Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
Paryskie uliczki i bezdroża francuskiej prowincji prowadzą Klarę nie tylko do rozwikłania rodzinnych sekretów, ale także – a może przede wszystkim – do odnalezienia własnego „ja”. Jednak zanim to się stanie dziewczyna spędza długie godziny wypełnione samotnością i tęsknotą w wielkim zimnym domu. Nieustannie czeka: na powroty ojca, na miłość matki, na słońce, które przebije się przez szarość lat osiemdziesiątych, i na dzień, w którym Karol – najbliższy przyjaciel – odwzajemni jej uczucie.
Gdy codzienność staje się nie do zniesienia, dwudziestoletnia Klara postanawia opuścić Kalisz i wyjechać do Paryża, by rozpocząć nowe życie.
Towarzyszenie Klarze w podróży to uczta dla czytelniczych zmysłów, a sama bohaterka to postać nieoczywista, której wybory mogą dziwić, ale w której łatwo odnaleźć cząstkę siebie.
Powieść „To ja, Klara” to studium wrażliwości i kobiecości, ale też wielkiej siły. Pomaga ona odpowiedzieć na pytanie: czy warto odrzucać życiowe szanse w imię dziecięcych marzeń?
Lektura obowiązkowa dla miłośniczek kunsztownej literatury obyczajowej i dla wielbicieli paryskiej kultury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: To ja, Klara Copyright © by Wydawnictwo Passia, Warszawa 2024
Tekst: Olga PassiaProjekt okładki: Marta Żurawska, w projekcie wykorzystano grafiki ze stron: https://unsplash.com; https://www.pexels.com/pl-plRedakcja: Anna Kopaczewska, Ewa PopielarzKorekta: Sylwia Chojecka, Patryk BiałczakProjekt składu, skład i przygotowanie do druku: Tomasz ChojeckiIlustracje: © Kavalenkava, © NB-Art-NB – stock.adobe.com Ilustracja Kalisza: © Patrycja Zagaja
ISBN: 978-83-973192-1-9
Książka dostępna także jako e-book i audiobook.
Wydawnictwo [email protected]://www.facebook.com/olga.passia/https://www.instagram.com/olga.passia_pisarka/
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, fonograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Jeśli cytujesz fragmenty książki w Internecie, nie zmieniaj ich treści i zaznacz, czyje to dzieło.
Książka nie jest autobiografią autorki.
Ta książka z pewnością nigdy by nie powstała, gdyby nie moja wiara w siłę przebaczenia i miłości.
Nie ma chyba człowieka na ziemi, który nie potrzebowałby przebaczenia, ani takiego, który nie potrzebowałby przebaczyć. Uwolnienie się od brzemienia winy umożliwia wyjście z ciasnej przestrzeni i udanie się do miejsca, w którym rozwijamy skrzydła i nie boimy się lotu.
Przeszłość przestaje zadawać rany teraźniejszości, a my czujemy się pogodzeni ze światem. Lecimy.
To ja, Klara jest opowieścią o wyborach związanych z odpuszczaniem win: sobie i innym. To historia o odwadze odnalezienia siebie, a potem trzymaniu się blisko tego najważniejszego dla nas przewodnika. Słuchanie swojego wewnętrznego głosu staje się możliwe, gdy pozbywamy się zbędnego balastu, jakim jest wina.
Żyć w świecie, w którym nikt nie uzyska przebaczenia, gdzie wszyscy skazani są na potępienie, to to samo, co żyć w piekle – napisał Kundera, jeden z najważniejszych dla mnie pisarzy, dzięki któremu poczułam własne możliwości twórcze.
Moje pisanie zaczęło się od listów, gdy mieszkałam w Paryżu w latach 90. Połączenia telefoniczne były drogie, a słowo „Internet” nie miało znaczenia, gdyż sieć nie istniała. Uczyłam się francuskiego na Sorbonie i poza nauką języka dużo czasu spędzałam na rozmyślaniu, pisaniu wierszy i notatkach robionych podczas spacerów, a także na pisaniu listów do rodziców, przyjaciół i znajomych oraz na czekaniu na odpowiedzi od nich.
Odpisywali, zadowoleni, dając wyraz temu, że to, co piszę, zaciekawia ich, porusza, przykuwa uwagę, niekiedy bulwersuje. Zrozumiałam, że potrafię pisać, że dostałam dar, którego nie wolno mi zaniedbać, i zaczęłam pisać więcej. Wciąż najłatwiej było mi pisać wiersze, bo słowa same się pojawiały, płynąc na kartkę wartkim strumieniem, ale nie każdy potrafił je zrozumieć, a ja chciałam być zrozumianą. Zaczęłam więc tworzyć opowiadania i w ten sposób te pierwsze powstały niemalże trzydzieści lat temu, a potem wyjechałam do Niemiec, gdzie napisałam pierwszą powieść. Kiedy wróciłam do Polski, moje aktywności zawodowe, choć intensywne, nigdy nie zdołały zabrać mi mojej pasji do pisania, ale dopiero teraz poczułam potrzebę podzielenia się z wami tym, co przez moje dotychczasowe życie stworzyłam. A jest tego sporo. Zaczynam od końca, książka To ja, Klara jest moją ostatnią powieścią, zarazem pierwszą, którą się dzielę.
Wiem, że wszyscy lubimy poznawać ludzkie losy, chętnie odnajdujemy się w bohaterach i razem z nimi przeżywamy.
Literatura podsuwa nam świat w kapsułkach, pobieramy z niej więc pożywienie dla naszych dusz.
Niech nam służy, niech będzie zdrowa, konsumujmy ją powoli.
Otwórzcie teraz kapsułkę historii Klary.
Autorka
I pamiętajcie:„Kochać to znaczy wyrzec się siły”1.
Do ojca tęskniłam nawet wtedy, gdy był w pokoju obok. O ile miał dobry nastrój, przemieszczał się po mieszkaniu i zdarzało się, że wyłaniał się znikąd, zupełnie jak duch. Denerwował się, kiedy wzdrygałam się, szarpana lękliwą wyobraźnią, a z moich ust wydobywał się przeraźliwy krzyk. Kręcił głową bez słowa i szedł na balkon zapalić papierosa. Najwyraźniej nie był zadowolony, że myliłam go z włamywaczem albo mordercą.
Mieszkaliśmy w domu z ogrodem. Każdego lata, odkąd pamiętam, między wysokimi tujami a jabłonią tata zawieszał mi hamak. Lubiłam leżeć i bujać się w tym hamaku od maja do późnej jesieni, patrzeć na zawieszone nade mną kwitnące kwiaty, skąpane w porannej rosie, mieniące się w słońcu.
Przyglądałam się zafascynowana i zdziwiona tym, jak różowawe płatki zmieniają się w ciężkie jabłka. Jesienią tata zdejmował hamak i chował go do kartonu, mówiąc, że jest zbyt zimno, by nadal biwakować w ogrodzie. Twierdził, że bujanie wciąż będzie możliwe, tyle że do wiosny jedynie w obłokach. Siadałam więc na kamiennym parapecie i przyglądałam się płynącym nade mną chmurom, a kiedy mijała wczesna jesień i białe cumulusy ciemniały, stając się zwartą szarą masą, złowrogo zwisającą z firmamentu, wyobrażałam sobie, jak to znów będzie, kiedy niebo się rozchmurzy i pójdę bawić się na dworze. Tymczasem drzewa za oknem groźnie poruszały łysymi konarami, a w grudniu resztki zwiędłych liści pokrywał śnieg.
Gdy miałam siedem lat, spełniło się moje pierwsze wielkie marzenie i pod choinką znalazłam pięknego zielonego składaka marki Pelikan. Postawiłam go w moim pokoju i razem czekaliśmy na wiosnę. Z końcem marca tata powiedział, że będzie miał dla mnie kolejną niespodziankę. W kwietniowe popołudnie, gdy wróciłam ze szkoły, zobaczyłam świeżo wylaną betonową ścieżkę wokół jabłoni. Płakałam, stojąc nad zepsutym trawnikiem. Wiedziałam, że hamak zawieszony w tym poszarzałym miejscu nie będzie już tym samym hamakiem. Kiedy tylko nauczyłam się jeździć, wyruszałam za bramę naszego domu, by odkrywać świat na własną rękę. Lubiłam bez pozwolenia wymykać się za bramę i pędzić przez łąki, aż po granicę lasu majaczącego na horyzoncie, gdzie kładłam się na mchu i słuchałam szumu drzew.
