aleksandryjczykami. Dalton, nim jeszcze się odezwał, wiedział już, że wszyscy obecni przyjmą ofertę. Była to w istocie czysta formalność. Towarzystwu Aleksandryjskiemu nie odmawiał nikt. Ulegali nawet ci, którzy próbowali udawać nieporuszonych. Dalton wiedział, że będą walczyć do upadłego, by przetrwać kolejny rok swojego życia. Jeśli okażą się tak zdolni i wytrwali, jak sądziło Towarzystwo, większości z nich miało się to udać.
Większości.
A OTO MORAŁ TEJ OPOWIEŚCI:
Strzeż się człowieka, który stawia ci czoła nieuzbrojony.
Jeśli nie ma cię za swój cel, możesz być pewny, że jesteś jego orężem.
Pięć godzin wcześniej
Tak się złożyło, że w tym samym dniu, gdy Libby Rhodes poznała Nicolása Ferrer de Varonę, odkryła zastosowanie dla sformułowania „doprowadzać do pasji”. Wcześniej wydawało się jej ono raczej nieprzydatne – teraz okazało się, że tylko tak potrafi trafnie nazwać jego oddziaływanie na nią. Tamtego dnia niechcący podpaliła podszewkę kilkusetletnich kotar w gabinecie pani dziekan, profesor Breckenridge. Zdarzenie to jednocześnie przypieczętowało dostanie się przez Libby na Nowojorski Uniwersytet Sztuk Magicznych i jej niegasnącą nienawiść wobec Nika. Każdy kolejny dzień miał być już tylko ciągiem daremnych prób zapanowania nad sobą.
Mniejsza jednak o wewnętrzne wrzenie – ten dzień zapowiadał się zupełnie inaczej. To miał być dla nich koniec. Wyjąwszy przypadkowe spotkania – co do których Libby była pewna, że oboje będą ich z zapamiętaniem unikać, a co, biorąc pod uwagę wielkość Manhattanu, nie powinno być też przesadnie trudne – mieli wreszcie pójść swoimi ścieżkami i nigdy już nie spędzić ze sobą ani dnia. Libby była tak rozradowana na samą myśl o tym, że rano aż podśpiewywała. Jej chłopak Ezra sądził błędnie, że powody tak świetnego nastroju są u niej bardziej bezpośrednie – obstawiał dyplom z najlepszym wynikiem na roku (ex aequo z Nikiem, ale na tym nie zamierzała się skupiać) lub fakt, że to Libby jako prymusce przypadł zaszczyt wygłaszania mowy końcowej. Nie żeby Libby pogardzała własnymi osiągnięciami, ale jednak nie chodziło o to. Powodem, dla którego tak uśmiechała się tego dnia do życia, było rychłe nastanie nowej ery. Oto nadszedł ostatni dzień, kiedy będzie musiała oglądać Nika de Varonę. Nic nie mogło wzbudzić w niej większego entuzjazmu niż perspektywa przyszłości: prostszej, lepszej i wolnej od Nika.
– Rhodes – mruknął na powitanie Nico, zajmując na scenie miejsce obok Libby. Przerzucił jej nazwisko na języku jak cukierek, po czym poruszył nozdrzami, wąchając powietrze, jak zawsze skory do żartów. Niektórym jego opalone policzki z dołeczkami i urzekająco niedoskonały nos (nadłamany w sam raz) wystarczały, by zadośćuczynić mało imponującemu wzrostowi i licznym wadom charakteru. Dla Libby jednak Nico de Varona był tylko zlepkiem dobrych genów i pewności siebie w ilościach przesadnych dla jakiegokolwiek człowieka.
– Dziwne, co, Rhodes? – zagaił. – Czujesz dym?
Bardzo śmieszne. Po prostu przezabawne.
– Uważaj, Varona. Wiesz chyba, że to mocno podzielona publiczność?
– Jasne, muszę wiedzieć takie rzeczy. Od nowego roku będę przecież tu wykładać – rzucił. – Swoją drogą, szkoda, że tobie nie zaproponowali etatu na uczelni.
