Too Far - Sylvia Day - ebook + audiobook

Too Far ebook i audiobook

Sylvia Day

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy tytuł od bestsellerowej autorki sagi „Crossfire”

Pełna zwrotów akcji opowieść o trzech kobietach próbujących zdobyć to, co dla nich najważniejsze – miłość, władzę i zemstę...

Przez wiele lat Lily Black uważano za zmarłą. Teraz dziewczyna wraca i wpada prosto w silne ramiona swojego kochającego męża, Kane'a. Miejsce jej dotychczasowego pobytu pozostaje owiane tajemnicą, ale grzechy jej przeszłości nie dają jej spokoju.

Aliyah, matka Kane'a, nigdy nie wierzyła, że Lily jest tym, za kogo się podaje, i zrobi co w jej mocy, aby to udowodnić.

Na domiar złego Amy, szwagierka Kane'a, która zawsze była tylko pionkiem w rozgrywkach rodziny, teraz jednak postanowiła, że to jej w udziale przypadnie największe trofeum…

Trzy kobiety, trzy różne pragnienia.

Czy może jest coś, co je łączy?

Bestsellerowa autorka Sylvia Day powraca w zmysłowej opowieści o miłości, chciwości i ambicji.

Wybrane opinie zachwyconych czytelniczek na Goodreads:

Jest tutaj ogrom napięcia i tajemnic, dzięki czemu ta historia wciąga niesamowicie.

***** [pięć gwiazdek]

Sylvia Day pięknym językiem napisała arcydzieło pełne sekretów, zmysłowości i dreszczyku emocji.

***** [pięć gwiazdek]

Jedna z najlepszych książek, jakie czytałam w tym roku!

***** [pięć gwiazdek]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 387

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 4 min

Lektor: Gabriela Całun

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

1

Lily

Zabi­łam wszyst­kich i wszystko, na czym mi kie­dy­kol­wiek zale­żało, aby chro­nić moją obse­sję na twoim punk­cie, Kane. Mimo to patrze­nie, jak wycho­dzisz – nawet w zwy­kły dzień pracy, taki jak dzi­siaj – jest trud­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek.

Wahasz się. Tak jak­byś czy­tał mi w myślach i czuł to, co ja.

– Nie chcę cię zosta­wiać – mówisz, kiedy docho­dzimy do drzwi.

Twoja torba czeka na ele­ganc­kiej kon­soli z afry­kań­skiego drewna w małym holu wej­ścio­wym. Dwaj ochro­nia­rze stoją na straży w przed­sionku windy po dru­giej stro­nie podwój­nych drzwi. Wziąw­szy pod uwagę poziom bez­pie­czeń­stwa, byłoby pra­wie nie­moż­liwe, aby intruz dotarł do apar­ta­mentu.

Znam prawdę – nie tyle zabra­niasz innym wejść, co zamy­kasz mnie w środku.

– Czy nie mówi się, że roz­łąka spra­wia, że kochamy moc­niej? – Uśmie­cham się, mimo że zachłan­ność na cie­bie ści­ska mnie za gar­dło.

– Mia­łem już dosyć roz­łąki – oznaj­miasz, a mię­śnie szczęki masz napięte. W two­ich ciem­nych oczach widać błysk gniewu, a wście­kłość jest nie­mal nama­cal­nym żarem. Blo­ku­jesz ją przez więk­szość czasu, ale wiem, że tam jest. Nato­miast nie wiem, czy to nasza roz­łąka cię roz­wście­cza, czy mój powrót.

Żyli­śmy z dala od sie­bie przez kilka lat, czyli dłu­żej niż byli­śmy razem, i może ni­gdy mi tego nie wyba­czysz. Ale tym, za co powi­nie­neś mnie nie­na­wi­dzić, jest przede wszyst­kim spo­tka­nie mnie.

Moje pra­gnie­nie cie­bie było zbyt silne, a jestem samo­lubną kobietą.

– Gdy­bym kochał cię bar­dziej, Seta­reh – szep­czesz, gorą­cym spoj­rze­niem wpa­tru­jąc się w moją twarz – udu­si­ła­byś się.

Nie sądzę, żebyś wie­dział, jak bar­dzo praw­dziwe jest to stwier­dze­nie. Twój zapał i ambi­cja, cha­ry­zma i inte­li­gen­cja… Pło­niesz. Ten wewnętrzny ogień przy­pa­lił moją duszę i pło­mie­nie wspól­nie pochło­nęły wszyst­kich wokół nas.

Pod­cho­dzę bli­żej i przy­wie­ram do cie­bie, obej­mu­jąc ramio­nami twoją szczu­płą talię. Ciało masz twarde i cie­płe. Zawsze byłeś ogniem dla mojego lodu i roz­ta­pia­łam się w tobie, moje deli­katne kształty dopa­so­wy­wały się do two­ich sztyw­nych płasz­czyzn. Z głę­bo­kim wes­tchnie­niem obej­mu­jesz mnie, pochy­la­jąc się opie­kuń­czo. Jestem bez­pieczna w two­ich ramio­nach. Ale ty w moich ni­gdy nie byłeś bez­pieczny.

– Będę tu na cie­bie cze­kać – obie­cuję, bo wiem, że musisz to usły­szeć. Jesteś na tyle mądry, żeby nie wie­rzyć we wszystko, co mówię, jeśli w ogóle wie­rzysz w cokol­wiek. Mimo to wiesz, że kocham cię nie­przy­tom­nie. Tylko to nas łączy i tylko tego naprawdę potrze­bu­jemy.

W odle­głym zakątku umy­słu wyobra­żam sobie inną scenę. Sto­imy przy drzwiach wej­ścio­wych, aby ruszyć szybko w różne miej­sca, zaczy­na­jąc dzień. Nasze usta spo­ty­kają się w pośpie­chu, rado­śnie roze­śmiane, bo świat należy do nas i nie mamy się czego bać. Jeste­śmy sza­leń­czo zako­chani, bez żad­nego z tych nie­po­ko­jów. Nie ma obawy, że to roz­sta­nie będzie osta­teczne.

Przy­ci­skasz wargi do czubka mojej głowy.

– Mam nadzieję, że pla­nu­jesz nasz mie­siąc mio­dowy. Gdy tylko ECRA+ wystar­tuje, ucie­kamy stąd.

– Co powiesz na śnieg? – pro­po­nuję. – Kopy śniegu. Odle­gła chata, w pro­mie­niu wielu kilo­me­trów nie ma nic. Doje­chać i wyje­chać można tylko płu­giem śnież­nym. Ogromny komi­nek, a przed nim sterta futer. I paru­jąca wanna z hydro­ma­sa­żem na tara­sie.

– Dosko­nale. – Odsu­wasz się i cału­jesz mnie w koniu­szek nosa. – Będę cię ogrze­wał.

Nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści. Pra­gniesz mnie pra­wie tak samo inten­syw­nie jak ja cie­bie.

Odchy­lam głowę do tyłu i przy­glą­dam się two­jej twa­rzy. To boskie, jaki jesteś wspa­niały. Kwa­dra­towa szczęka, wąski grzbiet nosa i kości policz­kowe tak wyso­kie, że widać pod nimi zagłę­bie­nia. To twarz, która spra­wia, że anioły śpie­wają, o ustach tak peł­nych i zmy­sło­wych, że kuszą kobietę do grze­chu. I te oczy, pra­wie czarne, z rzę­sami tak gęstymi, że można by nazwać cię ład­nym, gdy­byś nie był tak bar­dzo męski.

Chcia­ła­bym, żeby to były tylko twój wygląd i wyraźna męskość, które przy­cią­gnęły mnie do cie­bie. Pło­mień pożą­da­nia sza­leje, a potem się wypala. Z początku wma­wia­łam sobie, że tak wła­śnie sta­nie się mię­dzy nami, ale ni­gdy w to nie wie­rzy­łam. Rozu­mia­łeś mnie od chwili, gdy się pozna­li­śmy. Twoje prze­ni­kliwe, żar­liwe spoj­rze­nie prze­biło się przez war­stwy toż­sa­mo­ści i zaj­rzało w głąb mojej duszy. A tam, gdzie inni zna­leź­liby strach, ty zna­la­złeś miłość.

Opusz­cza­jąc głowę, skła­dasz na moich ustach głę­boki, zmy­słowy poca­łu­nek. Jest w nim namięt­ność i wście­kłość, pożą­da­nie i tęsk­nota. Kocha­li­śmy się o wscho­dzie słońca i wciąż czuję odcisk two­ich dłoni i ust na swo­jej skó­rze, ale twój poca­łu­nek wyraża taki głód, że wiem, że nie jesteś zaspo­ko­jony.

Czy to poczu­cie poży­czo­nego czasu kie­dy­kol­wiek minie?

Bra­kuje ci tchu, kiedy odsu­wasz się i przy­ci­skasz czoło do mojego.

– To jest tor­tura.

Odpy­chasz mnie gwał­tow­nie i chwy­tasz torbę, szarp­nię­ciem otwie­ra­jąc drzwi, jak­byś wie­dział, że jeśli teraz nie wyj­dziesz, już tego nie zro­bisz. Zamek pra­wie się zatrza­skuje, kiedy znów je otwie­rasz i znaj­du­jesz mnie w tym samym miej­scu, w któ­rym mnie zosta­wi­łeś.

– Kocham cię.

Uno­szę kąciki ust i przy­kry­wam dło­nią bolące serce.

– Wiem.

W ciszy po twoim odej­ściu wypusz­czam powie­trze z płuc i ramiona mi opa­dają. Przy­zwy­cza­ili­śmy się do bycia samemu, ale teraz… wypeł­nia mnie smu­tek.

W apar­ta­men­cie przez chwilę panują cisza i spo­kój. Wydaje się, jakby leżał uśpiony, gdy cię nie ma, odpo­czy­wa­jąc, dopóki nie wró­cisz ze swoją nie­kon­tro­lo­waną emo­cjo­nal­no­ścią i ener­gią. Płytki pod moimi bosymi sto­pami są cie­płe, ogrze­wane pod­czer­wie­nią, ale wyobra­żam sobie, że zatrzy­mują twoje cie­pło jak kamień w słońcu.

Jestem osa­mot­niona w swoim smutku, z krwią na rękach.