Tata pracował w warsztacie stolarskim mieszczącym się za naszym domem i musiał widzieć, kiedy cicho otwierałam bramę, wracając z zakazanych wycieczek, ale tylko jeden jedyny raz wyszedł przed zakład, by spytać, gdzie byłam i co widziałam. Z rumieńcami na twarzy zrelacjonowałam mu wtedy, jak głośno rechotały żaby na bagnach i ile motyli pojawiło się na łące za lasem. Innym razem przyłapał mnie, jak wyjmuję pudełko, w którym przewiozłam biedronki z lasku brzozowego. Razem delikatnie położyliśmy je na drzewkach brzoskwiniowych, a tata powiedział, że biedronki będą mieć ucztę, jedząc mszyce, i wrócił do pracy przez zagracone podwórko. Jak ja lubiłam to miejsce! Było niesamowite, nieco groźne, wypełnione starymi maszynami, trocinami w workach oraz różnej wielkości kawałkami drewna. Choć przypominało rupieciarnię, było niemal magiczne. Uwielbiałam się tam bawić.
Choćby na łodzi, czekającej wtedy na remont i swój pierwszy rejs. Wdrapywałam się na nią i we wgłębieniach w kadłubie bawiłam się w sklep warzywny albo na liściach łopianu przyrządzałam kolację dla gości. Zdarzało się też, że siedziałam tam bez ruchu, patrząc z góry daleko za bramę albo obserwując pracowników za dużym oknem. Wszyscy mieli wąsy albo brody i byli niezbyt mili, chyba że w pobliżu pojawiał się ich szef, czyli mój tata – wtedy uśmiechali się do mnie i zagadywali przyjaźnie.
Tata zawsze krążył między domem a stolarnią. Wstawał wcześnie rano, obiad jadł w południe i kładł się na godzinę na tapczanie pod czerwonym kocem. Potem wracał do warsztatu. Koło siedemnastej kąpał się i ubierał elegancko, bo bardzo zwracał uwagę na to, by mieć tylko ładne rzeczy. Lubił nosić koszule i marynarki, ale też swetry w serek i zawsze czyste, dobrze wypastowane buty. Byłam dumna z tego, jak wygląda. Chciałam, żeby zobaczyły go wszystkie moje koleżanki z klasy, więc wybiegałam ze szkoły dopiero, gdy większość z nich stała już przed bramą. Nigdy się nie umawialiśmy, ale pewnie się domyślał, że chcę zwrócić na niego ich uwagę, więc gdy widział, że już idę, opuszczał szybę złotego peugeota, podkręcał muzykę, a dłonią wystukiwał rytm na lśniącej blasze.
Lubił francuskie melodie. Najchętniej słuchał Mireille Mathieu. Płytę winylową, która stała się jego ulubioną, dostał od swojej siostry mieszkającej w Paryżu. Ale miał też inne, własne czarne krążki z ckliwymi melodiami. Romantyk był z niego. Gdy przyjeżdżał po mnie do szkoły, wysiadał z samochodu, brał ode mnie tornister i otwierał mi drzwi, tak że każdy, kto widział tę scenkę, musiał pomyśleć, że jestem jego księżniczką. Dla zabawy niekiedy nawet całował mnie w rękę, ale gdy ruszał, wszystko się zmieniało i uśmiech znikał z jego twarzy. W drodze do domu niewiele już mówił, nie pytał o nic. Czasem zdarzało się, że jechaliśmy na zakupy spożywcze, by mógł przygotować kolację. Niestety najczęściej nie dla nas szykował wszystkie te smakowicie pachnące potrawy. Lubił zapraszać gości, a ja nie znosiłam, gdy przychodzili jego znajomi. Robił się straszny hałas, wszyscy głośno się śmiali do późnej nocy, czasem nawet tańczyli. Mnie kazano spać i zachowywać się tak, jakby nic się nie działo. Gdy stawałam w drzwiach w długiej flanelowej koszuli nocnej i ze skrzywioną miną skarżyłam się, że nie mogę zasnąć, jak na zawołanie przestawali się uśmiechać i nakazywali mi powrót do łóżka. Nawet mama, która też nie lubiła hałasów, ignorowała moje prośby. Trudno było mi w to uwierzyć, ale i ona musiała uważać, że psuję im zabawę. Jestem pewna, że to ona wpadła na pomysł, by pakować moje rzeczy, i gdy tylko mieli pojawić się goście, zawoziła mnie do babci. A ponieważ ci wrzeszczący ludzie pojawiali się u nas coraz częściej, więcej mieszkałam u babci niż we własnym domu.
Nienawidziłam ich, bo przez nich wszystko się psuło. Z czasem zrozumiałam, że mama też ich nienawidzi i tylko po to, by uszczęśliwić tatę, udawała, że i ona kocha tańczyć po nocach, pić wódkę i słuchać bełkotu tych, którzy pili więcej od niej. Ale nie mogła długo wcielać się w rolę kogoś, kim nie była, więc razem opuszczałyśmy przyjęcia organizowane przez tatę. Nie mogła patrzeć na czerwone, świecące twarze ani słuchać pijackich tyrad. Z jeszcze większym trudem przychodziło jej przyglądanie się temu, jak goście pochłaniają jedzenie kupione na kartki, z trudem zdobyte w długich kolejkach. Powiedziała mu w końcu, że nie chce tych ludzi więcej widzieć, ale wtedy nie stało się to, na co liczyła. Tata sam zaczął wychodzić, twierdząc, że nikt nie zabroni mu spędzać czasu tak, jak lubi. Gdy zostawałyśmy same, a on nie wracał całymi dniami, zapytałam mamę, gdzie jest.
– Tata nie chodzi w gości, tylko do swojej kochanki. – Stała właśnie przed szafą, z której wyciągała właśnie cieplejsze ubrania.
Poczułam chłód nadchodzącej zimy, a wzrok mamy mnie przerażał, zdradzał, że tam właśnie chciałaby się zamknąć, uciec ode mnie i od obowiązków, otulić się wełnianymi szalami, starym kożuchem i moherowymi swetrami – w nich by się schroniła i tam znalazłaby ciepło. Nie potrafiłam jej pomóc. Stałam obok, równie samotna jak ona. Tak jak ona porzucona przez męża, ja byłam porzucona przez tatę. Chciałam, żeby mnie przytuliła, wytłumaczyła, co to może dla nas oznaczać, ale ona nie chciała. Pragnęłam obietnicy, że wszystko będzie dobrze, ale ona musiała już wiedzieć, że nie będzie, i żądała, bym zostawiła ją samą. W pokoju zawinęłam się w koc i zastanawiałam się, co może oznaczać słowo „kochanka”. Po sposobie, w jaki mama je wypowiedziała, wiedziałam, że to musi być coś strasznego. Dziesięcioletnie dzieci nie znają znaczenia słów ze świata dorosłych, ale czują ich ciężar i złe wibracje rozchodzące się po ciele, zmieniające kolor ich dusz z błękitnego na błotnisty.
Kochanka okazała się kobietą. Dla niej tata spakował torbę i coraz rzadziej pojawiał się w domu. Choć się cieszyłam, że nie muszę mieszkać u babci i często mam mamę tylko dla siebie, czułam, że nie jest to prawdziwy powód do radości. Wewnętrzny niepokój towarzyszył mi nawet wtedy, gdy mama tańczyła ze mną wokół dywanu do radosnej melodii płynącej z głośników:
Były raz sobie cztery słonie,
małe, wesołe, zielone słonie,
każdy z kokardką na ogonie,
hej, cztery słonie!
