Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lato 1930 roku. Młoda i utalentowana Effie Gillies całe swe życie mieszka na szkockiej wyspie St Kilda. To tu, w tym dzikim, oddalonym od świata zakątku po raz pierwszy spotyka przystojnego lorda Dumfriesa, w którym się zakochuje. Po kilku miesiącach ścieżki tych dwojga ponownie się splatają… Effie, zmuszona do opuszczenia swej pięknej wyspy wraz z innymi mieszkańcami, trafia do posiadłości lorda. Łączy ich uczucie, jednak w otoczeniu dziedzica rodu nie ma zgody na związek między osobami z tak różnych światów! Kiedy wkrótce po ewakuacji na wyspie zostaje znalezione ciało, wybucha skandal. Marzenia Effie o przyszłym szczęśliwym życiu zdają się lec w gruzach…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 546
21 czerwca 1930 roku Glen Bay, St Kilda
Na trawie siedziały po turecku trzy młode kobiety. Słońce przesuwało się łagodnie po wysokim łuku i kładło za nimi długie cienie. Nieopodal nich na zboczach drzemały owce, od czasu do czasu strzygąc ogonami, by odpędzić muchy. Dziewczyny szukały choćby lichego schronienia przy kamiennych murkach i czekały na trzepotliwy pocałunek wiatru. W najdłuższy dzień lata niebo wstrzymywało oddech. Suchy skwar wisiał nad nimi niczym podwiązana zasłona. Palce kobiet poruszały się zgodnym rytmem, gdy rwały pióra z ptasich trucheł, a biały puch pstrzył łąkę niczym kobierzec stokrotek.
Flora przycisnęła skroń wierzchem dłoni.
– Nie będzie mi tego brakować.
– No pewnie, że nie. Nie będziesz tego nawet pamiętać – skomentowała Effie, obdarzając ją krzywym spojrzeniem. – Będziesz wielką panią w wielkim domu, będziesz miała szminkę i radio i zapomnisz, że kiedyś musiałaś skubać fulmary.
Flora nadęła się dumnie, zachwycona tą perspektywą.
– Musicie mnie odwiedzić. James mówi, że na każdą z was zawsze będzie czekać pokój, dostaniecie też nowe sukienki, będziemy chodzić na przedstawienia, jadać w restauracjach…
Mhairi ściągnęła brwi.
– W prawdziwych restauracjach?
Effie się roześmiała.
– Tak! W najprawdziwszych lokalach, gdzie cię wyręczą i nie będziesz musiała oskubać i przyrządzać ptaka sama.
– Och… To pewnie miło.
– James mówi, że w Glasgow można by wychodzić na miasto codziennie przez miesiąc i ani razu nie zjeść kolacji w tym samym miejscu. – Flora odrzuciła z twarzy długie, ciemne włosy.
– Póki brzuch mam pełny, za bardzo nie dbam, co w nim jest. – Effie wzruszyła ramionami.
Dłonie Mhairi zastygły. Jej nagła bezczynność wybiła pozostałe z rytmu. Podniosły wzrok i zobaczyły, że Mhairi przygryza wargę i stara się powściągnąć łzy.
– Ciii, Mhairi – rzuciła szybko Flora. – Nic ci nie będzie.
– Jak możesz tak mówić? Ze mną jest inaczej niż z wami. Gdy przepłyniemy przez wodę, wy dostaniecie wszystko, o czym w życiu marzyłyście. Ale ja wszystko stracę. I nie da się tego powstrzymać.
– Fala się wzbije i na cichej wodzie, Mhairi – powiedziała Flora. Pogładziła ogniste włosy przyjaciółki i chwyciła ją za rękę. – Musisz po prostu uwierzyć, że twoje szczęście kryje się gdzie indziej.
Mhairi wyrwała jej dłoń.
– Ciągle to powtarzasz, ale… Proszą mnie o zbyt wiele! – Jej szare oczy gorzały. Rzadko ulegała gniewowi. Z natury była łagodna i serce miała otwarte, lecz ani jedno, ani drugie się jej nie przysłużyło, i tak oto znalazła się w trudnej sytuacji.
– Wiem. Ja też byłabym rozjuszona. Oszalałabym z żalu, gdybym to ja miała to zrobić – zgodziła się z nią Flora z przejęciem. – Ale ty jesteś lepsza niż ja. Jesteś dobra na wskroś. A u mnie dobroci tyle, co kot napłakał.
– Aż taka zła nie jesteś – zaoponowała Effie, przewracając oczami.
– Nie? Tracę cierpliwość, gdy wiatr zmierzwi mi włosy. Przeklinam, gdy w kościele walnę się w kolano. Gdyby nie to… – Ujęła swą piękną twarz w dłonie. – …już dawno zrzuciliby mnie z urwiska.
Na krótką chwilę zapadła cisza. Flora powoli uśmiechnęła się szelmowsko.
Mhairi zaśmiała się cicho wbrew sobie.
– Wcale nie – złajała Florę i z czułością trzepnęła ją w kolano. – Masz masę zalet.
– Piękny ze mnie potwór – oświadczyła na przekór Flora. Nie wyglądała na przejętą w najmniejszym stopniu. – A Effie to dzikie blond czupiradło…
– Ej! – oburzyła się Effie. Długie spodnie zakrywały liczne strupki na kolanach i łydkach, powstałe, gdy łaziła po skałach.
– Ty jesteś z nas najlepsza, Mhairi. Niemożliwe, by nie czekała cię nagroda. Już się zbliża – oświadczyła Flora z typową dla siebie determinacją. – Nawet jeśli ty tego nie widzisz. Musisz wierzyć, że to nastąpi.
Mhairi smutno pokręciła głową, nie komentując słów koleżanki. W normalnych okolicznościach pasja Flory przekonałaby je wszystkie, że niebo jest zielone, a morze czarne, ale Mhairi nie pragnęła wyobrażać sobie niepojętej przyszłości, skoro aspirowała jedynie do tego, co już miała. Gdybyż tylko mogły tu zostać… Ale wyznaczono im ścieżki i tego nie dało się już zmienić. Musiały poddać się losowi.
– Z tobą zresztą jest tak samo.
Effie się wzdrygnęła, a oddech uwiązł jej w gardle, gdy baczne spojrzenie Flory spoczęło na niej. Zamknęła oczy. Pragnęła, by okazało się to prawdą, lecz wiedziała, że aby jej życie potoczyło się szczęśliwie, będzie musiała się bardziej postarać, niż tylko wsiąść do łodzi. Jej przyszłość nie ukazywała się nie dlatego, że kryła się w odległym czasie czy odmiennym miejscu, lecz dlatego, że rozciągało się przed nią widmo czegoś niewysłowionego. Nie do pomyślenia. Wisiało nad Effie nieustannie niczym rozkołysana kosa nad jej głową – czy kopała torf, czy pieliła grządki. Ten cień, który czaił się w jej snach.
– Tam będziesz wolna – zapewniła Flora żarliwie.
Effie przełknęła ślinę i pokiwała głową. Chciałaby w to wierzyć. Przez dłuższą chwilę wszystkie milczały. Nadal zakrawało na niepodobieństwo, że coś strasznego może się im przydarzyć tutaj, na ich ustronnej wyspie, tego lata jednak wszystko się zmieniło.
– Zostało jeszcze tylko kilka tygodni, ale na wszelki wypadek musisz być gotowa – rzekła Flora. – Musisz kopać za przynętą, póki jest odpływ.
– Wiem. – Effie pomału zbierała potrzebne rzeczy. Z rozmysłem robiła przerwy między drobnymi kradzieżami, żeby nikt nie zauważył braku liny czy zardzewiałego noża, który leżał kiedyś na dnie łódki. Potrzebowała jeszcze jednej rzeczy, ale wiedziała, że nie znajdzie jej na wyspie. – Już prawie wszystko gotowe, jeżeli tylko kapitan McGregor mi pomoże.
– Kiedy podnosi kotwicę? – zapytała niespokojnie Mhairi.
Effie zerknęła na zachodzące słońce, by oszacować porę dnia. Słońce znajdowało się poniżej klifów Mullach Bi, do zapadnięcia zmroku zostało nie więcej niż trzy godziny. Ale skoro czekała ją dwugodzinna marszruta na koniec wyspy…
– Już niedługo. Muszę wracać. – Podwinęła nogi, by wstać, lecz Flora chwyciła jej dłoń.
– Zanim pójdziesz.
Siedziały w niewielkim kręgu, otoczone symfonią grzmiącego morza i świergotu strzyżyków.
– Wiem, że jest trudno. Wam dwóm jest najtrudniej. Za kilka miesięcy nasze życie na zawsze się zmieni. Wyjedziemy stąd i wszystko będzie inaczej. Wszyściutko. Coś zmieni się na lepsze, coś na gorsze. Ale wiem też, że przyjdzie dzień, kiedy wrócimy pamięcią do tej chwili, gdy siedziałyśmy we trzy na trawie, we włosach miałyśmy pióra, a u stóp martwe ptaki, i coś z tego się uchowa.
– Co? – Mhairi zamrugała.
– My. To. – Flora ścisnęła dłonie przyjaciółek. – Zawsze będziemy dziewczętami z St Kildy, niezależnie od tego, gdzie nas los zaniesie. Mama ciągle powtarza, że jeśli trzy osoby o czymś wiedzą, to żaden sekret, ale w naszym przypadku się myli. Tylko my trzy będziemy wiedziały, co robimy. – Przyłożyła palec do ust. – Jesteśmy siostrami, prawda?
Mhairi potaknęła, Effie również. Flora poczuła dziwny ucisk w gardle. Nie ulegała sentymentom, lecz emocje próbowały się przebić przez jej grubą skórę. Wstała i się wyprostowała. Jej smukłe ciało przypominało patyk – było twarde, lecz kruche.
– Wrócę, gdy będę mogła.
Odwróciła się i ruszyła przez grań. Za plecami czuła ich niepokój. Chciała zostać z przyjaciółkami, udawać, że wciąż są tylko dziewczynkami, a życie, nawet jeśli nie jest łatwe, to przynajmniej sprawiedliwe. Te dni jednak utonęły w morzu wraz z innymi zachodami słońca. Wiedziała, że nadszedł czas, by stawiła czoła przyszłości. Flora miała słuszność, zawsze miała rację: trwał odpływ. Przyszła pora kopać przynętę.
Miesiąc wcześniej 13 maja 1930 roku
Na plaży ujadały psy. Trzy staruszki wyszły na próg swoich domów i ze ściągniętymi brwiami zapatrzyły się w łuk zatoki. Trwał odpływ, cały dzień brzegi smagał gniewny wiatr, wzbijając fale, nad którymi ptaki krążyły z zachwytem.
Effie nie ruszyła się z miejsca. Siedziała na kamieniu do dojenia z policzkiem przy brzuchu Iony i spokojnie, obojętnie napełniała skopek. Wiedziała, że minie jeszcze jakieś dwadzieścia minut, nim łódź opłynie cypel, choć przy tym wietrze prawdopodobnie nastąpi to szybciej. Jej collie Świergotka, z brązowym pyskiem i białą plamką na oku, siedziała przy niej i strzygła uszami, spoglądając na wodę. Wyczekiwała intruzów z odległych mórz, lecz nie zamierzała odstąpić od Effie.