Było jasne, że ten komentarz miał zirytować Libby. Ona zareagowała jednak wzorowo i zamiast silić się na ripostę, po prostu utkwiła wzrok w publiczności. Takiego tłumu na sali dotąd jeszcze nie widziała. Absolwenci i ich rodziny szczelnie wypełnili parter i balkon, a niektórzy z przybyłych musieli wręcz stać na korytarzu. Pomimo dzielącej ich odległości Libby natychmiast wypatrzyła swojego ojca i jego jedyną przyzwoitą marynarkę. Kupił ją chyba ze dwadzieścia lat wcześniej, gdy wybierał się na czyjeś wesele. Od tamtej pory miał ją na sobie podczas każdego ćwierć- i półformalnego wyjścia. On i mama Libby siedzieli teraz w jednym z centralnych rzędów, o kilka miejsc od środka – na ich widok poczuła nagły przypływ czułości. Oczywiście mówiła im, że nie muszą przychodzić, że to zbędna fatyga i takie tam. Oni jednak, rzecz jasna, się zjawili – tata w swojej nieśmiertelnej marynarce i mama z ustami zaznaczonymi szminką. A tuż obok nich… było wolne miejsce ziejące pustką. Wzrok Libby padł na nie dokładnie w chwili, gdy nastoletnia dziewczyna w wysokich tenisówkach zaczęła się przeciskać przez niemal całą długość rzędu. Posłała siedzącym kontestatorski uśmiech i z gracją ominęła laskę jakiejś staruszki. Co za zestawienie – jakże boleśnie precyzyjnie zgrane w czasie. Ta znajoma szczypta młodzieńczego zblazowania (chodząca ambiwalencja w sukience bez ramiączek) i to puste krzesło obok rodziców. Spojrzenie Libby na ułamek sekundy zmąciło coś, co zdawało się albo raptownym początkiem ślepoty, albo napływającym potokiem łez. Szczęśliwie – nie było to ani jedno, ani drugie. Przecież gdyby Katherine wciąż żyła, już od dawna nie miałaby szesnastu lat. Libby, nie wiedzieć kiedy, przegoniła w latach siostrę i choć arytmetyka śmierci wciąż zdawała się do niej nie docierać, rana nie była już świeża ani ciężka. Teraz można było tu raczej mówić o drapaniu starego strupa.
Nim Libby zdążyła pogrążyć się w masochistycznych rozmyślaniach, na widowni znów coś mignęło. Głowa o znajomych czarnych lokach kiwała przepraszająco, gdy kolejna osoba mijała siedzących, by po chwili zająć wolne krzesło obok jej rodziców. Ezra, ubrany w jedyny sweter, którego Libby w tym tygodniu przypadkiem nie pozbawiła koloru podczas prania, wypełnił pustkę pozostawioną przez Katherine. Nachylił się do ojca Libby i wręczył mu program imprezy, a jej mamie podał chusteczkę. Po chwili kurtuazyjnej rozmowy skierował wzrok w stronę sceny i odszukał Libby. Ruchem warg wypowiedział w jej stronę coś w rodzaju „cześć”.
Zadawniony ból wywołany nieobecnością Katherine przeszedł po chwili w uczucie ulgi. Beznadziejnie by się tu czuła, a sukienkę Libby uznałaby za fatalną. Jej fryzurę zresztą też.
„Hej” – Libby bezgłośnie odpowiedziała Ezrze, a ten zaraz posłał jej swój charakterystyczny uśmiech. Był bardzo szczupły, niemal wychudzony – mimo że lubił podjadać. Jednocześnie robił wrażenie wyraźnie niższego, niż był w istocie. Miał w sobie coś z kota, a Libby bardzo się to podobało. Lubiła elegancję, z jaką się poruszał.
Znacznie mniej krzepiący był dla niej widok Nika, którego dostrzegła właśnie kątem oka. Na jego ustach jak zwykle malował się półtikowy uśmiech.
– No proszę, jest i Fowler – rzucił de Varona.
Libby, po błogiej chwili, podczas której zapomniała, że Nico siedzi tuż obok niej, zjeżyła się, słysząc, jak ten wypowiada nazwisko Ezry.
– Niby dlaczego miałoby go tu nie być?
– Tak tylko mówię. Myślałem, że może jednak znajdziesz sobie kogoś z wyższej ligi.
Nie daj się w to wciągnąć. Nie daj się w to wciągnąć.
– Ezra właśnie awansował – rzuciła Libby chłodno po krótkiej chwili.
– Z miernoty na coś kompetentnego?
– Nie, z… – Libby zawiesiła głos, jednocześnie ściskając dłoń w pięść i licząc w myślach do trzech. – Został managerem projektu.
– O rany – wycedził sucho Varona. – Imponujące.
Gdy Libby posłała mu gniewne spojrzenie, odpowiedział jej uśmiechem.
– Masz przekrzywiony krawat – poinformowała go beznamiętnie.
Dłoń Varony odruchowo powędrowała do kołnierzyka i poprawiła węzeł.
– Co to, Gideon ci go nie zawiązał?
– Zawiązał, ale… – Nico urwał, zorientowawszy się, że dał się złapać, a Libby w myślach pogratulowała sobie celnej szpili. – Bardzo śmieszne, Rhodes.
– Co jest śmieszne?
– Że niby Gideon jest moją niańką. Boki zrywać. Tego jeszcze nie było!
– Za to nabijanie się z Ezry to intelektualna rewolucja…
– Nie moja wina, że nieudaczność Fowlera to wiecznie żywy temat – odparował Nico.