Widziałam, że kroki mamy były przepełnione sztywnym żalem wydobywającym się z jej ciała, a spojrzenie miała łzawe i nieobecne. Mimo że skakała razem ze mną, trzymając mnie za ręce, przeczuwałam, że w naszym domu zdarzy się coś, czego powinnam się obawiać. Lęk paraliżował moje ciało i umysł. Choć mama nadal pozwalała mi siadać na podłodze w jej pokoju, gdzie godzinami rysowałam albo układałam klocki pod jej biurkiem, kiedy ona poprawiała klasówki, zdawało mi się, że niebawem stanie się coś złego, coś, co zniszczy resztki tego, co było moją ostoją.
A jednak dom, włączone radio i ciepłe kolacje po powrocie mamy z pracy były zapewnieniem, że wszystko toczy się utartym rytmem i nie powinnam się niczego bać. Nawet wtedy, gdy strach brał górę, starałam się wierzyć, że są rzeczy, które pozostaną niezmienne na zawsze. Tak właśnie myślałam o moim domu i o pracy mamy. Sądziłam, że zawsze już będzie nauczycielką w liceum i zawsze będzie sprawdzać klasówki z tą swoją skupioną miną i długopisem wsuniętym do ust. Wydawało mi się, że mama kocha swoją pracę i dzieci, które uczy. Mówiła o nich, że są „jej”, i czasem nawet byłam zazdrosna, że nie jestem jedyna na świecie, że są inni, równie dla niej ważni. Podkreślała, że musi dać z siebie wszystko, by nauczyć je angielskiego, bardzo chciała, by kiedyś, gdy dorosną, wyjechały z naszego kraju, jeśli tylko tego zechcą. Pragnęła, by miały szansę, jakiej ona nie dostała. W młodości marzyła, że ucieknie z Polski albo co najmniej zwiedzi cały świat. Właśnie dlatego sama tak dobrze nauczyła się angielskiego. Kiedy poznała tatę, połączyły ich wspólne marzenia. On też chciał poznawać obce kraje, ale w końcu wybrał poznawanie obcych kobiet. Zanim jednak to się stało, moi rodzice poznali się w Paryżu. Mama była tam na wycieczce z uniwersytetu, a tata odwiedzał właśnie swoją starszą siostrę Jadwigę. Ciotka Jadźka wyjechała z Polski dawno temu i nigdy nie chciała wrócić. Miała bogatego męża i mogła fundować tacie kursy francuskiego przy instytucie Alliance Française, do którego mama pewnego gorącego dnia poszła z grupą studentów zjeść obiad.
Oboje byli bardzo młodzi i mieli mnóstwo planów. Szybko uznali, że ich marzenia są podobne, choć niewiele na ten temat rozmawiali. Przede wszystkim obiecali sobie, że będą wzajemnie udzielać sobie lekcji i razem podróżować, a później, kiedy zwiedzą już świat, założą dom i będą mieć mnóstwo dzieci. Ale ostatecznie niewiele z tego wyszło. Najwyraźniej było to tylko bujanie w obłokach, które później i ja po nich odziedziczyłam.
Mama powiedziała mi, że dla niej namiastką niedoszłych podróży stało się tłumaczenie książek podróżniczych. Naprawdę lubiła to robić. Pamiętam dobrze, jak siedziała przy swoim biurku ustawionym w maleńkim pokoju wydzielonym z korytarza, obłożona słownikami. W zielonym zeszycie kaligrafowała wszystkie ważne angielskie słówka, których wcześniej nie znała. Zawsze marzyłam, że kiedyś założę taki zeszyt, w którym będę notować to, co dla mnie istotne, ale kiedy byłam mała, nie wolno mi było brać do ręki notatek mamy. Mogłam jednak się przy niej bawić, pod warunkiem, że stanę się niewidzialna i będę siedzieć jak trusia. To była nasza umowa i na tym polegała moja zabawa – by stać się niewidzialną.
Kiedy podrosłam, mama uznała, że skoro nadal nie nauczyła taty mówić po angielsku, to nauczy chociaż mnie. Od tej pory spędzałyśmy popołudnia i wieczory na zabawie w szkołę. W końcu angielski okazał się jedynym sposobem, by nawiązać z mamą kontakt, bo przestała mieć ochotę rozmawiać i coraz częściej zamykała się w sobie. Wystarczyło jednak zacząć mówić do niej po angielsku, a zostawiała to, co właśnie robiła, i od razu wdawała się ze mną w pogawędkę. Musiała zauważyć, że szybko robię postępy, ale nie chwaliła mnie, bo bała się, że obrosnę w piórka i przestanę przykładać się do nauki. Kiedy zmieniła pracę i zaczęła wracać zmęczona późno do domu, straciła zainteresowanie moim angielskim. Całymi popołudniami siedziałam samotnie na parapecie, a cisza dźwięczała mi w uszach. Czułam, że dom nie jest ważny już dla nikogo prócz mnie. Nieustannie czekałam na któreś z rodziców, choć bałam się, że tata wróci, gdy będę sama, i zada mi mnóstwo pytań o mamę, a ja nie będę wiedziała, co powinnam powiedzieć. Ale poza mną nie było nikogo. Stałam w oknie, co chwila zerkając na ulicę i naszą bramę. Wyczekiwałam widoku skręcającego w nią małego fiata mamy albo złotego peugeota, którym jeździł tata, ale nic się nie działo. Tylko samo oczekiwanie pęczniało, wślizgując się w drobiny kurzu, który coraz grubszą warstwą pokrywał meble i wirował, rozpraszając moją samotność. Żałowałam, że mama znalazła nową pracę, a kiedy tata wracał, najwyraźniej też nie był niezadowolony, że mamy nadal nie ma. Ja natomiast szybko przebaczałam mu długą nieobecność i łączyliśmy się we wspólnym uczuciu porzucenia przez mamę.
Oboje uważaliśmy, że powinna zostawić tę nową robotę i być znów popołudniami w domu, robić zakupy, pastować podłogę, a gdy pranie kręciło się we frani, szykować dla nas kolację. Lubiłam te domowe odgłosy, jej cichą, wdzięczną krzątaninę i zapach przygotowywanych posiłków unoszący się za drzwiami mojego pokoju. Czasem, gdy zasypiałam, ona jeszcze ubijała masło w maselnicy, kroiła warzywa na zupę, peklowała mięso, latem robiła przetwory z jabłek, gruszek, agrestu i porzeczek, jesienią zaś czyściła grzyby, które wiadrami przynosił z lasu tata. A potem, kiedy mieliśmy nadzieję, że jednak zostawi swoją pracę, oznajmiła, że będzie wychodzić jeszcze wcześniej i wracać bardzo późno, bo dostała awans. Została dyrektorką policealnej szkoły dla nauczycielek i odtąd miała więcej obowiązków. Po kilku tygodniach porannej pustki zastałam w kuchni tatę. Pił piwo i dudnił palcami w stół, więc postanowiłam skorzystać z okazji i zapytałam, czy teraz rankiem mamy już nigdy nie będzie w domu. Nie chciał ze mną rozmawiać. Stwierdził tylko: „Już jest za późno, krew już się polała”. Przestraszyłam się, ale wyszedł i nie dowiedziałam się, o jaką krew mu chodziło.
Wieczorem poskarżyłam się mamie, że jej praca źle działa na nas wszystkich, a zwłaszcza na tatę. Powiedziałam, że płakał i mówił coś o krwi, ale ona tylko wzruszyła ramionami, stwierdziła, że nic jej to już nie obchodzi i że jest za późno. Co do tego byli zgodni. Zrozumiałam więc, że naprawdę jest za późno, ale nie wiedziałam jeszcze, co to „za późno” przyniesie.
W domu zrobiło się pusto i cicho. Zdarzało się, że po powrocie ze szkoły zastawałam tatę leżącego w pokoju z gazetą na głowie. Przykrywał się nią jak kołdrą, a ja tłumaczyłam sobie, że w ten sposób chce się skupić i poszukać jakiegoś rozwiązania dla naszej rodziny.
Wyglądał, jakby wciąż się nad czymś zastanawiał. Obserwowałam go, jak tak leży albo niespokojnie chodzi po domu, zawsze głęboko zamyślony i nieobecny duchem. Rzadziej bywał w stolarni, a jeśli w ogóle, to tylko wtedy, gdy ktoś po niego przychodził.
– Jest Rysiek? – pytali.
Czasem musiałam kłamać, że nie ma go w domu, szczególnie gdy wcześniej otworzył barek, z którego wypijał wódkę anyżkową o ładnej nazwie Pastis lub koniak albo inny trunek zakupiony w Peweksie. Zawsze wlewał taki płyn do ładnego kryształowego kieliszka, łykał szybko jak lekarstwo, nie delektując się wcale, i wyglądał, jakby zupełnie mu nie smakowało.
Nie rozumiałam, po co to pije, zresztą coraz więcej spraw wydawało mi się niezrozumiałych. Nie rozumiałam też, dlaczego mama obudziła mnie pewnej nocy, gdy wracałyśmy samochodem z urodzin starej jak świat ciotki. Usiadłam zaspana na tylnym siedzeniu małego zielonego fiata i usłyszałam mamę mówiącą, że wszystko zrozumiem, gdy tylko dogonimy tatę. Uciekał przed nami przez miasto, a my pędziłyśmy za nim ulicami, zostawiając za sobą jasną smugę pomarańczowych świateł, prując misternie utkaną mrzonkę naszego życia. Leciałyśmy nad ziemią, odbijając się od kocich łbów. Trzymałam się dwóch foteli, pełna napięcia.
– Kurwa mać! Zgubiłyśmy go – krzyknęła mama, aż ciarki przeszyły moje ciało.
Ale nie zrezygnowała z pogoni, jakby za wszelką cenę chciała go dopaść, jakby od tego miało zależeć jej życie. W końcu z impetem wjechałyśmy podskakującym samochodzikiem na zaciemnione podwórko. Złocisty peugeot zaparkował w ogromnej, głębokiej jak jezioro kałuży. Matka osiągnęła cel i udało jej się osaczyć tamtych. Nic już nie mogło jej powstrzymać przed pokazaniem mi tego, co miało rozjaśnić moje myśli.
– Wysiadaj i właź tam – rozkazała.
Trzęsłam się ze strachu na myśl o tym, że mam wejść do wielkiej czarnej kałuży. Zdawało mi się, że gdy zanurzę w niej stopę w moich nowych, ładnych sandałkach, zniknę tam cała, zsuwając się głęboko w kierunku środka Ziemi. Choć noc była jasna i ciepła, stałam sparaliżowana, patrząc na wodę zatrzymaną we wgłębieniu. Byłam pewna, że się utopię, jeśli tylko zrobię krok w kierunku tej mrocznej toni.
– Nie chcę – jęczałam, ale mama szarpnęła mnie za rękę i pociągnęła za sobą.
Brnęłyśmy razem w tej kałuży po kostki, zbliżając się powoli do samochodu taty. Za kierownicą siedział jeden z tych gości, przez których wszystko zaczęło się psuć. Zdaje się, że nazywał się Szumny, a mnie tylko zaszumiało w głowie, kiedy jakaś kobieca dłoń z ładnie pomalowanymi paznokciami wcisnęła przycisk blokujący drzwi. Matka jednak była szybsza i energicznie szarpnęła za klamkę od strony kierowcy. Samochód wypełnił się jasnozłotym światłem. Na tylnej kanapie siedział tatuś z młodą kobietą. Choć nie była ładniejsza od mamy, to ją obejmował, a mama stała z drugiej strony, przyglądając się im. Przytulał tę kobietę mocno do siebie, tak jak nigdy nie przytulał mamy ani mnie.
Rozbolał mnie brzuch i poczułam mdłości. Chciałam uciec, ale mama kazała mi głębiej wsunąć głowę do środka.
– Zobacz, jaka jesteś ważna dla tatusia. Zobacz i zapamiętaj to – powiedziała.
Ale ja szybko zapomniałam i cieszyłam się następnego dnia, kiedy tatuś pojawił się w domu. Nie miałam prawa o nic pytać, choć wiedziałam już, co oznacza słowo „kochanka” i dlaczego tata wciąż ciągnie za sobą kabel telefonu i niesie aparat w ustronne miejsce, dlaczego przymyka drzwi, udając, że robi to przypadkiem. Rozumiałam, dlaczego rozmawia takim miłym głosem, dziwnie pobudzony, śmieje się, znajduje mnóstwo słów, budując więź z kimś po drugiej stronie słuchawki. Gdy kończył rozmowę, miał dobry nastrój, gwizdał, smażył sobie schabowego, gotował ziemniaki i tarł marchew, nie zaważając, że stoję tuż obok, przy kuchennym blacie, i dopytuję, czy pojedzie ze mną na rower.
– Nie mam teraz czasu – odpowiadał. – Muszę robić obiad i pracować. Przecież masz rower, jedź sama, ale najpierw lekcje – przypominał surowo, choć nigdy nie zajrzał do moich zeszytów.
Nie pozwał mi pomóc sobie w kuchni, twierdząc, że smażenie kotletów i obieranie ziemniaków to nie są zajęcia dla dzieci. Wyrzucał mnie do ogrodu, a potem wołał do stołu. Widziałam z kryjówki w jałowcach, jak staje na balkonie – w oddali majaczyła jego szczupła sylwetka, wyprostowana jak struna, na lekko rozstawionych nogach. Wołał mnie poważnym głosem: „Klara, Klara!”, a melodia jego głosu rozchodziła się szeroko po wielkim ogrodzie: „Aaara ara, aaara ara”. Wiedział, że go usłyszę, i nie musiał powtarzać, znikał więc w domu, a ja biegłam do niego z nadzieją, że przy stole czegoś się o nim dowiem, że nawiąże ze mną kontakt, jaki nawiązywał z kimś, do kogo dzwonił. Ale nie miał mi nic do powiedzenia. Mówił tylko:
– Matka woli siedzieć w pracy niż być tu z nami.
A ja doskonale już wiedziałam, że jej nieobecność mu nie służy. Może mimo wszystko nadal chciał z nią być, mieć ją dla siebie. Myślałam, że gdyby tu była, nie pojawiłaby się tamta pani z wymalowanymi ładnie paznokciami.
Po jedzeniu mogłam sprzątnąć i kiedy myłam talerze, stojąc na niskim stołku, on był już w łazience i słyszałam, jak bierze kąpiel. Śpiewał do siebie przy goleniu, nakładał krem i pryskał się intensywnymi perfumami. Kiedy stał przed drzwiami wyjściowymi, wiedziałam, że zaraz zniknie, że nie będzie go wieczorem, a może nawet jutro i pojutrze, a potem czeka nas awantura, krzyk matki i jego reakcja: stłuczone skorupy świątecznej zastawy obiadowej czy ubrania mamy pokrojone w paski.
Kilka dni po takich wydarzeniach brał mnie za rękę jakby nigdy nic i szliśmy do ogrodu. Tam pokazywał mi kwiaty, które zasadził. Dotykaliśmy ich delikatnych płatków, oglądaliśmy pąki młodych liści i wypatrywaliśmy dzięcioła, a nocą stawaliśmy w oknie – jeśli tylko był w domu, lubił pokazywać mi gwiazdy. Od razu zapominałam o wszystkich okropnych rzeczach, które zrobił mamie w ostatnich miesiącach. A gdy znalazłam w szufladzie piękny list miłosny, który napisał do matki, gdy byłam bardzo mała, uwierzyłam, że nadal ją kocha, lecz nie potrafi już okazać swojego uczucia we właściwy sposób. Może właśnie wtedy i ja straciłam umiejętność kochania i rozumienia tego, czym w ogóle jest miłość. Nie wiem. Miałam zaledwie trzynaście lat i nie zastanawiałam się nad tym, czy ja sama będę kiedyś w stanie kochać i rozumieć, w jaki sposób można to komuś okazać. Człowiek nie ma najmniejszego pojęcia, że rodzice uczą nas dosłownie wszystkiego. Co gorsza ostatecznie, ponieważ sami jesteśmy ich przedłużeniem, nie chcemy ich obwiniać za to, że nie kochali nas w sposób jasny, przystępny i nieskomplikowany.
W końcu tata przestał robić nam obiady, nie dbał nawet o ogród, który wcześniej był jego oczkiem w głowie, nie czytał już nawet gazety. Kiedy się pojawiał, najczęściej wieczorem, smażył sobie cebulę, pił piwo albo inne trunki z barku i znów przyprowadzał zgraję swoich głośnych kumpli. Chodził po domu nerwowy, dziwnie uginając kolana, czyścił buty, pakował torbę, kąpał się, perfumował i wychodził.
Któregoś razu na spacerze mama powiedziała mi, że chce rozwieść się z tatą. Niebo spadło mi na głowę, a z dnia zrobiła się noc. Rozbeczałam się, a mama była bardzo zła. Nie znosiła moich łez, dobrze wiedziałam, że jeśli natychmiast się nie uspokoję, oberwę w twarz. Nie pamiętam, kiedy uderzyła mnie po raz pierwszy, ale mój ból z pewnością przynosił jej ulgę, więc pozwalałam jej na to, widząc, jak jest udręczona wszystkim tym, co działo się w domu. Kiedy szlochałam na wieść o końcu mojej rodziny, spoliczkowała mnie mocniej.
– Rozwód to nie koniec świata – powiedziała wściekła i kazała mi się zamknąć.
Zatkałam usta i tylko moje przerażone oczy wystawały tuż ponad dłonią. Po chwili mama złagodniała i stwierdziła, że przeniesie się do mojego pokoju, a potem dogada z ojcem i wszystko będzie dobrze, o ile się w końcu uspokoję. Zamknęłam się, ale nic nie było dobrze. Ojciec znów wrócił do domu pijany i nie mógł trafić kluczem do zamka. To zdarzało się coraz częściej, a kiedy w końcu udawało mu się wejść, kładł się na dywanie w korytarzu. Wstawałam wtedy, by wsunąć mu poduszkę pod głowę, i przykrywałam go kocem, by nie zmarzł, ale on też był na mnie zły. Pewnego razu usłyszałam, jak podniósł się z podłogi i odkrył, że mamy nie ma w jego łóżku. Nacisnął klamkę do mojego pokoju, ale drzwi były zamknięte na klucz. Walił w nie pięścią długą chwilę, ale nikt się nie odezwał ani nie otworzył, wpadł więc do środka jak potwór, wyrwawszy drzwi razem z futryną. Nie, nie jak duch, bo na to było stanowczo za głośno, ale poza mną i mamą nikt się tym nie martwił, bo nie mieliśmy sąsiadów za ścianą.
W przeddzień moich czternastych urodzin, po kilkudniowej nieobecności taty wręczyłam mu list z zapytaniem, czy zjawi się na występie. Mama dostała podobny list dzień wcześniej i powiedziała, że będzie. Od jakiegoś czasu tańczyłam w młodzieżowym domu kultury i wiedziałam, jak stworzyć układ, by dużo się działo i aby choć na chwilę przykuć uwagę moich rodziców. Ucieszyłam się, bo oboje odpowiedzieli na specjalnie przygotowanej karteczce, że będą i że zgadzają się, bym zatańczyła dla nich w dużym pokoju.
Chciałam, by byli dumni ze swojej jedynej córki. Duma mogła sprawić, że znów otworzą w swojej obecności usta, zawzięcie zamknięte od wielu miesięcy. Przygotowałam ciasteczka i dwie szklanki kompotu, które wcześniej schowałam do barku suto zastawionego alkoholem. Kiedy weszłam do pokoju, ku mojemu zaskoczeniu czekali tam już oboje. W pomieszczeniu stał duży rozkładany stół z sześcioma krzesłami, a obok dwa wielkie fotele, drewniana ława i długa zielona sofa. W oknach wisiały haftowane firanki oraz ciężkie sztruksowe zasłony pokryte grubą warstwą kurzu i zaniedbania. Rodzice siedzieli w dziwnej ciszy i bezpiecznej odległości, tak by nie musieli na siebie patrzeć. Domyśliłam się, że dystans ma im pomóc uniknąć kolejnej kłótni, przepychanki czy bójki, w które wdawali się ostatnio – jak dzieci niepotrafiące opanować emocji. Ojciec zasiadł w dużym zielonym fotelu, a mama z drugiej strony pokoju, na brzegu krzesła przy stole. Jej postawa zdradzała, że się jej spieszy. Przycupnęła z zaciśniętymi ustami wąskimi jak kreska, z długopisem w dłoni, czekając, aż rozpocznę mój pokaz, by zaraz po jego zakończeniu mogła wrócić do swoich zajęć: sprawdzania klasówek, tłumaczenia albo pisania jakichś sprawozdań. Próbowałam zlekceważyć jej minę, ale widok tej pełnej goryczy twarzy musiał na mnie wpłynąć i zniweczyć mój plan, bo zupełnie zapomniałam o kompocie i ciasteczkach, a co gorsza – o rozgrzewce przed pokazem. Od razu podeszłam do adaptera, by go włączyć.
Podniosłam plastikową pokrywę i położyłam igłę na czarnym winylu. Z ciężkim oddechem nacisnęłam guzik i stanęłam na środku parkietu. Kiedy płyta zaczęła się kręcić, skoczne dźwięki melodii zatytułowanej Koniec lata wlały się do naszych uszu, jednocząc nas w nieświadomym przeżywaniu końca tej rodziny. Rodzice w dziwnej martwocie patrzyli, jak tańczę z pasją, a może nawet z jakimś rodzajem zaciekłości, która miała wydobyć miłość z ich serc. Skakałam po pokoju, przemieszczając się z jednego jego końca na drugi, unosiłam nogi, prostowałam łokcie, uginałam kolana, kładłam się na podłodze, turlałam się, pełzałam po niej, a potem znów wyrywałam się w górę jakby rażona prądem. Biegłam przed siebie, by w końcu zatrzymać się w bezruchu; upadałam, by powstać. Wykonywałam piruety, hołubce i inne skoki, aż do chwili, kiedy nadszedł czas, by wysunąć jedną nogę do przodu, opuścić miednicę na podłogę, rozciągnąć nogi w przeciwne strony i zakończyć taniec spektakularnym szpagatem.
Być może gdybym nie zobaczyła w oczach matki zniecierpliwienia, nie zapomniałabym rozgrzać się przed tańcem, ale zapomniałam i sztywny mięsień pękł. Gdy tata niósł mnie na rękach kwilącą z bólu, a drzwi do samochodu otworzyła mu mama, miałam nadzieję, że to cierpienie zda się na coś i naderwany mięsień będzie dobrą ceną za naprawę mojej rodziny. Przyglądałam im się, jak wymienili ze sobą kilka zdań, których sensu nie zdołałam zapamiętać, i wydawało mi się, że spoglądali na siebie z troską albo z czymś, co przypominało miłość. Uwierzyłam więc, że mój taniec naprawdę się opłacił i że jesteśmy uratowani. Ból narastał z każdą sekundą, ale dobrze było ich zobaczyć tak blisko siebie, usłyszeć zwykłe słowa w ich ustach. I zdania, które mogły być podstawą do wyczyszczenia domu z kurzu.
Kiedy wróciłam ze szpitala, taty już nie było. Zrozumiałam, że mój naderwany mięsień nie stał się powodem zrostu tego, co pękło w sposób nieodwracalny – w domu i w nich. Mijały dni, a ja wciąż nie mogłam chodzić, nie miałam nawet pomysłu, co robić, więc znalazłam pusty zeszyt i zaczęłam pisać. Napisałam coś o dziewczynce, nie wiedząc, kim jest; wiedziałam tylko, że była samotna i przerażona, a ja musiałam jej pomóc, bo nikt inny tego nie potrafił. Dotąd pomagała jej zawsze babcia, ale teraz ciężko chorowała i była po operacji, w czasie której odcięto jej ucho, przez co straciła wszystkie siły i chęć do życia. Kiedy to pisałam, poczułam, że ta historia jest zbyt smutna, że nikt nie będzie chciał czytać takiej książki, a ja chciałam pisać i być autorką taką jak Astrid, która stworzyła Dzieci z Bullerbyn. Zrozumiałam, że jestem zbyt młoda, by napisać książkę, że lepiej będzie napisać zwykły list do taty i wyjaśnić mu, co czuję. Wystarczyło jedynie znaleźć właściwie słowa, które będą mogły uratować naszą rodzinę. Na początek poprosiłam go, by wrócił na zawsze do domu i do zakładu. Wspomniałam też o jego pracownikach, których często widywałam stojących przed stolarnią i palących papierosy. Chciałam napisać dużo więcej, ale to okazało się trudne i poczułam się zmęczona. Miałam pustkę w głowie, gdzieś w głębi mnie musiały tkwić uczucia, które należało opisać, ale nie miałam do nich dostępu. Niedokończony list włożyłam do biurka i zamierzałam zastanowić się później, w jaki sposób wyrazić to, co było do wyrażenia, bo chwilowo próżnia rozpostarła się we mnie jak ciemny namiot, zasłaniając wszystko, co ważne. Pulsujący ból nogi i pośladka musiał być powodem mojego oderwania się od własnych myśli. Dziwnego uczucia niemocy.
Tatuś wrócił przed Gwiazdką, owiany chłodem z zewnątrz, pełen energii, z wypiekami na twarzy. Trzymał w ręce mały kolorowy telewizor. Postawił go na półce w moim pokoju, w dogodnej odległości od łóżka, w którym leżałam. Była to niespodzianka, która przerosła moje oczekiwania! Tata wymyślił najlepszy dla mnie prezent na czas igrzysk zimowych w Calgary. Teraz mogłam oderwać się od bólu i niemożności zebrania myśli. Oglądałam zafascynowana występ za występem. Na lodzie tańczyły pary, panowie i panie, wszyscy w pięknych strojach zdobionych cekinami i koronkami. Każdy zwinnie i z lekkością unosił się na gładkiej tafli, zastygał w szpagacie, odchylał się do tyłu, podnosił łyżwę nad głowę, łapał ją i kręcił piruety, potem biegł, wbijając się w lód, i skakał wysoko, a potem znów opadał, przebierając z gracją nogami, i znowu unosił się w niewidzialnym wirze, który porywał ciało, okręcając je wokół własnej osi. Zapomniałam o liście i o tym, czego nie czuję. Godzinami leżałam wpatrzona w ekran, wyobrażając sobie, że to ja jestem Katariną Witt, a moje piruety wprawiają w zachwyt tatę siedzącego na widowni.
Mój list, którego nigdy nie napisałam, musiał do niego dotrzeć w jakiś telepatyczny sposób, bo znów zamieszkał w domu. Kupował mi „Świat Młodych” i „Świerszczyka”, choć złościłam się, twierdząc, że na to dziecięce pismo jestem stanowczo za duża. Zgodził się ze mną i przepraszając, że nie dał mi kwiatów na ostatnie urodziny, wręczył mi czternaście różowych długich róż, które wniósł do mojego pokoju razem z zapachem wody kolońskiej. Radość z kwiatów przesłoniła mi strach. Kiedy tata się perfumował, zaraz potem wychodził. Odłożyłam książkę, którą czytałam, mocno już znudzona, jak to bywało w przypadku lektur obowiązkowych, i zarzuciłam mu ręce na szyję.
– Idziesz gdzieś? – spytałam, a on, nie odpowiedział, lecz wyjął z biblioteczki moją ulubioną książkę z dzieciństwa, usiadł obok mnie w fotelu, po czym zaczął czytać na głos.
Były to Baśnie Andersena. Każdą pojedynczą baśń znałam doskonale, ale mimo to nadal uwielbiałam wsłuchiwać się w te opowieści. Czytane przez niego, stawały się jeszcze bardziej niezwykłe.
Jego głos miał niską, dźwięczną barwę i wypełniał pokój jak gęsta, ciepła ciecz, która uspokajała moje ciało. Wybrał Nowe szaty cesarza i czytał baśń z zapałem, jakby sam jej nie znał. Kiedy skończył, odłożył książkę, podszedł do okna i zadumał się przez moment. Śledziłam wzrokiem, jak chodzi po moim pokoju i przestawia wazon z kwiatami, mówiąc, że szuka miejsca, bym z łóżka widziała je lepiej. A potem bez słowa poszedł do dużego pokoju, zostawiwszy między nami wszystkie drzwi otwarte. Nie włączył telewizora i słyszałam każdy jego ruch: skrzypnięcie fotela, metalowy dźwięk papierośnicy, szelest bibułki. Wiedziałam, co robi, bo znałam te odgłosy i ten obrządek na pamięć. Na szeleszczącej bibułce wyciągniętej z opakowania umieszczał poślinionymi czubkami palców tytoń i cicho zamykał go w srebrnym, zdobionym pudełku. Przyglądałam się temu wiele razy, podziwiając, jak ze specjalnego otworu wyskakują gotowe rurki do palenia. Ojciec zaciągał się w milczeniu, ze skupieniem. Lubił być wtedy sam, delektując się smakiem i chwilą.
Teraz o wiele rzadziej skręcał tytoń, a kiedy zdarzało się, że to robił, nie zamykał już drzwi, dlatego mogłam wciągać razem z nim zapach szarych, półprzezroczystych chmurek dymu, które sunęły przez mieszkanie pod sufitem. Wyobrażałam sobie, że kiedy skończy palić, zabierze mnie znów na ryby, ale za oknem była zima, a ja czułam w powietrzu, że coś się wydarzy.
I miałam rację. Na początek znów spakował torbę, włożywszy do niej ulubione koszule, swetry w serek i najładniejszą piżamę w paski. Wyprosił mnie z pokoju, gdy spytałam, dokąd jedzie, i wyszedł w marynarce i eleganckim płaszczu, jakby spieszył się na jakieś wesele. Zostałam sama, wdychając opary wody kolońskiej zmieszanej z zapachem pasty do butów marki Kiwi. Nie wiedziałam, co się teraz stanie. Dni mijały, a mój świat w zastraszającym tempie rozpadał się na moich oczach i z każdej strony grunt wymykał mi się spod nóg.
Na początku grudnia mięsień się zrósł i znów mogłam chodzić, choć wciąż jeszcze z trudem. Dopiero za kilka dni miałam wrócić do szkoły, ale najpierw, nawet kuśtykając, chciałam iść do babci. Tęskniłam za nią bardzo. Przez wypadek z nogą długo jej nie widziałam. Od operacji, którą przeszła latem, było z nią coraz gorzej. Mieszkający gdzieś za jej odkrojonym uchem rak torował sobie drogę w głąb jej ciała. Jesienią po raz ostatni zrobiła dla mnie pierogi z jagodami. Pamiętam dobrze, jak z trudem przemieszczała się po kuchni; była senna, ale morfina pozwoliła jej zapomnieć na chwilę o bólu. Z pierogów sączył się jagodowy sok. Grzebałam widelcem w talerzu, spoglądając na jej zgarbioną, zmęczoną postać. Zrozumiała mój brak apetytu i usiadła przy mnie, kładąc swoją suchą, pomarszczoną dłoń na mojej ręce.
– Babka się pozbiera, zobaczysz. Gdy rana się zagoi, wybierzemy się do sklepu, pomożesz mi wybrać perukę.
Wiedziałam, że pod bandażem babcia nie ma już ucha. Widziałam, jak mama zmieniała jej opatrunek, i ten widok był więcej niż przerażający. Pokiwałam głową, wyobrażając sobie, że gdy przyjdzie kolejne lato, ta chwila i mój strach o babcię przestaną mieć znaczenie. Znów zrobimy razem pierogi, a ja zjem je z apetytem, nie zamartwiając się o nią. Ale rana się nie zagoiła, a babcia więcej nie ulepiła pierogów. Odwieźli ją do szpitala, kiedy leżałam w domu z naderwanym mięśniem. Mama powiedziała, że przyjechali po nią sanitariusze i siedzącą na krześle wnieśli do karetki. Podobno głośno płakała. Wolałam nie wiedzieć, jak głośno.
Dlatego kiedy tylko znów mogłam chodzić, sama chciałam usłyszeć od niej, jak się czuje. Z trudem pokuśtykałam na przystanek. Szpital, w którym leżała babcia, znajdował się na wzniesieniu nad miastem. Gdy weszłam do oświetlonej jarzeniowym światłem sali, babcia spała, a w pokoju panowała cisza, jedynie z korytarza słychać było pojedyncze odgłosy wieczornej spokojnej krzątaniny pielęgniarek roznoszących lekarstwa i kroplówki. Otworzyła oczy, gdy przysunęłam taboret i usiadłam obok niej. Ujęłam jej dłoń i siedziałam tak długo, nie podejrzewając, że dotykam ulatującego życia. W końcu zrozumiałam, że już nic mi nie powie. Widziałam, jak bezgłośnie porusza wykrzywionymi wargami i próbuje nadać kształt swoim myślom, ale to się nie udawało. Z jej ust wypływał tylko pozbawiony sensu bełkot. To mnie przeraziło. Gdy ma się czternaście lat, nie wie się, że ośrodek mowy może być sparaliżowany, więc pomyślałam, że dali jej jakieś lekarstwa, które spowodowały ten stan. Wybiegłam na korytarz, rozpaczliwie szukając pielęgniarki. Chciałam się dowiedzieć, kiedy babcia znów będzie mogła mówić, ale nikogo tam nie znalazłam. Wróciłam do sali, babcia zamrugała do mnie swoimi załzawionymi, wypłukanymi z koloru oczami. Znów usiadłam i teraz już tylko w ciszy kiwałam głową, przyglądając się krzywo założonemu opatrunkowi i zniekształconej twarzy. Wpatrywałam się w nią, skrywając przerażenie i bezradność, od czasu do czasu spoglądając w duże szpitalne okno, za którym mrok nocy rozświetlały wirujące płatki śniegu.
Po dłuższej chwili weszła pielęgniarka. Zdziwiona, co tu robię, kazała mi pożegnać się z babcią i wyjść. Babcia od razu puściła moją dłoń i wtedy wydarzył się cud – usłyszałam jej zachrypnięty, zniekształcony chorobą głos.
– Idź… noc jest…
Z jej zmęczonych oczu popłynęły łzy, by niemal od razu zniknąć w suchej, zwiędłej skórze.
Kilka minut później szłam ulicą otoczona mrozem, ostrożnie stąpając po świeżym śniegu. W nocy modliłam się o nią, wierząc, że nagła możliwość mówienia jest oznaką poprawy, że wielkie płatki śniegu wolno opadające za oknem musiały zwiastować dobrą nowinę, ale wiele tygodni później mama wyjaśniła mi, że to się zdarza, że przed śmiercią ludzie mają nagły przypływ energii i potrafią zrobić rzeczy, na które już dawno nie byli w stanie się zdobyć.
Babcia umarła tamtej nocy, a ja, nie wiedząc o tym, napisałam dla niej wiersz.
Wyrywasz mnie ze snu,
wyciągam rękę.
Bo nie chcesz usiąść obok,
Mówisz, że miejsce zajęło zwątpienie
panoszące się w brudnej szpitalnej pościeli.
Bezszelestnie przechodzisz
za moją głową,
I czytasz z mojej głowy
Myśli.
Wiesz, że zapomniałam,
kim jestem.
Pisklęciem, biedronką małą,
w nieregularne ciapki, zamiast kropek?
Felerny egzemplarz? – pytam, a ty
szepczesz
coś o wierze.
Proszę więc Boga byś została
rozpuszczając mój ból
w swoich dłoniach
jak kroplę miodu
w wiadrze wody.
Spij już, ogrzej mój dom
A ja napalę w
piecu kaflowym w twoim pokoju
Ogrzejemy się razem twoim ciepłem.
Niedługo po pogrzebie kolejna tragedia znów stanęła przed drzwiami naszego domu, a narastające we mnie przeczucie czegoś okropnego zamieniło się w apokalipsę.
Pewnego zimowego dnia wszystko się skończyło i serce naszej rodziny pękło. Na zewnątrz mróz bił rekordy, a słońce świeciło mocniej niż zwykle o tej porze roku. Odbijało się od śniegu leżącego grubą warstwą na parapetach i układało swoje promienie na kuchennym blacie. Błyszczało jak diamenty, drżąc w końcówce noża pozostawionego po śniadaniu przez mamę. Noże były ostre, bo mama nie znosiła tępych. Zostawiłam ją w kuchni sprzątającą i słuchającą radia i położyłam się na łóżku w swoim pokoju, myśląc o duszy babci. Chciałam wiedzieć, gdzie jest teraz. Taty nie było w domu od pogrzebu, na którym pojawił się tylko na chwilę. Nagły hałas z korytarza oznaczał, że właśnie wrócił, a towarzyszące temu odgłosy zdradzały, że był pijany.
Nie wiem, które z nich zaczęło szarpaninę, ale pamiętam, jak biegłam, potykając się o dywan, by rozdzielić kotłujące się ciała leżące na podłodze. W pierwszej chwili przypomniało mi to zapasy dzieci w przedszkolu, tylko że to nie była zabawa, ale walka. Stałam nad nimi, krzycząc o pomoc, ale w domu nie było nikogo prócz naszej nieszczęsnej rodziny. Nie wiem, skąd przyszła do mnie myśl i poczucie, że wszystko zależy ode mnie, że jeśli ojciec pójdzie po nóż z odbitym na ostrzu słońcem, nie zdołam przerwać dramatu. A jeśli matka uderzy w niego pogrzebaczem do kominka stojącym za ich głowami, to krew cieknąca strużką po podłodze prosto z głowy ojca stanie się dowodem na to, że nie dopilnowałam niczego, nie zdołałam nas uratować. I wszystko będzie stracone.
Jednak matka się nie ruszała, przyparta do podłogi. Widziałam, że wsadził jej w brzuch nogę od krzesła, i wyzywał ją od najgorszych szmat. Błagałam, by ją zostawił, ale zamiast odpowiedzieć, wyszedł z przedpokoju chwiejnym, pijackim krokiem, a mnie ogarnęło przerażenie. Zdecydowałam się nie czekać dłużej na to, co mogło się zdarzyć już za chwilę.
– Wychodzimy – rozkazałam, a mama ociężale wstała z podłogi i zabrawszy jedynie torebkę oraz kluczyki do samochodu, wyszła za mną na styczniowy chłód.
Nie miałam pojęcia, czy to była słuszna decyzja, ale wiedziałam, że nie wolno nam dłużej zostać w domu. Nie wiedziałam, dokąd powinnyśmy jechać. Jedynym bezpiecznym miejscem była podupadająca kamienica babci. Przez kilkanaście dni mieszkałyśmy u rodziców Karola, chłopaka, w którym bujałam się od kilku lat, a dokładniej od chwili, gdy zrozumiałam, że wcale nie jest moim bratem, tak jak to wmawiały nam nasze matki. Jego mama już dawno przestała mnie lubić, twierdziła, że mam zły wpływ na Karola, a on sam już wtedy mnie unikał. Pewnie dlatego, że za bardzo szukałam jego bliskości i uczuć, których dla mnie nie miał. Ale to nie miało znaczenia w chwili, gdy straciłyśmy dom. Ciotka – bo tak nazywałam jego matkę, mimo że nie była moją prawdziwą ciotką – starała się przyjąć nas jak najlepiej, a mama mogła w ich ciasnym mieszkaniu pozbierać myśli i ułożyć sobie plan na przyszłość. Niedawno skończyłam czternaście lat. Ususzone przeze mnie róże, które z okazji urodzin podarował mi tata, stały w wazonie w moim pokoju. Widziałam je oczami wyobraźni. Tak samo jak cały dom. Przemieszczałam się po nim we śnie przez kolejne lata, wciąż zdarza mi się iść długim korytarzem prowadzącym do jasnej dużej kuchni. Na blacie nadal leżą noże, błyszczące w zimowym słońcu. Boję się, więc wychodzę z domu, idę przez ogród i znajduję furtkę ukrytą w bluszczu. Nie chcę zostać tam, gdzie nocą czai się strach.
Wróciłyśmy z mamą trzy dni później, gdy w oknach było ciemno. Chciałyśmy zabrać nasze rzeczy – ja książki do szkoły i ubrania na zmianę, mama całą listę. Ale choć w domu nie było nikogo, nie udało nam się wejść do środka. Tata wymienił zamki.
Po kilku kolejnych dniach przyjechał pod szkołę. Dostrzegłam go z daleka. Czekał w samochodzie tak jak kiedyś. I te wspomnienia obudziły we mnie nadzieję, że zdarzy się coś, co tchnie życie w naszą trójkę. Myślałam, że może chce przeprosić i na moich oczach błagać mamę o wybaczenie. Ale on nie odzywał się przez całą drogę, jakby zapomniał, co chciał mi powiedzieć. A ja przypomniałam sobie o niedokończonym liście, który zostawiłam w domu w szufladzie biurka, ale nawet gdybym miała go przy sobie, nie znalazłabym słów, którymi byłabym w stanie wyznać mu, co czuję. Mijaliśmy ulice i parki naszego miasta, a wszystko wydawało mi się filmem, w którym nie biorę udziału, tylko patrzę i przyglądam się kolejnym scenom. Kiedy przymknęłam oczy, by wyobrazić sobie, że śnię i za chwilę tata mnie obudzi, a ja opowiem mu o zbyt długim koszmarze, nagle zapytał, jak się czuje mama. Spojrzałam na niego z wyrzutem i z trudem przełknęłam ślinę przez ściśnięte gardło. Zatrzymał się pod domem babci, gdzie od tygodnia mieszkałyśmy, i dziwnie cicho powiedział:
– Spakowałem twoje rzeczy.
Nie spytałam, co to za rzeczy, ale pomyślałam o wszystkich szafach, szafkach i półkach w domu. Przecież gdy wymienił zamki, zabrał mi dom. Czy przywiózł go teraz w kartonach i razem będziemy wypakowywać wszystko, budując nowy wielki dom w ogrodzie mojej nieżyjącej babci? Nic nie mówiłam, bo wciąż nie mogłam, a on ponownie spytał o mamę. Wzruszyłam ramionami i odwróciłam głowę. Mama nie chodziła do pracy i płakała od wielu dni, ale wiedziałam, że nie mogę mu o tym powiedzieć. Ani o tym, że nie ma żadnych planów i pieniędzy na remont starej budy, jak kiedyś babcia sama nazywała swój dom.
Wysadził mnie z całym tym straganem, który miał w bagażniku i na tylnym siedzeniu samochodu. Przypomniały mi się czasy, kiedy zdarzało mi się jeździć z nim na targ, gdzie sprzedawał małe stołki dla dzieci, niezgrabne taborety czy drewniane stojaki na kwiaty. Moje życie zostało spakowane w kilka kartonów i starych walizek, które musiał wcześniej wyciągnąć z piwnicy. Nigdy ich nie widziałam. Były brudne, a niektóre z nich obite popękaną tkaniną przypominającą skórę. Przez chwilę staliśmy na chodniku, patrząc na te bagaże, jakbyśmy się zastanawiali, czy to, co stoi przed nami, wystarczy mi na dalsze życie. Nie wiedziałam, kiedy znów go zobaczę, ale pomyślałam, że przy kolejnym spotkaniu będę gotowa na rozmowę, przyszykuję sobie w punktach wszystko to, co chciałabym powiedzieć, i o niczym nie zapomnę. Może do tego czasu uda mi się napisać nowy list, w którym opiszę wszystko od początku. Tata podszedł, objął mnie mocno i wsunął mi do kieszeni zimowej kurtki rulonik obco wyglądających pieniędzy. Musiały wypaść, gdy biegłam za jego samochodem, kiedy odjeżdżał, ale i tak rulon banknotów jako rekompensatę za dom i rodzinę wspominam jako coś żenującego.
Długo siedziałam zmarznięta na skutym lodem chodniku, patrząc na moje życie umieszczone w starych, nikomu niepotrzebnych walizkach, aż mama wróciła od lekarza i zobaczywszy mnie ze wszystkim, co ojciec wyładował z auta, załamała ręce i wpadła w histerię. Przez kilka kolejnych tygodni pogotowie bywało u nas często i w końcu lekarze nakazali mamie brać leki. Nazywałyśmy je „na głowę”. Mówiłyśmy tak dopiero wtedy, gdy najgorsze emocje opadły i zdarzało się, że zaczynałyśmy cieszyć się z nowego życia.
W mieście wielkości naszego ludzie nie szczędzili słów, by opowiadać sobie o tym, co się działo w innych domach, zwłaszcza jeśli sprawy dotyczyły kogoś takiego jak dyrektorka szkoły i znany miejski stolarz. W końcu do uszu mojej mamy doszły wieści, że ojciec sprzedał dom, ogród i warsztat stolarski jakiemuś handlarzowi samochodów i wyjechał. Nikt jednak nie wiedział dokąd.
W ciągu jednego roku straciłam babcię, dom, rodzinę i ojca. Została mi mama i Karol. Teraz mieszkał niedaleko, więc sądziłam, że znów będziemy mogli stać się sobie bliżsi. Znaliśmy się od kołyski, przynajmniej od mojej, bo Karol urodził się pierwszy i – jak mówiła jego mama – musiał na mnie czekać cały rok. Długo wierzyliśmy w bajkę, że jesteśmy rodzeństwem, a nasze mamy nazywały nas swoimi dziećmi. Gdzie są nasze dzieci, do której szkoły poślemy nasze dzieci, co dzieci zjedzą w weekend, gdy wyjedziemy za miasto? Najczęściej jeździliśmy do Nowolipska, gdzie rodzice Karola dzierżawili ogromny kawał ziemi z lasem. Uwielbiałam tam przebywać, bo przecież o wiele przyjemniej było biegać boso po wilgotnej trawie w czerwcową noc niż siedzieć w dusznym domu, w którym moje próby wymyślania ciekawych zabaw omal nie skończyły się tragicznie. Choćby ta z oszkloną biblioteką. Stała w moim pokoju, odkąd pamiętam, kiedyś należała do taty i wciąż była pełna jego książek oraz teczek z dokumentami rodziców. Jedynie w jej dolnej części znajdowały się szafki wypełnione moimi rzeczami, głównie nieużywanymi zimowymi swetrami i brzydkimi bluzkami. Pewnego razu, zżerana przez nudę, otworzyłam te właśnie drzwiczki od szafki w niższej części i stwierdziłam, że będą nam służyć za huśtawkę. Karol usiadł zaciekawiony na otwartych drzwiczkach, a ja rozsiadłam się na fotelu stojącym obok. W końcu przysunęłam bliżej biblioteczki fotel z drewnianym masywnym oparciem i usiadłam na drzwiczkach po drugiej stronie. W tej samej chwili książki wysypały się na nas, a mebel się przechylił i przygniótł nas do ziemi. Po mojej stronie stał fotel, który zatrzymał ciężar drewnianej szafy, a mnie udało się pod niego wturlać. Słyszałam tylko huk rozbijanego szkła i wypadających książek, wrzask Karola, a potem mój. Przywołało to czwórkę przerażonych rodziców. Nie wiedziałam, jak dokładnie to zrobiłam, ale mnie nic się nie stało, nie miałam na sobie nawet najmniejszego draśnięcia. Z Karolem było gorzej – to on znalazł się pod ciężarem biblioteczki. Kiedy nasi ojcowie podnieśli mebel, leżał zakrwawiony na podłodze, bez ruchu, a ja pomyślałam, że nie żyje. Dorośli rozkazali mi wyjść. Siedziałam pod ścianą na korytarzu, modląc się o pomoc. Kiedy przyjechało pogotowie, ktoś chciał ze mną rozmawiać, ale uciekłam do pokoju rodziców i schowałam się do szafy.
1 Milan Kundera, Nieznośna lekkość bytu.