Wie­żo­wiec, w któ­rym miesz­kamy, koły­sze się na wie­trze z żałob­nym jękiem. Ten dźwięk to zna­jomy i dziw­nie kojący lament.

Teraz, kiedy zabi­łam Valona Laskę i wyja­wi­łam ci naj­gor­sze z moich sekre­tów, chcę pozbyć się fał­szy­wej toż­sa­mo­ści, którą przy­ję­łam, by wkro­czyć w twoje życie. Lily Rebecca Yates mogłaby w końcu zna­leźć miej­sce spo­czynku na dnie Atlan­tyku. Wiesz, że nie jestem nią, tą ide­alną kobietą, która była miła, bez­in­te­re­sowna i nie miała szkie­le­tów w swo­jej sza­fie.

Ale i tak mnie chcesz.

Mimo to wszy­scy w naszym życiu są prze­ko­nani, że jesteś żonaty z Lily. Nie mogą się ni­gdy dowie­dzieć, że Lily była kłam­stwem.

Myślę więc, że wcale nie jestem sama. Kobieta, któ­rej życie i męża ukra­dłam, towa­rzy­szy mi jak cień, nawie­dza­jąc swo­jego sobo­wtóra w każ­dej minu­cie każ­dej godziny, codzien­nie.

2

2

Lily

1 maja 1999

Więk­szość ludzi wie­rzy, że potra­fią roz­po­znać Śmierć, wszech­obec­nego Ponu­rego Żni­wia­rza uzbro­jo­nego w kosę. Ale ona ni­gdy nie ukry­wała w ten spo­sób swo­ich wdzię­ków. Cia­łem wodziła na poku­sze­nie, jej okry­ciem był wodo­spad lśnią­cych obsy­dia­no­wych wło­sów, a krwi­sto­czer­wony uśmiech ostrzem noża. Wie­dzia­łam to, bo była moją matką.

Przy­go­to­wy­wa­łam się na jej przy­by­cie z dro­bia­zgową dba­ło­ścią o wygląd, tak jak to we mnie wpo­iła. Obry­so­wa­łam górne powieki eyeli­ne­rem, szyb­kim, wyćwi­czo­nym ruchem nad­garstka, prze­cią­ga­jąc kre­skę w górę, by utwo­rzyć kocie oko. Był to ten sam ruch, który wyko­na­łam wcze­śniej tego dnia przed pój­ściem do szkoły, ale teraz dokład­nie oczy­ści­łam twarz i zaczę­łam od nowa. Mój maki­jaż – zbroja, jak nazy­wała go mama – musiał być świeży i per­fek­cyjny.

Kiedy byłam gotowa, zaję­łam się miesz­ka­niem. Pospiesz­nie prze­su­nę­łam w górę okien­nice. Lubiła świeże powie­trze. Ja wola­łam trzy­mać okna zamknięte, kiedy byłam sama. Bez sza­leń­czego hałasu ruchu ulicz­nego w dole na Bro­okly­nie czu­łam się bez­piecz­niej. Przy opusz­czo­nych okien­ni­cach dźwięki mia­sta zmie­niały się w stłu­miony pomruk podobny do szumu krwi w bez­piecz­nym mat­czy­nym łonie. Matka nie miesz­kała już ze mną, ale chro­niła mnie i utrzy­my­wała, a mój mały apar­ta­ment wyda­wał mi się najbez­piecz­niejszym miej­scem na świe­cie. Czę­sto przy­wo­ły­wa­łam ją pamię­cią w tej prze­strzeni tak wyraź­nie, jakby zawsze była ze mną.

Z gra­mo­fonu obok tele­wi­zora Cre­edence Cle­ar­wa­ter Revi­val śpie­wali o wyglą­da­niu przez tylne drzwi. Mama lubiła muzykę z innej epoki i uwa­żała, że tej współ­cze­snej cze­goś bra­kuje. Poza Prince’em, o któ­rym mówiła, że jest wyjąt­kowo uta­len­to­wa­nym muzy­kiem, współ­cze­śni arty­ści nie robili na niej wra­że­nia. Świeca paląca się na okry­tym sza­lem sto­liku do kawy wypeł­niała powie­trze zapa­chem wani­lii i kwia­tów wiśni. Mama lubiła prze­strze­nie, w któ­rych pach­niało ład­nie i swo­iście kobieco. Piżmo i drzewo san­da­łowe były zbyt męskie.

Nie­na­wi­dziła męż­czyzn. Nie wie­dzia­łam dla­czego. Ni­gdy o to nie pyta­łam, bo spę­dza­ły­śmy razem czas bar­dzo krótko i rzadko i nie chcia­łam psuć tych chwil nie­przy­jem­nymi spra­wami. Zasta­na­wia­łam się jed­nak nad tym. Zwłasz­cza że męż­czyźni ją kochali; zro­bi­liby dla niej wszystko. Zban­kru­to­wa­liby, roz­bili swoje rodziny i zruj­no­wali sobie życie. Czę­sto mi powta­rzała, że są z natury słabi. Nadają się tylko do schle­bia­nia i zapład­nia­nia.

Ale zawsze z jakimś była, choć nie­zbyt długo. Za każ­dym razem, gdy ją widzia­łam, miała nowego męż­czy­znę. Derek. Rey­naldo. Pierre. Jeremy. Tomas. Han. I tyle innych imion, które zapo­mnia­łam. Nie sku­pia­łam się na nich, kiedy roz­ma­wia­ły­śmy. Bar­dziej inte­re­su­jące było obser­wo­wa­nie, z jakim oży­wie­niem – lub nie – ich opi­sy­wała.

Koń­cząc maki­jaż, przyj­rza­łam się sobie kry­tycz­nym okiem. Czy moje włosy były ide­al­nie pro­ste, bez ani jed­nej fali czy nie­rów­no­ści? Czy szminka pre­cy­zyj­nie pod­kre­ślała kon­tur ust i była na nich bar­dziej roz­tarta, niż je pokry­wała?

„Jesteś taką piękną dziew­czyną”, powie­działa mi nauczy­cielka przed­mio­tów ści­słych rok temu, gdy byłam w dru­giej kla­sie liceum. „Nie musisz w ogóle nosić maki­jażu”.

Wspo­mnia­łam o tym matce, kiedy zapy­tała, jak mi idzie w szkole. Jej uśmiech zastygł w kąci­kach ust. „Chyba będę musiała poroz­ma­wiać z panią Busta­mante”, powie­działa.

Wie­dzia­łam, któ­rego dokład­nie dnia odbyło się to spo­tka­nie, cho­ciaż żadna z nich nie wspo­mi­nała o tym ani wcze­śniej, ani póź­niej. Wie­dzia­łam, bo pani Busta­mante nie zapra­szała mnie już do pracy po lek­cjach, na co cze­ka­łam z nie­cier­pli­wo­ścią, bo oszczę­dzało mi to dodat­ko­wej godziny czy dwóch spę­dzo­nych samot­nie w domu, a kiedy na mnie patrzyła, w jej oczach widać było strach.

„Jesteś przy­gnę­biona”, stwier­dziła matka, kiedy odwie­dziła mnie następ­nym razem. „Bra­kuje ci tego, że zwra­cała na cie­bie uwagę, mimo że ta uwaga osła­bi­łaby cię i łatwo pozwo­liła ufor­mo­wać na jej wyobra­że­nie tego, kim powin­naś być. Nie jeste­śmy tak słabe, Ara­celi. Wiemy, kim jeste­śmy i nikt nie może nas zmie­nić. Pozbądź się każ­dego, kto pró­buje”.

Była jedyną osobą, która kie­dy­kol­wiek nazy­wała mnie Ara­celi, imie­niem, które dla mnie wybrała. Nie zdra­dziła go nikomu innemu i nauczyła mnie, żebym tego nie robiła. Uwa­ża­łam to za dobrą zabawę. Jeśli podo­bało mi się jakieś imię, mogłam je mieć, dopóki nie zmie­ni­łam szkoły i nie przy­ję­łam nowego, które bar­dziej mi się podo­bało.

„Nic nas nie ogra­ni­cza”, powie­działa mi. „Nie jeste­śmy uwię­zione w tej samej roli na resztę życia. Jeste­śmy wolne, ty i ja. Możemy robić, co chcemy”.

Bar­dzo ją kocha­łam. Ni­gdy nie zapo­mnia­łam, jakie mia­łam szczę­ście, że byłam jej córką.

Sły­sząc, jak klucz wsuwa się do zamka, obró­ci­łam się szybko, roz­sy­pu­jąc w nie­ła­dzie swoje dłu­gie włosy. Pospiesz­nie prze­cze­sa­łam pal­cami zmierz­wione pasma, prze­stra­szona, że znaj­dzie we mnie jakąś wadę. Czu­łam eks­cy­ta­cję, nie zde­ner­wo­wa­nie. Pod­czas gdy moje kole­żanki z klasy zma­gały się z bra­kiem pew­no­ści sie­bie zwią­za­nym z obra­zem ich ciał, ja wie­dzia­łam, że cho­ciaż nie wyglą­dam dokład­nie tak jak moja matka, jestem do niej wystar­cza­jąco podobna, aby uznać mnie za piękną. Ni­gdy nie mogłaby stwo­rzyć niczego, co by takie nie było.

– Witaj, kocha­nie. – Jej głos brzmiał jak śpiew syreny.

Przez moment napa­wa­łam się jej wido­kiem. Przyj­rza­łam się butom na wyso­kich obca­sach z cien­kimi paskami na kost­kach, ele­ganc­kiej czar­nej sukience na jedno ramię, która opi­nała jej szczu­płe ciało, lśnią­cym, atra­men­to­wo­czar­nym wło­som… A potem chło­nę­łam oczami jej twarz. Jak u anioła. Tak ide­alną, dosko­nale syme­tryczną. Skóra biała jak deli­katna por­ce­lana była tłem dla ciem­nych brwi, szma­rag­do­wych oczu obra­mo­wa­nych czar­nym eyeli­ne­rem i szkar­łat­nych ust.

Pod­bie­głam do niej, rzu­ca­jąc się na nią tak, jak fale roz­bi­jają się o brzeg. Gdy mnie pochwy­ciła, roz­legł się jej melo­dyjny śmiech, a zapach róż zmie­szany z cytru­sami nasy­cił moje zmy­sły.