Gdyby nie to, że siedzieli naprzeciw widowni złożonej z kolegów i koleżanek z roku, ich rodzin oraz grona wykładowców, Libby nie zdobyłaby się na kolejny uspokajający wdech i poszłaby na całość. Niestety – publiczne podpalenie bielizny Nika de Varony nie wchodziło w grę. To ostatni dzień, powtarzała sobie w myślach. Ostatni dzień oglądania Nika. Mógł sobie mówić, co chciał. Nie miało to już żadnego znaczenia.
– Jak tam twoja mowa?
– Miałabym omawiać ją z tobą?
– A dlaczego nie? Wiem przecież, jaką masz tremę.
– Nie mam… – Kolejny oddech. Na wszelki wypadek dwa. – Nie mam tremy – dokończyła spokojniejszym głosem. – Zresztą nawet gdybym miała, jak niby byś mi pomógł?
– Pomyślałaś, że chcę ci pomóc? – spytał Nico. – Wybacz, nie miałem takiego zamiaru.
– Wciąż cię boli, że to nie ty będziesz mówił?
– Proszę cię… – zadrwił cicho Varona. – Oboje wiemy, że nikt tu nie marnował czasu na głosowanie nad czymś tak idiotycznym jak to, kto ma wygłosić mowę. Połowa tych, którzy przyszli, i tak jest już pijana.
Libby doskonale wiedziała, że Nico ma rację, ale za nic w świecie by tego nie przyznała. Wiedziała też, że sprawa tak naprawdę go uwiera. Mógł silić się na nonszalancję, ile tylko chciał, ale nie zmieniało to faktu, że bardzo nie lubił w czymkolwiek jej ustępować. Nawet gdy szło o coś, co uważał za mało istotne. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości, bo na jego miejscu czułaby dokładnie to samo.
– Ach tak? – odparła rozbawiona. – Skoro nikt nie pofatygował się na głosowanie, to jakim sposobem wygrałam?
– Bo ty jedna oddałaś głos, Rhodes. Gadasz, jakbyś mnie nie słyszała…
– Panno Rhodes – pozdrowiła Libby przemierzająca zapełniającą się scenę dziekan Breckenridge. – Panie Varona, czy mogę liczyć na to, że przez najbliższą godzinę zdoła pan być uprzejmy?
– Dzień dobry, pani profesor – odpowiedzieli jednym głosem Libby i Nico, synchronicznie siląc się przy tym na uśmiechy. Dłoń de Varony znów odruchowo powędrowała do krawata.
– Wszystko dobrze, pani profesor – odpowiedziała Libby za Nika, wiedząc, że ten nie będzie na tyle głupi, by oponować. – Nie ma najmniejszego problemu.
– Zatem ranek mija gładko?
– Gładziusieńko, pani profesor – odparł Nico, posyłając jednocześnie Libby jeden ze swoich czarujących uśmiechów. To właśnie było w nim najgorsze – dla wszystkich, z wyjątkiem Libby, Varona był absolutnie nieszkodliwy. Więcej, miał niesamowite wzięcie! Był ulubieńcem wykładowców, a w gronie rówieśników i rówieśniczek wszyscy chcieli się z nim umawiać, być jak on lub co najmniej się z nim przyjaźnić.
Libby – w chwilach gdy potrafiła zdobyć się na ogromną szczodrość i przyjąć obcą sobie optykę – potrafiła zrozumieć, dlaczego tak jest. Nico robił wrażenie niesłychanie sympatycznego. Było to aż nie w porządku, jak fajnym człowiekiem się wydawał. Nieważne, jak bystra i zdolna była Libby – i tak wszyscy studenci i pracownicy wydziału woleli jego. Jakkolwiek nazwać ten wrodzony dar, przypominał on dotyk króla Midasa. Nico potrafił bez trudu przekuć nonsens w złoto. Była to nawet nie tyle umiejętność, ile rodzaj instynktu. Libby była zdolną badaczką, ale tej jednej rzeczy nie potrafiła się nauczyć. Swobodny, niewymuszony urok Nika nie dawał się streścić w zbiorze zasad. Aury finezji, która go otaczała, nie dało się opisać ani powielić. Varona miał też nieprzeciętną łatwość sprawiania na innych wrażenia, że wie, o czym mówi – choć zazwyczaj wcale tak nie było! Czasem może, ale na pewno nie zawsze.
Jeszcze gorsze niż braki de Varony było jednak to, co miał – a więc wymarzoną posadę Libby. Rzecz jasna, gdyby ją spytać, za nic by się nie przyznała, że mu jej zazdrości. Sama zresztą też naprawdę nie trafiła źle. Dzięki posadzie w manhattańskim funduszu venture capital miała zapewniać finansowanie innowacyjnym medejskim technologiom. Wybierając z szerokiego wachlarza ekscytujących pomysłów i propozycji, miała wspierać te o największym potencjale rozwojowym i społecznym. Przyszła pora, by działać – świat był przeludniony, a coraz szczuplejsze zasoby surowcowe konsumowano zbyt szybko. Potrzeba uruchomienia alternatywnych źródeł energii była pilniejsza niż kiedykolwiek.