Dziewczyna przypatrywała się przemieszczającym się mieszkańcom wioski z usytuowanego wyżej punktu obserwacyjnego. Zaułek do dojenia znajdował się mniej więcej w jednej trzeciej stoku i widok stąd zawsze cieszył jej oczy. Był wtorek, co oznaczało pranie. Widziała, jak młode kobiety stoją w potokach z podkasanymi spódnicami, piorą płótna i rozmawiają. Nie chciałyby, by ich pościel powiewała na wietrze przy gościach. Nie spodziewano się w tym tygodniu łodzi z turystami, jeśli to jednak trawler, nie byłoby najgorzej, bo większość ich kapitanów to starzy znajomi.
W wiosce, gdzie prywatność stanowiła koncept czysto teoretyczny, poniżenie wynikające z wietrzenia pościeli przed obcymi traktowano poważnie. Ukształtowanie terenu sprawiało, że poczynania mieszkańców widać było niemal z każdego miejsca w wąwozie: był on w kształcie stożka o gładkich, lecz stromych zboczach, tonących w cieniu i wiodących ku strzelistym klifom opadającym z drugiej strony niemal pionowo do huczącego morza. Na południowym wschodzie jednak rozstępowały się one, dając dostęp do kamienistej plaży. Na całej wyspie nie było innego miejsca, gdzie można by przybić do brzegu, wokół bowiem szalały wzburzone fale. Szczęśliwym trafem sąsiednia wyspa Dun – będąca ledwie chudym skrawkiem skał – stykała się niemal z brzegami Hirty i tworzyła naturalny falochron, dzięki czemu Village Bay stanowiła bezpieczną przystań w skłębionych wodach północnego Atlantyku. Podczas sztormów mogło się tu skryć aż dwadzieścia statków.
Rybacy, wielorybnicy, marynarze – wszyscy bez wyjątku, chroniąc się tu, wznosili peany na temat widoku gościnnej i przytulnej wioski wtulonej pod barczysty nawis, z dymiącymi kominami i migotem lamp naftowych. Szare kamienne domki sąsiadowały ze starszymi tradycyjnymi chatkami, stopniowo opuszczanymi od lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Zabudowania rozciągały się po wschodniej stronie zatoki i przylegały do solidnego kamiennego wału. Gdy patrzyło się z wysokiej grani, przypominały otwartą szczękę najeżoną zębami. Matka Effie nazywała je zębami wielkoluda.
Położenie wioski zapewniało jej idealną ochronę przed ostrymi wiatrami, które przetaczały się po stokach z prędkością porywającą głazy i zdzierającą metalowe dachy z kamiennych domów (przynajmniej do czasu, aż właściciel ziemi sir John MacLeod z MacLeod kazał je przytwierdzić metalowymi obejmami).
Ulica – a mieli tylko jedną – była szeroką, porośniętą trawą ścieżką biegnącą między chatkami a grubym, niskim murem wieńczącym działki. Tu biło serce życia na wyspie. Tutaj wszyscy się gromadzili osłonięci od wiatru własnymi domami, w pogodne zaś dni wygrzewali się w słońcu. Staruszki siedziały przy drzwiach, robiły na drutach i przędły. Dzieci biegały wzdłuż muru, przy którym niekiedy drzemały krowy. Każdego ranka mężczyźni spotykali się przed numerem piątym i szóstym na obrady i rozdzielali pracę. Po obiedzie zaś wieśniacy spacerowali po Ulicy, by dowiedzieć się od sąsiadów, co wydarzyło się w minionym dniu.
Przed każdym domkiem po drugiej stronie Ulicy znajdowało się długie, wąskie poletko ciągnące się w kierunku plaży. To tutaj mieszkańcy na podwyższonych grządkach sadzili ziemniaki, wywieszali pranie i trzymali zimą swoją nieliczną trzodę. W miesiącach letnich krowy przeprowadzano za główny wał, a stada owiec wiedziono na pastwiska nad Glen Bay po drugiej stronie wyspy. Glen Bay od Village Bay dzieliła wysoka grań – Am Blaid, za którą teren opadał ostrym zboczem ku osłoniętej zatoczce. Nie było tam plaży z prawdziwego zdarzenia, bowiem od północy fale niestrudzenie biły w brzeg, a choć mieszkańcy trzymali tam na wszelki wypadek łódkę, to można nią było wypłynąć bądź przybić do brzegu tylko w te rzadkie dni, gdy dominujące wiatry zmieniły kierunek i morze ucichło.
Iona przestała przeżuwać i drgnęła rozdrażniona. Effie niewzruszenie sięgnęła po szczaw, którego nazbierała po drodze, i bez słowa podała jej kolejne liście. Krowa sapnęła z zadowoleniem i Effie wróciła do dojenia. W ten sposób na ogół spędzały poranki i obie przywykły do tego łagodnego rytmu.
Kilka minut później skopek był niemal pełny. Effie wyprostowała się i poklepała Ionę po boku.
– Dobra krówka – pochwaliła, wstała z kamienia i zeszła po stoku.
Jak przewidywała, zza cypla Dun wychynął właśnie dziób slupu.
Przyglądała się bacznie, jak statek wpływa cicho w objęcia zatoki, rzuca kotwicę i zwija żagle. Czyli jednak nie trawler. Kobiety będą zawiedzione. Ten statek o smukłym maszcie i niskim, podwiniętym kadłubie wyróżniał się wyrafinowaniem bardziej pasującym do szafirowych wód u wybrzeży Francji niż do obrzeży Hebrydów.
– Swój czy wróg?!
Pytanie odbiło się echem w niecce.
Załoga przypominała zaledwie czarne kropeczki, ale Effie widziała, że miejscowi szykują już bączka. Mężczyźni będą musieli nielicho wiosłować pod prąd uderzających o brzeg fal. Pasażerowie z pokładu slupu obrali sobie zły dzień na żeglugę. Na otwartej wodzie miotali się pewnie jak korek, a choć cypel Dun miłosiernie zapewniał schronienie, łatwo nie było. Południowo-wschodni wiatr spieniał osłonięte na ogół wody zatoki, aż kipiały niczym kocioł wiedźmy, i niepodobna było stwierdzić z pewnością, że uda im się zejść na ląd.
Jedno było pewne: jeżeli mężczyźni ściągną ich na brzeg, wszyscy przemokną do suchej nitki. Mieszkańcy doskonale o tym wiedzieli. Nikłe smużki szarawego dymu zaczynały już się unosić z kominów, ludzie wbiegali do niedużych chatek ułożonych łukiem przypominającym kształtem usta rozciągnięte w uśmiechu, wnosili suszące się pranie, zamiatali obejścia, wzuwali buty, przesuwali kołowrotki w widoczne miejsca, tak by goście mogli sobie je bez przeszkód obejrzeć.
Znali ten rytuał. Obsługa turystów stała się dyskretnym, dodatkowym źródłem dochodu. Wykarmić ich to nie mogło – na wyspie nie było ani jednego sklepu, więc na Hircie z pieniędzy niewielki był pożytek – przydawały się one jednak, gdy chciało się poprosić bliżej zaznajomionych kapitanów, by przy najbliższej okazji przywieźli jakiś rarytas, lub gdy faktor zgłaszał się po czynsze. Albo tak jak w przypadku Flory, by kupić szminkę w jaskrawym kolorze. Widziała kiedyś taką u odwiedzających wyspę pań w butach na wysokich obcasach, mimo że trzysta owiec, które Flora wypasała tego lata w Glen Bay, pomadki nie doceni.
Nikt z miejscowych nie rozumiał, dlaczego wielki świat się nimi interesował, ale koledzy z lądu wspominali poczmistrzowi Ianowi McKinnonowi, ojcu Mhairi, że pocztówka ze stemplem z St Kildy uchodziła za godną pożądania, wręcz wartościową. Jak im mówiono, reszta świata szybko porzucała taki tryb życia, jaki wiedli na wyspie. Uprzemysłowienie przyspieszyło zmiany w bezprecedensowym stopniu, a mieszkańcy St Kildy przeistaczali się w żywe relikty i osobliwości z minionej epoki. Niektórzy być może nad nimi się litowali, ale wyspiarze z St Kildy za nic mieli współczucie. W lot pojęli zasady gry i czerpali z niej korzyści, z Effie na czele.
Podniosła skopek i zaczęła schodzić po zboczu, nie spuszczając wzroku z czarnych kropek przemieszczających się z jednego kołyszącego się na falach statku na drugi. Wiedziała, że gdy ich odzież wyschnie, a oni dojdą do siebie po przeprawie, nabiorą ochoty na przedstawienie. I ona zamierzała im je zaoferować.
– Gdzie to będzie? – zapytał ją ojciec szorstko, gdy skończyła ubijać masło. Stał przy oknie i wyglądał na zewnątrz. Fajka zwisała mu z dolnej wargi.
– Pewnie na Sgeir nan Sgarbh – odparła, zamknęła wieko maselnicy i stanęła przy nim. – Tam będzie lepsza osłona od wiatru.
– Na górze, aye, ale uda im się zawrócić bączki na wodzie?
– Archie MacQueen ma parę w łapach – mruknęła.
– Ale nie w nogach.
– Nie, w nogach nie. – Przyglądała się trzem mężczyznom idącym Ulicą. Jednego rozpoznała po charakterystycznym chodzie: był to Frank Mathieson, zarządca wysłany przez ich gospodarza MacLeoda, faktyczny władca wyspy. Dwaj pozostali byli obcy. Mieli na sobie dobrze skrojone, ciemnobrązowe garnitury i wełniane kapelusze. Spod jednego z nich mignęły złotoblond włosy i opalony kark. Zaklinała nieznajomych w myślach, by się odwrócili, bo chciała spojrzeć na twarz mężczyzny o eleganckiej aparycji, ale ścieżka skręcała, więc straciła przybyszy z oczu.
Grupka, która zeszła na brzeg, okazała się rozczarowująco niewielka. Było to grono prywatne, jak z typową dla siebie autorytatywnością orzekł Ian McKinnon. Oznaczało to skąpe napiwki. Skoro kobiety musiały schować pościel, powinna zachodzić poważna przyczyna, a dwóch zaledwie panów raczej wszystkim tego nie wynagrodzi. Kapitana ulokowano w domku jej wujka Hamisha, dwóch pozostałych miało nocować w największym na wyspie domu: u Mathiesona. Nie zazdrościła przybyszom, że będą musieli znosić jego gościnę.
– Odstawię to w chłodne miejsce – powiedziała, wzięła na ramię maselnicę i wyszła. Świergotka dreptała jej po piętach. Effie patrzyła, jak przybysze wciskają pensy w dłonie Pomylonej Annie, która siedziała, czyściła wełnę i snuła opowieści o tradycji zawierania małżeństw przez skok przez miotłę i łowieniu maskonurów w sidła. W odróżnieniu od większości starszych mieszkańców wioski dobrze mówiła po angielsku. Nie oznaczało to jednak, że pozostali nie potrafią się komunikować: Effie uśmiechnęła się lekko, widząc, jak Mama Peg teatralnie się krząta i chowa przed aparatem fotograficznym, mimo że dawno już minęły czasy, gdy nowe technologie zdumiewały. Z ręki do ręki przeszły kolejne monety.
Poszła na tył domku i wspięła się kawałek po stoku na płaski An Lag, gdzie w razie brzydkiej pogody gromadzili owce w kamiennych koszarach. W oddali majestatycznie wznosiła się Connachair, najwyższa góra wyspy, przypominająca schody do nieba. Dla niektórych właśnie tym się okazywała. Los wielu przypieczętowały przepaście, jeżeli dali się zwieść zaokrąglonemu wierzchołkowi wzniesienia od strony wioski i zaskoczyć urwistym klifom wysokim na tysiąc czterysta stóp, które nagle opadały wprost do morza, jak gdyby ktoś odłupał kawał brzegu.
Bujną zieloną trawę, sprężynującą pod jej stopami, zdobiły jaskry i zawciąg. Przeszła obok licznych kamiennych spichrzy zwanych cleitami, takich samych jak ten, w którym wraz z ojcem przechowywali masło i śmietanę. Pochyliła się, wchodząc do środka, i odstawiła maselnicę. Jej rodzina używała tego spichlerza od ponad trzystu lat. Na wyspie znajdowało się bodaj tysiąc czterysta garbatych budowli z układanego ciasno kamienia, ale Effie potrafiła rozpoznać każdą należącą do swojej rodziny. Ta pod An Lag na nabiał; tamta na Ruival na pierze; na Oiseval na fulmarze sadło; na Connachair na solone mięso; ta na torf… Wiele stało pustych, lecz i one przydawały się jako zapasowe spiżarnie, schronienie przed deszczem i wichrem, kryjówki dla kochanków w zalotach…
Zeszła z powrotem po stoku, zwinnie przeskakując wtulone w trawę skały. Ponad dachami domów dostrzegła mieszkańców gromadzących się na plaży i szykujących pokaz dla gości.
– Idziesz do nich, Effie? – Usłyszała nagle.
Obejrzała się i zobaczyła, jak poprawiając kasztanowate włosy, od poczmistrza wychodzi Lorna MacDonald, która czasami pracowała razem z nim.
Effie podbiegła do niej, choć Świergotka wyprzedziła ją o dwie długości ciała.
– Aye – odparła z szerokim uśmiechem. – Nie wiadomo, może będzie z tego dla mnie parę grosików.
– A nawet więcej – skomentowała Lorna, puszczając do Effie oczko.
– O czym mówisz?
– Ten młody to przystojny chłop. Gdy się taki uśmiechnie, wystarczy to za zapłatę. – Lorna się roześmiała, a jej brązowe oczy zaskrzyły się wesoło.
Effie wzruszyła ramionami z zakłopotaniem.
– Widziałam go tylko z tyłu.
– Podejrzewam, że to też całkiem ładny widok.
Effie zaśmiała się cicho. Nie przestawało jej zadziwiać, że Lorna to ich tutejsza stara panna – miała już trzydzieści trzy lata, a nadal była niezamężna – bo straszna z niej była kokietka. Niestety przyjezdni nie zagrzewali tu miejsca, a najbliższym jej wiekiem kawalerem na archipelagu był Donnie Ferguson, jego zaś nie interesowało małżeństwo z kobietą siedem lat od niego starszą i znacznie mądrzejszą, która lata, gdy zdolna była rodzić dzieci, miała już niemal za sobą.
– Co to w ogóle za ludzie?
– Bogacze. – Lorna wzruszyła ramionami. – Jeżeli sądzić po tym statku.
Lorna znała się na takich sprawach. Nie urodziła się na St Kildzie, była pielęgniarką ze Stornoway, postanowiła jednak osiąść na wyspie. Widziała inny od tego świat i to, co można kupić za pieniądze.
– Dobrze – westchnęła Effie. Spostrzegła, że mężczyźni zaczynają się wspinać po wzgórzu z linami. Przed nimi biegły psy. – W takim razie ja postaram się zdobyć od nich parę pensów, a ty możesz sobie zatrzymać uśmiechy tego młodego dżentelmena. Co ty na to?
– Umowa stoi. – Lorna mrugnęła porozumiewawczo jeszcze raz, a Effie ruszyła pędem do chatki, by wziąć sznur. Lina była grubo pleciona z końskiego włosia, w dotyku szorstka i giętka. Ojciec siedział teraz na krześle przy palenisku – nie dał rady długo ustać – i ubijał skręcany tytoń.
– No to ja idę.
Popatrzył na nią. Oczy miał kaprawe, białka pożółkły mu z wiekiem, lecz mimo osłabionego ciała wciąż płonął w nich ogień. Skinął głową. Nieskory był do sentymentalnych pożegnań.
– Trzymaj się mocno, dziewczę.
– Aye. – Potaknęła. Wiedziała, że w ten sposób pożegnał się także z jej bratem.
Przez chwilę sądziła, że powie coś jeszcze – jak gdyby kłębiła się w nim energia, by wygłosić kolejne słowa. Chwila ta jednak minęła, więc Effie wyszła, kiwając tylko głową.
Część mężczyzn przemierzała już zbocze z linami przewieszonymi przez barki, kierując się ku klifom od wschodu. Nieduża kamienna konstrukcja w wodzie tuż przy brzegu wystarczyła, by przełamać boczne fale, więc podczas pokazu można było ściągnąć bączka na linach we względnym spokoju.
Podbiegła do nich i przysłuchiwała się, jak gawędzą o gościach i nowinach „z zagranicy”, czyli ze Skye.
– …przyjaciele dziedzica – mówił właśnie najstarszy brat Flory David MacQueen. – Musimy się postarać.
– Szkoda, że wieje, bo moglibyśmy dalej zakręcić – zauważył jej kuzyn Euan.
– Jeśli porzygają się jak psy, to nie sypną groszem – odparł Ian McKinnon.
– Ale tu klify są niższe.
– To im w zupełności wystarczy. I tak będzie się im zdawało, że to wysoko.
Zaczęła iść wraz z Angusem i Finlayem, starszymi braćmi Mhairi.
– A ty co tu robisz? – zapytał Angus, jak zwykle szyderczo.
– To co ty. – Wzruszyła ramionami. Zasapała się nieco, bo ich dłuższe nogi stawiały większe kroki.
– Nie będziemy polować, to tylko pokaz.
– Aye, więc będą napiwki.
– To wydziergaj im skarpetki!
– Dobrze wiesz, że dostałabym ułamek tego, co mogę zdobyć tutaj. Poza tym zgodnie z umową ilekroć chodzicie na skały, mnie też wolno tam być.
– Ale z ciebie wrzód na nodze, Effie Gillies – jęknął Finlay.
– I wzajemnie – odcięła się.
Przewrócili oczami, ale jej to nie obeszło. Przyjaciele jej brata i bracia jej przyjaciółki droczyli się z nią całe życie, ale ona potrafiła odpłacić im pięknym za nadobne. Dorastali, bawiąc się w chowanego w cleitach, razem uczyli się czytać w szkolnej sali przy kościele i kopali się nawzajem podczas kazań.
Nie mogła jednak ignorować toczących się zmian. Ani zmian, które już nastały. Wyczuwało się napięcie, cichy poszum, którego wcześniej nie było. Śmierć jej brata wywarła na wszystkich głęboki wpływ. Nie była już w ich oczach młodszą siostrzyczką Johna, tylko dziewczyną. Niekiedy przyłapywała ich na tym, że patrzą na nią w sposób, który wytrącał ją z równowagi. Finlay wodził za nią wzrokiem, a kiedyś, gdy wycinała torf, Angus próbował ją pocałować. Nie wybaczył jej jeszcze, że go wyśmiała.
Przyjezdni, którzy chcieli podziwiać widoki – a zawsze chcieli – pokonaliby tę trasę w czterdzieści pięć minut, może godzinę, jednak ona z mężczyznami przebyła ją w niecałe trzydzieści minut. Gdy bączek wyłonił się zza klifów, oni rozpierzchli się już po wierzchołku i pracowali przy zwojach lin. Ptaki krążyły wokół nich ze skrzekiem, zadzierając pióra na prądach wstępujących. Z tej wysokości sama łódka była wielkości ptaka. Effie zerknęła w dół parę razy, wytyczając sobie trasę na skale, a następnie poszukała wzrokiem kamienia, którym będzie mogła wbić kołek.
Oplotła linę wokół kołka i odchyliła się, by sprawdzić, czy jest solidnie osadzona i dobrze się napina. Sznur zawibrował z przyjemną świeżością, a Effie opasała się nim w talii w charakterystycznym dla wyspy stylu.
Jeszcze raz spojrzała w dół urwiska. Kuzyn Euan miał słuszność, rzeczywiście nie było tu zbyt wysoko. Jakieś siedemset stóp? Połowa wysokości Connachair. Poluzują raz liny i pokonają może jedną trzecią trasy w dół. No ale dzisiaj tylko się popisują. Nie polują na ptactwo, nie zbierają jaj, nie ratują zbłąkanych owiec. Zwykły pokaz.
– Blado coś wyglądasz, Eff – wycedził Angus. – Na pewno dasz radę?
Popatrzyła na niego z pogardą. Angus szczycił się, że ze wszystkich mieszkańców wyspy najszybciej się wspina. Zwyciężył w zeszłorocznych Dawnych Próbach – wyścigu we wspinaczce rozgrywanym przez młodych mężczyzn, którzy mieli w ten sposób wykazać, że są godni zapewnić byt swoim rodzinom… i przyszłym żonom. Jeżeli Angus chciał jej coś udowodnić, zupełnie się mu to nie udało. Effie nie miała wątpliwości, że pobiłaby go (i pozostałych zawodników), gdyby tylko wolno jej było również stanąć do konkursu. Ale że była dziewczyną…
– Szczerze mówiąc, zastanawiam się, jak szybko uda mi się tam zejść.
Uśmieszek Angusa się rozciągnął.
– Wydaje ci się, że dasz radę zrobić to prędko?
– Prędzej od ciebie. – Zebrała jasne włosy z twarzy i związała je w ciasny węzeł. Tylko tego jej było trzeba, żeby w drodze podmuch wiatru rozwiał je i zarzucił jej na oczy.
– Ha! Mocna jesteś tylko w gębie, Effie Gillies.
Teraz to ona uśmiechnęła się półgębkiem.
– No tak, cóż, nawet ja nie będę udawać, że coś się kryje w moich portkach. – Nawet jeśli Angus McKinnon był najszybszy na wyspie, do najbystrzejszych się nie zaliczał. Ostentacyjnie zadarła spodnie w talii: należały one do Johna i tylko taki strój nadawał się do wspinaczki, lecz Effie nie nosiła ich wyłącznie z przyczyn praktycznych.
Finlay zarumienił się mocno.
– Nie zwracaj na nią uwagi – powiedział. – Przecież wiesz, że tylko cię podpuszcza. Wszyscy wiedzą, bracie, że to ty jesteś najszybszy. Popiszmy się po prostu przed bogaczami. To jest pokaz, a nie wyścig.
Effie wzruszyła ramionami, jak gdyby było jej to najzupełniej obojętne, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że wyzwanie zostało rzucone. Effie – dziewucha! – walczyła z Angusem o laur. Między nimi toczyć się miała rywalizacja. Czemu nie? Okazja równie dobra jak każda inna. Przyglądała się, jak Angus patrzy w dół urwiska, a wyspiarze ostatni raz sprawdzają liny i zajmują miejsca na krawędzi klifu.
Effie patrzyła na wprost. Dłonie zaciskała już na linie. Czekała. Miała nadzieję…
– Już! – zakrzyknął Archie MacQueen.
Ojciec Flory był doświadczonym wspinaczem, teraz jednak pozwalał młodszym się wykazać. Utykał na jedną nogę, ręce nie trzymały już tak mocno jak kiedyś. Poza tym ktoś musiał zostać na górze na wypadek, gdyby trzeba było kogoś wciągać.
Był to znak, by ruszać, zacząć przedstawienie, popisać się brawurą i umiejętnościami, które na cały świat rozsławiły Kildańczyków, ich skoki i wyjątkowy taniec na ścianach klifów. Effie bez wahania odchyliła się i zstąpiła z gruntu. Poczuła w żołądku, jak jej ciało zawisło w otwartej przestrzeni, a lina się naprężyła. Odepchnęła się od ściany, tak by lina zakołysała się niczym wahadło. Jej gołe stopy były już przygotowane do kontaktu ze ścianą, w pogotowiu, by hasać po jej powierzchni i hardo sprzeciwiać się grawitacji. Pewien przyjezdny powiedział im kiedyś, że przypominało to skok pająka spod sufitu. Effie uwielbiała dźwięk, jaki wydawały napięte liny – niczym świszczące wiwaty – gdy wraz z mężczyznami przemykali i odbijali się z boku na bok.
– W takim razie kto pierwszy przy łódce?
Spojrzała na Angusa, który wisiał na linie i patrzył prosto na nią. Uśmiechnęła się, przejrzawszy jego taktykę – mieli się ścigać do łódki, a nie do gruntu, a przecież żadne z nich nie potrafiło pływać…
– Aye. Ale nie bój się nic, poczekam na ciebie.
Angus przymrużył powieki, słysząc przytyk, lecz ona już ruszyła. Dała spokój akrobatyce, namierzyła stopą punkt podparcia, drugą nogą szukała kolejnego. Kildańczycy zawsze wspinali się na bosaka, nigdy w butach. Nieprzejednane klify oferowały najwyżej pół cala oparcia, a nic nie mogło się równać zetknięciu skóry ze skałą. Na granitowych klifach nie było miejsca na podeszwy butów, znak cywilizacji.
Zostawiła gierki starszym mężczyznom, którzy napinając potężne ramiona i nogi, popisywali się teatralnie na tle płaszczyzny skał, odbijali się stopami, sięgali po wypust palcami i podciągali się jak jaszczurki, i tak w kółko. Inni przemykali bokiem, drobiąc po głazach jak kraby.
Effie skupiła się tylko na tym, by zjechać na dół. Pomiędzy nogami, dużo niżej, widziała łódkę. Opuszczała się po linie, wytężając ręce i przekładając dłonie. Nie miała bicepsów wielkich jak głaz, ale jak powtarzała ojcu – wcale nie były jej potrzebne. Była żylasta i lekka, wręcz chuda, nie oznaczało to jednak, że słaba. Im mniej ciała, tym mniej do dźwigania. Nie zmęczy się szybko. Była bardziej gibka i rozciągnięta…
Kątem oka dostrzegała, że nieznacznie wyprzedziła już Angusa. Jemu sprzyjały siła, wysokość i grawitacja.
Skończyła się jej lina. Wsparła się na wąskiej półce i odwinęła sznur z piersi.
– Co ty wyprawiasz?! – zawołał do niej ostro Ian McKinnon, gdy zaczęła pokonywać ścianę bez zabezpieczenia.
– Wygrywam! Nie martw się. To był pomysł Angusa.
Bez liny inaczej się wspinało. Effie wiedziała, że postępuje lekkomyślnie, ale zauważyła występującą wówczas osobliwą intensywność: mózg i wzrok wyostrzały się do granic możliwości, adrenalina odświeżała siłę muskułów. Przypominały jej się oczy i uśmiech matki, wracał do niej tembr spontanicznego śmiechu brata. Gdy rozczesywała gmatwaninę życia, udawało jej się nieomal dotrzeć do zmarłych.
Schodziła zwinnie i ostro, aż zrównała się z horyzontem, a potem znalazła pod jego poziomem. Huk fal zaczął wdzierać się w jej skupienie. Nagle sięgały do niej białe bryzgi zimnego morza – pluskały na jej gołe, ogorzałe łydki, ale nie dbała o to, czy zmoknie albo zmarznie. Musiała zwyciężyć. Musiała się przekonać – i co najważniejsze, Angus musiał się przekonać – że była najszybsza i najlepsza.
Złowrogo blisko ujrzała mroczne morze. Znajdowała się niecałe trzydzieści stóp nad bałwanami. Klify wcinały się bezpośrednio w głębię, a gdy schodziła coraz niżej, uświadomiła sobie, że będzie mogła stanąć i się obrócić jedynie jakieś sześć stóp nad powierzchnią wody, na wąskiej półce, nie większej niż jej dłoń.
Przez moment ściskał ją instynktowny strach. Toż to szaleństwo! Gdyby jej ojciec wiedział, jak beztrosko traktuje swoje życie… A może właśnie o to chodziło. Może chciała, by wieść do niego dotarła. Śmierć bliskich sprawiła, że jego serce pękło już wielokrotnie – tylko ona mu została. Nie potrafił – albo nie chciał – kochać jej na wypadek, gdyby ją także miał utracić. Czy o to chodziło? Gdyby się poślizgnęła, runęła prosto w dół, w fale… Czy on by płakał? Czy pogrążyłby się w żałobie jak po pozostałych? A gdyby wygrała, czy byłby dumny? Czy zobaczyłby, że ona mu wystarczy?
Nie było czasu do namysłu. Kierował nią czysty instynkt. Stopami dotknęła kamienia, ręce rozłożyła szeroko i przylgnęła do ściany, chwyciła jej powierzchnię opuszkami, przywarła policzkiem do zimnego, mokrego granitu. Oddychała szybko, dając mięśniom chwilę wytchnienia. Paliły ją, lecz wiedziała, że nie dotarła jeszcze do celu.
Zerknęła w górę. Angus był zaledwie parę stóp nad nią. Niedostatek zwinności nadrabiał siłą. Jeszcze kilka sekund… Obejrzała się ostrożnie przez ramię i zobaczyła nieopodal przywiązanego do skały bączka. Wujek Hamish, który właśnie szyprował, przyglądał się jej bacznie ze ściągniętymi brwiami, podobnie jak wcześniej Świergotka wypatrywała łódki. Zauważył jej ruch i zrozumiał chyba, że Effie chce się dostać na pokład – że tak czy owak rzuci się w stronę bączka. Nawet jeśli się zaniepokoił, to się nie zawahał. Nie przy gościach. Szybko szarpnął za linę i przyciągnął niedużą łódkę do ściany urwiska, najbliżej, jak śmiał – wiedział, że jeżeli posunie się za daleko, wzburzone fale mogą cisnąć ich o skały.
Gdy na łódce pojęto jej zamiary, ktoś na pokładzie wzdrygnął się nerwowo. Effie wiedziała, że będzie musiała poczekać na następną falę i skoczyć. Przytuliła się do ściany, wytężyła wzrok i przygotowywała się, aż przełamie się kolejna fala… A Angus właśnie znalazł się tuż przy niej.
Spieniona woda chlusnęła na nich gwałtownie, aż oboje stracili oddech, wstrząśnięci zimnem i przemoczeni. Nie dbała o to. Gdy poczuła, że fala odpływa, okręciła się i skoczyła na ślepo. Po śmierć lub chwałę!
Przez oszałamiającą, długą chwilę miała wrażenie, jakby potrafiła wręcz fruwać niczym ptaki, które wzbijały się, kręciły i cięły przestworza wyspy wokół niej. Potem zaczęła działać grawitacja i Effie wylądowała do połowy w łódce, a do połowy w wodzie. Uderzyła z impetem w klatkę piersiową, lecz rękami mocno chwyciła dziób. Łódź zakołysała się szaleńczo, przez burty wlała się woda. Miała płaskie dno, dostosowane do trudnych warunków, więc niemal natychmiast się wyrównała, a Effie zaśmiała się triumfalnie, gdy wujek Hamish prędko złapał ją za pas i wciągnął na pokład szybkim, płynnym ruchem niczym złowionego łososia.
– Nie wiedziałem, że postanowiliście się ścigać na dół – rzekł do niej wujek Hamish z surową miną pełną dezaprobaty. Tylko tyle mógł wyjawić przy turystach, wiedziała już jednak, że opowie ojcu o całym zajściu.
Czekały ją tarapaty, zapewne lanie, ale warto było. Oczy Effie jaśniały. Pobiła Angusa McKinnona! Najszybszego wspinacza na wyspie. Mało tego, nie będzie już mógł rościć sobie praw, by zapewnić jej utrzymanie, skoro go pokonała.
– Pomysł Angusa – wydyszała. Podniosła się na kolana i obejrzała na niego: wciąż tkwił na półce. Gdy ona skoczyła ku zwycięstwu, on zamarł i stał jak wmurowany, coraz bardziej przemoczony przez załamujące się fale. On także musiał albo skoczyć, albo wdrapać się wyżej, ale nie mógł zostać na miejscu.
Sapnął ze złością i zadarł kciuk do góry, dając do zrozumienia, że wybrał to drugie. Przegrał. Po co miałby teraz z nimi płynąć? Effie będzie się tylko napawać swoim zwycięstwem.
Wujek Hamish skinął głową – doskonale pojmował, co właśnie między nimi zaszło. Było to męskie spojrzenie – takie, które ją eliminowało – ale co ją to obchodziło? Effie uśmiechnęła się z satysfakcją i usiadła na ławce, zdjęła wstążkę i wyżęła długie włosy. Na dnie zebrała się kałuża morskiej wody.
– Wielkie nieba! – rozległ się głos. – To dziewczyna?
Odwróciła się, by nareszcie się przyjrzeć gościom. Tak bardzo poniosła ją ambicja, by pobić Angusa, że zapomniała, komu właściwie chcą zaimponować. Trzech mężczyzn siedzących przy rufie wpatrywało się w nią wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Byli to Frank Mathieson i dwóch panów, których widziała przelotnie wcześniej.
– Cóż, panie, w spódnicy nie da się wspinać. – Uśmiechnęła się szeroko, wyciskając wodę z tweedowych spodni.
– Zmyliło mnie nie tylko odzienie. Ta prędkość! W życiu nie widziałem takiego popisu. Zbiegłaś po klifie jak wiewiórka po drzewie! – Mówił starszy z mężczyzn. Był korpulentny i miał czarne wąsy lekko przyprószone siwizną. Nosił okulary, więc trudno było dojrzeć jego oczy zza odbicia w szkłach, ale zdawał się przyjaźnie usposobiony i chyba był pod wrażeniem. – Chce pan powiedzieć, że kobiety też się tu wspinają? – zwrócił się do szypra.
– Tylko ta – odparł wujek Hamish z rezygnacją, odwiązał cumę od kamienia i zaczął wiosłować. – To moja bratanica, Euphemia Gillies.
– Effie jest córką Roberta Gilliesa. Mieszkają pod dziewiątką – dodał Mathieson, jak gdyby miało to coś wyjaśnić. – Jak się miewasz, Effie?
– Aye, dobrze, panie, dziękuję.
– Widzę, że zyskujesz śmiałość.
– Jeśli przez śmiałość rozumie pan prędkość.
Zaśmiał się.
– Pozwól, że ci przedstawię earla Dumfries i jego syna, lorda Sholta – rzekł. – Z pewnością wiesz, że to serdeczni przyjaciele lorda MacLeoda.
– Ta – rzuciła beznamiętnie, chociaż z niczego takiego nie zdawała sobie sprawy. To, z kim właściciel ziemi się przyjaźnił, nie obchodziło jej, choć potwierdzało to spostrzeżenie Lorny, że przyjezdni byli zamożni.
– Składali wizytę jego lordowskiej mości w Dunvegan, gdy zasłyszeli, że zamierzam wybrać się tutaj…
– Można rzec, że miałem ambicję, by się tu dostać – wtrącił earl dziarsko. – Widzi pani, jestem zapalonym obserwatorem ptaków, a sir John wielce uprzejmie wyraził zgodę na moją propozycję, że sami przywieziemy tu pana Mathiesona. Dwie pieczenie na jednym ogniu i tak dalej.
– Aye. – Gdy mówiła, czuła na sobie uważne spojrzenie młodszego z mężczyzn, ale póki pozostali się odzywali, nie nadarzyła się jej sposobność, by popatrzeć wprost na niego. – Czy więc długo tu panowie zabawią?
Mathieson nabrał tchu.
– Cóż, wiele zależy od pogo…
– Co najmniej tydzień – wtrącił lord Sholto niespodzianie, a gdy w końcu spojrzała mu w oczy, oblicze rozjaśnił mu olśniewający uśmiech.
– Tydzień? – Effie odwzajemniła uśmiech błękitnookiego, złotowłosego mężczyzny. Wreszcie zobaczyła jego twarz. I spodobała się jej.
– Panno Gillies.
Odwróciła się: po plaży spieszył za nią Mathieson. Wujek Hamish cumował łódkę, a gdy tylko szlachetni goście zeszli na brzeg, na powrót objął ich w posiadanie pastor.
– Panie Mathieson. – Starała się ukryć zniecierpliwienie, ale miała na sobie przemoczone po kąpieli tweedowe spodnie i pragnęła wrócić do siebie i się przebrać. Okrążyli cypel pomału, bo trafili na przeciwne wiatry, i teraz dygotała.
Przystanął przed nią nieco niżej, niż znajdowała się Effie, więc nad nim górowała. Nie był człowiekiem wysokim – sylwetkę miał przysadzistą, lecz nie odznaczał się też niskim wzrostem. Wtapianie się w tło działało na jego korzyść: niejeden raz wyspiarz palnął coś, czego nie powinien był mówić, bo nie zdawał sobie sprawy, że zarządca jest w zasięgu głosu. Pomiędzy Mathiesonem a Kildańczykami panowały napięte stosunki: co wiosnę przywoził towary, a co jesień ściągał należne opłaty, był więc marchewką i kijem miejscowej społeczności w jednej osobie. Gdy mu to pasowało, potrafił się uśmiechać i ujmująco zachowywać, nikt jednak nie tracił z pamięci, że dzierży nad nimi władzę nieomal absolutną, niewielu więc – poza Pomyloną Annie – odważyłoby się z nim zadrzeć. Nosił się bardziej elegancko niż mieszkańcy wioski i naśladował maniery chlebodawcy, ale czerwone, pokryte bliznami policzki oraz łapy zapaśnika zdradzały, że nawykł do walki.
– Nie powiem, niezły pokaz – rzekł.
Effie nie była pewna, czy miał to być komplement.
– O to chodziło – odparła mgliście. – Zawsze im się to podoba. – Nagły podmuch wiatru zwiał do przodu jej długie, mokre włosy i musiała je przytrzymać oburącz. Niebo zasnuwało się złowróżbną ciemnością.
– W rzeczy samej. – Zawiesił głos zgodnie ze swoim zwyczajem, który w ciągu lat rozgryzła: chwila milczenia poprzedzała słowa o znaczeniu odwrotnym do wygłoszonych chwilę wcześniej. – Choć nie jestem pewien, czy takie brawurowe popisy trzeba jeszcze urozmaicać.
Dopiero po chwili zrozumiała, o co mu chodzi.
– Na przykład tym, że wspinała się dziewczyna?
Wzruszył ramionami.
– Rozumiem, że przez twoje obowiązki wobec ojca musisz regularnie podejmować męskie zadania, ale jeśli chodzi o to, by zrobić dobre wrażenie na gościach…
– Przecież im się podobało.
– Cóż, oczywiście, są bardzo uprzejmi, ale w wielkim świecie pewne kwestie wyglądają inaczej. Wiem, że nie z własnej winy brakuje ci wiedzy… Bo niby po co miałabyś się dowiadywać? Ale wysoko się tam ceni stosowność i dobry smak. Kobiety gramolące się po skałach jak małpy… – Skrzywił się. – Nie. Musisz rozważyć, jakie wrażenie robisz na tych gościach, i wziąć pod uwagę, co będą opowiadać o tobie i twoich sąsiadach. Z pewnością nie chciałabyś narobić wstydu sir Johnowi, nieprawdaż?
Nie spotkała nigdy sir Johna.
– Naturalnie, że nie.
– No właśnie. Zgadzamy się więc, że koniec z przejawami próżności na linach. Musimy dążyć do tego, by goście nie poczuli się speszeni tym, co tu zobaczą. Dołożymy starań, tak?
Odwzajemniła jego spojrzenie, drżąc z zimna i gniewu.
– Aye.
Spojrzał ponad jej ramieniem na Ulicę.
– Swoją drogą, jak się miewa twój ojciec? Nadal kuleje?
Przymrużyła powieki.
– I zawsze tak będzie.
– Tym większy to łut szczęścia, że ma ciebie. – Pokiwał głową, nie spostrzegłszy, jak ostrym tonem odpowiedziała. – Ale przekaż mu, proszę, że będę musiał potem do niego zajrzeć i omówić zaległości w czynszu.
– Zaległości? – rzuciła z niepokojem.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, w zeszłym roku zabrakło wam trzynastu łokci szkockich tweedu. Wujek nieco wyrównał, ale dostarczyliście też dziewięć galonów oleju i siedem worków czarnego pierza za mało.
– W tym roku wszystko się będzie zgadzać – zapewniła prędko. – Zabrakło nam, bo skręciłam kostkę i przez dziesięć dni nie mogłam chodzić. Pech, że trafiło się to akurat wtedy, gdy polowaliśmy na ptactwo.
Mathieson nie wyglądał na przekonanego.
– Będę musiał ponownie ustalić z nim przydziały. Pamiętasz zapewne, że wykazałem się ogromną łaskawością i po wypadku twojego brata nie zmniejszyłem ilości płatków owsianych, a w rezultacie od prawie czterech lat korzystacie z tej obfitości…
Effie popatrzyła na niego w dzikim popłochu. Mówił prawdę, lecz to wciąż było za mało. Minione zimy okazały się surowe, a plony mieli mizerne – ostało się sześć ziemniaków i ten owies, który mróz zwarzył tylko częściowo.
– Wykazywałem się tak hojnością, jak i cierpliwością, ale niesprawiedliwie jest oczekiwać, by inni nadrabiali wasze braki. Wypadki chodzą po ludziach, panno Gillies. Nie możesz liczyć, że każdego dnia roku będziesz w pełni sił.
– Ale tego właśnie oczekuję. I tak będzie – obiecała gorączkowo.
Mathieson jeszcze o tym nie wiedział, ale w tym roku razem z ojcem stracili już cztery owce, więc już teraz mieli za mało wełny. W zamian ojciec utargował z Donaldem McKinnonem sto dodatkowych fulmarów. Rzadko kiedy doceniano zręczność Effie we wspinaczce, lecz teraz obaj mężczyźni sądzili, że stać ją na to, by oprócz zwykłej zdobyczy odłowić dodatkowe sztuki.
– Panno Gillies, nie muszę ci przecież przypominać, że choć wykonujesz męską pracę, jesteś dziewczyną. I tak szanse masz marne.
– Ale mam już osiemnaście lat, a w ciągu roku urosłam. Potrafię wszystko to samo, co oni, i to panu udowodnię. Zobaczy pan.
Przyjrzał się jej bacznie.
– Dostajecie więcej, niż się wam należy, a dostarczacie mniej, niż jesteście dłużni. Widzisz, w czym tkwi szkopuł? Muszę być sprawiedliwy, panno Gillies. Dlaczego miałbym robić dla was wyjątki, i to stale? Gdyby inni się dowiedzieli…
– Ale się nie dowiedzą. Dopilnuję, żebyśmy we wrześniu byli na czysto.
– Czyli chcesz, bym dochował tajemnicy?
– Tajemnicy?
Wielebny i dwóch przyjezdnych dżentelmenów podążało ścieżką w kierunku wioski. Pastor perorował o naprawach na plebanii. Lord Sholto przelotnie spojrzał na Effie i Mathiesona, gdy ci prowadzili rozmowę. Effie złapała się na tym, że jak za pociągnięciem sznurka w ręce młodego lorda odpowiada na jego uśmiech.
– Przed sąsiadami? I twoim ojcem?
Spojrzała na Mathiesona z konsternacją. Przyglądał się jej uważnie.
– Nie, proszę mu nie mówić. Nie chcę, żeby się martwił. Wypracuję w tym roku należny przydział, jestem pewna.
Cmoknął.
– Sam nie wiem, czemu pozwalam ci sobą manipulować, panno Gillies…
Ściągnęła brwi. Czy ona rzeczywiście nim manipulowała?
– Za dziękuję nic się nie kupuje, prawda? – westchnął. – Niemniej współczuję wam i choć mam swoją robotę, wierzę, że przyjaciół poznaje się w biedzie.
Effie przygryzła wargę – nie miała wyjścia – by nie wybuchnąć śmiechem. Co proszę? Na całej wyspie nie znalazłby nikogo, kto uważałby zarządcę za przyjaciela. Skupował od nich pióra za pięć szylingów za kamień, równy czternastu funtom, a sprzedawał je po piętnaście. Za towary, które zwoził – płatki owsiane, mąkę, cukier, herbatę i tytoń – przepłacali po trzykroć w porównaniu z kwotą, jaką on sam zapłacił. Nie dziwota, że mieszkańcy próbowali bez jego pośrednictwa wydać pieniądze zarobione od turystów.
– A skoro o tym mowa, znów coś ci przywiozłem.
– Do nauki? – Skończyła kształcenie cztery lata temu, ale on nigdy o tym nie pamiętał.
– Zostawiłem tam, gdzie zwykle. Tylko… proszę, bądź dyskretna. Nie mogę sobie pozwolić na okazywanie takich względów wszystkim.
Względy? Tajemnice?
– Ale…
– Miłego dnia, panno Gillies – rzucił dziarsko, wracając do zwykłej układności, gdy zauważył przed sobą na ścieżce trzech mężczyzn. – Muszę już iść. Po dzisiejszych… rozrywkach goście na pewno mają ochotę na poczęstunek. Pamiętaj, o czym rozmawialiśmy. Musimy mieć nadzieję, że pierwsze wrażenie minie.
Następnego dnia ranek był jasny i bezchmurny, a w świetle słońca mrugały kałuże. Nocą padał deszcz: niespokojne wiatry dmące wieczorem nadal wichrzyły i napędziły do nich burzowych chmur. Effie wychodziła właśnie z kąpieli, gdy zaczęło padać. Ulewa siekła jak srebrne noże, przez co wyspiarze nie wyściubiali nosów za progi swoich domów, a goście zostali z wielebnym i Mathiesonem. Zgodnie z przewidywaniami Effie dostała od ojca burę za „popisy”. Wujek Hamish uwinął się szybciej niż zwykle, wstąpił do ojca i zdał relację z popołudniowych wydarzeń. Wyglądało na to, że chodzi głównie o upokorzenie Angusa McKinnona, a nie o to, że znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Teraz jednak wszystko zdawało się czyste i odświeżone. Nastał nowy dzień, a Effie się wyspała. Po wysiłku na ogół pogrążała się w niebyt, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki. Kiedy jednak się przebudziła, buzowały w niej emocje, których nie potrafiła wytłumaczyć. Odnosiła wrażenie, jakby jej ciało nastroiło się na jakąś wyższą częstotliwość.
Jak zwykle skrupulatnie wypełniła poranne obowiązki: poszła do cleitu po kawał torfu na ogień, przyniosła wodę ze strumyka, ugotowała owsiankę na śniadanie i wydoiła krowę. Jednocześnie łypała okiem na wszystkie strony, jakby czegoś wyglądała. Była zarazem roztargniona i skoncentrowana. Raz po raz jej spojrzenie przyciągał wspaniały jacht kołyszący się spokojnie na szklistym morzu.
Czy właściciele naprawdę zostaną cały tydzień? Większość gości wytrzymywała najwyżej trzy dni: trudno było im się dostosować do panujących tu prostych warunków, niezależnie od tego, jak śliczne i urocze zdawały im się one tuż po przyjeździe. Ponadto źle się składało, że w wiosce wszyscy mieli teraz dużo pracy. Jak zawsze w drugą środę maja szykowano się na fulmarowe żniwa. Strzeliste klify i stosy kamieni wznoszące się z morza niczym igły bielały od morskich ptaków, które zlatywały się tu, by gniazdować i wysiadywać jaja. Lada dzień mężczyźni (oraz Effie) urządzą polowanie na tysiące fulmarów, które kobiety będą następnie skubać, pióra zaś przechowywać. Na koniec mięso się nasoli, by zakonserwować je na przyszłą zimę, i przeniesie do cleitów. W te długie i znojne dni nie będzie zbyt wiele czasu na zabawę.
Gdy Effie wyszła ze Świergotką u boku, mężczyźni zebrali się już na Ulicy, by rozpocząć codzienne obrady. Z oddali wszyscy wyglądali tak samo – nosili brązowe wełniane spodnie i kamizelki, rękawy mieli podwinięte, na głowach czapki, stopy bose. Effie – odziana tak samo, lecz bez czapki – snuła się na uboczu przy Pomylonej Annie, która siedziała przy kołowrotku przed wejściem do swojego domu. Mężczyźni rozprawiali, czy lepiej sadzić ziemniaki, czy zacząć odłów fulmarów, czy też wybrać się na sąsiednią wyspę Boreray i ostrzyc owce. Effie wyjrzała na morze. Na odległość około czterech mil woda była spokojna jak lustro.
– Powinniśmy skorzystać z okazji, póki się nadarza – orzekł Norman Ferguson stanowczo. – Widzieliście, jak wczoraj wiało, teraz przez parę dni będzie cisza na morzu, zanim trafi się następna wiosenna burza. Jeżeli zwłóczymy do takiej chwili, owce zaczną zrzucać runo i…
– Aye, ale po takiej zimie – wtrącił Donald McKinnon – powinniśmy sadzić, dopóki ziemia jest rozgrzana. Dzięki temu w razie potrzeby zyskamy trochę na czasie z wykopkami.
– A ptaki? Na Stac Lee aż od nich ciemno – zauważył Angus, który chciał się wspinać na linach.
– Przed nami jeszcze parę takich dni. W tym roku przyleciały tydzień później – zbył go Norman. – Ale jeśli przepłyniemy do Boreray i zaczniemy strzyc, zarządca od razu weźmie wełnę i zwolni się miejsce w schowku na pióra. Gdy wraca, schowek zawsze pęka w szwach.
Ojciec Effie zaśmiał się z wyższością.
– Zbierz teraz wełnę, jasne, ale jeśli sądzisz, że uzna ci to we wrześniu, to się mylisz. Połowa ładunku się zapodzieje albo o niej zapomni.
Jego śmiałe słowa przyjęto w ciszy. Złorzeczyć na zarządcę pod jego nieobecność to jedno, a narażać się w ten sposób, gdy przebywa na wyspie, to drugie. Ludzie się rozejrzeli, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchał. Widmo Mathiesona unosiło się nad nimi milcząco.
– W takim razie może warto to spisać i będziemy mogli pokazać dowód, że wziął – powiedział Norman ciszej.
– Bo tak świetnie umiemy czytać i pisać?
Norman się zarumienił.
– Lorna MacDonald może to zrobić.
Wujek Hamish odchrząknął. Jako osoba starsza, lecz wciąż aktywnie spełniająca wyspiarskie obowiązki, wysuwał się często na pozycję samozwańczego przywódcy.
– Będziemy głosować. Kto za ziemniakami?
Podniosły się dwie dłonie – Donalda McKinnona i starego Finlaya Fergusona. Staruszek Fin był po osiemdziesiątce, a kopanie zagonów zaliczało się do garstki zadań, w których wciąż mógł uczestniczyć.
– Za strzyżeniem?
Dwanaście rąk, w tym dłoń Effie, powędrowało w górę.
– Czyli Boreray. – Wujek Hamish popatrzył w jej stronę. – Effie, dobrze wiesz, że ty nie jedziesz.
– Ale…
– Żadnego „ale”.
– Ale woda jest gładka jak lustro! – zawołała zapalczywie mimo jego słów. – Dałoby się tam dobiec!
– Ach, dzień dobry!
Odwrócili się wszyscy, słysząc serdeczne powitanie. W ich stronę kroczył pastor, jego goście i zarządca szli tuż za nim. Jedli razem śniadanie? Na widok młodego lorda Effie poczuła, jak żołądek się jej ściska. Gdyby wczoraj tak mocno nie padało, może przespacerowałby się wieczorkiem po Ulicy i by porozmawiali. Cały bezcenny wieczór już przepadł.
– Mam nadzieję, że nie spóźniliśmy się na dzisiejsze obrady? – zapytał pastor z nietypowym dla siebie ożywieniem. Wielebny John Lyon był młodym kaznodzieją i żywił gorzkie pretensje, że oddelegowano go na tak odległy przyczółek. Raptem trzy miesiące od wyświęcenia otrzymał wieści, że ma płynąć na kraniec świata, i przez pierwszy rok wszystko sprawiało mu trudności i przeszkadzało: nieustające wiatry, nieustępliwe słońce, huk wzburzonego morza, skwir ptaków, mizerna dieta. Wyspiarze siadywali co wieczór w kościele i przyglądali się z pogardą, politowaniem i ze zdziwieniem, jak mamrocze kazania blady z wyczerpania, niedożywienia i rozpaczy.
Stopniowo jednak, zgodnie z zasadą, że trzeba się przystosować albo sczeznąć, zasmakował (poniekąd) w maskonurze z rożna i uprzytomnił sobie, że w społeczności złożonej z zaledwie trzydziestu sześciu osób, które polegały wyłącznie na jego przewodnictwie duchowym, sprawuje pewną władzę. Umocnił się w nim zapamiętały duch religijny, a słuchający jego przestróg przed potępieniem i napomnień w sprawie wiekuistej walki z grzechem wyspiarze wracali nocą do domu z coraz mocniej ściągniętymi brwiami. Uchylali przed nim czapki na Ulicy, a gdy na wyspę zawitali ważni goście, mieli obowiązek spędzać z nim czas. Największą radością wielebnego były odwiedziny przybyszów z lądu, którzy zwozili towary i wieści o szerszym świecie. Wyspiarze zaś śmiali się w kułak, gdy patrzyli, jak pozuje na większego Kildańczyka niż rodowici mieszkańcy wyspy.
– Obawiam się, że się pastor spóźnił – rzekł wujek Hamish. – Postanowiliśmy skorzystać z gładkiego morza i wybrać się na wyprawę do Boreray.
– Boreray? Tę dużą wyspę w tamtym kierunku? – Earl włączył się do spotkania i skinął ręką w prawo.
– Aye. – Wujek Hamish pokiwał głową. – Tam trzymamy owce. Trzeba je przystrzyc, nim wylinieją.
– Wasze owce linieją?
– Tak. To bardzo stara rasa. Strzyżemy je, zwozimy wełnę, potem ją gręplujemy, przędziemy i robimy z niej tweed, który oddajemy jego lordowskiej mości jako należność za czynsz.
– Doprawdy manufaktura! Możemy się do was przyłączyć? Pragniemy z synem zaznać życia na Hebrydach.
Effie widziała, jak mężczyźni wymieniają między sobą spojrzenia.
– Chętnie byśmy was przyjęli, ale jest duże ryzyko, że pogoda się zmieni i utkniemy na wyspie. Jeżeli tak się stanie, możliwe, że zabawimy tydzień czy dziesięć dni, a tam niestety nie ma takich wygód jak tu.
Obaj mężczyźni wybuchli śmiechem, lecz zorientowali się, że wujek Hamish mówi poważnie i tutaj rzekomo istnieją jakieś wygody. Earl odchrząknął.
– No tak. Rozumiem. Ile czasu zamierzacie tam spędzić?
Lord Sholto złowił spojrzenie Effie. Widziała, że się śmieje, choć stał nieporuszony. Miał na sobie jasnobrązowy garnitur, lecz w odróżnieniu od ojca nie założył krawata.
– Najpewniej trzy albo cztery dni. Cierpimy niewygody, gdy musimy się wszyscy zmieścić w Chacie Tropiciela. Cała nasza trzynastka.
– Czternastka! – wtrąciła Effie.
– Tak, czternastka – potwierdził wujek Hamish, lecz obrzucił ją charakterystycznym dla siebie surowym spojrzeniem.
Effie to nie obeszło. Wzięła go z zaskoczenia i tym samym zapewniła sobie miejsce. Uśmiechnęła się promiennie.
– Zapowiada się… tłoczno.
– Warunki są prymitywne, wasza lordowska mość – odparł zarządca z namaszczeniem. – To stara piwnica. Podziemne lokum. W istocie to zaledwie rów otoczony kamiennymi płytami.
Jeżeli chciał ich zniechęcić…
– Wielkie nieba! Jaka szkoda, że nie możemy przyłączyć się do wyprawy, z chęcią bym to obejrzał! – zakrzyknął earl.
– Może je pan zobaczyć. Mamy tu kilka takich na Hircie. Niedaleko jest Elfi Dom. Na pewno znajdzie się ktoś, kto was zaprowadzi. – Wujek Hamish spojrzał prosto na nią. – Effie, przydaj się do czegoś i zaprowadź ich lordowskie mości na Tigh Na Banaghaisgich.
Wbiła w niego wzrok, zarumieniona z oburzenia.
– Ale ja płynę do Boreray!
– Właśnie ci powiedziałem, że nie.
– Nie. Sam mówiłeś: jedzie czternaście osób.
– Aye, zarządca na pewno chce się wybrać, czyli czternaście.
Mathieson zdawał się równie zaskoczony tak szybkim przyjęciem do ekipy, jak Effie zdumiało, że została z niej wykluczona.
– Zapewne będzie pan chciał spisać, ile jest owiec, i sprawdzić dla włodarza, w jakim są stanie – zwrócił się do niego wujek Hamish.
Po chwili ciszy padła odpowiedź:
– W rzeczy samej.
– Ale zgodziliście się wszyscy, że mam prawo robić naszą działkę – stwierdziła Effie, przepychając się do przodu. Nie zamierzała dać się ignorować.
– Effie – rzucił ostrzegawczo Finlay McKinnon. Jak zawsze próbował ją powstrzymać, jak gdyby zmierzała ku zagrożeniu, które tylko on dostrzegał.
– Tylko na Hircie, przecież wiesz. – Wujek Hamish odwrócił wzrok i ostentacyjnie zamknął dyskusję. – Zatem wszystko uzgodnione. Każcie kobietom spakować zapasy. Ruszamy za godzinę.
Grupa mężczyzn zaczęła się rozpraszać.
– Zastanawiam się… – Earl urwał i słowa zawisły w ciszy.
Ze względu na jego pozycję nie mogli się rozejść, gdy earl zabrał głos. Wszyscy odwrócili się do niego.
– Czy na wyspie zostanie ktoś, kto mógłby nas oprowadzać?
– Obawiam się, że mężczyzn przez parę dni nie będzie – powiedział Archie MacQueen i musnął czapkę przepraszającym gestem.
– Och, co za szkoda – skwitował earl, kiwając głową. – Przybyliśmy z tak daleka, by obejrzeć słynne tutejsze ptactwo. Sir John mówił, że dla niego samego warto odbyć podróż.
Zapadło milczenie. Wszyscy się domyślili, że swobodne przywołanie sir Johna to elegancko podane ostrzeżenie: nie przysłuży się im, jeżeli sprawią zawód właścicielowi ziemi i jego bliskim przyjaciołom.
– Jak chcecie ptaki oglądać, to nikt tu się na nich lepiej nie zna od Effie. Raptem jakiś tydzień temu przy Mullach Sgar widziała nawałniki, co nie, dziewczę? – wtrąciła Pomylona Annie zza kołowrotka. – Umie się też wspinać, niejednemu chłopu dorówna.
Angus McKinnon się nastroszył, podobnie Effie. Czy nie udowodniła ledwie wczoraj wieczorem, że wspina się lepiej?
– Cóż, nie ulega wątpliwości, że wczoraj dała popis prędkości i odwagi – powiedział młody lord. Wspierał się o ścianę z ręką w kieszeni spodni. – Bez wahania zawierzyłbym pannie Gillies. A ty, ojcze?
Earl zastanawiał się chwilę, przyglądając się Effie zza okularów. Pierwszy raz przeszło jej przez myśl pytanie, co widzi – jak prezentuje się w oczach obcych: była dziewczyną przebraną za chłopaka, dawała popisy na linie, kłóciła się z mężczyznami…
– Po tym, co widzieliśmy wczoraj, owszem. Co panienka na to? Zechce panienka przez kolejne kilka dni być naszą przewodniczką? Naturalnie oferujemy zapłatę. Powiedzmy dwa szylingi za jej czas?
– Dwa…? – Effie popatrzyła na ojca z niedowierzaniem. Gdy doglądała byka przez okrąglutki rok, zarobiła tylko funta! Będzie musiała porzucić nadzieję na wyprawę do Boreray, ale…
Pokiwała głową.
– Za dwa szylingi z przyjemnością panów oprowadzę.
– A więc ustalone – skwitował wujek Hamish i tym samym kolejny raz zamknął zebranie. Mężczyźni się rozpierzchli, ale Effie została, bo podeszli do niej earl i jego syn. Świergotka przywarła do jej nóg, a Effie pogłaskała ją po łbie.
– Cóż, znaleźliśmy się w rękach panienki, młoda damo – rzekł earl. – Zaprowadzi nas panienka do nawałników?
– Aye. Albo do Elfiego Domu. Gdy tylko będą panowie gotowi.
– Sytuacja wydaje się dosyć niezwykła, wasza lordowska mość – wtrącił zarządca.
– Dlaczegóż? – zapytał earl z werwą. – Dowiodła, że dorównuje zdolnościami mężczyznom. I na własne oczy widziała jednego z ptaków, które przybyliśmy tu obejrzeć.
– Ale jako młoda kobieta… samotnie oprowadzać… – Zarządca urwał, zdając się na insynuację.
– Tak?
Zapadła niezręczna cisza. Mathieson wodził wzrokiem między Effie a szanownymi gośćmi, zażyłymi przyjaciółmi jego chlebodawcy.
– Nic takiego, ma pan całkowitą rację. Rad jestem, że znalazło się rozwiązanie. – Zarządca wycofał się z miną zbitego psa.
– Panie Mathieson, nim wyruszymy – odezwał się poczmistrz Ian McKinnon, robiąc krok w jego stronę. – Chciałbym z panem porozmawiać o tym, co mówiliśmy, gdy był pan tu ostatnio we wrześniu… – urwał dyplomatycznie, jako że nie chciał wdawać się w szczegóły przy gościach.
Mężczyzna zacisnął wargi w cienką kreskę. Nierzadko sprawiał wrażenie, jakby wadziły mu realia jego pracy. Był wysłannikiem właściciela ziemi, więc miał za zadanie nie tylko przywozić towary, lecz także wysłuchiwać bolączek dzierżawców i znajdować radę na problemy, choroby, niedostatki i pragnienia. Dachy były nieszczelne, w domach lało tak jak na zewnątrz, plony dotknął nieurodzaj… Podczas drugiej w sezonie wizyty – końcem sierpnia – zbierze wytargowane za czynsz wyroby i ponownie zostawi niezbędne zapasy, które pozwolą im przetrwać długą, surową zimę, gdy wzburzone morze odetnie wyspie dostęp do lądu.
– Czy nie może to poczekać do naszego powrotu, panie McKinnon? – warknął. – Mam za sobą potworną przeprawę, a dowiedziałem się właśnie, że zaraz czeka mnie kolejna.
Poczmistrz był wyraźnie urażony.
– Cóż, zapewne może poczekać, panie.
– Dobrze – mruknął zarządca z pogardliwą miną i odwrócił się na pięcie. – A teraz przepraszam. Muszę się przygotować do liczenia owiec.
Gdy zapadła decyzja, by zająć się owcami, w wiosce zawrzało. Porzucono codzienne obowiązki – kobiety przygotowywały zapasy i szukały koców, przynosiły z cleitów stare worki i składały je, szykując na wełnę, z którą mieli wrócić mężczyźni. Łódź ciągnięto w stronę wody, a psy biegały wzdłuż brzegu, ujadały z podnieceniem i płoszyły ptaki, które bezładnie wzbijały się ku niebu. Nie minęła jednak godzina, a byli gotowi. Kobiety i dzieci machały chusteczkami, aż należąca do wioski łódź opłynęła cypel Oiseval i zniknęła z pola widzenia.
– Czy nas także równie czule pożegnacie, gdy na nas przyjdzie kolej opuścić wyspę, panno Gillies? – zapytał lord Sholto z wyrazem rozbawienia w oczach. Gdy usłyszał rwetes, wyłonił się z domu zarządcy i wraz z innymi zjawił się na plaży. Teraz nie wiedzieć czemu stali z Effie obok siebie.
– Na pewno będzie nam przykro panów żegnać – odparła, uparcie spoglądając przed siebie. Widziała, jak zarządca ogląda się na brzeg z pokładu łodzi. Nadal był niezadowolony, że to ona będzie oprowadzać najszacowniejszych gości, niezależnie od jego zapewnień, że jest inaczej. Pełnił funkcję plenipotenta MacLeoda od sześciu lat. Dotychczas nie zdarzyło się, by podczas swojej wizyty nie nazwał jej „dziką”, jak gdyby była zwierzęciem, a nie dziewczyną. – Zawsze dokładamy starań, by należycie się pożegnać, bo nie ma nigdy gwarancji, że ponownie się spotkamy.
Odwróciła się w kierunku plaży, a on także ruszył i poszedł wraz z nią. Przebrał się z garnituru w tweedowy strój do wspinaczki.
– Ale nie wybierają się przecież daleko. Wyspa jest tuż obok, prawda?
– Aye, ale nie trzeba daleko szukać niebezpieczeństwa. Trzech mężczyzn topiło się tutaj, w zatoce, a my nie mogliśmy ich uratować.
Na jego gładkim czole pojawiła się głęboka zmarszczka.
– To straszne, współczuję. Wydarzyło się to niedawno?
– Nie, panie. Minęło już czternaście lat, ale dla ich rodzin mogłoby to stać się wczoraj.
– Szalała burza?
– Niezbyt silna, ale na morzu była kipiel. Wybrali się łapać ptaki na tamtą kolumnę. Na Stac Levenish. Byli ze sobą powiązani sznurami, mieli się wspinać. Jeden wpadł… – Wzruszyła ramionami.
– I pociągnął pozostałych – mruknął. – Nie potrafili pływać?
– Żadne z nas nie umie.
– Nikt? – rzucił ze zdumieniem.
– Nie mamy po co wchodzić do wody. Toń jest zbyt niespokojna, żeby odławiać w niej większe ilości ryb. Łowimy trochę ze skał, ale właśnie dlatego przeważnie polujemy raczej na ptaki.
– Ale wczoraj, gdy schodziła panna z klifu… i wskoczyła do łodzi.
– Aye, panie. – Popatrzyła na niego beznamiętnie.
– Gdyby panna nie trafiła…
– Ale trafiłam.
– Ale ledwie.
– Ledwie wystarczyło. – Wzruszyła ponownie ramionami. – Ale może gdybym naprawdę potrzebowała pomocy, przyszłoby panu do głowy mnie ratować.
Zaśmiał się, słysząc jej cierpki ton.
– Nie wahałbym się. Mam nadzieję, że wie panna o tym.
Wzruszyła ramionami.
– Chce mi panna powiedzieć, że narażała życie tylko po to, by pokonać tego chłopaka, który się z nią ścigał?
– Zwycięstwo było dla mnie ważne.
– Ale czy warte życia?
– Cóż, pewnie, że wolę nie zginąć.
Znowu się roześmiał.
Earl przyglądał się wypływającym, stojąc w oknie domu zarządcy, lecz teraz wyszedł na zewnątrz. Effie skierowała się w jego stronę.
– Jest pan gotów? – zapytała.
– Owszem. Muszę panienkę jednak uprzedzić: niewykluczone, że mój syn dotrzyma jej tempa we wspinaczce i na zboczach, ale niestety ja te dni mam już dawno za sobą.
Effie uśmiechnęła się powściągliwie. Dobre maniery nie pozwalały jej głośno zwątpić w to, że jego syn nie miał szansy dorównać jej na linach.
– Dzisiaj będziemy głównie szli pieszo. Gdy ostatnio widziałam rurkonosy, krążyły wokół Na h-Eagan, po drugiej stronie Ruival. – Wskazała górę leżącą po lewej stronie, w przeciwnym kierunku niż grań.
– Wy też nazywacie je rurkonosami? – Najwyraźniej zaimponowała earlowi. – Wie panienka więc co nieco o ptakach, a nie tylko zna je z widzenia.
– Aye, panie. – Zadarła podbródek hardo. Bieda nie oznaczała niewiedzy. Podobnie jak całe młodsze pokolenie mieszkańców wyspy potrafiła czytać i pisać zarówno po angielsku, jak i gaelicku. – Dużo czytam.
– Rozumiem. A pies… – Zerknął na Świergotkę, która stała tuż przy Effie, a jej głowa jak zwykle dotykała dłoni pani. – Nie spłoszy ptaków?
– Wręcz przeciwnie, to moja tajna broń. Wywęszy je.
– Jak się wabi?
– Świergotka.
– Nietypowe imię.
– Na pamiątkę świergotka łąkowego, z którym zaprzyjaźniła się za szczenięcia.
Earl się roześmiał.
– Rozumiem.
– Sama ją tresowałam. Matka odrzuciła młode, więc karmiłam ją z ręki.
– Tak, gołym okiem widać, że jesteście sobie bliskie. Nie spuszcza z panienki oczu.
– To lojalna dziewuszka – przyznała Effie z czułością w głosie. Pogładziła psa po łbie. Podniosła wzrok. Obaj mężczyźni przyglądali się jej zaciekawieni. Czy oni nie rozmawiają ze swoimi zwierzętami? – Ruszamy zatem?
Przeszli Ulicą. Effie skinęła głową i uśmiechnęła się do Jayne Ferguson, a do Lorny MacDonald puściła oko przebiegle, gdy mijała je w towarzystwie szacownych gości. Effie wiedziała, że skoro kobiety przejęły kontrolę nad wioską, szerokim strumieniem poleją się plotki, i czuła, jak wbijają baczne spojrzenia w plecy panów. Nawet Mary McKinnon, która rzadko wstawała z łóżka – była w ciąży, lecz słabowała – podniosła oczy znad drutów, gdy przechodzili obok jej drzwi.
Szli we trójkę szeregiem z earlem pośrodku i w tym szyku zaczęli się wdrapywać na Mullach Geal. Stromizna była zbyt duża, by strzępić sobie język, choć Effie starała się pokazać gościom jak najwięcej ptaków: kszyki, świergotki, białorzytki, a zwłaszcza tutejsze strzyżyki, które skakały po murach i cleitach, ćwierkając donośnie, jakby chciały przekrzyczeć ocean, wicher i skrzeczące morskie ptaki.
Dotarli na szczyt Am Blaid po godzinie, czyli czasie dwakroć dłuższym, niż zazwyczaj by jej to zajęło.
– Zatrzymajmy się na krótki postój, panienko – wysapał earl, opierając się na lasce. – W moim wieku dusza może się rwać, ale ciału niestety sił brak. – Usadowił się ostrożnie na ziemi.
Effie siadła tam, gdzie stała, podobnie jego syn. Wszyscy wsparli łokcie na kolanach i zapatrzyli się na widok znad grani na morze.
– Co za szczęście mieć taki dom! – rzekł earl z zachwytem, gdy złapał oddech.
– Aye, to prawda – westchnęła i powiodła z dumą spojrzeniem po osadzie, z której wznosiły się dymy, po swoim królestwie.
– Wyjeżdżała panienka stąd kiedyś?
– A po co? Tutaj mam wszystko, czego mi trzeba.
– Rzeczywiście. – Uśmiechnął się, zdziwiony jej odpowiedzią. – A jednak mimo tego wspaniałego dzikiego majestatu nie jest to łatwe życie. Sir John często wspomina o problemach, z jakimi się mierzycie, zamieszkując miejsce tak ustronne: nieudane żniwa, choroby, brak opieki medycznej.
– Owszem. Ale piękno przeważa nad trudnościami.
– Nie myślała więc panienka, by przenieść się gdzie indziej?
– Jedynie podczas wyjątkowo dotkliwych sztormów.
– Domyślam się, że potrafią dziko szaleć. Wczoraj srodze lało.
– To raczej wiatry okazują się zajadłe. Zrywało nam dachy, przewracało łódkę… Powiem panu, że robi się nieprzyjemnie, gdy złapie to człowieka z dala od domu.
– Chronicie się w cleitach?
– Aye. Jeżeli owce nas nie ubiegną.
Lord Sholto zaśmiał się cicho. Rozmowa z nią chyba sprawiała mu przyjemność.
– Mimo to nie kusi panny łatwiejszy los?
Westchnęła.
– Och, niekiedy goście opowiadają nam historie o tym, co jest po waszej stronie wody, i zaczynam się zastanawiać, jak to jest, gdy nie trzeba… tak się borykać. Ale takie życie znam. Taką jestem osobą. – Popatrzyła na swój dom. Wodziła wzrokiem po długim murze na głównym wale za chatami, po symetrycznym, krągłym zarysie muru cmentarza, po kropkach i kreskach świadczących o skromnym wpływie jej przodków na ten pejzaż. Natura wyrzeźbiła, wyciosała i wysmagała tę skałę pośrodku morza, aż zmieniła się w dom, a on ukształtował Effie – jego brutalna siła uformowała ją niczym rodzic.
– Poza tym ojciec nigdy by stąd nie wyjechał, a ja go nie opuszczę, więc… – Wzruszyła ramionami.
– Szczęśliwy to człowiek, że ma tak kochającą córkę.
– Wolałby mieć żywego syna. – Komentarz wymsknął się jej, nim zdążyła ugryźć się w język. Uśmiechnęła się zaciśniętymi wargami, widząc ich zaskoczone miny. – Przepraszam panów, niepotrzebnie się wyrwałam. Czasami zapominam, że nie powinnam mówić wszystkiego, co mi ślina na język przyniesie.
– Ależ moja droga, proszę mówić otwarcie – rzekł earl. – Jeżeli tutaj, na tym pustkowiu nie możemy być wolni, to gdzie?
– To wcale nie jest pustkowie – zaoponowała pod wpływem urażonej dumy.
– Nie?
– To miejsce to pełnia świata, przynajmniej dla mnie.
– Oczywiście. Proszę przyjąć przeprosiny. Odezwałem się nietaktownie.
Lord Sholto przyglądał się jej z zainteresowaniem.
– Czy panna też jest jedynaczką, panno Gillies?
Przełknęła ślinę.
– Teraz już tak. Mój starszy brat John zmarł cztery lata temu… Spadł.
Zmarszczył czoło.
– To znaczy, że on…
– Tak, runął ze skały. Lina pękła.
Zapadło milczenie wywołane szokiem. Goście poprzedniego dnia na własne oczy widzieli, jak wysokie są nadmorskie urwiska.
– Czy często dochodzi do podobnych wypadków?
– Nie, ale zdarza się co parę lat. Ojciec nie wrócił do siebie.
– A matka?
Effie wciągnęła powietrze ze świstem.
– Na szczęście nawet się o tym nie dowiedziała. Zmarła, gdy miałam cztery lata. Gruźlica.
– Drogie dziewczę, tak mi przykro – rzekł earl delikatnie. – Czyli macie tylko siebie?
Effie pokiwała głową.
– Ojciec był wcześniej żonaty. Jego pierwsza żona zmarła przy porodzie. Mieli sześcioro dzieci i żadne z nich nie żyło dłużej niż siedem lat. Poumierały z różnych przyczyn – na tężec, na morski kaszel.
– Trudno człowiekowi nieść takie brzemię.
– Aye, panie.
Earl się jej przyglądał.
– I panience także.
Zaskoczyło ją to spostrzeżenie. Nikt wcześniej nie komentował tego, co straciła.
– Nie szkodzi. Radzę sobie z tym.
Na chwilę zapanowała cisza. Mężczyźni rozważali jej rewelacje z litością w oczach, lecz tutaj tragedia stanowiła element życia – podobnie jak wiatr.
– Czy to dlatego brała panna wraz z mężczyznami udział w spotkaniu dziś rano? Przejęła tym samym obowiązki brata? – zapytał lord Sholto.
Przytaknęła.
– Potrzebni są wspinacze do łapania ptaków, których jajka zbieramy też do jedzenia, ale spośród trzydziestu sześciu osób, jakie mamy, zbyt wielu jest za starych albo za młodych, by spuszczać się po linie. Ojciec jest za stary na wspinaczkę, a zresztą i tak ma słabe kości, więc ja chodzę.
– A sąsiedzi nie pomogą? – wtrącił earl.
– Aye, pomogą, tak samo jak pomagają wdowom i Staremu Finowi. Ale dlaczego mamy liczyć na łaskę, skoro ja jestem młoda, silna i zwinna? Mamy zacząć żebrać tylko dlatego, że jestem dziewczyną, a nie chłopakiem?
Ujrzeli w jej oczach bunt.
– To bardzo nowoczesny pogląd, zwłaszcza w takiej społeczności. Czy mężczyźni przyjęli to przychylnie?
– Niezbyt. Stare zwyczaje są głęboko zakorzenione, ale tolerują to, bo nie mają wyboru. Choćby byli uprzedzeni wobec dziewczyny, która wykonuje męskie zajęcia, to jest ich za mało, by mogli sobie z nimi poradzić beze mnie. Dowiodłam im, że dam radę, a oni mojej pomocy potrzebują, nawet jeśli jej nie chcą.
Gdy mówiła, lord znów się do niej uśmiechał.
– A co takiego panna robi, czego nie powinny robić panienki?
– Wspinam się. Poluję na fulmary, rissy, nurzyki. Łapię w sidła maskonury, tresuję psy.
– Dlaczego więc nie wolno jej było płynąć na tamtą wyspę?
– Po prostu w ten sposób mnie powstrzymują. Rzecz jasna wełna owcza to nie jedzenie, tylko czynsz, więc poradzą sobie beze mnie. Jestem im potrzebna, by wyrobić odpowiedni przydział ptaków, a poza tym wiedzą, że i tak będę się wspinać, niezależnie od tego, co zrobią. Mogą mi jednak zabronić wsiąść z nimi do łodzi.
– A jakie mają uzasadnienie?
– Nie umiem pływać.
Lord Sholto ściągnął brwi.
– Ale oni też nie potrafią. Mówiła mi panna na plaży, że…
– Wiem. Tak się po prostu tłumaczą.
Nie odpowiedział, lecz w oczach rozbłysło mu coś na kształt gniewu.
– Czy mogę być szczery? – zapytał earl po krótkiej przerwie.
– Mam nadzieję, że będzie pan mówił otwarcie.