Bicie jej serca przy moim uchu było naj­uko­chań­szym dźwię­kiem. Wciąż rosłam, więc musia­łam się tro­chę zgar­bić, wpa­so­wu­jąc w miej­sce, które naj­bar­dziej lubi­łam. Była cie­pła i mocno mnie obej­mo­wała. Jakaś część mnie zawsze jej łak­nęła i ści­ska­łam ją kur­czowo, pró­bu­jąc wypeł­nić tę pustkę.

– Nie było mnie aż tak długo – powie­działa, a ja nie zaprze­czy­łam, cho­ciaż minęły tygo­dnie. Im byłam star­sza, tym dłuż­sze sta­wały się jej nie­obec­no­ści.

Kiedy byłam w gim­na­zjum, trwały jakiś tydzień. Gdy poszłam do liceum, wydłu­żyły się do pra­wie mie­siąca. Dzwo­niła co kilka dni, dźwię­kiem swo­jego głosu łago­dząc moją tęsk­notę. Dopil­no­wy­wała, żebym miała pie­nią­dze na zaopa­trze­nie kuchni, a co kilka mie­sięcy cho­dzi­ły­śmy na zakupy – zawsze w stylu vin­tage – dla zabawy i z koniecz­no­ści, gdy zmie­niały się pory roku, a ja mia­łam coraz dłuż­sze nogi.

„Ważne jest, aby ubie­rać się ponad­cza­sowo, a nie mod­nie”, prze­ko­ny­wała. „I lepiej nosić ubra­nia od pro­jek­tanta niż uży­wane, masowo pro­du­ko­wane szmaty”.

– Com­ment vas-tu, chérie? – zapy­tała, spraw­dza­jąc mnie.

W szkole mia­łam lek­cje hisz­pań­skiego, to było bar­dziej prak­tyczne. Ale w domu uczy­łam się fran­cu­skiego, a także wło­skiego, ponie­waż wie­dza o tym, co ludzie o tobie mówią, była nie­zbędna, zwłasz­cza gdy myśleli, że ich nie rozu­miesz.

– Merve­il­leux, main­te­nant que tu es à la maison! – Uści­snę­łam ją moc­niej, bo powie­dzia­łam prawdę – cudow­nie było znów mieć ją w domu. Ale ona się­gnęła za sie­bie, aby chwy­cić mnie za przed­ra­miona i ode­rwać moje ręce.

– Pokaż mi się.

Trudno mi było się cof­nąć, bo zawsze trudno jest zre­zy­gno­wać z tego, czego pra­gniesz bar­dziej niż cze­go­kol­wiek innego, ale dałam radę, lekko odchy­la­jąc głowę, żeby mogła mi się przyj­rzeć.

Musnęła pal­cami mój poli­czek, odgar­nia­jąc z niego luźne pasmo wło­sów, a potem prze­su­nęła nimi po linii brwi. Sta­ran­nie je wysku­by­wa­łam, utrzy­mu­jąc gęste, gdy nada­wa­łam im kształt taki jak u niej.

– Jesteś dosko­nała – mruk­nęła z dum­nym uśmie­chem. – Dziś są twoje szes­na­ste uro­dziny… Jak to się stało, że lata zle­ciały tak szybko? Kiedy wkrótce opu­ścisz to gniazdko, świat będzie kom­plet­nie zasko­czony.

Panika zatrze­po­tała w moim brzu­chu jak skrzy­dła motyla. Coraz czę­ściej mówiła, że wyru­szę w świat. Jak będę ją wtedy widy­wać?

– Czy pojadę z tobą? – zapy­ta­łam, cho­ciaż wie­dzia­łam, że nie ma tego w pla­nach.

„Zawsze jesteś ze mną”, mawiała. „Stwo­rzy­łam cię i pie­lę­gno­wa­łam w sobie, tuż pod ser­cem”.

Jej zie­lone oczy błysz­czały śmie­chem.

– Może kiedy będziesz star­sza. Jesteś jesz­cze za młoda, żeby żyć w moim świe­cie.

To, że żyjemy w róż­nych świa­tach, było jak cios nożem w serce.

Wtedy przy­po­mnia­łam sobie, jakie mam szczę­ście. Moje kole­żanki miały zwy­czajne matki; moja była nie­zwy­kła. Podo­bało mi się, że jest inna. Tań­czyła, kiedy miała na to ochotę, mówiła, co jej się podo­bało i zmu­szała świat, żeby się do niej dosto­so­wy­wał. Moi kole­dzy z klasy urzą­dzali imprezy, kiedy ich rodzice wycho­dzili na wie­czór, ale ja zacho­wy­wa­łam swoje sank­tu­arium dla sie­bie. Przy­pro­wa­dze­nie kogoś do domu byłoby jak podzie­le­nie się nią, a ja mia­łam jej tak mało.

– Pomy­śla­łam, że przy­go­tuję stir-fry! – zawo­ła­łam pod­eks­cy­to­wana. – Albo zro­bię sałatkę z tru­skaw­kami i kur­cza­kiem. Jeśli wyko­rzy­stamy tru­skawki do sałatki, na deser możemy zjeść kru­che cia­sto z brzo­skwi­niami.

– Abso­lut­nie nie. Nie będziesz goto­wać w swoje uro­dziny. Wyj­dziemy do mia­sta.

– Och… nie musimy. – I nie chcia­łam tego robić. Wola­łam, żeby­śmy były same przez te kilka godzin, które spę­dzi ze mną. Może mi opo­wie, co robiła, odkąd ją ostat­nio widzia­łam.

– Powie­dzia­łam nie, Ara­celi. – Rzu­ciła mi spoj­rze­nie, które powstrzy­mało dal­sze pro­te­sty, więc dener­wo­wa­łam się i wier­ci­łam nie­spo­koj­nie, tłu­miąc w sobie zbyt wiele emo­cji. – Goto­wa­nie dla sie­bie to dba­nie o sie­bie. Goto­wa­nie dla kogoś innego to poświę­ce­nie, a poświę­ce­nie to głu­pota.

Wes­tchnę­łam przy­gnę­biona. Wszyst­kie moje marze­nia o sie­dze­niu na podusz­kach pod­ło­go­wych i jedze­niu przy sto­liku do kawy obró­ciły się w pył. Kie­dyś jada­ły­śmy w ten spo­sób, w róż­nych miesz­ka­niach w pię­ciu innych dziel­ni­cach.

– Nie bądź taka roz­cza­ro­wana, kocha­nie. – Pochy­liła się i dotknęła nosem mojego. – To twoje uro­dziny! Szes­na­ście lat temu omal mnie nie zabi­łaś i tylko garstka ludzi mogłaby o tym opo­wie­dzieć, gdyby jesz­cze żyli, by móc o tym mówić. Musisz być obsłu­gi­wana, feto­wana i uwiel­biana, moje wspa­niałe dziecko. Musisz się przy­zwy­czaić do bycia w cen­trum uwagi i wie­dzieć, jak to wyko­rzy­stać, ponie­waż twoim prze­zna­cze­niem jest mieć wszystko. Wszystko.

Znów mnie objęła i tuliła mocno, choć zde­cy­do­wa­nie za krótko. Kiedy mnie puściła, dotknęła dło­nią mojego policzka.

– A teraz idź i włóż tego ślicz­nego Diora, któ­rego zna­la­zły­śmy.

Pospie­szy­łam, żeby zro­bić to, o co pro­siła, bo nie chcia­łam być z dala od niej zbyt długo. Nie mogłam pozbyć się stra­chu, że w każ­dej chwili zosta­nie wezwana i odej­dzie.

Kiedy wybie­głam z gar­de­roby z butami w ręce, zoba­czy­łam, jak zamyka na klucz szu­fladę niskiego sto­lika bocz­nego, który zna­la­zły­śmy lata wcze­śniej na wyprze­daży gara­żo­wej. Nie wie­dzia­łam, co tam trzyma, bo zawsze zabie­rała ze sobą klucz, a ja ni­gdy nie wściu­bia­łam nosa w nie swoje sprawy. Poza tym zawsze czu­łam na sobie jej wzrok. Nie wiem, czy rze­czy­wi­ście mnie obser­wo­wała, ale mia­łam takie wra­że­nie i dla­tego tak się zacho­wy­wa­łam.

Wyszły­śmy z domu na cały wie­czór i krę­ci­ły­śmy się po mie­ście. Zja­dły­śmy za dużo steku z polę­dwicy w restau­ra­cji Peter Luger i tylko przez chwilę poda­wa­łam w wąt­pli­wość – w myślach – jak za to zapła­cimy. Matka śmiała się, kiedy zdmuch­nę­łam świeczkę na dese­rze. „Teraz, kiedy jesteś star­sza, jest o wiele zabaw­niej!”, powie­działa. Dała mi w pre­zen­cie naszyj­nik, wisio­rek w kształ­cie serca wysa­dzany bry­lan­tami z ema­lio­waną lilią w środku. „Ty też kwit­niesz, Ara­celi!”. Poszły­śmy potań­czyć do baru jaz­zo­wego, w któ­rym pach­niało whi­sky i cyga­rami. Gra­ły­śmy w bilard, a mama nacią­gnęła grupę pija­nych męż­czyzn. Słońce oświe­tlało już hory­zont, kiedy wró­ci­ły­śmy do domu. Mama kazała mi iść spać i powie­działa, żebym się nie mar­twiła szkołą, bo zadzwoni, żeby mnie uspra­wie­dli­wić. „Dziś nie ma dla cie­bie żad­nych sztyw­nych obo­wiąz­ków spo­łecz­nych!”.

Była pierw­sza po połu­dniu, kiedy w końcu obu­dzi­łam się na sofie. Wraz z powro­tem świa­do­mo­ści poczu­łam przy­tła­cza­jący cię­żar osa­mot­nie­nia. Ode­szła. Wie­dzia­łam to, zanim spoj­rza­łam na swoje łóżko, w któ­rym spała, ponie­waż kie­dyś nale­żało do niej. Gorące i cięż­kie łzy spły­wały tak długo, aż włosy na moich skro­niach stały się od nich mokre.

Minęła trze­cia, gdy zauwa­ży­łam, że z zamknię­tej szu­flady sto­lika wysta­wał maleńki klucz uni­wer­salny. Długo się w niego wpa­try­wa­łam, zanim spró­bo­wa­łam go zigno­ro­wać, ale wołał mnie, gdy bra­łam prysz­nic, a potem przy­go­to­wy­wa­łam jedze­nie, które mia­łam nadzieję podać jej poprzed­niego wie­czoru. Gdy sie­dzia­łam na pod­ło­dze ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, moje spoj­rze­nie wciąż do niego wra­cało. Matka nie była kobietą, która popeł­nia takie błędy. „Ni­gdy nie zosta­wiaj śla­dów”, powta­rzała zawsze.

Czyżby zosta­wiła go celowo? Dla­czego?

O dzie­wią­tej wie­czo­rem nie mogłam już się dłu­żej opie­rać. Kiedy powoli się nad nim pochy­li­łam, poczu­łam na sobie jej wzrok, ostry jak szty­let.

– Zadzwoń do mnie, jeśli nie chcesz, żebym tam zaj­rzała – powie­dzia­łam na głos, mając wra­że­nie, że to jakiś test. Ale tele­fon – z nume­rem, który zmie­niała co kilka mie­sięcy – nie zadzwo­nił.

Klucz prze­krę­cił się z tru­dem, jakby zamek potrze­bo­wał smaru. Resztę mebla odno­wi­ły­śmy, grun­tow­nie czysz­cząc i impre­gnu­jąc ole­jem do drewna. Gwał­tow­nie zaczerp­nę­łam powie­trza i szarp­nię­ciem otwo­rzy­łam szu­fladę.

Stara puszka po her­bat­ni­kach była wypeł­niona roz­ma­itymi spin­kami do man­kie­tów, zegar­kami i pier­ścion­kami – sygne­tami o obrącz­kach za dużych na nasze szczu­płe palce. Marsz­cząc brwi, grze­ba­łam w nich, a metal pobrzę­ki­wał nie­har­mo­nij­nie. Ni­gdy wcze­śniej nie zauwa­ży­łam, że kolek­cjo­nuje takie rze­czy. Pod­czas wszyst­kich naszych wizyt w skle­pach z uży­wa­nymi rze­czami ni­gdy nie przy­ła­pa­łam jej na prze­glą­da­niu szkla­nych gablot, a ponie­waż zawsze ją obser­wo­wa­łam, wyda­wało się nie­moż­liwe, żebym prze­ga­piła jakie­kol­wiek jej hobby.

Złoto i sre­bro były z początku chłodne, ale zro­biły się cie­płe w dotyku. Gdy dło­nie zaczęły mi się pocić, pobru­dziły błysz­czący metal. Uży­wa­jąc rąbka koszulki, wypo­le­ro­wa­łam dowody swo­jej cie­ka­wo­ści. Przez moment roz­wa­ża­łam wło­że­nie ręka­wi­czek i wypo­le­ro­wa­nie wszyst­kiego, żeby nie pozo­sta­wić żad­nych odci­sków pal­ców, które mogłyby mnie zdra­dzić.

Ensem­ble pour toujo­urs, Pierre – Sophia

Wpa­try­wa­łam się w inskryp­cję na obrączce, dopóki palce nie zaczęły mi drżeć tak, że nie mogłam już jej odczy­tać. Razem na zawsze. Obrączka ślubna. Nale­żąca do męż­czy­zny o tym samym imie­niu, co ten, z któ­rym matka się spo­ty­kała. Zbieg oko­licz­no­ści. Dziwne, ale praw­do­po­dobne.

W moich wnętrz­no­ściach utwo­rzył się węzeł i zaci­snął się jak wąż.

Tro­fea.

Wycią­gnę­łam wnio­sek aż za szybko, jak­bym potrzą­snąw­szy pudeł­kiem puz­zli, od razu uło­żyła gotowy obra­zek. Czy ukoń­cze­nie szes­na­stu lat w jakiś spo­sób wyostrzyło moje zmy­sły?

Ale ona chciała, żebym się dowie­działa, prawda? Czy przez lata nie pod­su­wała mi wska­zó­wek? Czy tak, jak ja chcia­łam, żeby mnie rozu­miała, ona rów­nież chciała być rozu­miana?

Żółć pode­szła mi do gar­dła i prze­łknę­łam ją, ale wzbie­rała tak szybko, że led­wie zdo­ła­łam się powstrzy­mać, zanim dotar­łam do łazienki. Wymio­to­wa­łam tak gwał­tow­nie, że całe ciało pokryło mi się zim­nym potem. To było nie­koń­czące się, głę­bo­kie oczysz­cza­nie.

Opa­dłam na chłodne kafelki pod­łogi i opar­łam się o ścianę łazienki, a myśli na zmianę kłę­biły mi się gło­wie i zasty­gały. Wyda­wało się, że nie potra­fię zro­zu­mieć tego, co widzę, a jed­no­cze­śnie, że zna­la­złam odpo­wiedź na od dawna zada­wane pyta­nie.

Nie wiem, jak długo tam sie­dzia­łam. Na zewnątrz było ciemno, kiedy wró­ci­łam do pokoju i sta­ran­nie zebra­łam zawar­tość puszki, odkła­da­jąc ją na miej­sce. Zamknę­łam szu­fladę na klucz, ale zosta­wi­łam go tak, jak zna­la­złam. Zapa­li­łam świecę na sto­liku i otwo­rzy­łam okna, chcąc poczuć się, jakby matka znów była ze mną w domu.

Ale to wywo­łało we mnie zbyt wielki lęk.

Zamknę­łam więc okna, zdmuch­nę­łam pło­mień świecy i usia­dłam w ciem­no­ści z kola­nami przy­cią­gnię­tymi do piersi.

Była to despe­racka próba ucieczki od drę­czą­cychwspo­mnień, od poczu­cia nie­zno­śnej samot­no­ści i stra­chuprzed jakąś dziwną, zbli­ża­jącą się zagładą.

Edgar Allan Poe

3

3

Witte

Obec­nie

Kro­ple desz­czu lśnią na oszklo­nych wie­żow­cach Man­hat­tanu, kiedy kładę gazetę na pozła­ca­nej tacy leżą­cej na oto­ma­nie w salo­nie głów­nego apar­ta­mentu. Ściany pokryte są posta­rza­nymi lustrza­nymi płyt­kami, które uka­zują moje odbi­cie zamglone i nakra­piane, jak w sta­rych nie­mych fil­mach. Ktoś mógłby powie­dzieć, że moja posada major­do­musa jest rów­nie archa­iczna, ale ludzie nie wie­dzą, że mój obecny zawód jest rów­nie nie­bez­pieczny, jak tajne źró­dło utrzy­ma­nia, które zosta­wi­łem wiele lat temu. Męż­czy­zna, dla któ­rego pra­cuję, ma rodzinę tak bez­względną, że są jak gniazdo węży, które wiją się, nie zwa­ża­jąc na to, czyj ogon gryzą.

Każ­dego innego dnia wyszedł­bym tą samą drogą, którą przy­sze­dłem, wypeł­niw­szy zada­nie. Dziś prze­cho­dzę przez pokój i zatrzy­muję się pod przej­rzy­stym lustrem wiszą­cym na ścia­nie, pod któ­rym stoi lustrzana kon­sola. Podob­nie jak wszystko w moim życiu, lustro nie jest tym, na co wygląda. Czarne aksa­mitne wstążki, na któ­rych wydaje się zawie­szone, są ilu­zją. Kiedy przy­ci­skam kciuk do zama­sko­wa­nego czyt­nika odci­sków pal­ców, lustro bez­sze­lest­nie prze­suwa się w górę, odsła­nia­jąc sejf.

Wewnątrz znaj­duje się impo­nu­jąca kolek­cja klej­no­tów – naszyj­niki, pier­ścionki, bran­so­letki i inne wybrane przez pana Blacka jako pre­zenty dla jego żony. Mówię o niej: pani Black. Inni nazy­wają ją Lily, ale to tylko jeden z jej licz­nych pseu­do­ni­mów.

Nie znamy jej praw­dzi­wego imie­nia, wieku ani histo­rii. Sfa­bry­ko­wała dzie­siątki toż­sa­mo­ści, które odkry­li­śmy dzięki dro­bia­zgo­wemu śledz­twu obej­mu­ją­cemu wszyst­kie lata, w któ­rych uwa­żano ją za zmarłą. Przy­znała się do auten­tycz­nej więzi tylko z dwiema oso­bami: swoją zmarłą matką Ste­pha­nie i kochan­kiem matki – Valo­nem Laską.

Lily twier­dzi, że nie zna praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści swo­jej matki – Ste­pha­nie Laska to jeden z wielu pseu­do­ni­mów – i przy­znała się do mat­ko­bój­stwa, aby uwol­nić się od wpły­wów zagra­ża­ją­cych wszyst­kim, któ­rzy są jej bli­scy. Kocha­nek, Valon Laska, był prze­stępcą poszu­ki­wa­nym przez sta­nowe i fede­ralne organy ści­ga­nia. Został zabity wczo­raj przez osobę, która bar­dzo przy­po­mina żonę mojego pra­co­dawcy.

Nie ma wąt­pli­wo­ści, że kobieta, która wpro­wa­dziła się do pen­tho­use’u – i łóżka mojego pra­co­dawcy – jest nie­bez­pieczna.

Zna­leź­li­śmy ją, kiedy prze­cho­dziła przez ulicę w śród­mie­ściu, kobietę o nie­zrów­na­nej twa­rzy Lily, która jest teraz uzna­wana za jedyną panią Black. Jak i dla­czego tak długo uwa­żano ją za zmarłą, to zagadka, którą wciąż pró­bu­jemy roz­wią­zać. Ale pan Black bez waha­nia zaak­cep­to­wał ją jako żonę, o któ­rej myśle­li­śmy, że zagi­nęła na morzu kilka lat temu. Jego zda­niem ponow­nie połą­czył się ze swoją wielką miło­ścią i jest zde­cy­do­wany sta­wić czoło każ­demu zagro­że­niu, aby utrzy­mać ją u swego boku.

Po mojej lewej stro­nie znaj­dują się lekko uchy­lone drzwi do jej gar­de­roby, która służy jako przej­ście do jej sypialni. Za moimi ple­cami takie same drzwi pro­wa­dzą do gar­de­roby i sypialni pana Blacka, ale wiem, że jest teraz z nią, w jej sypialni, spę­dziw­szy tam całą noc. Wła­śnie dla­tego, że są razem, ryzy­kuję prze­szu­ka­nie sejfu. Tak samo jak on jest nią zafa­scy­no­wany, tak i ona jest nim zauro­czona. Dosko­nale odwraca jej uwagę i muszę to wyko­rzy­stać, zanim mój pra­co­dawca wyj­dzie na cały dzień i pozwoli jej być bar­dziej świa­domą moich dzia­łań.

Wczo­raj w nocy spę­dzi­łem wiele godzin na stu­dio­wa­niu zdjęć z poli­cyj­nego moni­to­ringu, na któ­rych uchwy­cona była kobieta podej­rzana o zabi­cie Laski. Podo­bień­stwo spraw­czyni do pani Black jest nie­sa­mo­wite, przez co sub­telne róż­nice są bar­dziej widoczne. To wysoka kobieta i smu­kła jak trzcina, o figu­rze pożą­da­nej przez pro­jek­tan­tów mody, bo na tak zgrab­nych kształ­tach każdy ele­ment gar­de­roby pre­zen­tuje się jak naj­ko­rzyst­niej. Przy skó­rze bla­dej jak świa­tło księ­życa i wło­sach do ramion w kolo­rze praw­dzi­wej głę­bo­kiej czerni uroda Lily jest wyra­zi­sta i nie­do­ści­gniona.

Kobieta na zdję­ciach jest rów­nie wysoka, z wło­sami opa­da­ją­cymi do bio­der. Nie roz­po­znaję tej sukienki, a zdo­łał­bym to zro­bić, gdyby pocho­dziła z gar­de­roby damy, którą znam. Nie­które kąty twa­rzy nie cał­kiem się zga­dzają, ale nie da się zaprze­czyć, że kobiety o uro­dzie Lily są nie­zwy­kle rzad­kie. Nie­moż­liwe, aby ist­niała nie­spo­krew­niona osoba o nie­mal iden­tycz­nym wyglą­dzie.

Wodzę wzro­kiem po rzę­dach błysz­czą­cych klej­no­tów. Czuję przy­pływ adre­na­liny, gdy nie znaj­duję przed­mio­tów, któ­rych szu­kam. Odkąd pani Black się poja­wiła, zada­łem sobie milion pytań, a teraz mam ich jesz­cze wię­cej.

Śmiech Lily, gar­dłowy kon­trast z jej zaska­ku­jąco dziew­czę­cym gło­sem, dobiega moich uszu. Kucam, szu­ka­jąc cha­rak­te­ry­stycz­nego bły­sku, który mógłby zdra­dzić łań­cu­szek lub kol­czyk w gru­bym runie dywanu. Wiem, że to mało praw­do­po­dobne, ale muszę wszystko spraw­dzić. Wstaję z pustymi rękami, wsu­wam szu­flady do wnęki w ścia­nie i zamy­kam sejf.

Nie ma wąt­pli­wo­ści, tej biżu­te­rii bra­kuje.

Odwra­cam się i wycho­dzę z salonu przez główną gar­de­robę, ale przy­staję w pół kroku, gdy dźwięk ich gło­sów się przy­bliża i domy­ślam się, że weszli do pokoju tuż za mną. Posta­na­wiam zary­zy­ko­wać i zostać, uda­jąc, że pro­stuję wiszące gar­ni­tury pana Blacka, żebym mógł pod­słu­chi­wać. Bli­skość jego żony wysyła stru­mień ener­gii w prze­strzeń mię­dzy nami i jeżą mi się włosy na karku. Ma ten rodzaj dyna­mi­zmu, który wszystko prze­nika. Pamięć o niej wypeł­niła pen­tho­use, zanim jesz­cze posta­wiła w nim stopę. Kiedy tu zamiesz­kała, dom wokół niej ożył. Tak jak i sam pan Black.

– Czy na naj­bliż­sze kilka tygo­dni masz zapla­no­wane coś, co mogłoby prze­szko­dzić w zapro­sze­niu two­jej rodziny na kola­cję? – Lily ma cha­rak­te­ry­styczny głos. Wysoki, z chra­pli­wym cie­płem. Patrząc na nią, nikt by się nie spo­dzie­wał, że będzie mówić w ten spo­sób, ale gdy już prze­mówi, nie można sobie wyobra­zić, że będzie brzmiała ina­czej. Nie potra­fię wychwy­cić jej akcentu. Nie daje żad­nych wska­zó­wek, kim może być pod zna­ko­mi­tym prze­bra­niem, które nosi z taką swo­bodą.

Każda oka­zja, jaką jej stwo­rzy­łem, by wyja­wiła coś – cokol­wiek – o sobie, została zigno­ro­wana. Lily ni­gdy nie mówi o swo­jej prze­szło­ści, nawet mimo­cho­dem. W latach, kiedy uwa­żano ją za zmarłą, jej zna­jomi mówili o niej jako o kobie­cie głę­boko zain­te­re­so­wa­nej innymi oso­bami. Teraz, kiedy ją pozna­łem, wiem, że zachęca ludzi do mówie­nia o sobie, więc nie ma wiele spo­sob­no­ści, żeby robić to samo.

– Jestem do two­jej dys­po­zy­cji, Seta­reh. – Mój pra­co­dawca zwraca się do żony tylko tym mia­nem, które zna­czy „los” i „prze­zna­cze­nie”. To roman­tyczne, tak, i wymowne. Ponie­waż nie zna jej praw­dzi­wego imie­nia, pozwala to na prawdę mię­dzy nimi, a nie kłam­stwo. – Zawsze.

Cie­pło w gło­sie pana Blacka to coś, do czego wciąż się przy­zwy­cza­jam. Lily wró­ciła zale­d­wie kilka mie­sięcy temu, ale w naj­bar­dziej fun­da­men­talny spo­sób zawsze tu była. Moim pra­co­dawcą jest nie­zna­jomy, męż­czy­zna cał­ko­wi­cie odmie­niony przez jej powrót.

Po latach patrze­nia jak cierpi, jed­no­cze­śnie głę­boko opła­ku­jąc swoją uko­chaną żonę, cie­szę się, że w końcu jest szczę­śliwy. Chcę wie­rzyć, że miłość Lily do pana Blacka jest szczera, ale ona jest w sta­nie przy­jąć nie­zli­czone oso­bo­wo­ści i cechy, które są cał­ko­wi­cie sfin­go­wane.

Nagle roz­lega się dodat­kowy głos, co ozna­cza, że włą­czyli tele­wi­zor w salo­nie. Lokalny dostawca tele­wi­zji kablo­wej zawsze jako domyślny wybiera kanał pierw­szy, który ofe­ruje cało­do­bowe, powta­rzalne rela­cje z naj­now­szych wyda­rzeń. Potem dźwięk zostaje wyci­szony i sły­szę sze­lest gazety.

Odwa­żam się wyj­rzeć zza drzwi i widzę dosko­nały obraz życia rodzin­nego – Lily sie­dzi na sza­fi­ro­wej sofie w krwi­sto­czer­wo­nym jedwab­nym kimo­nie, a mój pra­co­dawca spo­czywa obok niej w czar­nych jedwab­nych spodniach i szla­froku. Ona ma pod­kur­czone nogi, w ręku trzyma notes i dłu­go­pis, a lśniące włosy zasła­niają jej twarz, gdy pisze. On sie­dzi bli­sko niej, czy­ta­jąc wia­do­mo­ści. Na ekra­nie tele­wi­zora nad komin­kiem Valon Laska wpa­truje się w widzów z jed­nego ze swo­ich licz­nych zdjęć poli­cyj­nych.

Nie mogę się ruszyć, tak jestem wstrzą­śnięty wido­kiem tych trojga razem. Na próżno cze­kam, aż Lily pod­nie­sie wzrok i zoba­czy męż­czy­znę, o któ­rym mówiła, że nie był jej ojcem, ale dbał o jej dobro. Twier­dziła, że zabiłby jej męża, bo tego wła­śnie chcia­łaby od niego jej matka.

– Seta­reh… – Pan Black powoli odwraca głowę, aby na nią spoj­rzeć, jakby trudno mu było prze­ry­wać czy­ta­nie. To pierw­sza oznaka fał­szu, bo nie ma niczego, na co wolałby patrzeć bar­dziej niż na swoją żonę.

Podaje jej gazetę i ciężko wzdy­cha. Nie widzę jego twa­rzy, ale u niej widać głę­bo­kie zanie­po­ko­je­nie. Bie­rze gazetę, ale nie spusz­cza z niego wzroku.

– O co cho­dzi?

– Laska – odpo­wiada szorstko. – Wczo­raj został zamor­do­wany.

Lily wyraź­nie sztyw­nieje. Ide­al­nie wygięte łuki brwi uno­szą się, gdy zaczyna szybko czy­tać, prze­ska­ku­jąc wzro­kiem po sło­wach. Jego ręka obej­muje jej ramię i przy­ciąga ją do sie­bie. To gest pocie­sze­nia z powodu śmierci czło­wieka, który miał go zabić, tak jak zabił tylu innych.

– Powie­dzia­ła­bym, że ktoś wyświad­czył światu przy­sługę – mówi w końcu drżą­cym gło­sem.

W tych sło­wach nie ma emo­cji, ale papier gazety sze­le­ści w jej drżą­cych pal­cach.

Pan Black opiera głowę o jej głowę i rzuca roz­ło­żoną gazetę z powro­tem na oto­manę.

– Rozu­miem, że twoje uczu­cia są skom­pli­ko­wane.

– Nie są skom­pli­ko­wane. – Zerka na tele­wi­zor, ale repor­ter prze­szedł już do kolej­nej sprawy, więc nie zoba­czyła poprzed­niej wia­do­mo­ści. – To ulga. Jesteś bez­pieczny.

– Ty też i tylko to się liczy.

Cofam się i cze­kam chwilę, cie­kawy, czy powie jej to, co wie. Kiedy ich roz­mowa wraca do pla­nów kola­cji, wycho­dzę po cichu, a mój pogląd znów się zmie­nia.

Pan Black już wczo­raj wie­dział, co się wyda­rzyło – sam mu o tym powie­działem. I poin­for­mo­wał żonę o mor­der­stwie w ten spo­sób, za pośred­nic­twem gazety, z uda­wa­nym zasko­cze­niem…?

Prasa wie bar­dzo nie­wiele z tego, co mnie jest wia­dome o zabój­stwie Valona Laski. Zwłasz­cza że kobieta odpo­wie­dzialna za jego zadźga­nie została sfo­to­gra­fo­wana, a dzia­ła­jący pod przy­krywką poli­cjanci, któ­rzy go obser­wo­wali, byli naocz­nymi świad­kami jej obec­no­ści w miej­scu zbrodni. Zbu­do­wa­łem sieć osób, które mogą mi pomóc w pra­wie każ­dym zada­niu w służ­bie wielu pra­co­daw­ców i z róż­nych powo­dów. Pan Black wie dużo z tego, co ja wiem o tym mor­der­stwie, ale nie podzie­lił się z żoną szcze­gó­łami.

Co przed nią ukrywa? Że kobieta, która zabiła Laskę, jest do niej bar­dzo podobna? Albo że jego źró­dła i wie­dza są obszerne?

Jest głę­boko zako­chany w żonie, ale czyżby jej nie ufał? A może pró­buje ją chro­nić?

Nie­zwy­kła uroda Lily jest naj­mniej zabój­czą z jej broni.

Robiąc powolny, kon­tro­lo­wany wydech, zauwa­żam, jak bar­dzo jestem zdu­miony zacho­wa­niem pana Blacka. Gdy­bym nie wie­dział, że jest ina­czej, uwie­rzył­bym, że dopiero teraz dowie­dział się o zabój­stwie Laski.

Sie­dzą tam razem, mąż i żona. Namiętni kochan­ko­wie i brat­nie dusze, któ­rych łączy wszystko oprócz szcze­ro­ści.

Nagle doznaję olśnie­nia. Nie doce­ni­łem męż­czy­zny, któ­rego uczy­łem, jak pra­wi­dłowo sie­dzieć i jeść, jak się dobrze ubie­rać i jak postę­po­wać z auto­ry­te­tem i roz­ma­chem. Jego ojczy­mowi bra­ko­wało taktu i doj­rza­ło­ści, aby wycho­wać dziecko innego męż­czy­zny. A matka skre­śliła go, woląc się sku­pić na wycho­wy­wa­niu jego przy­rod­niego rodzeń­stwa.

Tylko że Kane Black odniósłby suk­ces ze mną lub beze mnie. Nie przy­pi­szę sobie zasług za jego inte­li­gen­cję, ambi­cję czy natu­ralny magne­tyzm. Wie­dział, że potrze­buje men­tora, wyszu­kał go i dla­tego jest bez­po­śred­nio odpo­wie­dzialny za czło­wieka, w któ­rego się ukształ­to­wał.

Gdzieś po dro­dze jed­nak nasz zawo­dowy dystans się skró­cił i w końcu cał­ko­wi­cie znik­nął. Jest naj­bliż­szy synowi, jakiego kie­dy­kol­wiek będę miał, i to spra­wiło, że stał się mar­twym polem widze­nia. Ale teraz to dostrze­gam.

Jest rów­nie nie­bez­pieczny jak jego żona.

4

4

Amy

– Chyba sobie ze mnie, kurwa, żar­tu­jesz? – Z otwar­tymi ustami gapię się w tele­wi­zor w swo­jej sypialni. Pat Kier­nan z NY1 wła­śnie podaje naj­waż­niej­sze infor­ma­cje na temat zabój­stwa Valona Laski. – No nie, to nie­moż­liwe.

Jakieś prze­kleń­stwo ciąży nade mną? Ktoś nie ode­brał mi szczę­ścia przez przy­pa­dek. Nie była­bym zasko­czona, gdyby Aliyah, moja wiedź­mo­wata teściowa, miała gdzieś w domu ołta­rzyk z lalką voodoo, która wygląda jak ja i ma powbi­jane szpilki albo inne cho­ler­stwo.

Sprawy szły zbyt dobrze, więc powin­nam była przy­go­to­wać się na to, że wszystko pój­dzie w dia­bły. Kiedy potrze­bo­wa­łam nowego klienta, pewien dawny pod­niósł słu­chawkę i do mnie zadzwo­nił. Pra­cuję nad kon­tem Laski, rewi­ta­li­zu­jąc kanały mediów spo­łecz­no­ścio­wych dla restau­ra­cji, która jest jed­nym z jego legal­nych biz­ne­sów. Czy wie­dzia­łam, że facet jest prze­stępcą? Oczy­wi­ście, wszy­scy to wie­dzieli. Ale ni­gdy nie pro­sił mnie o nic nie­le­gal­nego, ni­gdy nie nego­cjo­wał obniżki mojego wyna­gro­dze­nia, zawsze natych­miast pła­cił swoje fak­tury i wysy­łał mi co naj­mniej kil­ka­na­ście zle­ceń. Był ide­al­nym klien­tem.

Kiedy zadzwo­nił kilka tygo­dni temu, byłam wnie­bo­wzięta. Jego kolejne zle­ce­nia pomo­głyby mi oży­wić moją firmę i ode­brać ją Arman­dom. A teraz…?

Nagle gdzieś w moim wnę­trzu budzi się roz­ba­wie­nie i zwi­jam się ze śmie­chu. To naprawdę bar­dzo zabawne. Padam na pod­łogę, łzy ciekną mi z oczu, bo nie mogę prze­stać chi­cho­tać.

Nikt nie mówi, że się­gnię­cie dna może być zabawne, ale to zależy od per­spek­tywy. W moim przy­padku odkry­cie, że spa­łam ze swoim szwa­grem, cho­ler­nie zmie­niło mój punkt widze­nia.

– Kie­dyś już wspię­łam się na szczyt – mówię do sie­bie zdy­szana, ocie­ra­jąc oczy. – Mogę znów to zro­bić. I tym razem nikt mnie z niego nie strąci.

Przez lata zapo­mnia­łam, że jestem w naj­lep­szej for­mie, kiedy sta­wiam czoło naj­gor­szemu. Zapo­mnia­łam wiele rze­czy, także to, kim, kurwa, jestem, i czego, do cho­lery, chcę. Wiem tylko, że mam dość sie­bie, i że skoń­czy­łam z cier­pie­niem przez to.

Trzeź­wość też zmie­nia per­spek­tywę.

Coś jest nie tak…

Wstaję, odwra­cam się od tele­wi­zora i wra­cam do łazienki, aby dokoń­czyć szy­ko­wa­nie się do pracy. Mogę kie­ro­wać swoją karierą. Mogę odnieść suk­ces. A zwy­cię­stwo zależy od dobrze roze­gra­nych moich kart. Więc zacznę od tego i będę pra­co­wać nad resztą życia.

Sta­ram się sku­pić na jed­nej rze­czy naraz. Muszę, w prze­ciw­nym razie nie czu­ła­bym się, jak­bym zaczy­nała wario­wać, ale od razu stra­ci­ła­bym pano­wa­nie nad sobą. W ostat­nich dniach spo­tkało mnie zbyt wiele okrop­no­ści.

W ciągu ostat­nich kilku dni trzeź­wo­ści milion razy ana­li­zo­wa­łam w myślach kata­stro­falną serię zda­rzeń, które wpro­wa­dziły mnie do rodziny Arman­dów. To wła­śnie pod­czas mojego pierw­szego biz­ne­so­wego lun­chu z Valo­nem Laską wiele lat temu dostrze­głam Kane’a i zosta­łam przez niego dostrze­żona. Przez kilka godzin pie­przy­li­śmy się tak, jakby świat miał się skoń­czyć. W następ­nych dniach nie mogłam prze­stać o nim myśleć, ale mnie olał. To powi­nien być koniec, ale posta­no­wi­łam pocze­kać na niego przed budyn­kiem Cross­fire, gdzie mie­ści się jego firma – Baha­ran Phar­ma­ceu­ti­cals – aby zaaran­żo­wać przy­pad­kowe spo­tka­nie.

Kiedy przez drzwi obro­towe wyszedł na ulicę, poczu­łam coś, co być może błęd­nie zin­ter­pre­to­wa­łam jako rado­sne pod­nie­ce­nie. Kane jest tak wysoki i dosko­nale umię­śniony. Gar­ni­tury leżą na nim, jakby były przy­szyte do jego ponęt­nego ciała. Poru­sza się w spo­sób, który mówi, że jest spor­tow­cem, z siłą i ele­gan­cją, które suge­rują wital­ność i męskość. Nie zauwa­ży­łam Dariusa, który szedł obok niego, dopóki nie zosta­li­śmy sobie przed­sta­wieni. A kiedy pro­wa­dzi­łam uprzejmą roz­mowę z jego bra­tem, aby go uspo­koić i mu zaim­po­no­wać, Kane wsiadł do cze­ka­ją­cego przy kra­węż­niku range rovera, a Witte odje­chał, zabie­ra­jąc go.

To było dru­zgo­cące, zostać prze­ka­zaną w ten spo­sób innemu face­towi. Pomy­śla­łam, że uda mi się spra­wić, by tego poża­ło­wał, więc zabra­łam Dariusa do domu i pie­przy­łam się z nim do utraty zmy­słów. Ale czy Kane’a to obcho­dziło? Ani tro­chę. I teraz muszę się zasta­no­wić… Czy naprawdę zro­bi­łam to z powodu Kane’a, czy dla­tego, że chcia­łam poczuć się pożą­dana po tym, jak zosta­łam tak cał­ko­wi­cie odrzu­cona? I przez jakiś czas nie miało zna­cze­nia, dla­czego skoń­czy­łam wtedy z Dariu­sem, ponie­waż byli­śmy sza­leń­czo szczę­śliwi. Dopiero dużo póź­niej dowie­dzia­łam się o obse­sji Kane’a na punk­cie jego zmar­łej żony Lily.

Kane mnie pie­przył, bo wyglą­dam jak ona, i na tym polega jego fik­sa­cja. Jak bar­dzo jest to chore? Powinno mnie cał­ko­wi­cie znie­chę­cić, jeśli cho­dzi o niego. Na pewno cho­ler­nie mnie to drę­czyło. To był punkt zwrotny, kiedy zaczę­łam radzić sobie z pożą­da­niem i nad­mier­nym sku­pia­niem się na Kanie.

Ale dla­czego? I dla­czego nie kwe­stio­no­wa­łam, że zmie­niam się w świ­ru­skę? Wie­dzia­łam, że coś jest nie tak, że nie czuję się sobą. Moje ide­alne mał­żeń­stwo z ide­al­nym mężem już nie wyda­wało się bez­pieczne. We wszyst­kim i wszyst­kich wyczu­wa­łam… zagro­że­nie.

Tera­peutka powie­działa mi, że mam pro­blemy z porzu­ce­niem przez ojca, które zabu­rzają spo­sób, w jaki prze­twa­rzam sprawy, ale czy nad tym pra­co­wa­łam? Nie. Po pro­stu cią­gle chcia­łam od Kane’a tro­chę uzna­nia, że nie jestem jed­no­ra­zowa, a jed­no­cze­śnie odgra­dza­łam się od Dariusa.

I upi­ja­łam się do nie­przy­tom­no­ści. Nie mogę zapo­mnieć o tej czę­ści.

Powie­dziano mi rów­nież, że mam cały bagaż, któ­rym obar­czone są dzieci alko­ho­li­ków – impul­syw­ność, prze­sadne reak­cje, poczu­cie bycia ofiarą, łatwość osą­dza­nia, chęć doga­dza­nia innym, para­noję i mnó­stwo innych gów­nia­nych ety­kie­tek, które przy­kle­jają ludziom, żeby pobie­rać wygó­ro­wane opłaty za sesje tera­peu­tyczne.

Przy­glą­dam się sobie w łazien­ko­wym lustrze. Podo­bień­stwa, które Kane dostrzegł mię­dzy Lily a mną, zostały meto­dycz­nie wzmoc­nione. Moje się­ga­jące pra­wie do pasa włosy zostały przy­ciem­nione, aby były dokład­nie zgodne z jej kolo­rem. Ciem­no­fio­le­towy jedwab biu­sto­no­sza, który otula moje małe piersi, to rady­kalna zmiana w sto­sunku do neu­tral­nych, zło­ci­stych kolo­rów, które nosi­łam wcze­śniej.

Moja gar­de­roba była kie­dyś wzo­ro­wana według gustu mojej teścio­wej – zawie­rała cał­ko­wi­cie neu­tralną paletę barw. Tak jak i sypial­nia. Teraz przy­brały tro­chę gotyc­kiego luk­susu w stylu Lily i pen­tho­use’u. Ale miesz­ka­nie, które mia­łam przed ślu­bem z Dariu­sem, było urzą­dzone w rado­snych paste­lach.

Kiedy zaczę­łam nie­na­wi­dzić sie­bie tak bar­dzo, że chcia­łam być jaką­kol­wiek kobietą, tylko nie sobą?

Kim ja jestem? Już, kurwa, nie wiem.

– Nie jesteś ubrana – mówi Darius, wcho­dząc do mojej łazienki w gra­fi­to­wym gar­ni­tu­rze z kra­wa­tem w odcie­niu jego jaskra­wo­nie­bie­skich oczu. Staje za mną i nasze spoj­rze­nia spo­ty­kają się w odbi­ciu w lustrze. Tylko Darius, Ramin i ich sio­stra Rosana mają te piękne tęczówki. U Kane’a są czarne jak węgiel. – Ale taką wła­śnie cię lubię – szep­cze, pochy­la­jąc głowę, by poca­ło­wać mnie w ramię.

Zamy­kam oczy i wdy­cham zapach jego wody toa­le­to­wej, szu­ka­jąc w sobie tej rado­ści, którą kie­dyś czu­łam, gdy sku­piał się na mnie. Kiedy się od sie­bie odda­li­li­śmy? Dla­czego do tego dopu­ści­łam? Bo rodzice dali mi mistrzow­ską lek­cję auto­de­struk­cji? A może to nie moja wina? Aby mieć trwałe mał­żeń­stwo potrzeba dwojga ludzi.

Darius jest przy­stojny i wyspor­to­wany, to uoso­bie­nie wyso­kiego, ciem­no­wło­sego i przy­stoj­nego męż­czy­zny, cho­ciaż nie jest tak wysoki jak Kane. Pra­gnie mnie gorąco pomimo roz­rywki, jaką zapew­nia mu jego asy­stentka. Jesz­cze nie­dawno dotyk jego gar­ni­turu na mojej nagiej skó­rze wywo­łałby natych­mia­stowe pożą­da­nie, ale teraz, gdy wiem, że mnie zdra­dza, czuję tylko wście­kłość.

Otwie­ram lekko oczy, a krew wrze we mnie z gniewu.

– Kiedy zaczą­łeś pie­przyć swoją asy­stentkę?

Sztyw­nieje i kom­plet­nie nie­ru­cho­mieje. Jego klatka pier­siowa unosi się za moimi ple­cami, gdy bie­rze głę­boki wdech, a spoj­rze­nie spo­tyka się z moim w lustrze. Mię­śnie szczęki ma napięte.

– Powtórz to.

– Od początku mnie zdra­dza­łeś? – mówię szybko, zim­nym tonem. – A może cze­goś mi bra­kuje?

Pro­stuje się i obraca mnie za ramiona.

– Dobrze rozu­miem? Myślisz, że pie­przę Alice?

– Zaprze­czasz?

– Osza­la­łaś? Nie, nie rżnę się ze swoją asy­stentką. – Patrzy na mnie z gnie­wem, a kiedy mil­czę, mruży oczy w nie­bez­pieczne szparki. – Zdaję sobie sprawę, że dużo pijesz, ale myśla­łem, że wiesz, jak czę­sto pie­przę cie­bie, swoją żonę. Nie mam czasu ani ener­gii wty­kać go w kogoś innego.

W jego wście­kło­ści jest agre­sja i wska­zuje na poczu­cie znie­wagi, a nie zacho­wa­nie obronne.

– Jak to jest, że ni­gdy nie mogę się z tobą skon­tak­to­wać w piąt­kowe popo­łu­dnia? – pro­wo­kuję.

Unosi brwi.

– Mam regu­larne spo­tka­nia z matką. Amy, wiesz, że pra­cuję. Wła­śnie tak dbam o cie­bie i daję ci wszystko, czego pra­gniesz.

– Nie weszłam w to mał­żeń­stwo z niczym! – odpa­ro­wuję ze zło­ścią. – Odnio­słam duży suk­ces, jeśli pamię­tasz.

– Oczy­wi­ście, że pamię­tam! Zako­cha­łem się w kobie­cie suk­cesu i chcia­łem zbu­do­wać z nią życie.

Głowa gwał­tow­nie opada mi w tył i z sykiem wcią­gam powie­trze przez zęby, jak­bym dostała cios. W rze­czy samej tak było.

– Trudno mi czuć się jak ta kobieta, kiedy twoja matka mnie usu­nęła i pod­wa­żyła mój auto­ry­tet.

– Rozu­miem i pra­cuję nad tym. Prze­cież wiesz.

Nie­na­wi­dzę tego tonu, któ­rym stara się mnie udo­bru­chać, kiedy cho­dzi o jego matkę. Myślę o tym, jak ona ze mną roz­ma­wia i jak mnie trak­tuje.

– To ona się wyga­dała, że mnie zdra­dzasz.

Darius znów sztyw­nieje. Przez chwilę stoi onie­miały.

– Co takiego?

– Sły­sza­łeś. – Chcę skrzy­żo­wać ramiona, bo w bie­liź­nie czuję się zbyt odsło­nięta, co jest śmieszne. Nikt w moim życiu nie widział mnie nago czę­ściej niż Darius. Wpa­truję się w niego, nie­pewna, jaka jest prawda. Myślę, że znam tego męż­czy­znę, któ­rego poślu­bi­łam, ponie­waż go kocham.

Ale prze­czy­ta­łam umowę o fuzji, na mocy któ­rej moja firma zarzą­dza­jąca mediami spo­łecz­no­ścio­wymi, Social Cre­amery, stała się spółką kon­tro­lo­waną przez Baha­ran, szybko roz­wi­ja­jącą się kor­po­ra­cję far­ma­ceu­tyczną. Wiem, że Darius jest zbyt inte­li­gentny, aby prze­oczyć klau­zulę wyj­ścia i inne zna­czące infor­ma­cje, które zna­la­złam. A gdyby nie rozu­miał ter­mi­no­lo­gii praw­ni­czej, zwy­kła roz­mowa z Rami­nem, który spo­rzą­dził umowę, wystar­czy­łaby, żeby mieć świa­do­mość naszych moż­li­wo­ści. Darius musiał wie­dzieć o tej klau­zuli, ale temu zaprze­cza.

– Amy. – Ści­ska moje ramiona. – Musisz być bar­dzo pewna takiego oskar­że­nia.

– Wiem, kim jest twoja matka, Darius. To ty nie masz o tym poję­cia.

Dla­czego Ramin pomógł mi z tą umową? Dla­czego upiera się, że od ponad roku mówi mi o klau­zuli wyj­ścia? Dla­czego każdy z Arman­dów opo­wiada inną histo­rię? Wiem, że Aliyah i Darius są nie­wia­ry­godni. Moż­liwe, że Ramin też. Prze­le­ciał żonę brata, więc nie jest do końca godny zaufa­nia.

Prze­ły­kam napły­wa­jącą żółć. Nie mogę myśleć o swoim dru­gim szwa­grze. Za każ­dym razem, gdy to robię, prze­raź­liwy alarm zagłu­sza moje myśli i przy­pra­wia mnie o mdło­ści.

– Amy…

– Jeśli chcesz, żebym ci uwie­rzyła, ty musisz uwie­rzyć mnie – mówię sta­now­czo.

– Hej. – Prze­suwa dło­nie w górę moich ramion i we włosy. Jego przy­stojne rysy łagod­nieją w chwili, gdy mnie obej­muje. – Oczy­wi­ście, że ci wie­rzę – uspo­kaja. – Jeste­śmy ty i ja prze­ciwko całemu światu. Obie­ca­li­śmy to sobie.

Przy­wie­ram do niego, dotyk jego twar­dego ciała jest taki zna­jomy. Znów przy­wo­łuję wspo­mnie­nia o tym, jacy kie­dyś byli­śmy, ale to, co czuję, jest ode­rwane od tego, co pamię­tam. Kolejne odcię­cie, przez które mam wra­że­nie, jak­bym była kimś innym.

Coś jest nie tak…

Biorę głę­boki wdech i mówię:

– Prze­pra­szam, że nie byłam… sobą. Ni­gdy nie myśla­łam, że jestem kimś, kto potrze­buje kariery, żeby wyka­zać swoją war­tość, ale może tak jest. – Prze­chy­lam głowę do tyłu, żeby na niego spoj­rzeć. Nie muszę się bar­dzo sta­rać, żeby wyglą­dać na prze­stra­szoną i bez­bronną, bo tak wła­śnie się czuję, nawet jeśli jestem zde­cy­do­wana iść naprzód. – Nie mogę uwie­rzyć, że nie wypra­co­wa­łam jakiejś klau­zuli wyj­ścia lub ukry­tego spo­sobu na wypa­dek, gdyby fuzja z Baha­ran nie wypa­liła. Co za głupi błąd. Nie mogę prze­stać pluć sobie w brodę.

– Kocha­nie. Nie. Nie możesz się za to obwi­niać. – Przy­ci­ska usta do mojego czoła. – Ja też się z tym zma­ga­łem. Mia­łaś nadzieję, że ci dora­dzę, a ja nawet o tym nie pomy­śla­łem, bo jeste­śmy rodziną, a wspólna praca przez resztę życia była naszym zobo­wią­za­niem wobec sie­bie.

Czyżby naprawdę nie wie­dział? Czy to moż­liwe?

– Może jakiś praw­nik mógłby przej­rzeć umowę i zna­leźć spo­sób, któ­rego nie bra­li­śmy pod uwagę.

– Myślisz, że już tego nie pró­bo­wa­łem? – szep­cze. – Kiedy prze­sta­łaś mi ufać? Wiesz, że jesteś dla mnie wszyst­kim.

Jego dło­nie głasz­czą moje nagie plecy w górę i w dół, roz­grze­wa­jąc skórę, ale mój gniew jest tak lodo­waty, że dostaję gęsiej skórki. Zaczy­nam drżeć, powstrzy­mu­jąc chęć, by go ode­pchnąć, ude­rzyć i podra­pać paznok­ciami jego twarz, aby wszy­scy mogli zoba­czyć, że jestem gotowa wyrwać się z tej kłam­li­wej, zdra­dziec­kiej rodziny.

– Wyjdźmy gdzieś wie­czo­rem – pro­po­nuje. – Od wie­ków nie byli­śmy na randce, a potrze­bu­jemy tego. Ostat­nio jeste­śmy tak sku­pieni na pracy, że stra­ci­li­śmy z oczu to, co jest ważne.

Powoli, ostroż­nie wypusz­czam powie­trze z płuc. To nie jest dobry moment, by wywo­ły­wać kon­flikty. Tą prze­klętą umową posta­wili mnie w sytu­acji bez wyj­ścia, dokład­nie tak, jak chcieli.

– Świetny pomysł. Podoba mi się.

– Od razu zro­bię rezer­wa­cję. – Znów mnie całuje. – Za ile będziemy mogli wyjść?

– Nie­długo – odpo­wia­dam słodko, wygła­dza­jąc klapy jego mary­narki. – Będę gotowa, zanim się obej­rzysz.

Uśmie­cha się.

– Pocze­kam w salo­nie.

Mój mąż wycho­dzi dłu­gimi, ele­ganc­kimi kro­kami. Gdy jest poza zasię­giem wzroku, mój uśmiech znika. Złość pło­nie mi w żyłach niczym dobry alko­hol. Gniew daje siłę i przyj­muję go z rado­ścią.

Myślę, że Aliyah zachę­ciła Dariusa, żeby się ze mną oże­nił. Zawsze uwa­ża­łam, że to ona zasu­ge­ro­wała włą­cze­nie Social Cre­amery do Baha­ran. Moja teściowa jest cwana. Widocz­nie zda­wała sobie sprawę, że racz­ku­jąca Baha­ran potrze­buje bez­po­śred­niego dostępu do kon­su­menta. Koszty zatrud­nie­nia przed­sta­wi­cieli han­dlo­wych, któ­rzy mie­liby zachę­cać leka­rzy, są zapo­rowe. Znacz­nie taniej jest stwo­rzyć por­tal inter­ne­towy, za pośred­nic­twem któ­rego leka­rze prze­pi­su­jący leki i szu­ka­jący łatwych pie­nię­dzy mogą kon­sul­to­wać się z pacjen­tami online i wysy­łać leki pocztą. Wymaga to jed­nak zwa­bie­nia kon­su­menta do por­talu, co jest moją spe­cjal­no­ścią.

Weszłam w pułapkę Arman­dów z uśmie­chem, myśląc, że staną się rodziną, któ­rej zawsze pra­gnę­łam. Dawno temu zosta­wi­łam swo­ich rodzi­ców, psy­chicz­nie zabu­rzo­nych alko­ho­li­ków, ku obo­pól­nej uldze. Ni­gdy nie chcieli mieć dziecka i zawsze trak­to­wali mnie jak dar­mo­zjada.

Aliyah prze­jęła moją firmę poprzez fuzję. Zarzą­dzała nią tak, że dopro­wa­dziła do ruiny, ale jestem pewna, że celowo. Teraz, gdy ją znam, myślę, że ni­gdy nie chcia­łaby mieć udziału w biz­ne­sie, który pomaga innym fir­mom odnieść suk­ces. Wszy­scy na świe­cie są dla niej kon­ku­ren­cją. Chciała spe­cja­li­stycz­nej wie­dzy i cał­ko­wi­tej kon­troli, i dostała to.

I Darius. Ogra­ni­czał mnie, aż w końcu sie­dzia­łam sama w naszym miesz­ka­niu, a moimi jedy­nymi praw­dzi­wymi przy­ja­ciółmi były kolo­rowe karafki na wózku baro­wym, mój dom był sprzą­tany i posiłki przy­go­to­wy­wane przez gospo­dy­nię, z którą nie mogę się poro­zu­mieć, bo mówimy róż­nymi języ­kami, a moim jedy­nym celem było słu­że­nie jako obiekt do zaspo­ka­ja­nia żądzy mojego męża. Ni­gdy nie byłam dla nikogo niczym poza ład­nym opa­ko­wa­niem do rucha­nia. Nie mam uczuć ani umy­słu.

Czy nie będą zasko­czeni, gdy się zorien­tują, że naprawdę mam rozum i talent do małej zemsty? Aliyah też jest w tym dobra, ale cho­dzi na pal­cach wokół swo­ich dzieci. Nic nie stoi mi na prze­szko­dzie poza mną samą.

Otwie­ram dolną szu­fladę toa­letki i wycią­gam pół­li­trową butelkę wódki, którą trzy­mam owi­niętą w cze­pek prysz­ni­cowy. Ślinka mi ciek­nie, gdy na nią patrzę, a palce głasz­czą chłodne szkło. Chcę odkrę­cić nakrętkę i pocią­gnąć tęgi łyk, wie­dząc, jak dobrze się poczuję, gdy trafi do mojego brzu­cha. Wyko­na­łam godną pochwały pracę, odzwy­cza­ja­jąc się od alko­holu, ale nie to mnie teraz powstrzy­muje.

Nie ufam już, że mogę prze­łknąć cokol­wiek w tym miesz­ka­niu, nie po tam­tej nocy u Ramina. Mogę popeł­nić wiele okrop­nych rze­czy, ale zdrada do nich nie należy. Mono­ga­mia i wier­ność to dla mnie dwie pod­sta­wowe war­to­ści. Ni­gdy nie zła­ma­ła­bym tych zasad, nawet będąc pijana w sztok.

Coś jest cho­ler­nie nie tak!

Muszę zain­sta­lo­wać kamery, które kupi­łam dawno temu, i dobrze je ukryć. Począt­kowo pla­no­wa­łam moni­to­ro­wać, co się dzieje, gdy tracę przy­tom­ność, ale teraz chcę obser­wo­wać wszyst­kich innych. Moją gospo­dy­nię, gości, a nawet męża – męż­czy­znę, który wła­śnie skła­mał mi pro­sto w twarz tak prze­ko­nu­jąco, że trudno mu nie wie­rzyć, nawet gdy znam treść umowy o fuzji tak dobrze, jak teraz.

Moje utraty pamięci i nie­wy­tłu­ma­czalne zacho­wa­nie nie są wywo­łane alko­ho­lem. Pamię­tam, jak sta­łam w miesz­ka­niu Ramina i czu­łam się jak pasa­żerka w czy­imś ciele… czy­imś życiu. Wtedy pomy­śla­łam, że oni muszą jakoś wypa­czać mój umysł, a im dłu­żej to trwa w ciągu ostat­nich kilku lat, tym bar­dziej jestem pewna, że albo jestem odu­rzana, albo pod­da­wana gasli­gh­tin­gowi, a może jedno i dru­gie, i dopóki nie prze­stanę pić, nie mogę niczego wyklu­czyć.

Zanim zmie­nię zda­nie, odkrę­cam nakrętkę i wyle­wam pozo­sta­ło­ści z butelki do odpływu. Zapach jest jed­no­cze­śnie odpy­cha­jący i kuszący. Opary zdają się zale­wać moje zmy­sły, prze­bie­ga­jąc wnętrz­no­ści gwał­tow­nym dresz­czem. Płu­czę butelkę i cho­wam z powro­tem. Muszę pamię­tać, żeby ją wyrzu­cić, kiedy będę mogła podejść do kosza na śmieci nie­zau­wa­żona. To mój cho­lerny dom, ale zawsze czu­łam się tu jak gość.

Pro­stu­jąc się, znów widzę sie­bie w lustrze. Odchy­lam ramiona w tył i uno­szę głowę. Zie­leń moich oczu jest ciem­niej­sza niż u Lily, bar­dziej szma­rag­dowa, mniej jade­itowa. Kiedy pierw­szy raz zoba­czy­łam jej foto­gra­fię wiszącą na ścia­nie u Kane’a, pomy­śla­łam, że mło­dość i orga­zmiczny blask dały jej lekką prze­wagę nade mną. Potem spo­tka­łam ją oso­bi­ście i zda­łam sobie sprawę, że ta prze­waga jest ogromna. Blask, któ­rym ona lśni, wyraża bogac­two i klasę.

Pra­cuję nad swo­imi nie­do­sko­na­ło­ściami. Zmniej­szy­łam prze­wagę Lily. Przed­tem byłam jej bladą imi­ta­cją, ale wkrótce będę w sta­nie jej dorów­nać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki