Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
The Last Breath to wzruszająca, ciepła opowieść o dwójce młodych ludzi, którzy przypadkiem się odnajdują.
Hayley Flores jest spokojną studentką pielęgniarstwa, przykłada się do nauki, a od imprez woli spędzanie czasu ze swoją najlepszą przyjaciółką i wolontariat w szpitalu. Jednak w dwudzieste pierwsze urodziny zauważa, że w jej życiu brakuje spontaniczności. Tworzy więc szaloną listę zadań, która ma jej pomóc nadrobić stracone lata.
Hunter Morgan stał się popularny na kampusie, gdy porzucił sport dla muzycznej kariery. Jest pewny siebie, nie stroni od zabawy i lubi wyzwania. Jednym z nich staje się dla niego Hayley, która najpierw go całuje, a potem ucieka, nie podając nawet swojego imienia. Przypadkowy pocałunek wywołuje serię niespodziewanych wydarzeń, a losy Huntera i Hayley zaczynają się ze sobą przeplatać.
Plik zawiera dwie dodatkowe sceny!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Playlista
Silence — Marshmello
Still Don’t Know My Name — Labrinth
Lovely — Billie Eilish, Khalid
Under The Influence — Chris Brown
Photograph — Ed Sheeran
Iris — Goo Goo Dolls
Black Velvet — Alannah Myles
Look At Us Now — Daisy Jones & The Six
Happiest Year — Jaymes Young
Good Grief — Bastille
1. Pocałuj nieznajomego
Jeśli kiedykolwiek zamierzasz cieszyć się życiem – teraz jest na to czas – nie jutro, nie za rok. Dzisiaj powinno być zawsze najwspanialszym dniem.
Thomas Dreier
Cholera. Zaraz miałam pocałować zupełnie obcego faceta.
Siedziałam przy barze w towarzystwie wstawionej przyjaciółki, która niczym jastrząb wodziła wzrokiem po lokalu. Przenikliwe spojrzenie przymrużonych oczu wielu wzięłoby za nieudolną próbę flirtu, inni za przejaw niepoczytalności. Jednak ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Charlotte Young nie miała żadnego problemu z udanym podrywem ‒ wianuszek złamanych serc, które pozostawiała za sobą, był tego namacalnym dowodem. Do równowagi umysłowej miałam pewne obiekcje, ale opowiadałam się raczej za niegroźnym szaleństwem. W końcu to ona była twórcą tej durnej listy.
Ona była błędem. Lista. Zadania. To wszystko było jedną wielką pomyłką.
Właśnie do tego wniosku doszłam dokładnie dwa tygodnie po moich dwudziestych pierwszych urodzinach. Wypunktowana lista dwudziestu jeden aktów desperacji, które rzekomo powinna zrobić każda nienudna kobieta stała się moim wrogiem. Pod wpływem otumanienia celebracją oficjalnej dorosłości zapragnęłam doświadczyć rzeczy, dzięki którym na koniec dnia mogłabym powiedzieć: „żyłam pełnią życia”.
Pieprzenie, odwołuję to.
Byłam gotowa opuścić ten świat jako bezbarwna postać. Do stworzenia wspomnianego spisu doprowadziła mnie jedna łzawa rozmowa. Uświadomiła mi, że najdziksze czasy młodości przeżyłam w skorupie totalnej nudziary. Przynajmniej według społecznych norm. Zamiast czerpać pełnymi garściami z życia, wybierałam komfort, spokój i bezpieczeństwo. Sedno rzekomego problemu nie było spowodowane nieśmiałością, a przyzwyczajeniem do spokojnej rutyny wpojonej mi przez nadopiekuńczych rodziców. Byłam dorosła, jednak minione lata sprawiły, że stałam się ostrożna ‒ wręcz do bólu przewidywalna. Zmienienie czegoś w tej monotonii wydawało się zbyt pracochłonne, a przede wszystkim ryzykowne.
Wysnute wnioski doprowadziły mnie tutaj. Do modnego baru przesiąkniętego oparami papierosów i alkoholu. W dniu urodzin dałam się złapać w pułapkę własnych myśli, tych obaw, i wraz z pijaną Charlotte spisałam na serwetce wszystkie rzeczy, których według niej powinnam doświadczyć. Niech mnie dunder świśnie. Mnie i moje skamieniałe serce ‒ raz, dokładnie raz, pozwoliłam sobie na dopuszczenie do siebie nieuniknionego i skończyłam z marną manifestacją żałości.
‒ Co myślisz o gościu siedzącym przy drzwiach? ‒ zapytała śpiewnie Charlie.
Wspomniany facet zajmował boks bezpośrednio przy wyjściu. Nawet ze sporej odległości mogłam dostrzec błyszczący zegarek na jego nadgarstku pasujący do błękitnej koszulki polo. Rasowy bufon z wyższych sfer. Nie chodziło o to, co miał, ale sposób, w jaki to pokazywał. Z wyniosłością. Z leniwą pychą. Odkąd weszłyśmy do baru przeczesał nażelowane włosy co najmniej dwa tuziny razy, by z manierą eksponować błyskotkę na ręce. Wszystko, byleby zwrócić na nią uwagę.
‒ Skupiony na sobie, a to, gdzie siedzi sugeruje, że szuka panienki na jedną noc ‒ powiedziałam nonszalancko, bawiąc się słomką w szklance. ‒ Wiesz, szybkie wyjście i szybki seks.
Charlotte przewróciła oczami.
‒ Twoje zdolności odczytywania ludzkich intencji nigdy nie przestaną mnie zadziwiać ‒ mruknęła kpiąco, okręcając się na barowym stołku. ‒ A ten?
Wychyliłam się ze swojego miejsca przy kontuarze baru, by móc spojrzeć na przystojnego okularnika siedzącego przy pobliskim stoliku. Przez chwilę nie odzywałam się, po prostu obserwowałam. Rękoma nie dotykał niczego, a każde sięgnięcie po piwo było starannie przemyślanym ruchem. Schludna biała koszula w prążki nie miała żadnego widocznego wgniecenia i była zapięta na ostatni guzik.
‒ Pedant ‒ odparłam szybko. ‒ Trochę znerwicowany, co oznacza, że najprawdopodobniej zakochałby się we mnie od pierwszego wejrzenia, a jeszcze prędzej uciekłby stąd z krzykiem.
‒ Jesteś niemożliwa ‒ roześmiała się Charlotte nieskrępowanie i pełną piersią, co wyraźnie zwróciło uwagę kilku klientów. Nie żeby się tym przejmowała, była zbyt skupiona na skanowaniu pomieszczenia. Ostrożnie i z dużo większą rozwagą. Przynajmniej taką, na którą pozwalał jej czwarty drink. ‒ A tamten?
Dyskretnie spojrzałam przez ramię na kraniec lokum. Z rosnącym zaintrygowaniem przyjrzałam się miejscu, w którym siedział mężczyzna zatopiony w papierach leżących na stole. Frustracja przecinała ostre rysy, ale nawet ona nie odejmowała mu urody. Mocno zarysowana twarz o wydatnych kościach policzkowych nadawała mu podobieństwo do Johnny’ego Deppa ‒ jego młodszej wersji, acz nienagannie przystojnej. Wytatuowanie się od czubków palców po szyję było śmiałym posunięciem, które niezaprzeczalnie zapewniało mu masę spojrzeń. Był gorący w ten ponętnie niebezpieczny sposób. To typ faceta, przed którym uprzedzone mamuśki chowały swoje córki. A gdyby nie stojące przy nim piwo, powiedziałabym, że był wariatem chcącym uczyć się w tętniącym nocnym życiem barze. A może tak właśnie było, trudno ocenić. Odwróciłam się w momencie, gdy przeczesał dłonią ciemne włosy, podnosząc wzrok znad porozrzucanych kartek.
‒ To ten ‒ stwierdziła przyjaciółka. Brzmiała lekko bełkotliwie, co podpowiadało mi, że niedługo będziemy musiały się stąd ulotnić. ‒ Wiem, że tak. W ciągu dziesięciu sekund nie wymieniłaś tego swojego psychologicznego spisu jego wad.
Skłonności do przesadnej analizy ludzi nabyłam lata temu. W tamtych okolicznościach patrzenie na otaczające mnie osoby było jedyną z nielicznych rozrywek, jednak z czasem przybrało formę fascynującego dziwactwa. Niektóre z pseudodiagnoz zalatywały hipokryzją, być może mijały się z prawdą, ale stały się nieodłączną częścią mnie. Obserwowałam ludzi i przypisywałam im cechy osobowości na podstawie ich zachowania, tików nerwowych, czy też sposobu w jaki się prezentowali. Bardziej celnie lub czasem błędnie. Po prostu patrzyłam. Niewiele osób to robiło. Oni patrzyli, ale nie widzieli.
Tym, co tak zainteresowało mnie w nieznajomym był fakt, że nie potrafiłam go rozgryźć. Nie chodziło tu o jakąś niezdrową mroczną aurę ‒ wbrew pozorom nie ulegałam stereotypom. Ktoś mający tatuaże nie musiał być od razu klasyfikowany jako niegrzeczny chłopiec. Po prostu było w nim coś takiego, co nie pozwalało mi odwrócić od niego spojrzenia, a jednak nie umiałam go opisać. Wrzucić go do jakiejkolwiek kategorii.
Nie zdawałam sobie sprawy, że się poruszam. Dopiero gdy zsunęłam się ze stołka, a podeszwy wojskowych butów przylepiły się do brudnej podłogi, dotarło do mnie, że naprawdę to robię.
‒ Łyknij sobie po raz ostatni, bo gdy to zrobię, wychodzimy ‒ powiedziałam, na co Charlie uniosła kciuk w górę.
Nie mogłam uwierzyć, że posuwałam się do tak głupich i szczeniackich kroków. Jednak szłam przed siebie. Prosto i niezachwianie, mimo że moje serce waliło jak młotem, jakby za chwilę miało wydostać się z piersi. Stresowałam się, jakbym miała zaraz przeżyć swój pierwszy pocałunek. Pod pewnym względem był nim. Tym pierwszym. Dlatego właśnie znalazł się na liście ‒ pocałuj nieznajomego ‒ ponieważ jeszcze nigdy nie miałam okazji pocałować kogoś bez poznania wcześniej choćby jego imienia.
Przeciskałam się między zebranymi, póki nie dzieliły mnie od jego stolika mniej niż trzy stopy. Z bliska wyglądał jeszcze lepiej, a gdy podniósł wzrok, momentalnie nabrałam ochoty, żeby się do niego zbliżyć i jednocześnie uciekać jak najdalej. Nie stchórzyłam, mimo że patrzył na mnie, jakby wiedział, co mam zamiar zrobić ‒ a nie mógł wiedzieć. Czegoś takiego nie dało się przewidzieć. Oddychałam ciężko, z trudem. A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.
W jednej chwili stałam w przestrzeni jego boksu, a następne co pamiętałam, to dotyk ciepłych ust. Nieznajomy zamarł zaskoczony, a w sekundzie, gdy spętana niezręcznością chciałam się odsunąć, odwzajemnił pocałunek. I to jak. Z pasją. Z mocą. Pod palcami dotykającymi jego policzka czułam drapiący zarost, gdy wpił się w moje usta. Nasze języki splątały się, posmakowałam piwa i czegoś słodkiego, jakichś cukierków. Zawisłam nad nim, z kolanem wspartym o kanapę, a jednak miałam wrażenie, że to on góruje nade mną. To był rodzaj pocałunku, który odczuwało się całym ciałem ‒ odbierał dech, elektryzował skórę i oszałamiał. Sprawiał, że chciało się więcej i więcej.
Z ociągnięciem oderwałam się od jego warg, potrzebowałam powietrza, choć jednocześnie nie byłam gotowa na rozłąkę. Z dłonią płasko rozłożoną na twardej piersi, swoją drogą nie wiedziałam jak się tam znalazła, tak jak palce zatopione w moich włosach, otworzyłam ciężkie powieki. Dzieliły nas cale, które pozwoliły mi zderzyć się z lodowatoniebieską otchłanią, jaką były jego tęczówki. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego koloru oczu. Szeroka pierś opadła gwałtownie, gdy patrzył na mnie pociemniałym wzrokiem. Miałam papkę z mózgu ‒ ja, Hayley Flores, czułam się, jakby odebrano mi możliwość logicznego myślenia.
‒ Dzięki ‒ szepnęłam, prostując się powoli. Ręce opadły, dystans pogłębiał się i niczego tak bardzo nie pragnęłam, jak wrócić do poprzedniej pozycji.
Ten pocałunek mnie ogłupił, hormony i endorfiny robiły swoje ‒ to było jedyne racjonalne wytłumaczenie mojego zachowania. Chciałam po prostu odejść. Bez tłumaczeń. Bez oglądania się za siebie. Bez rozważania tego, jak bardzo byłam rozpalona.
Nie pozwolił mi na to.
‒ Dzięki i tyle? ‒ wymamrotał, przesuwając palcem po napuchniętej wardze. Ten sensualny gest przyprawił mnie o dreszcze. ‒ Właśnie mnie pocałowałaś, jakby nie miało być jutra i odchodzisz?
‒ Owszem ‒ potaknęłam z wymuszoną nonszalancją, ledwie panując nad uśmiechem.
Świadoma, że ucieczka byłaby najlepszym rozwiązaniem, odwróciłam się do niego plecami i zrobiłam pierwszy krok. To było zbyt emocjonujące przeżycie, oszałamiające tak dogłębnie, że odczuwałam je na zbyt wielu poziomach.
‒ Możesz mi przynajmniej zdradzić swoje imię, złodziejko oddechów?
Zatrzymałam się jak zaklęta. Nie nazwał mnie złodziejką całusów czy pocałunków. Nazwał mnie złodziejką oddechów.
‒ Hayley ‒ powiedziałam, spoglądając na niego przez ramię, by móc po raz ostatni napawać się jego niewymuszonym pięknem. ‒ Mam na imię Hayley.
Nie zaczekałam na jego odpowiedź.
Coco Chanel głosiła słynną frazę mówiącą, że najlepszym kolorem na świecie jest ten, który dobrze wygląda na nas samych. Miała trochę racji, ale gdybym w tak błahych sprawach patrzyła na to, co mówią inni ‒ nawet ikona stylu ‒ byłabym cholernie pospolitym człowiekiem.
Siedziałam ze skrzyżowanymi nogami na podłodze wyłożonej poplamionym prześcieradłem, otoczona istnym bałaganem. Właśnie po raz trzeci w tym miesiącu farbowałam pasemka włosów. Od lat była to moja rutyna, jedyne wyjście poza ramy „zwyczajności” ‒ nie żeby to było jakieś nadzwyczajne i szczególnie szaleńcze działanie.
‒ Jaki kolor tym razem? ‒ zapytała Charlie, opierająca się o futrynę z ramionami skrzyżowanymi na piersiach.
Sprawnie przesuwając pędzlem po wydzielonym kosmyku, spojrzałam na nią w odbiciu lustra. Rdzawe fale opadały gładko tuż nad jej biodra, idealnie ułożone i błyszczące. Taka właśnie była Charlotte ‒ nienaganna w swoim pięknie. Podczas gdy mnie, z moimi miodowymi kosmykami porównywano do ładnej dziewczyny z sąsiedztwa moja przyjaciółka była podstępną lisicą kradnącą serca.
‒ Niebieski ‒ odpowiedziałam. ‒ Hinduski kolor płodności, i jakże przewrotnie, wojny.
Charlotte roześmiała się dźwięcznie.
‒ Niech zgadnę ‒ mruknęła kpiąco. ‒ Ty skłaniasz się ku temu drugiemu.
‒ Jasna sprawa. ‒ Posłałam jej szeroki uśmiech.
Godzinę później przemierzałyśmy ramię w ramię ruchliwy kampus Uniwersytetu Miami, Coral Gables, gotowe na cotygodniową dawkę nauki. Studia pielęgniarskie dawały nam w kość, szczególnie na ostatniej prostej ‒ prawie cztery lata katorgi uniwersyteckiej były dopiero wstępem do owocnej kariery. Dosłownie kosztowały nas krew, pot i łzy, ale świadomość, że za mniej niż trzy miesiące będę trzymała w swoich dłoniach długo wyczekiwany dyplom, sprawiała, że czułam się błogo. Jakby wszystkie semestry pełne wyrzeczeń nie istniały. Byłam stypendystką, co było jednoznaczne z tym, że musiałam utrzymać odpowiednią średnią, by zachować miejsce na uczelni. Charlotte, mimo że otrzymała niezależność płynącą z opłacenia nauki przez rodziców, nigdy nie pozwoliła sobie na odpoczynek. Za to ją kochałam. Wspólne studia oznaczały również wspólny cel, a wzajemne wsparcie było tym, co pomogło nam dojść razem tak daleko.
Z naręczem toreb wypakowanych książkami pchnęłam drzwi do biblioteki, w której panowała wręcz nienaturalna cisza. Tutaj nie istniało coś takiego, jak dźwięk inny niż stukot klawiszy laptopa bądź kliknięcia długopisów i drapanie rysików o kartki. Każdy odgłos niepasujący do tej symfonii był traktowany jako zbrodnia. Charlotte szła przede mną, jakby miała kij w tyłku ‒ sztywno i ostrożnie, niczym na musztrze wojskowej. Pokręciłam głową z uśmiechem. To był jej czteroletni nawyk. Dokładnie od pierwszego dnia tutaj, gdy potknęła się o własne nogi i z hukiem upadła na ziemię, skupiając na sobie gniew kilkudziesięciu studentów. Prócz kilku siniaków zyskała również traumę, która przez pierwsze kilka tygodni studiów nie pozwalała jej wejść do uczelnianej biblioteki.
Przyjaciółka rozluźniła się, dopiero gdy zamknęłyśmy za sobą drzwi do dźwiękoszczelnego pomieszczenia. Pokój podlegał rezerwacji przez grupy potrzebujące miejsca do nauki, w którym swobodnie mogą rozmawiać. Reszta biblioteki była cichą strefą. Bezpośredni dostęp do książek i określony czas na odbębnienie obowiązków pozwalał zmobilizować się do pracy.
‒ To niczym droga przez mękę ‒ mruknęła Charlie, opadając na krzesło. ‒ Za każdym razem mam wrażenie, że jest, kurwa, coraz dłuższa.
‒ Czyż nie jesteś melodramatyczna?
‒ Powiedz to mojemu tyłkowi ‒ sarknęła. ‒ Jestem pewna, że zrobił wgłębienie w podłodze, w miejscu gdzie upadłam.
Prychnęłam pod nosem, nim rozsiadłam się na krześle obitym miękką poduszką i zaczęłam porządkować podręczniki, podczas gdy przyjaciółka wyciągnęła kawę oraz przekąski. Miałyśmy określony i spójny tryb pracy wyrobiony przez lata. Wieloletnia przyjaźń nauczyła nas żyć w pełnej symbiozie, a co za tym idzie, czasami działałyśmy niczym jeden organizm. Moje słabości neutralizowała siła Charlie, a słabości Charlotte neutralizowałam ja. Właśnie dlatego mogłyśmy pozwolić sobie na miano najlepszych studentek na roku.
Opuściłyśmy bibliotekę tuż przed zachodem słońca. Niebo spowił półmrok pomarańczoworóżowej poświaty, która rozrastała się nad przeszkloną wieżą zegarową i monumentalnymi palmami. Przystanęłam na moment, by móc podziwiać rozpościerający się widok i ruszyłam za przyjaciółką wgapioną w ekran komórki. Floryda była pięknym stanem, ale to jego wybrzeże skradło moje serce, Miami. Mieszczący się tam uniwersytet w swoim sercu chował jezioro Osceola, a z nabrzeża kampusu Virginia Key roztaczał się widok na malownicze wody laguny Biscayne Bay. Większość budynków była zachowana w nowoczesnym i ekstrawaganckim stylu, tworząc małą metropolię przyszłości.
‒ Naprawdę nie masz zamiaru wspominać o tamtym wieczorze? ‒ zapytała niespodziewanie Charlie, na co zdecydowanie pokręciłam głową. Doskonale wiedziałam, o co jej chodziło. ‒ Nawet za cenę podania nazwiska faceta, z którym wymieniłaś ślinę?
Pomachała telefonem, na którym wychwyciłam fotografię przystojniaka z baru. Najwyraźniej to robiła przez ostatnie dni. Szukała namiarów na mojego nieznajomego, pełna żalu, że sama nie poczekałam, aby choćby usłyszeć jego imię. Dla mnie był to temat zamknięty. Przynajmniej wmawiałam to sobie, szczególnie intensywnie w samotności, gdy mimowolnie odtwarzałam w głowie tamten pocałunek.
‒ Nawet wtedy ‒ odpowiedziałam spokojnie, mimo że narastała we mnie ciekawość.
Urywki wspomnień tej feralnej nocy przyspieszyły rytm mojego żałosnego serca. Byłam cholernym mięczakiem. To nie było do mnie podobne ‒ całe to roztrzepanie i emocjonalny bajzel. Nienawidziłam się za to, ponieważ wiedziałam, że jeśli poddam się temu, z czasem będzie tylko gorzej. Ciężej.
‒ Wielka szkoda ‒ mruknęła. ‒ Dobrze byłoby znać imię faceta, z którym zaraz się skonfrontujesz.
‒ Co? ‒ wydusiłam w tym samym momencie, w którym go zobaczyłam.
W naturalnym świetle wyglądał jeszcze lepiej niż w ostrych jarzeniówkach baru. Szedł w naszym kierunku pewnym krokiem, z futerałem do gitary przewieszonym przez ramię. Pełen niewymuszonego seksapilu i męskości.
Szlag by to trafił! A mogłam pocałować bogatego gogusia…
Może wtedy uniknęłabym ślinienia się na widok wytatuowanego nieznajomego. Był postawny w swoich ponad pięciu stopach wysokości i wyraźne umięśniony. Ciemna koszulka współgrała z tatuażami tworzącymi rękaw, które oplatały jego skórę skomplikowanym wzorem, a spodnie w stylu cargo nadawały mu dodatkowej drapieżności. Za chwilę miałam się również przekonać, że doskonale podkreślały jego tyłek. Nie uważałam się za przesadnego tchórza, ale z jakiegoś powodu naszła mnie przemożna chęć ucieczki. Dosłownie, zabrania nóg za pas i przemierzenie sprintem trawnika prowadzącego w przeciwną stronę. Obserwował mnie tym przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu, jakby wszystko o mnie wiedział. Jakby znał moje najmroczniejsze tajemnice. Stałam jak zaklęta, wpatrzona w niego, a dzieliło nas zaledwie kilka kroków. Nie byłam pewna, czy to była jakaś gra spojrzeń ‒ kto pierwszy odwróci wzrok, przegrywa ‒ ale niech mnie coś trafi, jeśli miałabym się spłoszyć niczym tchórzliwe cielę.
‒ Dzięki, Charlotte ‒ odezwał się, nie oderwawszy ode mnie wzroku.
Zmarszczyłam zdezorientowana brwi, i wtedy uderzyła we mnie gorzka prawda. Zdrada. Popatrzyłam wilkiem na przyjaciółkę. Podła lisica, żeby nie powiedzieć łasica. Nieświadomie wpadłam w pułapkę własnej przyjaciółki, która czegokolwiek by nie miała na celu, zapłaci za to prędzej czy później. Niech ją tylko dorwę.
‒ Charlie, co ty zrobiłaś? ‒ warknęłam, na co niespeszona posłała mi całusa. Przez ramię, ponieważ w najlepsze pędziła ścieżką, by znaleźć się z dala od pola rażenia mojej złości. ‒ Zabiję cię!
‒ Ja też cię kocham! ‒ zawołała, machając do mnie palcami.
Zdrajczyni. Zacisnęłam usta, odwróciłam głowę i ponownie zrównałam się z magnetycznymi tęczówkami, które iskrzyły wesoło. Wyraźnie bawiła go ta sytuacja. Szkoda, że był w tym osamotniony.
‒ Skoro zostaliśmy sami ‒ mruknął przystojny intruz ‒ może nareszcie dowiem się, co skłoniło cię do rzucenia się na mnie w barze i ulotnienia, nim mogłem się przedstawić. Twoja przyjaciółka powiedziała, że osobiście wyjaśnisz mi tajemnicze zadanie z listy, która pokierowała cię do zrobienia tego.
To nie była podstępna lisica, ba, nawet nie łasica. Tylko cholerny szczur.
‒ Była przyjaciółka ‒ wymamrotałam pod nosem, na co uniósł kącik ust. ‒ Charlie stanowczo zbyt wiele obiecuje. Na szczęście jej obietnice mnie nie obowiązują.
Roześmiał się ochryple, kręcąc z politowaniem głową.
‒ Czyż nie jesteś rozkoszną zadziorą? ‒ zapytał głębokim głosem, przez co zmrużyłam powieki. ‒ Nie patrz tak na mnie. To ja powinienem być zirytowany. W końcu to ty zawróciłaś mi w głowie jednym pocałunkiem…
Uchyliłam usta zaskoczona tą bezpośredniością. Akurat musiałam trafić na kogoś nieliczącego się ze słowami ‒ to niczym rzucenie mi wyzwania. Zaintrygowanie jego osobą wzrosło do poziomu, w którym nie potrafiłam racjonalnie myśleć. Pierwszy raz spotykałam się z tak mącącym uczuciem i nie byłam z tego powodu zadowolona. Ani trochę.
‒ Od trzech miesięcy nie potrafiłem stworzyć żadnego nowego tekstu, a od zajścia w barze nie rozstaję się ze swoim zeszytem do piosenek ‒ kontynuował. ‒ Nie wierzę w przeznaczenie i magię, ale niezależnie jak to kiczowato zabrzmi, ktoś mi cię zesłał, żebyś stała się moją muzą, Hayley Flores.
Jego głos wahał się między powagą, a kpiną.
‒ Urocza przemowa ‒ prychnęłam. ‒ Wręcz porywająca, ale tak się składała, że nie potrzebuję tego rodzaju czaru w moim życiu.
Ironiczna gra słów. W rzeczywistości zapłaciłabym każdą cenę, by magia istniała, a wraz z nią pewne czary. Takie, które graniczyły z cudem.
‒ Zapieraj się, ile chcesz, ale nie należę do osób łatwo się poddających ‒ powiedział nonszalancko, niespeszony moją postawą. ‒ Zawsze byłem dobry w zdobywaniu tego, czego pragnę.
Zmrużyłam powieki. Też mi coś. Ten facet był ewidentnie zbyt pewny siebie.
‒ Skoro wiążesz ze mną takie plany, to może w końcu się przedstawisz? ‒ zapytałam sarkastycznie, przekrzywiając głowę. ‒ Czy mam cię nazywać pyszałkowatym nieznajomym?
Uśmiechnął się szeroko i niech mnie cholera, ten facet był naturalnie niezdrowo przystojny, ale uśmiechnięty zapierał dech.
‒ Hunter Morgan.
Wystawił przed siebie wytatuowaną dłoń, którą z ociąganiem potrząsnęłam. Elektryczna iskra przemknęła wzdłuż mojego kręgosłupa w tej sekundzie, w której moje palce zniknęły w jego uścisku. Jakżeby inaczej. Przecież nie mogłam zwyczajnie pozostać obojętna, ktoś u góry musiał się świetnie bawić.
‒ Powiedziałabym, że mi miło, ale nie lubię kłamać ‒ mruknęłam brawurowo, na co uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Przynajmniej nie od razu. Zapewne zawdzięczałam to studenckiej bezczynności i nudziarstwie, ale dopiero przemierzając w towarzystwie Huntera wąskie ścieżki kampusu, złożyłam w całość wszystkie fakty. Pokrowiec gitary, dziwnie znajome nazwisko i sposób, w jaki wodzono za nim wzrokiem pozwoliły mi zrozumieć, że miałam koło siebie przyszłą gwiazdę muzyki. Chyba nawet największy uczelniany odludek słyszał o chłopaku, którym rzekomo interesowały się największe wytwórnie muzyczne. Solowy wykonawca porównywany był do Eda Sheerana, Lewisa Capaldi i Shawna Mendesa w jednym. Innymi słowy: światowych wokalistów, których talent powalał na kolana.
‒ Historia jest krótka, żenująca i nieszczególnie ciekawa ‒ powiedziałam spokojnie. ‒ W dniu urodzin, za sprawą ckliwych rozmówek zrozumiałam, że jestem cholernie przewidywalna. Pijana przyjaciółka, którą miałeś przyjemność spotkać, spisała listę rzeczy, które potencjalnie powinna zrobić każda nastolatka. Na niej znalazł się punkt z pocałunkiem nieznajomego, i bam, przypadkowo padło na ciebie.
Hunter, z rękoma schowanymi w kieszeniach spodni, obserwował mnie kątem oka. Spodziewałam się niepohamowanego wybuchu śmiechu czy lawiny kpin, jednak on zachował nonszalancką powagę. Jakby to nie było nic nadzwyczajnego.
‒ Coś jak lista rzeczy, które chcesz zrobić przed śmiercią…
‒ Coś w tym stylu ‒ zgodziłam się.
‒ Rozumiem ‒ odparł Hunter. Jeśli jego zrozumienie było dla mnie dziwne, to nie umywało się ono do słów, które padły później. ‒ W takim razie pomogę ci ją wypełnić.
Zatrzymałam się gwałtownie. Kwiecista sukienka zafalowała dookoła moich ud pod wpływem impulsywnego ruchu, gdy wbiłam spojrzenie w rozluźnionego chłopaka.
‒ Co? ‒ wymamrotałam ze zmarszczonymi brwiami. ‒ Nie przypominam sobie, żebym wywieszała ogłoszenie o treści: „potrzebuję kompana do wykonania durnych zadań z jeszcze durniejszej listy”.
Hunter uśmiechnął się szerzej na mój wybuch.
‒ Tak się składa, że Charlotte podała mi kolejny punkt z twojej listy ‒ powiedział, na co westchnęłam. Cholerna zdrajczyni. ‒ Podobno jesteś krytykiem muzycznym, którego trudno zadowolić. Mogę cię zapewnić, że mnie się to uda, więc potraktuj to jako obopólną pomoc. Ty wspomożesz moją wenę twórczą poprzez swoją małą przygodę z listą, a ja stanę się twoim pomagierem w jej wypełnieniu.
‒ Podziękuję ‒ bąknęłam.
‒ Jak chcesz. ‒ Wzruszył ramionami. ‒ W takim razie o świcie spodziewaj się mojej wizyty pod swoim oknem, gdzie będę śpiewał miłosne ballady, aż cały akademik cię znienawidzi. Dopóki nie zmienisz zdania.
Przewróciłam oczami na ten nieudolny blef.
‒ Powodzenia ‒ prychnęłam prześmiewczo. ‒ Najpierw znajdź mój akademik, potem miejsce, w którym znajduje się moje okno.
Z pewnym siebie uśmiechem sięgnął po telefon, jego palce przez chwilę błądziły po ekranie, nim z triumfalnym mruknięciem schował urządzenie.
‒ Zdaje się, że twoja przyjaciółka jest po mojej stronie ‒ powiedział wesoło. ‒ Adres już mam, a w twoim oknie zawiśnie stanikowy maszt, żebym wiedział, gdzie śpiewać.
Zacisnęłam usta, założywszy ramiona na piersiach.
‒ Oboje jesteście niepoważni ‒ warknęłam. ‒ Założyliście jakieś sprzymierzenie przeciw mojej osobie?
Hunter, nieprzejęty moją irytacją, wyciągnął z kieszeni opakowanie karmelowych cukierków, na których widok zaległa mi gula w gardle. Zagadka rozwiązana ‒ nimi smakował nasz pocałunek. Zachęcająco wystawił w moją stronę karmelki, a gdy gestem głowy odmówiłam, odpakował cukierka i wrzucił go do ust.
‒ No weź, będzie fajnie ‒ powiedział niewinnie. ‒ Nawet pozwolę na kolejne napaści na moje usta, jeśli to zachęci cię do zgody.
Przewróciłam oczami na jego szczeniactwo.
‒ Mam wypełniać swoją listę, a nie twoje marzenia ‒ odgryzłam się, na co roześmiał się szczerze.
Jego śmiech był hipnotyzujący w swojej prawdziwości. Nie był sztuczny czy wymuszony, gdy się śmiał, to pełną piersią, pokazując szereg prostych zębów. To niepokojące, jak bardzo był idealny ‒ nie tylko pod względem wyglądu, ale i charyzmy, którą bezapelacyjnie posiadał.
‒ Racja ‒ zauważył roztropnie. ‒ Czyli bez obmacywania. Wchodzisz w to?
Nie miałam pojęcia, co mną kierowało. Może to było echo tych wszystkich odmów, które słyszałam w głowie, gdy przyjaciółka starała się mnie przekonać do kolejnego wyjścia. Bądź pogłos rodziców niegdyś zamartwiających się każdym moim krokiem. Wspomnienie tej depresyjnej niemocy z przeszłości. A może chciałam posmakować dzikości.
‒ Łączy nas dwadzieścia zadań, po nich każde idzie w swoją stronę.
Znalezienie racjonalnego wyjaśnienia mojej decyzji było daremne. Lecz jakimś sposobem zawarłam pakt na szaloną przygodę życia z dopiero co poznanym facetem. Podświadomie wiedziałam, że jej koniec nie przyniesie niczego dobrego, ale po prostu skoczyłam na głęboką wodę.
Patrzył na mnie, wręcz przeszywał spojrzeniem i nie byłam mu w tym dłużna. Przyciąganie między nami było namacalne. Wibrowało przez moje kości, po mięśnie i ścięgna, jakby w próbie pchnięcia mnie do przodu. Prosto w jego ramiona.
‒ Stoi.
Kiedyś nie przypuszczałam, że jedno słowo mogło brzmieć jak wyrok, a jednak znów go kosztowałam i chyba pierwszy raz lubiłam jego smak.
Zgoda na to szaleństwo nie zmniejszała kiełkującej złości. Wparowałam do akademika niczym burza. Gdybym znajdowała się w kreskówce, nad moją głową unosiłyby się ciemne chmury gradowe. Rozejrzałam się po studiu, w którym mieścił się niewielki aneks kuchenny połączony z salonem oraz para drzwi prowadząca do osobnych sypialni.
Nie musiałam długo szukać Charlotte. Leżała skulona na welurowej kanapie, wgapiona w telewizor, na którym leciała denna komedia romantyczna. Mimo że trzasnęłam drzwiami w teatralnym geście ukazania swojej furii, nawet na mnie nie spojrzała. Przynajmniej póki nie zasłoniłam jej sobą widoku na ekran.
‒ Ej! ‒ zaprotestowała z jękiem.
Nieudolnie próbowała dojrzeć dalszą akcję, wychylając się przez szeroki podłokietnik.
‒ Ej? ‒ zapytałam ze zmrużonymi powiekami. ‒ Może lepiej powiedz mi, co ci odbiło? Pisanie za moimi plecami do Huntera, co do diabła? Nie miałaś prawa!
Rudowłosa zacisnęła usta wyraźnie speszona, co w jej przypadku było rzadkością. Zazwyczaj nie przejawiała przesadnej skruchy, gdy nabroiła, z kolei ja nieczęsto okazywałam irytację. Charlie lubiła działać pod wpływem impulsu, a gdyby miała przepraszać za każde głupstwo, którego się dopuściła, nie wystarczyłoby jej czasu na życie.
‒ Nie mogłam się powstrzymać ‒ westchnęła. ‒ To było silniejsze ode mnie. Nawet porządnie wstawiona dostrzegłam kotłującą się między wami chemię, te latające iskry, serduszka nad głowami. Zasługujesz na przeżycie szalonego romansu…
Roześmiałam się gorzko.
‒ Czy ty się słyszysz, Charlie? ‒ odparłam. ‒ Jaki romans? Pominę absurd całej tej sytuacji. Zastanawiałaś się może, co będzie potem?
Zacisnęła usta. Moja przyjaciółka była chodzącą sprzecznością. Mimo piękna nie była stereotypową wyniosłą suką: ogniste włosy nie określały jej charakteru. Nie można było nazwać jej skromną, ale pod pewnością siebie kryła niesamowitą wrażliwość. Taką, która niejednokrotnie przysporzyła jej przykrości. Charlie była niepoprawną romantyczką, która przebytymi związkami i wianuszkiem złamanych serc maskowała usilną próbę znalezienia tego jedynego. Pragnęła miłości wyjętej prosto z filmów i przesłodzonych książek leżących na jej półkach. Równie mocno dla siebie, co dla mnie.
‒ Oczywiście, że nie ‒ ciągnęłam, dalej poburkując. ‒ Hunter jest dobrze rokującym muzykiem, który zapewne niedługo podpisze kontrakt i wyjedzie w trasę. Gdzie w tym planie uwzględniasz mnie?
Nie odważyłam się wymienić głośno powodu, który doszczętnie przekreślał jej wyśnioną przyszłość. Tej, w której żyłam długo i szczęśliwie z Hunterem. Nie chciałam pogarszać sytuacji. Z frustracją odetchnęłam głęboko, pocierając pulsujące bólem skronie, zanim na resztę wieczoru zamknęłam się w swoim pokoju.
I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od pocałunku z nieznajomym.
2. Przeżyj porywający koncert
Jak piosenka, którą w duchu nucimy; jak kochanie kogoś, kogo nie można mieć.
Janet Fitch, Biały oleander2
Hunter Morgan był niczym piosenka, której nie mogłam pozbyć się z głowy. Taka, której tekst zapadał głęboko w pamięć. Niczym słodka melodia motająca serce, w której rytm tańczyło całe moje życie.
Leżałam na łóżku, wgapiając się w ekran telefonu, na którym widniała wiadomość od Huntera. Widzimy się w piątek o dziewiętnastej, przyjadę po Ciebie. Patrzyłam na to jedno zdanie, jakby napisał je sam szatan. Z westchnieniem chwyciłam urządzenie, by odrzucić je na kołdrę. To był cholernie zły pomysł, ale wycofanie się nie wchodziło w grę ‒ nie pozwalały mi na to zaciekawienie jego osobą i hartem ducha. Nie chciałam wyjść na słabą, na kogoś, kto ucieka od niezobowiązującej propozycji, ponieważ przeraża go sposób, w jaki reaguje na jednego faceta. Co to, to nie. Było to idiotyczne, wręcz bipolarne zachowanie?
Owszem, ale niech mnie cholera, jeśli dam się zwieść własnym słabościom ‒ a on nią akurat był. Może w tamtym momencie, pełna wątpliwości przez jednego SMS-a, jeszcze nie byłam tego świadoma. Lecz w końcu zrozumiałam, że znajomość z nim przysporzyła mojemu sercu to, od czego zawsze uciekałam.
Charlotte długo nie pokusiła się wczoraj o wejście do mojej sypialni. Znała mnie zbyt dobrze. Po niektórych kłótniach, szczególnie wynikających z jej błędów, potrzebowałam czasu na ochłonięcie. Jednak ciche pukanie o poranku nie było niczym dziwnym ‒ spodziewałam się tego. Rdzawa czupryna pojawiła się w uchylonych drzwiach, a po upewnieniu się, że nie śpię, otworzyła je na oścież.
‒ Przyniosłam gałązkę oliwną, białą flagę, czy jak to tam się mówi ‒ mruknęła nieśmiało Charlie, wchodząc do środka z tacą obładowaną naczyniami. ‒ Przeprosinowe śniadanie…
Obserwowałam ją z uparcie beznamiętną miną, byle jeszcze chwilkę ją podręczyć, nim pozwoliłam sobie na uśmiech, który odwzajemniła z wyraźną ulgą.
‒ Mogę przystać na takie wyrazy skruchy ‒ powiedziałam, widząc talerz rumianych naleśników z owocami.
Charlie przysiadła na brzegu łóżka, bawiąc się własnymi palcami.
‒ Przepraszam za akcję z Hunterem ‒ odparła już pewniejszym głosem. ‒ To było naprawdę denne posunięcie. Nie powinnam była go szukać, kiedy wyraźnie powiedziałaś, że tamta noc to przeszłość. W ogóle nie powinnam zastawiać na ciebie tej całej pułapki.
‒ I podawać mu naszego adresu zamieszkania ‒ dodałam sarkastycznie, na co parsknęła.
‒ Za to też przepraszam.
‒ Równie dobrze mogłaś dać go psychopacie ‒ zauważyłam z pełną buzią. Gracja w najczystszej postaci. ‒ Choć w sumie, kogo ze mnie to czyni, skoro zgodziłam się, żeby towarzyszył mi w wypełnianiu zadań.
Charlotte uniosła brwi wyraźnie zaskoczona takim obrotem akcji.
‒ Naprawdę?
‒ Yep ‒ potaknęłam. ‒ Niestety ugięłam się pod naporem szantażu. Słuchanie ballad pod oknem to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję. ‒ Charlotte się roześmiała.
‒ To była jego groźba? ‒ zapytała z niedowierzaniem, na co potaknęłam. ‒ Nieźle. Jednak jeśli naprawdę tego nie chcesz, wyciągnę cię z tego. Wiesz, znajdę na niego brudy i pod pretekstem ukazania ich światu…
‒ Jest w porządku ‒ przerwałam plan rodem z bajek dla dzieci. ‒ Nie podoba mi się sposób, w jaki został w to zamieszany, ale poradzę sobie z nim.
Pozostawała mi jedynie nadzieja, że zapalczywe próby przekonania do tego samej siebie sprawią, że przeświadczenie przekształci się w rzeczywistość.
Kilka godzin później pędem, przed którym protestował mój przemęczony organizm, gnałam przez kampus w celu jak najszybszego znalezienia się w Nicklaus Children’s Hospital. To była moja rutyna. Pomiędzy zajęciami na uczelni a intensywną nauką byłam wolontariuszką na oddziale onkologii. Zeszłoroczny letni staż przemienił się w cotygodniowe wizyty, ponieważ nie potrafiłam porzucić dzieciaków, które poznałam ‒ one codziennie przypomniały mi, dlaczego zdecydowałam się obrać taką ścieżkę kariery.
‒ Dzień dobry, Eden ‒ przywitałam się ze starszą kobietą siedzącą za okrągłym biurkiem recepcji, przypinając do bluzki swoją przepustkę.
Pielęgniarka dyżurująca podniosła czekoladowe oczy znad ekranu komputera, wyraźnie zaskoczona moim przybyciem. Zaliczałam trzydniowy maraton pojawiania się na oddziale, co było odstępstwem od jednego dnia w tygodniu zapisanego w terminarzu. Nawał nauki często nie pozwalał na większe zaangażowanie. Jednak skoro wczorajsze wkuwanie pozwoliło mi nadrobić, a nawet wyprzedzić materiał, postanowiłam dobrze wykorzystać ten czas. Dla niektórych pojawienie się w tym miejscu mogło być dołującym sposobem na spędzenie tych niewielu wolnych chwil, ale sama nie wyobrażałam sobie lepiej spożytkowanego czasu.
‒ A ty znowu tutaj? ‒ zapytała ze zmartwionym, acz ciepłym uśmiechem. ‒ Powinnaś bardziej o siebie dbać, dziecko. Bierzesz na siebie za dużo zobowiązań. Jestem stara, ale pamiętam, jak ciężko pogodzić naukę z podstawowymi obowiązkami, a co dopiero wolontariatem.
‒ Mówi to osoba, która pracuje na całodobowych dyżurach ‒ powiedziałam, oparłszy się o blat biurka. Przewróciłam oczami na spojrzenie, które mi rzuciła. ‒ Jest w porządku. Naprawdę. Jako przykładna studentka jestem do przodu z materiałem, więc mogę sobie pozwolić na spędzenie czasu z dzieciakami. Wiemy, jak nudno jest siedzieć w samotności pośród czterech ścian…
Eden posłała mi delikatny uśmiech, popychając w moją stronę listę obecności, którą podpisywałam przy każdej wizycie. Złożyłam parafkę i czym prędzej ruszyłam w stronę najgorszego skrzydła, jakie znajdowało się w każdym szpitalu. Onkologia dziecięca. Miejsce, w którym przebywały niewinne młode istotki niezasługujące na ból. Na dotkliwe cierpienie, które ofiarowywała kolejna dawka leku mająca je uzdrowić.
Zatrzymałam się w przejściu i wzięłam głęboki oddech, zanim kartą magnetyczną odblokowałam drzwi prowadzące na kolorowy korytarz, różniący się od sterylnej szpitalnej bieli. Przywdzianie beztroskiego uśmiechu, który nie schodził z twarzy, było jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakiej przyszło mi się nauczyć. Żaden egzamin nie był tak ciężki, jak patrzenie w zbolałe oczy gasnącego dziecka, które za wszelką cenę chciało żyć.
‒ Cześć, Hayley ‒ powitała mnie drobna pielęgniarka wychodząca ze świetlicy z naręczem pudełek z kredkami.
‒ Hej ‒ powiedziałam. ‒ Coś nowego?
Oznaczało to niewiele więcej, jak miniraport zmian z ostatniej doby ‒ załamania, nastroje, i co najgorsze, pogarszający się stan pacjentów. Wszystko, na co warto było zwrócić uwagę przy spotkaniu z nimi. Jako wolontariuszka dbałam przede wszystkim o ich psychiczne wsparcie, rozmawiałam z nimi, wysłuchiwałam i zabawiałam najmłodszych bywalców. Ofiarowywałam im uwagę, która nie wynikała z lekarskiego obowiązku.
‒ Francis ma całkiem melancholijny nastrój ‒ odparła z delikatnym grymasem. ‒ Ale skoro tu jesteś, miejmy nadzieję, że w końcu się uśmiechnie.
Nie od dziś było wiadomo, że szesnastoletni Francis miał do mnie słabość. Przyjęcie na siebie młodzieńczego zauroczenia chłopaka po dwuletniej remisji było słodko-gorzkim uczuciem. Szczególnie wtedy, gdy przychodziły gorsze dni, a on rzucał flirciarskimi komentarzami, zupełnie jakby każde słowo go nie wyczerpywało. Zapukałam do na wpół uchylonych drzwi, zwracając na siebie uwagę szczupłego nastolatka wylegującego się z gitarą na szpitalnym łóżku. Jego blada skóra zlewała się jasną pościelą, ale mimo wyraźnego zmęczenia przywdział na twarz stuwatowy uśmiech, zdolny do zatrzymania ruchu ulicznego. Cholera, ten chłopak potrafił się uśmiechać. Czapka z wykręconym do tyłu daszkiem zakrywała bezwłosą głowę, gdy palce bezwiednie przesuwały się po strunach instrumentu.
‒ Witaj, ślicznotko ‒ odezwał się ochryple.
‒ Przystojniaku ‒ mruknęłam wesoło, wchodząc do pomieszczenia. ‒ Jak idą prace nad podrywem?
Właściwości uspokajające muzyki były powszechnie znane, dlatego przychodząc tu po raz pierwszy, w celu zaskarbienia sobie zainteresowania, zabrałam ze sobą gitarę, z którą usiadłam w świetlicy. Tam przesiadywały dzieci mające na to siły. I zaczęłam grać. Pewnego dnia Francis rozgoryczony tym, że znowu trafił do szpitala, stanął w progu świetlicy, mimo że praktycznie nie opuszczał swojego łóżka. Od słowa do słowa doszliśmy do porozumienia, że faceci z gitarą przyciągają panienki, dlatego obiecałam, że nauczę go podstawowych chwytów, by po wyjściu mógł podrywać szkolne piękności.
‒ Dennie ‒ wymamrotał. ‒ To nie mój dzień.
Zanim dałam mu znać o swojej obecności, poświęciłam chwilę na obserwowanie go. Nawet przez przeszklone drzwi widziałam, z jaką zawziętością starał się zapanować nad dłońmi trzęsącymi się na gryfie. Francis miał duszę wojownika, niezależnie od tego, jak mocno życie dawało mu w kość, on wciąż walczył. Wciąż oddychał. Bez słowa przechwyciłam od niego gitarę. W żaden sposób nie zareagowałam na jego stan ‒ nie tego potrzebowali przebywający tu pacjenci. Współczucie, litość i obchodzenie się z nimi jak z jajkiem było tym, czego mieli pod dostatkiem. Moim zadaniem było ofiarowanie im namiastki normalności, oderwania od szarej rzeczywistości.
‒ Jaki jest dzisiejszy repertuar? ‒ zapytałam nonszalancko. Usadowiłam się w nogach łóżka, nim zerknęłam na niego spod rzęs. ‒ Ostrzegam, żadnych sprośności Cardi B. Ostatnia wizyta pani ordynator podczas linijki: Lil bitch, you can’t fuck with me if you wanted to3, wprawiła mnie w wystarczające zakłopotanie.
Co prawda moje umiejętności rapowania były marne, ale dałam się sprowokować do przedstawienia akustycznej wersji Bodak Yellow. Szkoda, że lekarka wybrała akurat ten moment na obchód piętra. Dawno nie miałam takich rumieńców na twarzy, a niełatwo było wprawić mnie w zakłopotanie.
Francis roześmiał się, a rechot szybko przerodził się w świszczący kaszel. Wina kolejnej infekcji. Brak reakcji wymagał ode mnie pełnego samozaparcia. Z zaciśniętym gardłem czekałam aż się uspokoi i będzie mógł swobodnie mówić.
‒ Zapewniłaś mi spektakularne wspomnienie ‒ wychrypiał. ‒ Doktor Moore była tak zszokowana, że nie mogła się odezwać
‒ Masz szczęście, że nie wyrzuciła mnie z oddziału i nie zakazała mi tu przychodzić ‒ prychnęłam. Szybko tego pożałowałam, gdyż cień niepokoju na twarzy chłopaka świadczył, że ta myśl mocno go zaniepokoiła. ‒ Nie żeby miało mnie to powstrzymać przed przyjściem tutaj. Mam zbyt wiele znajomości w tym szpitalu.
Mrugnęłam do niego psotnie, na co uniósł kącik ust. Sytuacja opanowana.
‒ Niech będzie Silence ‒ powiedział Francis.
Ledwo zauważalnie przełknęłam ślinę.
‒ Marshmello?
Skinął głową na potwierdzenie, którego nie potrzebowałam. W ciągu naszej kilkunastotygodniowej przyjaźni ‒ sojuszu przeciw chorobie ‒ przedstawiane piosenki stały się naszą metodą komunikacji. Przekazaniem między wierszami tego, czego nie chciało powiedzieć się głośno, gdy dzień należał do tych gorszych. Przeciągnęłam opuszkami palców po napiętych strunach. Niedługo zajęło mi rozgryzienie melodii. Mimo rosnącej guli w gardle otworzyłam usta i wyśpiewałam to, czego on nie potrafił wyznać.
Yeah, I’d rather be a lover than a fighter
‘Cause all my life, I’ve been fighting4
Obserwowałam pobladłą twarz Francisa, który przymknął powieki i wtedy pozwoliłam łzie spłynąć wzdłuż policzka. Kurwa. Życie było pieprzenie niesprawiedliwe.
‒ I’m in need of a savior, but I’m not asking for favors ‒ zaśpiewałam w pełni utożsamiając się z tymi słowami. ‒ My whole life, I’ve felt like a burden…5
Z ramionami splecionymi na piersiach czekałam tuż przed akademikiem gotowa wskoczyć do samochodu Huntera. Nawet rozpędzonego. To nie była kwestia przesadnego podekscytowania spotkaniem z przystojnym muzykiem, a obawy przed rozpętaniem zamieszek przez żeńską część domostwa. Wszystko przez słowa Charlie. Luźna uwaga na temat potencjalnego świrowania studentek na widok chłopaka spacerującego po naszym akademiku zmusiła mnie do wyjścia przed budynek. Żadnego wchodzenia na górę.
Drgnęłam nieznacznie, ujrzawszy zwalniającego przy krawężniku pick-upa. Nawet w półmroku rozświetlonym uliczną latarnią rozpoznałam profil Huntera siedzącego za kierownicą. Bez zastanowienia otworzyłam drzwi i wskoczyłam na miejsce pasażera.
‒ Jedźmy, zanim ktoś nas zauważy ‒ mruknęłam na powitanie, na co uniósł brwi.
Nie wydawał się urażony tym, że pośrednio przyznałam, iż nie chcę być z nim widziana. Jego mina wyrażała jedynie zaintrygowanie. Może byłam odludkiem, ale nie urwałam się z zakładu dla umysłowo chorych. Wiedziałam, jak działa poczta pantoflowa ‒ dzięki magii plotek szybko stanęłabym w centrum zainteresowania. Ono było mi zbędne, zupełnie jak fałszywe znajomości napalonych fanek Huntera, które zobaczyłyby we mnie potencjalną drogę do niego. To prosta układanka.
‒ Jesteś nietuzinkową osóbką, Hayley.
‒ Ech, nie będę niszczyć twoich fantazji ‒ bąknęłam, usadawiając się wygodnie na miękkim fotelu. ‒ Niedługo sam się przekonasz, że nie ma we mnie nic nadzwyczajnego. Nuda do kwadratu.
Nie odezwał się. Lecz sposób, w jaki się uśmiechnął i pokręcił głową, świadczył, że ani trochę nie uwierzył w moje szczere słowa. Biedak dotkliwie się przeliczy.
W ciągu piętnastu minut znaleźliśmy się w klimatycznym barze słynącym z muzyki na żywo. Znałam go z opowiadań, jednak nigdy nie miałam możliwości go odwiedzić. Może dlatego, że zaledwie kilka tygodni temu ukończyłam wymagane przy wejściu dwadzieścia jeden lat.
Otwarta przestrzeń od wejścia przyciągała wzrok do długiego baru, oferującego nie tylko pojedyncze miejsca na wysokich pikowanych krzesłach, ale i łatwy dostęp do alkoholu. Wystarczył jeden obrót krzesła, by móc spojrzeć wprost na niewielkie wzniesienie służące za scenę, przed którym widniała wolna przestrzeń. Oprócz lóż przy ścianach można było znaleźć siedziska przy stolikach rozstawionych na środku lokalu. Wszystko zachowane w niejednoznacznym stylu ‒ nie było to eleganckie miejsce dla bogaczy, ale również nie speluna motocyklistów czy studentów. Rządziła tu czerń, ciemne drewno oraz neony nadające lokalowi niedbały wygląd loftu.
‒ Chodź, skołujemy ci drinka ‒ powiedział Hunter, nachyliwszy się nad moim uchem.
Zebrał się tu całkiem spory tłum i miałam przeczucie, że zjawił się tu dla jednej osoby. Tej, która z dłonią na moich barkach prowadziła mnie przed sobą. Banalny dotyk sprawiał, że całe moje plecy mrowiły od nadmiaru doznań. Palące ciepło mieszało się z elektryzującym drganiem.
‒ Twój głos jest tak słaby, że chcesz mnie upić, żeby to zatuszować? ‒ zapytałam przekornie, zerkając na niego znad ramienia.
Jego wzrok opadł na mnie w iście leniwym tempie, gdy uśmiechnął się półgębkiem.
‒ Zawsze jesteś taką mądralińską zadziorą? ‒ parsknął wesoło.
Wzruszyłam ramionami odzianymi w cienką koszulę w haftowane grochy. Top pod spodem, widoczny przez przezroczysty materiał, odkrywał kawałek brzucha. Stosunkowo niewyszukany ubiór kontrastował ze skórzanymi spodniami i ciężkimi butami, do których miałam słabość. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że wybór stroju nie zajął mi więcej czasu niż zazwyczaj.
Oj, byłoby to wierutne kłamstwo.
‒ Zależy, z kim mam do czynienia ‒ odparłam nonszalancko.
Zanim Hunter zdołał zareagować na mój komentarz, odezwał się donośny głos. Na tyle dźwięczny, że bez problemu przebił się przez muzykę puszczaną z głośników.
‒ Jest i nasza gwiazda!
Patrzył na mnie przystojny facet za barem, przypominający replikę tych seksownych drwali wprost z magazynów modowych. Czarna koszula opinała potężną sylwetkę we wszystkich właściwych miejscach, gdy przecierał ścierką blat.
‒ Cześć ‒ przywitał się Hunter, odsuwając dla mnie krzesło. Dżentelmen w każdym calu. ‒ Ivan to Hayley. Hayley to Ivan, który będzie miał na ciebie oko, gdy pójdę na scenę.
‒ Będę?
‒ Będzie?
Nasze głosy zlały się w jedno, gdy Hunter rzucił mężczyźnie spojrzenie z ukosa.
‒ No tak, będę ‒ wymamrotał Ivan pod nosem.
Nie zwracałam na niego uwagi. Skupiłam się na apodyktycznym muzyku, który najwyraźniej sądził, że może mną rozporządzać jak dzieckiem i załatwiać mi niańki.
‒ Zanim wtrąci się pani zadziora ‒ odezwał się Hunter, nim mogłam dopowiedzieć swoje zdanie na ten temat. ‒ To miejsce i scenę dzieli spora przestrzeń. Jeżeli nie chcesz wstępować w apogeum wrzasków, to zostań przy barze. Nie ukrywam, że występowałoby mi się o wiele lepiej z myślą, że w razie potrzeby Ivan zaopiekuje się tobą. Chcę, żeby ten wieczór obył się bez niepotrzebnych dramatów, a nigdy nic nie wiadomo z pijanymi klientami. Przyprowadziłem cię tutaj, co w moim mniemaniu oznacza również odstawienie cię bezpiecznie do domu.
Naprawdę starałam się znaleźć dobry powód do sprzeczki, która odwróciłaby moją uwagę od przeszywającego spojrzenia niebieskich oczu. Mimo to potulnie odpuściłam. Z westchnieniem oparłam łokieć o bar i popatrzyłam na Ivana, który wpatrywał się w nas z nieskrywaną ciekawością.
‒ Poproszę colę z lodem i limonką ‒ powiedziałam, nim spojrzałam na Huntera. ‒ Chcę na trzeźwo ocenić twój, rzekomo niepowtarzalny, talent.
Posłał mi wilczy uśmiech, zanim pewnym krokiem ruszył w stronę sceny, na której już czekała na niego piękna gitara elektryczna w odcieniu głębokiego granatu. Gdzieś po drodze porzucił skórzaną kurtkę, pozostając w białym bezrękawniku odsłaniającym wszystkie tatuaże. Poruszenie, które zapanowało było wyczuwalne. Wszyscy stopniowo przerwali rozmowy, by skierować swoją uwagę na ciemnowłosego muzyka, który z kocią gracją poruszał się po scenie. Hunter starannie przełożył pasek gitary przez szerokie plecy, nim zbliżył usta do mikrofonu.
‒ Dziękuję wszystkim za przybycie ‒ odezwał się. ‒ Zaczniemy dziś od czegoś na czasie. Na widowni siedzi ktoś, komu trudno zaimponować, więc obawiam się, że moje kawałki mogą jej nie zaspokoić…
Buczenie rozległo się w całym lokalu, na co uśmiech Huntera stał się jeszcze szerszy. Zupełnie jak chmara motyli w moim brzuchu ‒ te cholery zerwały się do lotu i nic nie mogłam na to poradzić. To była zła wróżba.
‒ Co nie? Też temu nie dowierzam, ale przy niej zaczynam popadać w kompleksy ‒ powiedział ze śmiechem, rozbawiając publikę. Przychodziło mu to z łatwością i bardzo naturalnie. ‒ Dobrze, że macie co do tego inne zdanie. Jednak nie zaryzykuję, że mi ucieknie. Nie z nią. Więc pozwolę mojemu głosowi ją oczarować, a później przejdziemy do merytoryki.
Sensualny wydźwięk jego słów bawił się ze mną w kotka i myszkę. Podczas gdy starałam się zachować dystans w stosunku do sprzecznych uczuć, które we mnie wywoływał, Hunter bez przerwy go skracał. Każdym słowem. Każdym gestem. Czułam pod palcami chłód szklanki, a mimo to wnętrze trawił ogień, gdy zrównałam się ze wzrokiem chłopaka. Nawet po drugiej stronie pomieszczenia czułam na sobie jego spojrzenie, gdy rozbrzmiały pierwsze dźwięki gitary.
‒ I took your heart ‒ wyśpiewał naturalnie schrypniętym głosem, patrząc na widownię spod przymkniętych powiek. Od razu rozpoznałam utwór Labrinth. ‒ I did things to you only lovers would do in the dark6.
Ciężko przełknęłam ślinę, gdy ostatnie zdanie ulotniło się z ust przesuwających się po nasadzie mikrofonu.
It made you a God
Priests, popes, and preachers would tell me I did it wrong7
Szybko przekonałam się, w czym tkwił fenomen Huntera Morgana. Ten facet kochał się z muzyką, kochał się z gitarą, kochał się ze słowami i mikrofonem. Wszystko, co robił szło w parze z nieposkromionym talentem i zabójczym seksapilem. Był materiałem na gwiazdę ‒ performera, do którego będą wzdychały przyszłe pokolenia nastolatek, kobiet i mężczyzn.
Pochłonięta każdą jego piosenką, w duchu mogłam jedynie liczyć, że dane mi będzie zobaczyć jego rozwijającą się karierę. Bo ten facet był stworzony do tego, by usłyszał o nim świat.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Przeł. Katarzyna Agnieszka Dyrek [wróć]
2. Janet Fitch, Biały oleander Świat Książki 2003, tłum. Tomasz Bieroń [wróć]
3.Bodak Yellow, sł i muz. Cardi B, Pardison Fontaine, Laquan Green, Kodak Black, Klenord Raphael & J. White Did It, wyk. Cardi B. [wróć]
4.Silence, sł. i muz. Khalid Robinson i Christopher Comstock, wyk. Marshmello i Khalid. [wróć]
5. Ibidem. [wróć]
6.Still Don’t Know My Name, sł. i muz. Labirynth, wyk. Labirynth [wróć]
7. Ibidem. [wróć]