W przyszłości Libby miała szansę kształtować strukturę medejskich innowacji, a poprzez wsparcie tego czy innego start-upu – wpływać na rozwój światowej gospodarki. A to wszystko przy naprawdę dobrych zarobkach. Sęk w tym, że wybór samej Libby byłby inny. Gdyby mogła robić to, co naprawdę chciała, zostałaby na uczelni i objęła stanowisko badawcze. To jednak oczywiście przypadło Nikowi.
Dziekan Breckenridge zajęła miejsce obok, więc Nico musiał odtąd robić wrażenie normalnego. Libby się rozmarzyła – wybiegła myślami ku upragnionej, błogiej przyszłości, w której wszystko przestanie wreszcie sprowadzać się do rywalizacji z nim.
Przez cztery lata – czy tego chciała, czy nie – Varona był nieodłącznym składnikiem jej życia. Nie miała szans uwolnić się od niego, jakby był jakimś bolesnym, zdegenerowanym organem jej własnego ciała. Medowie fizyczni, władający żywiołami, należeli do mniejszości. Mniejszości tak wąskiej, że na roku znalazło się ich tylko dwoje. Przez cztery lata wciskano ich razem na każde zajęcia, a wynikom, jakie osiągali, mógł dorównać jedynie poziom ich wzajemnej antypatii.
Dla Nika, który przywykł, że wszystko jest tak, jak sobie zażyczy, Libby była nowym, irytującym zjawiskiem. Ona natomiast od pierwszego dnia znajomości miała go za pyszałka i aroganta. Co ważniejsze – nie wahała się dawać mu tego do zrozumienia. Nico tymczasem niczego nie nienawidził bardziej niż ludzi, którzy nie okazywali mu natychmiastowego uwielbienia. Za sprawą Libby doświadczył zapewne pierwszej traumy w życiu. Znając go, można było sądzić, że o bezsenność przyprawi go fakt, że istnieje kobieta, która nie zamierza go adorować.
W przypadku Libby sytuacja była bardziej złożona. Jej oczywiście również dawał się we znaki ich konflikt osobowościowy, ale na tym rzecz się nie kończyła. Nico nie był kolejnym szeregowym dupkiem, a kimś znacznie gorszym – paskudnym klasistowskim symbolem, który nieustannie przypominał Libby o wszystkim, czego w życiu nie miała. Pochodził z bardzo dobrze sytuowanej medejskiej rodziny i od dziecka uczył się prywatnie w luksusowym (jak domniemywała) domu w Hawanie. Libby urodziła się w Pittsburghu. Jej rodzina mieszkała na przedmieściach i próżno było w niej szukać nie tylko Medejów, ale nawet czarownic. Póki Uniwersytet Sztuk Magicznych nie skontaktował się z nią przez dziekan Breckenridge, Libby wybierała się na Uniwersytet Columbia. Nie znała nawet podstawowych medejskich reguł, więc studia rozpoczynała, będąc „do tyłu” we wszystkich dziedzinach teorii magii. W efekcie musiała pracować dwa razy ciężej niż inni, by ostatecznie i tak usłyszeć coś w rodzaju: „Dobrze, Libby, bardzo ładnie… Nico, może teraz ty spróbujesz?”. Libby – po raz nie wiadomo który w życiu – zabolała myśl, że Nico de Varona miał się nigdy nie dowiedzieć, jakie to uczucie. Był przystojny, inteligentny, czarujący i bogaty. Libby miała moc, owszem. W niczym mu nie ustępowała, a biorąc pod uwagę, że była sumienniejsza, z czasem miała szansę nawet go prześcignąć. Rzecz w tym, że po czterech latach nauki magii, podczas których to z nim nieustannie ją porównywano, czuła się niedostatecznie wysoko oceniona. Gdyby nie Nico, studia byłyby dla niej spacerkiem. Ba, może nawet trochę by się na nich nudziła. Nie miałaby rywala ani nawet konkurentów na zbliżonym poziomie. Gdyby na roku nie było Nika, nikt nie mógłby się z nią równać. Nikt. Gdy szło o magię fizyczną, nie znała nikogo, kto w jakikolwiek sposób mógłby mierzyć się z nią i de Varoną. Odrobina jego gniewu wystarczyła, by wywołać wstrząs, na który słabsi Medejowie musieliby mozolnie pracować kilka godzin. Jedna iskra ognia, którym władała Libby, zapewniła jej pełne stypendium i świetnie płatną posadę po ukończeniu studiów. Moc, którą dysponowało każde z nich, byłaby podziwiana – nawet czczona! – gdyby tylko występowała w pojedynkę. Teraz, po czterech latach, wreszcie miało tak być. Wieczne porównania z Nikiem miały przejść do historii. Libby czuła, że w końcu będzie mogła błyszczeć, nie musząc za każdym razem stawać na głowie, by go prześcignąć. Myśl o tym wydawała jej się aż dziwna i przyprawiała ją o coś w rodzaju poczucia osamotnienia. Niemniej – była to myśl bardzo, bardzo radosna.
Libby poczuła nagle lekkie dudnienie pod stopami. Zaraz zerknęła na pogrążonego w myślach Nika.
– Ej! – Szturchnęła go. – Przestań.
De Varona posłał jej znudzone spojrzenie.
– Nie mam z tym nic wspólnego, Rhodes. Daj mi spokój. Czy ja się ciebie czepiam, kiedy zapali się jakiś las?
– Umiem odróżnić trzęsienie ziemi od twoich fochów. – Libby przewróciła oczami.
– Pilnuj się – powiedział ostrzegawczo, zerkając w stronę Ezry. – Chyba nie chcesz, żeby Fowler znów zobaczył, jak się kłócimy? Jeszcze coś by sobie pomyślał.
Znów ta sama gadka.
– Wiesz, jakie to dziecinne, że masz obsesję na punkcie mojego faceta? Serio, Varona, to poniżej twojego poziomu.
– To według ciebie w ogóle istnieje coś poniżej mojego poziomu? – odparł od niechcenia Nico.
Profesor Breckenridge obrzuciła ich oboje karcącym spojrzeniem.
– Wylecz się z tego w końcu – mruknęła Libby w stronę Nika.
Przez dwa lata spędzone razem na uczelni, aż do czasu, gdy Ezra skończył studia, on i Nico szczerze się nie cierpieli. Ich wzajemna niechęć była przy tym niezależna od rywalizacji Nika z Libby.
Nico nie zaznał w życiu żadnych trudności, więc za nic miał historię wytrwałości, jaką musiał się wykazać Ezra. Ten tymczasem, podobnie zresztą jak Libby, dobrze wiedział, czym jest doświadczenie straty. Matka Ezry zmarła, gdy był jeszcze dzieckiem – stracił wtedy i dom, i jedynego rodzica. Nico tymczasem nigdy w życiu nie dostał pewnie spalonej grzanki.
– Tak tylko dla przypomnienia – dodała Libby z pewnym opóźnieniem – Ezra i ty nie musicie nigdy więcej się spotykać. My też nie musimy więcej się spotykać.
– Już tak nie dramatyzuj, Rhodes.
Spojrzała na niego gniewnie. Varona ze złośliwym półuśmiechem odwrócił głowę.
– Nie ma dymu bez ognia – wycedził pod nosem.
– Varona, mógłbyś wreszcie… – zaczęła Libby, czując, jak znów wzbiera w niej nienawiść.
– …z przyjemnością oddaję głos absolwentce, jednej z dwojga naszych najlepszych tegorocznych absolwentów, Elizabeth Rhodes! – Głos konferansjera sprawił, że natychmiast urwała, orientując się jednocześnie, że patrzy na nią wyczekująco cała sala. Zauważyła też dezaprobatę na twarzy Ezry świadczącą o tym, że jej kolejna sprzeczka z Nikiem nie uszła jego uwadze.
Z nieco wymuszonym uśmiechem wstała, by po drodze kopnąć jeszcze Nika w kostkę.
– Tylko nie gmeraj przy włosach – rzucił jej na odchodne de Varona. Oczywiście chciał tylko sprawić, by przez kolejne dwie minuty nie była w stanie myśleć o niczym innym poza opadającą grzywką. Tak… to, jak umiał zaleźć jej za skórę, też zakrawało na czary. Wyjątkowo parszywe.
Wygłaszanie mowy (prawdopodobnie) poszło Libby dobrze, ale gdy tylko skończyła, znów miała chęć natychmiast kopnąć de Varonę. Zapanowała jednak nad sobą i zamiast tego opadła na krzesło, by powrócić do myśli o tym, że za jakieś dwadzieścia minut raz na zawsze uwolni się od Nika.
– Jestem pod wrażeniem – rzuciła cierpko dziekan Breckenridge w stronę ich obojga – przez całą uroczystość obyło się bez awantury.
– Fakt, potrafimy zrobić wrażenie! – odparł Nico tonem, za który Libby na miejscu profesor Breckenridge chybaby go spoliczkowała. Pani dziekan jednak zaśmiała się tylko pod nosem, dobrotliwie pokręciła głową i ruszyła w przeciwną stronę niż kierujący się ku schodom Nico i Libby.
Gdy już znaleźli się w tłumie pozostałych absolwentów i ich gości, Libby przystanęła. Próbowała wymyślić na samo zakończenie coś naprawdę paskudnego – ostateczne przekleństwo, które przypieczętuje ten finalny akt i będzie prześladować Nika po tym, jak każde z nich pójdzie w swoją stronę. Zaraz jednak się powstrzymała i wyciągnęła do niego dłoń. Chciała zachować się jak osoba dorosła. Osoba dobrze wychowana. I takie tam.
– No to… dobrego życia – bąknęła.
Nico zacisnął wargi, patrząc na nią sceptycznie.
– To ma być twój tekst na zakończenie, Rhodes? Daj spokój, wiem, że stać cię na więcej. Pewnie nieraz ćwiczyłaś to pod prysznicem.
Jezu, ależ on był irytujący!
– Mniejsza z tym – rzuciła Libby, cofając rękę i odwracając się w stronę wyjścia. – Do zobaczenia nigdy, Varona.
– No, lepiej! – zawołał za nią, klaszcząc od niechcenia. – Brawo, Elizabeth!
Libby odwróciła się na pięcie, zaciskając pięści.
– A ty co niby takiego zamierzałeś powiedzieć?!
– Po co miałbym teraz ci to mówić? – spytał ze złośliwym uśmieszkiem zdradzającym zadowolenie z siebie. – Spróbuj lepiej sama się domyślić. – Tu zrobił krok w stronę Libby. – Zajmiesz czymś myśli i oderwiesz się na chwilę od monotonii życia z Fowlerem.
– Z ciebie naprawdę jest niezłe bydlę. Wiesz o tym? – wycedziła. – Ciąganie dziewczynek za kucyki nie jest sexy, Varona. Za dziesięć lat dalej nie będziesz miał nikogo poza Gideonem, a ja nie zamierzam pomyśleć o tobie ani razu!
– Za to ty za dziesięć lat będziesz nosić na garbie trzech małych Fowlerów – odparował Nico. – Twój nijaki mąż będzie się dopytywał, co z obiadem, a wtedy będziesz się głowić, gdzie się podziała twoja kariera.
I znów to samo: doprowadził ją do pasji.
– Nawet jeśli nie zobaczę cię już nigdy, Varona, to i tak naoglądałam się ciebie o wiele za dużo…
– Przepraszam najmocniej… – przerwał jej głos stojącego obok mężczyzny.
– O co chodzi? – odparli jednocześnie Libby i Nico zniecierpliwionym tonem.
Nieznany mężczyzna, który przerwał ich sprzeczkę, uśmiechnął się. Miał ciemną karnację i gładko ogoloną głowę o nieco połyskującej skórze. Wyglądał na czterdzieści kilka lat. W rzednącym pomału tłumie wyróżniał się wzrostem, ale przede wszystkim wydatną brytyjskością, którą zdradzały i wymowa, i ubiór (tweed, krata i jeszcze więcej tweedu).
Wybrał wyjątkowo niefortunny moment na najście.
– Nicolás Ferrer de Varona i Elizabeth Rhodes? – spytał mężczyzna. – Jeśli państwo pozwolą, chciałbym złożyć im pewną propozycję.
– Mamy już pracę – rzuciła poirytowanym tonem Libby, nie czekając, aż Nico wysili się na jakąś arystokratyczną odpowiedź. – A co ważniejsze: przerwał nam pan rozmowę.
– Tak, zauważyłem – odparł mężczyzna z pewnym rozbawieniem. – Rzecz w tym, że mój harmonogram jest dość napięty, a z uwagi na charakter mojej propozycji interesują mnie wyłącznie najlepsi.
– Które z nas konkretnie ma pan na myśli? – spytał Nico, z satysfakcją wytrzymując lodowate spojrzenie Libby. Następnie płynnie zwrócił się do mężczyzny stojącego naprzeciw z parasolem przewieszonym przez przedramię. – Chyba że „najlepszy” oznacza dla pana…
– Mam na myśli państwa oboje – przerwał mu mężczyzna. Nico i Libby wymienili chłodne porozumiewawcze spojrzenia, jakby mówili sobie „no jasne…” – Bądź tylko jedno z państwa – dokończył nieznajomy, wzruszając ramionami. Wytrącił tym Libby z obojętnej pozy, przyprawiając ją o lekki grymas. – To, któremu z państwa się powiedzie, nie będzie zależało ode mnie, a od państwa samych.
– Któremu z nas się powiedzie?! – wypaliła bezwiednie Libby, nim uświadomiła sobie, że w ogóle otworzyła usta. – Co to właściwie ma znaczyć?
– Miejsc jest tylko pięć – odparł mężczyzna – kandydatów sześcioro. Najlepszych na świecie.
– Na świecie? – powtórzyła Libby z niedowierzaniem. – To chyba lekka przesada.
Mężczyzna nieznacznie pochylił głowę.
– Służę wyjaśnieniem. Na świecie jest blisko dziesięć miliardów ludzi, prawda?
Libby i Nico, oboje nieco zbici z tropu, przytaknęli, kiwając głowami.
– Dokładniej mówiąc, jest to dziewięć i pół miliarda. Spośród tej liczby jedynie niewielka część osób posiada zdolności magiczne: mówimy tu o zaledwie jakichś pięciu milionach. Tylko sześć procent spośród tych pięciu milionów to magowie o potencjale medejskim, zdolni studiować magię na poziomie uniwersyteckim. W ramach tej grupy wyłącznie dziesięć procent dostaje się na najlepsze uczelnie, takie jak ta. – Mężczyzna wskazał szerokim gestem na rozwieszone po sali sztandary Nowojorskiego Uniwersytetu Sztuk Magicznych. – Spośród studentów wiodących uczelni zaledwie jakiś jeden procent jest przedmiotem zainteresowania mojej komisji rekrutacyjnej. Kolosalna większość jest natychmiast pomijana. W ten sposób dochodzimy do mniej więcej trzystu absolwentów na całym świecie, a to wciąż nie koniec, bo średnio rzecz biorąc, jedynie dziesięć procent z nich spełnia wszystkie wymogi w zakresie specjalizacji, wyników w nauce, cech osobowości et cetera[1].
Trzydzieści osób. Nico zerknął pyszałkowato na Libby, jakby był pewny, że ta w myślach wszystko skrupulatnie rachuje. Ona zaś odwzajemniła mu się spojrzeniem pełnym pogardy, przekonana, że Varona z pewnością tego nie robi.
– Tu zaczyna się dla nas zabawa i etap rzeczywistej selekcji – ciągnął mężczyzna z niespieszną manierą na miarę swojego ubioru. – Którzy z kandydatów władają najrzadszym rodzajem magii? Którzy mają najbardziej wnikliwe umysły? Większość państwa rówieśników włączy się w magiczną gospodarkę w charakterze księgowych, inwestorów lub prawników od spraw magii. Garstce z nich uda się, być może, stworzyć samemu coś wyjątkowego. Tymczasem zaledwie trzydzieści osób na świecie ma szansę zostać uznanymi za naprawdę wyjątkowe. I wreszcie – spośród tych trzydzieściorga zaledwie sześć osób jest na tyle niezwykłych, by zostać przez nas zaproszonymi do środka. – Mężczyzna lekko się uśmiechnął. – Po roku z tych sześciorga zostanie jedynie pięcioro, ale to już odrębna kwestia na przyszłość.
Libby, wciąż nieco oszołomiona opisem naboru, pozwoliła, by tym razem to Nico odezwał się jako pierwszy.
– Uważa pan, że jest czworo lepszych od Rhodes i ode mnie?
– Uważam, że jest na świecie sześć osób o porównywalnie niezwykłych talentach – sprostował cierpliwie nieznajomy. – Może znajdzie się pan w ich gronie, a może nie.
– Mamy ze sobą rywalizować? Znowu? – upewniła się Libby, zerkając na Nika.
– Ze sobą oraz z czworgiem innych – potwierdził mężczyzna, wręczając obojgu swoje wizytówki. – Atlas Blakely – przedstawił się.
Libby zerknęła tymczasem na wizytówkę, na której napisane było „Atlas Blakely: kustosz”.
– Jak już wspomniałem – ciągnął Blakely – mam dla państwa propozycję.
– Czego kustoszem pan jest? – spytał Nico.
– Lepiej, jeśli wszyscy dowiedzą się tego jednocześnie – odparł Blakely, uśmiechając się łagodnie. – Proszę wybaczyć, ale wyjaśnienie tego wymaga dłuższej chwili, a tymczasem moja propozycja już za kilka godzin stanie się nieaktualna.
Libby, która prawie nigdy nie reagowała impulsywnie, spojrzała na niego z rezerwą.
– Nie powie pan nawet, co nam pan proponuje? – spytała z poczuciem, że Blakely niepotrzebnie sili się na tajemniczość. – Dlaczego niby mielibyśmy pójść na coś takiego?
– Cóż, nie wyręczę państwa w podejmowaniu decyzji – odparł Blakly, nieco prowokacyjnie wzruszając ramionami. – Jak wspomniałem, czas mnie nagli. – rozejrzawszy się po sali, która zdążyła niemal opustoszeć, przewiesił rękojeść parasola przez rękę. – Strefy czasowe nie ułatwiają mi życia. Którego z państwa mogę się spodziewać? – spytał, patrząc wymownie na nich oboje.
Libby zmarszczyła brwi.
– Powiedział pan przed chwilą, że wszystko będzie zależeć od nas.
– Ależ tak. Ostatecznie tak właśnie będzie – przytaknął Atlas Blakely. – Widząc, jak rwą się państwo do rozejścia się w różne strony, sądziłem po prostu, że najwyżej jedno z was przyjmie moje zaproszenie.
Spojrzenia Nika i Libby się spotkały. Znów wyglądali, jakby mieli chęć skoczyć sobie do gardeł.
– To jak, Rhodes? – zaczął kpiarsko Nico. – Powiesz panu kustoszowi, że to ja jestem lepszy, czy mam to sam zrobić?
– Libby? – Usłyszała zza pleców głos Ezry. Widząc kątem oka jego poczochrane włosy i czując jego dłoń na ramieniu, próbowała bezskutecznie udać rozluźnioną. Nie chciała, żeby zauważył, że jak każdy jej kontakt z Nikiem, i ten skończył się tak samo (to znaczy jej szewską pasją). – Możemy iść? Twoja mama czeka na zew…
– Fowler! Cześć! – wszedł mu w słowo Nico z pogardliwym uśmieszkiem. – Zostałeś managerem projektu, tak?
Libby aż wzdrygnęła się w środku. Wiedziała doskonale, że ta udawana ciekawość jest tak naprawdę wyrazem wyższości. Niemal każdy z Medejów uznałby awans Ezry za osiągnięcie, ale Nico de Varona nie był niemal każdym. On miał zostać naprawdę kimś… kimś wielkim.
Należał do sześciorga najlepszych.
Na świecie.
Tak samo jak ona.
Tylko do czego to wszystko zmierzało?
Libby zamrugała, by uwolnić się od gonitwy myśli. Natychmiast zorientowała się też, że Nico wciąż mówi.
– …i akurat nam przerwałeś, Fowler. Mógłbyś nas na chwilę zostawić?
Ezra, widząc, że Libby jest nieco nastroszona, spojrzał na nią z zaniepokojeniem.
– Chcesz, żebym…?
– Wszystko w porządku – przerwała mu. – Tylko zaczekaj chwilę. Jedną sekundę.
Dopiero teraz zorientowała się, że Ezra robi wrażenie, jakby w ogóle nie dostrzegł trzeciego rozmówcy.
– A więc, Nicolás? – spytał Blakely, patrząc na niego wyczekująco.
– Nico, proszę. – De Varona wsunął do kieszeni otrzymaną przed momentem wizytówkę. Potem uścisnął dłoń kustosza, jednocześnie posyłając Libby wyniosłe, pełne samozadowolenia spojrzenie. – Kiedy mogę liczyć na spotkanie z panem, panie Blakely?
No nie.
No nie!
– Proszę, mówcie mi Atlas. Moja wizytówka dziś po południu pozwoli ci dotrzeć, gdzie trzeba. – Blakely zwrócił się ku Libby: – Cóż, panno Rhodes, przyznam szczerze, że jestem zawiedziony – zaczął Atlas, nim Libby zdążyła zaoponować. – Tym niemniej, bardzo mi było mi…
– Ja też przyjdę! – wypaliła Libby, by natychmiast ze wściekłością zauważyć, że usta Varony wymownie drgnęły. Wyglądało na to, że jej reakcja ani trochę go nie zaskoczyła i wszystko to wydaje mu się niezłą zabawą. – To tylko propozycja, prawda? – Sugerujące odpowiedź pytanie padło w przestrzeń pomiędzy Blakelym, de Varoną a nią samą. – Po tym, jak ją pan przedstawi, wciąż będę mogła odmówić?
– Jak najbardziej – potwierdził Atlas skinieniem głowy. – Cóż, zatem pod wieczór spotkam się z wami obojgiem.
– Jedno pytanie – weszła mu w słowo Libby, zerknąwszy w stronę Ezry, który przyglądał im się z dystansu ze zmarszczonym czołem. Jego włosy robiły wrażenie wyjątkowo poczochranych: jakby w oczekiwaniu nerwowo przeczesywał je palcami. – Mój chłopak cię nie widzi, prawda?
Blakely pokręcił głową, potwierdzając jej domysł.
– Więc… co, jego zdaniem, właściwie robimy? – spytała z wahaniem.
– Jego umysł dopełnia zapewne obraz tym, co uznaje za prawdopodobne – odparł Atlas.
Libby lekko pobladła. Myśl o tym, co to mogło być, nie napawała jej entuzjazmem.
– Zatem do popołudnia – pożegnał się Atlas, by zaraz potem zniknąć im z oczu.
Nico natychmiast zaniósł się bezgłośnym śmiechem.
– A tobie co tak znowu wesoło? – syknęła Libby, posyłając mu chłodne spojrzenie.
Nico wkrótce zapanował nad sobą i wzruszając ramionami, puścił ponad jej ramieniem oko w stronę Ezry.
– Pewnie niedługo się przekonasz, Rhodes. Na razie – rzucił i skłoniwszy się teatralnie, odszedł.
Libby została sama, wahając się, czy aby rzeczywiście nie czuje woni dymu.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]Et cetera (łac.) – i tak dalej (przyp. red.).
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz