32,50 zł
Współczesna, błyskotliwa satyra o świecie zbudowanym na mistyfikacji i manipulacji Wchodzicie do centrum jubilerskiego, zachwycającego i wytwornie urządzonego. Przed wami ogromny wybór drogiej biżuterii. Niepowtarzalna szansa obcowania z drogocennymi klejnotami. Najpierw jednak na waszej drodze stają sprzedawcy. Będą chcieli dobić targu i urobić was swoimi metodami. Ozłocić i ogołocić... To nie jest podrzędny sklep jubilerski, w którym twoja matka spienięża złote bransoletki. To jest Topaz. Tu wiedza złotnicza jest zbędna. Niepotrzebny jest też dyplom z zarządzania. Nieważne, co wiesz, ważne, ile sprzedajesz. To nie profesja, to metoda zarabiania pieniędzy. Nie interesuje mnie, kim jesteś, skąd przychodzisz ani jak sprzedajesz. Ja umieszczam towar w witrynie, rozkładam go przed klientem. Ty sprzedajesz… Jeśli sprzedasz, kupisz wszystko, co zechcesz. To proste. fragment książki Nowa powieść Hakana Gündaya przybliża świat, którym rządzi turystyka i w którym główną rolę zawsze odgrywają sprzedawcy. Kozan, główny bohater, potrafi sprzedać wszystko, co tylko wpadnie mu w ręce. Günday, przemawiając żargonem takich jak Kozan, ujawnia, że świat ten jest obliczony jedynie na sukces, którego miarą jest sprzedaż. Krytykując system i panujący ład, pisarz ukazuje nieznaną dotąd relację między Wschodem a Zachodem, dokonując bezkompromisowej krytyki społeczno-ekonomicznej turystyki w Turcji. Hakan Günday udowadnia, że zasługuje na uznanie i prestiżowe nagrody, które dotychczas zdobył, m.in. Prix Médicis Étranger czy tytuł Najlepszej powieści 2011 roku w Turcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 268
Malafa
© Hakan Günday, Kalem Agency
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2020 for the Polish translation by Dorota Haftka-Işik (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: Selen Ozer
Redakcja: Justyna Chmielewska
Korekta: Marta Chmarzyńska, Edyta Malinowska-Klimiuk, Iwona Wyrwisz
This book has been published with the support of the Ministry of Culture and Tourism of Republic of Turkey in the framework of TEDA Project.
ISBN: 978-83-8230-014-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2020
Emremu Orhunowi
Na świecie istnieją tak naprawdę dwie rasy. Oszukiwana i gwałcona. Oszukuje się białych. Cała reszta, czyli wszyscy kolorowi, są gwałceni. Przez białych. Drobne oszustwa to zjawisko, na które biali ludzie, posiadający wszystko, począwszy od kobiet, po naziemne i ukryte pod ziemią bogactwa, muszą przymykać oko. Oszustwa mają zapobiec społecznemu wybuchowi. To sposób na przetrwanie, jaki biały człowiek wymyślił dla ofiar gwałtu. Mieszkaniec państwa skazanego na zacofanie zadowala się pieniędzmi podprowadzonymi białemu człowiekowi. To odszkodowanie za to, że sypia na ulicy i handluje własną siostrą. Cena za zakaz stawiania stopy w białej dzielnicy miasta. Wynagrodzenie za bycie niewolnikiem cywilizacji. To wychwalana przez polityków północnej Europy społeczna sprawiedliwość. Właśnie z tego względu cywilizacja pozostawiła turystykę krajom Trzeciego Świata. By móc zapłacić gwałconym przez siebie społeczeństwom. Dzięki temu biali śpią spokojnie. Ich sumienia są wolne od Murzynów, Indian, Azjatów, Arabów… Drobne oszustwa to zbroja okrywająca sumienia cesarzy naszego stulecia.
Kinyas i Kayra1
Trzynastego maja statek turystyczny zacumował w Stambule i Doktor Xavier Aro, jeden z pierwszych uczestników błękitnego rejsu przez wody Morza Śródziemnego ku morzu Marmara, wszedł na teren Krytego Bazaru. Dwudziestego czwartego czerwca Hükümdar Engin, jeden z członków pierwszej grupy górników wysłanych przez Turcję w ramach umowy rekrutacyjnej z Republiką Federalną Niemiec, wysiadł z samolotu, który przywiózł go do Monachium. Dwunastego kwietnia Jurij Gagarin na pokładzie statku kosmicznego „Wostok” przedostał się na drugi brzeg atmosfery. Nie ustalono, który z nich dotarł najdalej. Żeby jednak powstrzymać wyjeżdżających, dwudziestego sierpnia w Berlinie położono fundamenty pod czterdziestotrzykilometrowy mur. Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy.
Turcja zaczynała przodować w turystyce masowej – i wtedy Kryty Bazar odkrył Antalyę. Tysiące deportowanych z Niemiec tureckich recydywistów wróciły do kraju. Stany Zjednoczone Ameryki zostały jedynym oficjalnym reprezentantem Ziemi w przestrzeni kosmicznej. Dzieci socjalistów rozpełzły się po świecie jak karaczany. Zrozumiano, że najdalej dotrzeć może jedynie turysta, gdyż nic nie było w stanie go powstrzymać. To nie był już rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy.
– Kozan!
Nie wiedział, kto go woła, aż do chwili, gdy jego powieki cofnęły się do swoich jamek. Zobaczył sufit, rozpoznał głos. Należał do niego samego i dobiegał z jego telefonu. Aparat krzyczał: „Kozan!”. Potrafił robić jeszcze inne rzeczy, ale Kozana to nie interesowało. Wiedział, że ma najdroższy telefon komórkowy na rynku, i ta wiedza mu wystarczała. Dodatkowo metaliczna obudowa aparatu pasowała do tarczy omegi de ville, którą zakładał do ciemnych ubrań. Tego ranka nikt do niego nie dzwonił. Po prostu jego własny głos informował go, że jest szósta trzydzieści. Kiedy zauważył, że się poci, dotarło do niego, że znajduje się w cudzym mieszkaniu. U niego od dwóch miesięcy klimatyzacja nastawiona była na niepocenie.
– Kozan!
Tym razem to nie był telefon. Głos należał do piczki.
– Wyłącz to, proszę.
Gdy pół godziny później się golił, patrząc w lustro we własnej łazience, zorientował się, że nie pamięta imienia piczki. Co więcej, nie pamiętał niczego, co dotyczyło poprzedniej nocy. Gdy zamykał oczy, widział, jak razem ze sprzedawcami dywanów z Kapadocji kupują kokę w Zeytinköy i jadą do klubu prowadzonego przez Rosjan, jednak w żadnym zakamarku jego pamięci nie było ciągu dalszego. Gdyby trzymał wtedy w ręku jednorazową maszynkę do golenia, jego palce na pewno zadrżałyby i zaciąłby się. Kozana irytował jednak nie tyle ów chwilowy zanik pamięci, ile bezimienna piczka. Wiedział, że jest sprzedawczynią. „Nie rób tego! – powiedział do lustra. – Nie posuwaj więcej miejscowych piczek!” Gdy miało się do dyspozycji tak wiele turystek, posuwanie miejscowych było idiotyzmem. Miejscowe były zawsze w Antalyi i nigdzie się stąd nie ruszały. A sprzedawczyni nigdy nie ogląda telewizji, tylko gada. Kozana irytowało prawdopodobieństwo, że jego fiut stanie się tematem rozmów w dwudziestu dwóch centrach handlowych Antalyi.
Sprzedawca rozmawia tylko o kasie i dymaniu.
Ubrał się. Wybrał spinki do mankietów. Na jednej widniała litera K, na drugiej N. Na kieszeni niebieskiej koszuli, którą uszył sobie u krawca poznanego dzięki chłopakom ze stambulskiej dzielnicy Nuruosmaniye, wyszyty był napis „OZA”. W ten sposób powstawała całość jego imienia: Kozan. Był na tyle samotny, że nie wiedział, na co wydawać zarobioną kasę. Nie miał żelazka. Nie miał pralki. Jego mieszkanie było jak witryna sklepu meblowego. Kozan natomiast przypominał manekina stojącego w tej witrynie. Kazał myślom spieprzać i wyszedł.
Mieszkał na osiedlu. Trzy dwunastopiętrowe wieżowce. Między nimi basen. Pięćdziesiąt metrów dalej Morze Śródziemne. W Antalyi każdy, kto wydawał więcej, niż zarabiał, mieszkał na tym osiedlu. Dlatego jego sąsiedzi stale się zmieniali. Właściciele agencji, przewodnicy, rosyjskie kochanki, właściciele klubów i wszyscy ci, którzy uważali się za pracowników branży turystycznej. Wszyscy mieli błyszczące auta, rzadko kiedy jednak użytkownikiem i właścicielem była ta sama osoba. Wszyscy mieli długi. Raty za telewizor plazmowy, ubrania, buty, klimatyzację, zestawy audio, skórzane kanapy. Większość z nich była winna pieniądze taksówkarzom, alfonsom, a nawet dilerom. Ich życie było tak wystawne, że mogli kupować koks na zeszyt. Osiedle nazywało się Białe Domy. A powinno nosić nazwę Białe Bankructwa. Znajdowało się przy dawnej drodze do plaży Lara. Piętnaście minut od stojącego przy trasie na lotnisko Topazu. Dla posiadaczy prawa jazdy. Kozan go nie miał. Przepadło. Nie przegrał go jednak w pokera, tylko zgubił, gdy pewnej nocy wracał pijany po grze. Dziesięć minut później na parkingu przed Topazem, patrząc w boczne lusterko, wkraplał sobie do oczu Visine. Krople przemieniały czerwień w biel, a Kozana w człowieka.
Witając się z trzydziestoma siedmioma osobami, wszedł na trzecie piętro. Najcięższe piętro w Topazie. Kwadrat. Pośrodku sześć kontuarów. Po obu stronach dwanaścioro drzwi. Za dwanaściorgiem drzwi dwanaście pokoi. Kasa, a za nią dwoje kasjerów. Czterdzieści jeden kamer. Czterech praktykantów. Dwunastu pracowników odpowiedzialnych za sprzedaż przy kontuarze. Dwudziestu czterech szeregowych sprzedawców. Czterech dżokerów. Trzech szefów. Dwóch zastępców dyrektora i jeden Çınarcıyan2.
W Topazie jest dwustu pięćdziesięciu czterech pracowników i jeden boss: Sami Çınarcıyan. Miał szczęście, bo spłodził tylu synów, ile pięter zostawało po odjęciu tego z częścią biurową. Trzech Çınarcıyanów. Każdy był kierownikiem innego piętra. Z góry do dołu: Hayko, Jojo, Cefi. Gdy urodził się pierwszy syn, Samiego ze złotem łączyła jedynie obrączka na palcu. Ormiańskie imię wydało mu się właściwe: Hayko. Wraz z kasą przybywało mu dzieci. Podczas gdy Sami, który nauczył się nawet poprawnie wymawiać swoje imię, dalej zbijał kasę, zmieniło się wyznanie nie tyle jego kolejnych dzieci, ile ich imion. Zhebraizowały się: Jojo i Cefi. Byli Żydami, dopóki nie padało ich nazwisko, Ormianami do chwili, gdy wymawiano ich imiona, i Turkami, kiedy nie wymawiano żadnego z nich. Któryś z tych parametrów na pewno się przydawał. Jakkolwiek by było, żyli w Turcji. Hayko Çınarcıyan zarządzał najcięższym piętrem. Był Turkiem na tyle, by uważać Erywań za markę wody mineralnej, i Ormianinem na tyle, żeby regularnie kantować hurtowników brylantów. Cztery lata temu, siedząc w swoim biurze na czwartym piętrze, podczas rozmowy z chcącym zatrudnić się w Topazie dwudziestotrzyletnim mężczyzną powiedział tak:
– To nie jest podrzędny sklep jubilerski, w którym twoja matka spienięża złote bransoletki. To jest Topaz. Tu wiedza złotnicza jest zbędna. Niepotrzebny jest też dyplom z zarządzania. Nieważne, co wiesz, ważne, ile sprzedajesz. To nie profesja, to metoda zarabiania pieniędzy. Nie interesuje mnie, kim jesteś, skąd przychodzisz ani jak sprzedajesz. Ja umieszczam towar w witrynie, rozkładam go przed klientem. Ty sprzedajesz… Jeśli sprzedasz, kupisz wszystko, co zechcesz. To proste.
Kozan kupił wszystko, co chciał, łącznie z szacunkiem Hayka. Albo raczej wypożyczył.
W turystyce nie istnieje bezterminowe prawo własności. Wszystko, łącznie z szacunkiem, zmienia właściciela. Wszystko, łącznie z szacunkiem, można sobie wynająć.
Kozan był jednym z trzech kierowników trzeciego piętra. Funkcja kierownika na piętrze Hayka była równoznaczna z pozycją dyrektora w jakimkolwiek innym center. Kozan sprzedawał. Jego miesięczne obroty nie spadały poniżej czterdziestu pięciu tysięcy euro. Robił wszystko, żeby sprzedać towar. Był maszyną do przekonywania klientów. Próbował wszystkiego. Nieznużenie. Ponieważ, jak powiedział Hayko, to wszystko było bardzo proste.
Pierwszy podszedł do niego Hicret. Powiedział, że w cukierni Genua, gdzie śniadania jadają najbardziej okrzepli sprzedawcy Antalyi, widział facetów z Golden Dreams.
Firma Golden Dreams należała do jednej z durnych antalijskich rodzin, które dorobiły się na szklarniach. Byli tak durni, że zaproponowali właścicielowi najporządniejszego centrum handlowego w mieście otwarcie w należącym do niego budynku bistro z koftą i piyazem – tradycyjną sałatką z fasoli – po czym, idąc za jego sugestią, zostali filią Burger Kinga. Jedynym, co ich czekało na drodze od fasoli do burgera, od pomidora do biżuterii, było wyprowadzenie w pole. Sklep powierzyli Cevatowi Demreli. Chociaż w pierwszej chwili to imię i nazwisko wzbudzają szacunek, pseudonim, który je poprzedza, wszystko zmienia. Skurwiel Cevat Demreli był jedynym kumplem Kozana w Antalyi.
Po tym, co opowiedział Hicret, Kozan śmiał się tak głośno, że nie usłyszał wołania Nasıfa. Zastępca dyrektora Nasıf. Nasıf Obmacywacz. Nienawidził Kozana. Kozan miał to gdzieś, ale nie dawał tego po sobie poznać. Wszyscy powinni wierzyć, że nienawiść przepełnia go nie mniej niż Nasıfa.
Jeśli na nienawiść reagujesz obojętnością, w Topazie jesteś uważany za ciotę.
Nasıf i Kozan podkradali sobie klientów, wymyślali o sobie nawzajem plotki, jeden próbował posuwać piczki drugiego.
Nasıf mówił coś o problemie podczas porannej inwentaryzacji. Powtarzał, że w sali z szafirami brakuje bransoletki. To Kozan odpowiadał za tę salę, choć prawie w ogóle tam nie zaglądał. Poranną i wieczorną inwentaryzacją oraz sprzątaniem sali i czyszczeniem biżuterii zajmowało się dwóch szeregowych sprzedawców, ale to imię Kozana widniało na liście Nasıfa przy sali z szafirami. Poprzedniego dnia, już po wieczornym spisie towarów, ochroniarze znaleźli bransoletkę w jednej z szuflad i oddali ją Nasıfowi. Teraz celem Nasıfa było skompromitowanie Kozana w oczach pracowników trzeciego piętra zakończone wyjęciem bransoletki z kieszeni. Wśród trzydziestu siedmiu osób, z którymi Kozan przywitał się, wchodząc na górę, byli też jednak ochroniarze. Kozan był ich wielkodusznym lichwiarzem. Ponadto ufał plasującej się na poziomie szkoły podstawowej wiedzy matematycznej sprzedawców obsługujących salę z szafirami.
Choć powszechnie wiadomo, że w każdej branży sektora prywatnego tego rodzaju rozmowy powinny odbywać się pomiędzy kierownikiem i pracownikiem, w Topazie obowiązywała odwrotna zasada. Załatwianie przeciwnika polegało na wygłaszaniu oskarżeń i dopilnowaniu, by wszyscy te oskarżenia usłyszeli. Słuchacze udając, że kontynuują wykonywanie swoich obowiązków, nadstawiają wtedy ucha i przez cały dzień albo do kolejnego słownego pojedynku rozmawiają o zwycięzcy i przegranym danej kłótni. Żeby w Topazie komuś powinęła się noga, trzeba nieustannie o nim plotkować. Trudno jest utrzymać ciągłe skupienie na jednym punkcie wśród dwustu pięćdziesięciu czterech osób. W Topazie najdłużej zapominało się o pierwszej scysji danego dnia.
Cel Nasıfa był jasny: rozpocząć pierwszą scysję i sprawić, że sprzedawcy godzinami będą wycierać sobie Kozanem gębę. Rozmowa przebiegła dokładnie w ten sposób:
– Co teraz będzie, Kozanie? Gdzie znajdziemy bransoletkę? Zleciłem inwentaryzację. Po kosztach bransoletka jest warta siedem tysięcy dolarów. Kto za to zapłaci?
Nasıf miał czterdzieści dziewięć lat. Był dzieckiem Krytego Bazaru. Pochodził ze Stambułu. Kozan był jednak zdrajcą na tyle, by, gdy zachodziła taka potrzeba, nazywać Stambuł Konstantynopolem, a kiedy zasypiał, marzył, by wykupić wszystkie sklepy na Krytym Bazarze i otworzyć tam wielkie center. Nie szanował niczego.
– Wczoraj ty jako ostatni próbowałeś opchnąć tę bransoletkę. I zrobiłeś to w mojej sali. Ponieważ wyłożyłeś na kontuar od groma towaru, nie zauważyłeś, że moja bransoletka spadła na ziemię. Do tego w ciągu dnia z kontuarów z czternastokaratową biżuterią jakimś sposobem na naszą salę trafiła bransoletka z szafirami. Dlatego wieczorna inwentaryzacja nie wykazała braku. W witrynie kontuaru z czternastokaratowym towarem jest tyle drobnicy, że wczoraj wieczorem pracownicy źle ją zliczyli, ale podali właściwą liczbę. A dzisiaj rano, bez ponownego liczenia, przepisali wartości z wieczora. Ale ty oczywiście nie miałeś o tym pojęcia. Gdybyś wiedział, nie powiedziałbyś, że zleciłeś inwentaryzację. Bo gdybyś faktycznie ją zlecił, znalazłbyś w naszej sali czternastokaratową bransoletkę. Wiesz, że zagubiony towar wart jest siedem tysięcy dolarów, bo masz go w kieszeni. Nie wysilaj się, Nasıf. W tej sytuacji nikt z mojej sali nie popełnił błędu. Błąd popełniłeś ty i chłopaki z czternastokaratowego kontuaru. Więc albo zapłać za bransoletkę, albo wyjmij ją z kieszeni i odłóż na miejsce.
Gdy słowa zamieniają się w kamienie, a usta stają się procą, należy zachować spokój. Kozan jedynie domyślał się, że bransoletka z szafirami z czternastokaratowego kontuaru jakimś sposobem trafiła do jego sali. To był poker. Ale Kozan grał w poksa od pierwszej nocy po przyjeździe do Antalyi, dzięki czemu był spokojniejszy od Nasıfa. Każda para oczu na trzecim piętrze skierowana była na zastępcę dyrektora.
Jedną z największych rozrywek w center jest przyglądanie się kłótniom. Nie ma tam telewizorów.
Nasıf miał tylko jedno wyjście. I z niego skorzystał. Zaczął krzyczeć, zanim jeszcze ruszył w stronę pracowników jedynego kontuaru z czternastokaratowym towarem, przy którym sprzedaje się biżuterię z szafirami. Temat przestał już być ciekawy i wszyscy wrócili do pracy. Kozan zaś do swojej bezczynności. Choć przebywał w Topazie czasem po dwanaście albo czternaście godzin, pracował tylko trzy. Najwyżej tyle wynosił w sumie czas, jaki spędzał z klientami. Przez trzy godziny sprzedawał towar, przez resztę czasu – siebie.
Sprzedawca, który chce móc kupić sobie wszystko, wolne godziny powinien spędzać na promowaniu siebie przed kolegami z pracy. To jeden z tajemnych sposobów zdobywania pozycji. Przedstawiać szokujące tezy bez pokrycia, dzielić się wzbudzającymi chwilowy zachwyt wspomnieniami o transakcjach, a kiedy trzeba, milczeć. Do sprzedaży towar nie jest potrzebny. Żeby coś sprzedać, wystarczy sam nabywca. Nawet jeśli nie wie, że nim jest.
Sprzedawcy z sali z szafirami podeszli do Kozana i powiedzieli, że znaleźli bransoletkę z innego działu. Ani go to nie ucieszyło, ani nie zaskoczyło. Ponieważ w czwartym roku swojej pracy w Topazie był już obeznany z wszelkimi absurdami. Robienie z Nasıfa pajaca na oczach tłumu było dla Kozana rodzajem sportu. Na tarczy omegi de ville było sześć po dziesiątej i zbliżała się pora na doping.
Hayka nie było w pobliżu. Razem z pozostałymi dyrektorami siedział w gabinecie Samiego na porannym zebraniu. Drugi wicedyrektor – Muhammet – porządkował witryny w salach vipowskich. Kozan podszedł do niego i poprosił o listę grup.
Żeby zapobiec ulotnieniu się sprzedawców, lista rozdawana jest jedynie dyrektorom i ich zastępcom. Dlatego właśnie spis, na którym widnieją narodowości grup odwiedzających Topaz danego dnia, godziny ich przyjazdów, nazwy agencji, którym podlegają, nazwiska przewodników, liczba łebków i w końcu dane informatora, który ma je przywitać, jest bardzo cenny. Sprzedawca, który zna godziny przyjazdu grup, będzie wyczekiwał na okienko i znikał w wolnej chwili. Ponadto każde center podejmie wszelkie próby przejęcia listy grup konkurencji. Agencje sprzedają bowiem swoich klientów nie w trybie otwartej licytacji, lecz metodą zamkniętej koperty. Zmiana zawartości koperty po wcześniejszym otwarciu jej nad parą wodną to jedynie kwestia kasy. W turystyce sprzedawcą jest każdy, począwszy od największych agencji po dzieciaka wciskającego turystom wirujące bączki na placu Sultanahmet.
W Topazie niewiele osób mogło powiedzieć Kozanowi „nie”. Wziął listę i znalazł to, czego szukał. Interesowała go zwłaszcza przysyłana przez agencję Asiltur dwudziestosiedmioosobowa grupa, która miała przyjechać kwadrans po jedenastej. Wśród turystów było czworo Szwajcarów z francuskiego kantonu, tych z kantonu niemieckiego planował zostawić pozostałym sprzedawcom. Trzy dni wcześniej przewodnik, razem z którym wydymali Rosjan, dał mu cynk:
– Facet jest wieśniakiem. Z gór. Pierwszy raz w życiu wyjechał na urlop. Są z nim żona i córka. I szwagierka. Ma dopiero czternaście lat, ale chłopie, gdybyś ją zobaczył! Ladacznica w każdym calu. Od chwili, gdy wysiadła z samolotu, węszy za okazją!
Kozan się napalił:
– Czternastoletnia szwagierka! W sklepie każę sobie obciągnąć, a wieczorem ją przelecę!
Kozan schował uśmiech i zatrzasnął za nim wargi, po czym oddał Muhammetowi listę grup. Do chwili, w której odmieni życie rodziny przybyłej na wakacje do Turcji z położonej w górach szwajcarskiej wioski, została niespełna godzina. Jedno spojrzenie na usiłującego złapać jego wzrok Hicreta wystarczyło. Ruszyli bez słowa i wyszli kolejno przez te drzwi trzeciego piętra, które prowadziły na klatkę schodową.
Kozan przypomniał sobie imię piczki, w łóżku której obudził się tego ranka. To było imię żony Nasıfa – Banu.
Topaz Jewellery Center jest największym centrum jubilerskim wszechświata. Fundamenty ma na Krytym Bazarze, a dach w Antalyi. Pod dachem kryją się cztery piętra, każde o powierzchni siedmiuset metrów kwadratowych. W Topazie nie ma okien. Klimatyzacja nie ma sobie równej. Budynek wygląda jak gmach ambasady nieistniejącego państwa. Wystarczy przekroczyć próg, by znaleźć się poza Turcją. Z zewnątrz przypomina Al-Kabę, od wewnątrz łono matki. Topaz jest sejfem z trzema otworami. Każdy z nich ma inny szyfr. Pierwszy otwór to główne wejście. We frontowej elewacji koloru wielorybiej szarości kryją się drzwi wykonane ze szkła gwarantującego całkowitą nieprzepuszczalność życia. Żeby przy wchodzeniu nie wyglądały na wysokie, a przy wychodzeniu nie sprawiały wrażenia niskich, na wschodniej elewacji mają swoje bliźniacze rodzeństwo. Drugim otworem w Topazie są znajdujące się na wschodniej elewacji drzwi z czarnego szkła. Zbiegająca się z jelitem budynku tylna elewacja kryje żelazne drzwi w kolorze wielorybiej szarości, mające klamkę tej samej barwy, co ściana. Do Topazu wchodzi się pierwszymi, a wychodzi drugimi drzwiami. Po to, by turysta, który dopiero wejdzie na teren sklepu, nie mógł zetknąć się z tym, który już tam jest. Pracownicy Topazu, żeby wejść do budynku lub z niego wyjść, przechodzą przez niewidzialny otwór zatopiony w ścianie. Topaz Jewellery Center jest największą czarną dziurą wszechświata.
Antalya jest jedynym miastem na świecie posiadającym własne słońce. To słońce nie ogrzewa, lecz zalewa. Nie powoduje raka, ale doprowadza do tego, że człowiek pluje krwią. To rasistowski skurwysyn. Turystę opala na brąz, a jednocześnie sprawia, że miejscowy wyparowuje. Wstaje tak wcześnie, że nikt nie pamięta nocy. Słońce jest bliżej Antalyi niż Isparta. Powoduje, że pocą się rzęsy i kleją się usta. Jeśli wschodzi nad kurortem, to znak, że jest już po śniadaniu i czas rzucić ręcznik na leżak przy basenie. Jeżeli jednak wschodzi nad budką ochroniarza na parkingu przed Topazem, zapowiada zbliżający się udar mózgu.
– Jeszcze większy skwar niż wczoraj.
Dilaver nie wypowiedział tych słów. One wyciekły spomiędzy jego zębów. Z włosków pokrywających wierzch jego prawej dłoni spływał pot, chwilę wcześniej starty z czoła. Dilaver był kierownikiem ochrony w Topazie. Urodził się w mrocznej wiosce o nazwie Serik, znanej za sprawą pochodzącego stamtąd słynnego zapaśnika, a dziewiętnaście lat później został wyrzucony z akademii policyjnej. W Serik wołano na niego Policjant Dilo, a w Topazie Polidilo. Miał pięćdziesiąt siedem lat, chodził chwiejnym krokiem i był postrachem jedynie dla śniadych chłopaków z ochrony. Przemiana z szakala z Serik w antalijskiego psa zabierała mu cztery sekundy – tyle właśnie potrzebował, by dostrzec zbliżającego się któregoś z Çınarcıyanów. Jego zęby cedziły kolejne słowa:
– Dzwonił Fırat?
– Nie, szefie – odpowiedziały usta wysuwające się zza kwadratowego okienka budki ochroniarskiej. – Nie dzwonił.
– Gdzie ten gnój się podziewa? Zobacz, co mamy dziś na liście.
Fırat był ochroniarzem, kierowcą i zabójcą. Był promocyjną próbką podarowaną Samiemu Çınarcıyanowi przez asyryjskich hurtowników. W Topazie znano go po prostu jako Fırata, gdyż nikt nie mógł ani spojrzeć mu w oczy, ani poufale zdrobnić jego imienia.
– Asiltur. Jedenasta piętnaście. Zaraz tu będą.
– Nie odrywaj oczu od drogi, szykuje nam się tu dzisiaj niezły tłok.
– Dobrze, szefie.
Właściciel twarzy zwisającej przez okienko budki wciągnął głowę z powrotem do środka, a jego mózg ponownie zaczął krwawić. Polidilo ruszył chwiejnym krokiem na tyły budynku. Zamierzał rozpędzić palących tam zioło sprzedawców i jeśli przyłapie kogoś, czyja przeszłość nie była mu obca, zaciągnąć się przypadającym mu w udziale skrętem.
Na tyłach Topazu jest parking, a na tyłach samochodów zioło.
– Stary, tamta piczka okazała się sędziną. Tak ją zmacałem, że zupełnie zwiotczała. Kupiła wszystko, co jej podstawiłem. Najpierw pierścionek. Potem bransoletka. W końcu cały zestaw. Wszystko z brylantami, masywne. Był z nią jej gach. Nasz Davut mu się przyglądał. Facet był miękki jak pianka w cappuccino. Tak się wstawił, że nie miał pojęcia, co robi. Wydał siedemdziesiąt tysięcy eurosiów. Platynowa karta. Davut uparł się, żeby wcisnąć mu vacherona. Wyszedłem na chwilę z pokoju, żeby przynieść zegarek. Wróciłem po góra dziesięciu minutach. Otwieram drzwi, a tu Davut już zdążył rozebrać piczkę i obmacuje jej cyce, a gach cały obśliniony im się przygląda!
– Ciota?
– Skąd mam wiedzieć, może po prostu lubi sobie popatrzeć. Dobiliśmy do stu tysięcy i wypuściliśmy frajerów.
– Stary, bierz ostatniego bucha i spadamy. Strasznie marne to zioło.
To Kozan, czyszcząc koniuszek języka z resztek tytoniu, krytykował jakość trawy, która zdążyła już przeniknąć do jego umysłu. Miał trzydzieści trzy lata i zarabiał rocznie pięćdziesiąt pięć tysięcy euro. Nie wierzył w ani jedno słowo opowieści Hicreta o sprzedaży za sto tysięcy euro, bo wiedział, że jego roczny dochód wynosi jedynie dwadzieścia pięć tysięcy. Przyglądał się, jak Hicret rozgniata piętą tajemniczy niedopałek, gdy nagle usłyszał:
– Panowie, tu nie wolno!
– W porządku – odparł Kozan.
Zapaśnik z Serik nie grzeszył inteligencją, ale posiadał pewną zwierzęcą umiejętność. Wyczuwał silniejszego. Był przekonany, że w przyszłym roku Kozan obejmie kierownicze stanowisko w Topazie. Nie naciskał. Westchnął tylko z myślą o maryśce, którą nie zdążył się nacieszyć za życia. Krzyknął do Hicreta, który na hasło Kozana: „Spadamy!”, zaczął się oddalać:
– Hicro, spotkajmy się wieczorem.
Hicret słyszał, ale się nie zatrzymał. Nic nie odpowiedział. Wiedział, co znaczy spotkanie z Polidilem, który dwa miesiące temu przyłapał go na kradzieży dwudziestoczterogramowego i osiemnastokaratowego złotego łańcuszka typu pancerka. W zamian za milczenie zaproponował mu kobietę. Polidilo przystał na to bez chwili wahania, ponieważ wiódł życie seksualne właściwe zwierzętom. Hicret nie pamiętał już, którą ratę swojego długu będzie teraz spłacał. Nie zapomniał jednak historii swojego kumpla, który przekręcił się po tym, jak przeleciał w Side Polaka. Postanowił nakręcić Polidilowi najbardziej toksyczną ruską piczkę z całego Ortaköy. Żółtaczka, AIDS, cokolwiek. „Niech zdechnie!” – wycedził w myślach. Najgłębiej w myślach, jak to było możliwe. Zioło odwracało jednak to, co mówiło się w myślach, o sto osiemdziesiąt stopni.
– Słucham? – zapytał Kozan.
Hicret pozbierał słowa, które wysypały się z jego ust.
– Mówię o turystach. Niechby wszyscy zdechli!
Klątwa ciążąca nad każdym, kto świadczył usługi ludziom będącym na wakacjach, polegała na tym, że każdy, komu usługiwał, był na wakacjach.
Kozan odezwał się, spoglądając na swoje wypielęgnowane paznokcie:
– Byle zdychali powoli.
Po chwili obaj, przeniknąwszy do środka przez trzeci otwór Topazu, zniknęli z oczu i z życia.
– Kozan, grupa już jest.
Za drzwiami w kolorze wielorybiej szarości stał Selim. Opierał się o ścianę, a jego drżąca dłoń trzymała żarzącego się skręta. Nie palił go jednak, gdyż jego oddechy ścigały się zbyt szybko, by mógł mieć świadomość, co trzyma między palcami. Jego źrenice były ogromne. Kozan zadał mu pytanie, mimo że świetnie znał odpowiedź:
– Łyknąłeś emkę?
– Nie, stary, rzuciłem to. Nie mam hajsu, za co miałbym kupić? Walić to! Od dziś tylko trawa!
Selim wywodził się z branży dywanowej. Mówił: hajs, szmal. W ciągu tygodnia zużywał więcej kłamstw niż przeciętny sprzedawca w sklepie jubilerskim przez całe życie. Nie miał żadnego celu w zaprzeczaniu, że łyka piksy. Robił to z przyzwyczajenia. Kozan jednak pytał go o to nie bez powodu.
Podstawowym warunkiem zdobycia pozycji w center jest wyraźne pokazanie wszystkim, że zna się ich grzechy.
– Jak nie będziesz tyle wydawać na piksy, będziesz miał za co je sobie kupić! – odparł Kozan, po czym obaj się roześmiali. Selim dwadzieścia siedem lat żył w Holandii. Przez siedem lat odliczał dni odsiadki za zabicie brata, a potem został wystrzelony do Turcji, której język był mu zupełnie obcy. Selim Zawór. Wszystkie tabletki trzymał w pudełku na witaminy typu One-A-Day. Choć chciał skorzystać z chłodu ściany, o którą się opierał, pocił się. Potrafił przybrać każdy pozaludzki stan materii. Miał czterdzieści jeden lat, ale można uznać, że umarł, gdy miał dwadzieścia. Brat, którego zabił Selim Zawór, był jego jednojajowym bliźniakiem. Kozan wiedział i o tym.
Hicret wchodził już ociężale po schodach, by dostać się na trzecie piętro, a Kozan zrobił pierwszy krok w stronę głównego wejścia. Korytarz, którym szedł, miał szerokość dwóch par ramion. Ściany pokryte były lustrami. „A może zrobili te ściany z luster?” – pomyślał Kozan. Wyciągając dłoń w stronę klamki u drzwi wieńczących korytarz, spojrzał na swoją odbijającą się w ścianie twarz. Uśmiechnął się. Podobał się sobie. Nie żywił żadnych nadziei w związku z własnym rozwojem duchowym i nic nie łączyło go z życiem toczącym się poza murami Topazu. Wiedział, że zostanie najlepszym sprzedawcą w Antalyi, gdyż prawdziwe życie obchodziło go tyle, co umarlaka, a liczba słów, jakie znał w języku ojczystym dowolnego turysty, wystarczała, by każdy czuł się tu jak w macierzy.
Wszedł do sali wielkości hipermarketu i ruszył w stronę przeszklonych drzwi uchylonych na tyle, by pozwolić promieniom słońca dotknąć dywanów. Do Topazu właśnie wchodziła grupa turystów. Każdy gość przestępujący próg budynku otrzymywał kolorowy i opatrzony numerem identyfikator służący oznakowaniu poszczególnych grup. To zadanie powierzone zostało piczkom z recepcji. Nosiły mundurki podobne do tych, w jakie ubierały się stewardesy, a ich wiek rzadko przekraczał dwadzieścia pięć lat. Topaz to nie było miejsce dla grzecznych dziewczynek. Pracowały za pensję nieco wyższą niż najniższa krajowa i ciągle strzepywały z siebie łapy sprzedawców. Połowa z nich wytrzymywała dwa tygodnie, po czym z płaczem składały wymówienie. Te natomiast, które zostały, niesione na penisach sprzedawców miotały się z jednego center do innego.
Kozan podszedł do grupy i zobaczył rodzinę, na którą czekał. Jeden facet, trzy piczki.
W turystyce dorosłości na pewno nie osiąga się w wieku osiemnastu lat, w związku z czym wszystkie osobniki rodzaju żeńskiego, które ukończyły lat czternaście, są piczkami. Dzieci, które na anatolijskiej prowincji przekraczają w noc poślubną próg sypialni, oraz dzieci, które na prowincji w Europie odbywają swój pierwszy stosunek seksualny, to rówieśnicy.
Członkowie tamtej rodziny stali blisko siebie i przyglądali się wykwintnemu wystrojowi. Patrzyli na pozłacane meble, freski zdobiące sufity i kryształowe żyrandole. Nie mogli wiedzieć. Nie mogli wiedzieć, że voucher na darmowy wypoczynek w Turcji, który znaleźli w swojej skrzynce na listy, zawdzięczają comiesięcznym zakupom o wartości pięciu tysięcy franków w markecie Brico-Géant. Market sprzedawał materiały budowlane. Żeby robić zakupy w takim miejscu, trzeba było mieszkać w domku jednorodzinnym albo w willi lub posiadać gospodarstwo, a to wskazywało na fakt, że taki klient żył w dobrobycie, na poziomie wyższej klasy średniej. To z kolei było powodem, dla którego szefostwo Asilturu zawarło z szefostwem Brico-Géant umowę, na mocy której uzyskiwało konkretne adresy. Listonosze z małych miejscowości właśnie pod nie dostarczali listy informujące adresata, że wygrał darmowe wakacje w Turcji. Wygrana była rzekomo wynikiem losowania nazwisk z książki telefonicznej, choć w rzeczywistości szefowie Asilturu przez całe życie nie widzieli ani jednego lokalnego szwajcarskiego spisu abonentów.
Nie tylko Asiltur przywoził do Turcji bogatych szwajcarskich rolników. Istniały też inne agencje, które wykręcały wieśniakom własne numery. Na przykład te mające w swych strukturach firmy sprzedające materace ortopedyczne. Ich przekręt jest znacznie bardziej praktyczny. Za pomocą niewielkiej armii domokrążców wywracają kraj tył na przód i do góry nogami, usiłując sprzedać materace, po czym grupują nazwiska niemłodych już nabywców pozwalających sobie na taką odrobinę luksusu. Następnie informują te zazwyczaj żyjące samotnie osoby, że ponieważ zdecydowały się na kupno materaca, automatycznie wzięły udział w loterii i wygrały atrakcyjną zniżkę na wypoczynek w Turcji. Sprzedają im potem tygodniowe wakacje za cenę biletu lotniczego w tę i z powrotem na trasie Stambuł–Ankara. W zależności od koniunktury danego sezonu urlop przybiera różne formy: od wyżywienia typu HB aż po totalne szaleństwo all inclusive.
Żaden handlowiec, jeżeli nie chce zbankrutować, nie podejmie takich działań. Turystyka w niczym nie przypomina jednak innych gałęzi handlu. Tysiące ludzi takich jak Kozan czekają na przyjeżdżających do Turcji na tanie wakacje turystów, przekonanych, że zawdzięczają to wygranej po zakupie ortopedycznego materaca. Tysiące ludzi takich jak Kozan sprzedają turystom towar, którego tamci nigdy nie będą potrzebować. W turystyce średnia marża zysku wynosi jeden do siedmiu. Towar wart tysiąc euro powinien zostać sprzedany przynajmniej za siedem tysięcy. W przeciwnym razie biznes przynosi straty. Żeby sprzedać towar warty tysiąc euro za siedem tysięcy, trzeba być szczęśliwcem. Żeby sprzedać za jeszcze więcej, trzeba być rasowym sprzedawcą.
– Na lunch jest krajanka!
Śniady mężczyzna, który pomimo panującego w sali gwaru usiłował przekrzyczeć tłum, był przewodnikiem. Stał przed dwudziestotrzyosobową grupą, zredukowaną o francuskojęzyczną rodzinę, i wołał:
– Krajanka!
Choć ze względu na swój zawód ocierał się o szaleństwo, nie postradał zmysłów i zaczął przedstawiać turystom bliżej nieokreślony jadłospis bliżej nieokreślonej restauracji. Wypełniał swój obowiązek.
W Antalyi przewodnik wskazuje drogę zarówno turyście, jak i sprzedawcy. Krajanka oznaczała rodaków, krajan. Jeśli w grupie są tureccy turyści, sprzedawca wie, że musi zachować ostrożność, gdy mówi po turecku. Rodak żyjący na obczyźnie i oglądający Turcję dzięki satelicie jest niespokojny. Sprzedawca za to jest jak Powszechna deklaracja praw człowieka. Nikogo nie dyskryminuje ze względu na rasę, religię, język, płeć ani wiek. Chociaż zwykle okazywało się, że większość rodaków letników pochodzi albo z kraju, z którego sprzedawca został kiedyś wyrzucony, albo z jego rodzinnej miejscowości w Turcji, w center każdy dostawał taką karę, na jaką zasłużył. Ponieważ każdy, kto nie jest sprzedawcą, jest turystą, a najłatwiej okantować własnego krajana.
Saim zbliżył się do przewodnika. „W porządku – powiedział cicho. – Mustafa się nimi zajmie. Witaj”. Długo ściskali sobie ręce, gdyż przewodnik dobrze wykonywał swoją pracę. Plecami odwrócony był do grupy, twarzą zaś do Saima.
– Mam sześć rodzin. Reszta to płotki. Kobieta w słomkowym kapeluszu jest zainteresowana, a jej mąż nadziany. U dywaniarza zostawili siedem tysięcy franków. Wydaliby więcej, ale sprzedawcy doprowadzili babkę do szału. Widzisz brodatego gościa w czerwonych okularach? Ten facet to rekin. Jest nieprzewidywalny. W sklepie z dywanami oglądał towar za dwieście tysięcy. Parę grubasów poślij komuś zaufanemu. Za dwa dni obchodzą rocznicę ślubu. Para ubrana na czarno to ich krewni. Robią sprzedawcom koło pióra. Uważaj.
Saim wodził wzrokiem po członkach grupy, a jego spojrzenie zatrzymywało się chwilę dłużej na osobach, o których właśnie mówił przewodnik. Każde usłyszane słowo wmurowywał w ścianki swojej pamięci. Równocześnie nie zapominał o tym, by ciągle się uśmiechać. Saim był wysokim, długowłosym blondynem, na tyle przystojnym, by wkradać się do kobiecych snów i przyjmować w nich każdą pozycję. Był świadomy swojej męskości, a to czyniło go jeszcze bardziej atrakcyjnym. Dzięki temu, że do posiadanej od urodzenia przewagi udało mu się dorzucić nabytą później znajomość niemieckiego oraz mowy ciała, został najlepszym w Antalyi niemieckojęzycznym informatorem. Zarabiał więcej od Kozana, ponieważ razem z najmłodszym synem Çınarcıyana – Jojo – regularnie okradali Topaz. Jojo był cichym wspólnikiem pracowni, której zlecali produkcję identycznych dubli biżuterii o mały włos sprzedanej w Topazie. Informowali zainteresowanego klienta, że może nabyć ją taniej, umawiali go na spotkanie, a potem dzielili się kasą.
Przewodnik, który każdego ze stojących trzy metry dalej turystów opatrywał jednowyrazową etykietką, zakończył wprowadzanie grupy do budynku i lewą dłonią wskazał na Saima.
– Ten przystojniak, którego tu widzicie, ma na imię Saim. Opowie państwu o tureckiej sztuce jubilerskiej, wyrobie biżuterii i o Topazie. Ja w tym czasie napiję się kawy. Spotkamy się na górze.
Podczas gdy mówiący z dykcją spikera telewizji ARTE Saim gromadził wokół siebie grupę, by rozpocząć swoje przedstawienie, Kozan podszedł do rodziny wieśniaków. Przewodnik przedstawił im Kozana, po czym sprzedawca pocałował wszystkie trzy piczki w rękę. Z facetem jedynie uścisnęli sobie dłonie. Kozan świetnie władał francuskim. Znał różne akcenty. Ruchy jego języka zależały od rasy jego rozmówcy.
Kojarzący się z asfaltem akcent genewski przypomina tykanie ręcznie wykonanego zegarka, akcent przypominającego polną ścieżkę języka romansz brzmiał zaś jak ryczenie krowy. Ludność wydająca z siebie porykiwania to górale, których poziom inteligencji spadał, gdy tylko schodzili do poziomu morza. W Szwajcarii ich nieuzbrojone w narty stopy zapadają się w śnieg, w Turcji zaś te same stopy w wełnianych skarpetach i sandałach grzęzną w nadmorskim piasku. To ich jako pierwszych słońce przypala, a kasa rozkaprysza. Nic ich nie łączy z Rousseau ani z demokracją starożytnej Grecji. Nieznajomość Turcji budzi w nich lęk i czyni z nich ignorantów. Każdy, choćby najdrobniejszy fałszywy ruch sprzedawcy sprawia, że uciekają do czekającego na dworze autokaru. Godzinami siedzą w autobusie, którego dach słońce rozpala do białości i w którym z powodu rozmyślnie niewłączanej klimatyzacji powietrze pali w gardło. Szwajcar z prowincji przypomina rosyjskiego mieszczucha. W obu przypadkach nie należy przejmować się jego grubiaństwem ani wypominać mu zamożności. W rozmowie ze Szwajcarem trzeba narzekać na ciężar podatków, w rozmowie z Rosjaninem skarżyć się na moc wódki. Turystykę zbudowano na narodowych stereotypach. Stąd jej stabilne fundamenty.
– W pierwszej kolejności chciałbym powitać was w Topazie. Mam na imię Kozan. Wszystkie tureckie imiona coś znaczą. Moje oznacza skromność.
Kłamał. Nie miał pojęcia, jakie znaczenie ma jego imię. Zresztą ani on, ani szwajcarska rodzina nigdy nie widzieli nazwy „Kozan” widniejącej na zardzewiałej i dziurawej od kul tablicy przy wjeździe do wsi niedaleko Adany. Szwajcar popatrzył na swoją piczkę i powiedział: „Skromność! Słyszałaś, kochanie?”.
Kozan uśmiechnął się uprzejmie. Pozwolił, by z jego ust wypłynęło zdanie, które od czterech lat wypowiadał co najmniej dwukrotnie każdego dnia.
– Skromność to sposób, by zostać dwukrotnie skomplementowanym. Podam przykład: „Jest pani taka piękna!”. „Ależ nie”. „Oczywiście, że tak”. No i mamy dwa komplementy!
Jedna z trudności w pracy sprzedawcy polega na powtarzaniu wciąż tego samego. Powtarzanie jest warunkiem, który człowiek znosi z największym trudem. Powtarzanie może doprowadzić do nagłej śmierci zdrowego umysłu. Sprzedawca, który dwa tysiące razy powtórzył te same zdania, używając tej samej mimiki, przestaje słyszeć, co mówi. Koncentruje się na innych tematach, próbuje zgadnąć kwotę na koncie bankowym swojego klienta albo kolor majtek piczki stojącej obok niego. Choć nie słyszy swojego głosu, po wyrazie twarzy rozmówcy poznaje, w którym miejscu wypowiedzi właśnie się znajduje.
Umysł Kozana