Zamir - Hakan Gunday - ebook + książka

Zamir ebook

Hakan Gunday

4,0
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Elektryzująca opowieść o człowieku poszukującym pokoju za wszelką cenę. Mając zaledwie sześć dni, Zamir cudem przeżywa atak na obóz dla uchodźców. Choć w trakcie ratującej życie operacji jego serce trzykrotnie przestaje bić, a poszarpana nabojami twarz musi zostać zrekonstruowana, chłopiec dostaje od losu szansę, by dorosnąć. Czterdzieści lat później, u progu nowego tysiąclecia, Zamir pracuje w Fundacji Pierwszego Pokoju Światowego. Jego misją jest zapobieganie wojnom i nie cofnie się przed niczym, by ją wypełnić. Doświadczony przez życie, ma świadomość, jak ważne zadanie spoczywa na jego barkach. Wśród przyprawiających o zawrót głowy intryg i konfliktów mężczyzna poszukuje odpowiedzi na pytanie: W jaki sposób ludzie zawierają pokój? Czyli wszystko we wszechświecie to szrapnel. I to nie wszechświat się rozszerza, lecz chmura rażących pocisków… Dlatego galaktyki i wszystkie inne ciała kosmiczne się od siebie odsuwają. Dlatego wszechświat rozciąga się w każdą stronę równocześnie i z równą siłą. Żeby wcześniej czy później w coś uderzyć. Żeby wcześniej czy później coś zniszczyć i zniknąć. Czyli Droga Mleczna i Słońce, które się w niej znajduje, i krążąca wokół niego Ziemia, i żyjący na niej człowiek oraz wszystko, co mieści się w jego umyśle, to pociski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 465

Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
meggi106

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała pozycja !!!
00

Popularność




Zamir

© Hakan Günday, Kalem Agency, 2021

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Dorota Haftka-Işık

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: Selen Ozer

Redakcja: Justyna Chmielewska

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8230-660-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

Bomba i niemowlę

Czyli wszystko we wszechświecie to szrapnel. I to nie wszechświat się rozszerza, lecz chmura rażących pocisków… Dlatego galaktyki i wszystkie inne ciała kosmiczne się od siebie odsuwają. Dlatego wszechświat rozciąga się w każdą stronę równocześnie i z równą siłą. Żeby wcześniej czy później w coś uderzyć. Żeby wcześniej czy później coś zniszczyć i zniknąć. Czyli Droga Mleczna i Słońce, które się w niej znajduje, i krążąca wokół niego Ziemia, i żyjący na niej człowiek oraz wszystko, co mieści się w jego umyśle, to pociski. Ludzkie myśli, wierzenia, emocje, wynalazki – wszystko. Ponieważ gdyby było inaczej… Gdyby wszystko, co dotyczy człowieka, w rzeczywistości nie było niszczycielskim pociskiem, nigdy nie doszłoby do eksplozji, która miała miejsce czterdzieści lat temu w znajdującym się na granicy turecko-syryjskiej obozie dla uchodźców El-Aman. Na sześciodniowego noworodka nie spadłby grad stalowych kulek i nie rozerwałyby one jego malutkiej twarzy. Ale rozerwały. Trzy rozżarzone kulki wbiły się w główkę wielkości pięści. Jedna wdarła się do jego ciała pod prawym okiem, druga przeszyła lewy policzek, ostatnia zmiażdżyła szczękę. Pozostawiły po sobie płomienne leje i stopiły każdą napotkaną komórkę. Czyli wszystko we wszechświecie to rażący pocisk. Ta książka nie powstałaby przecież, gdyby było inaczej.

Jedną z pierwszych osób, które po wybuchu znalazły noworodka, był Yusuf Ali, poeta z Aleppo. Po latach tak relacjonował tamtą chwilę:

– Obok naszego kontenera postawiono namiot. Dla nowo przybyłej kobiety… To ona zajmowała się noworodkiem. Był wieczór, w obozie panowała cisza. Dlatego słyszeliśmy jego płacz. Ciągle płakał. Narzekaliśmy nawet, że mógłby już przestać, bo przecież musimy spać… Potem wybuchł ten ładunek. Poszliśmy do dziecka. Jego twarz była cała we krwi. Jego klatka piersiowa wznosiła się i opadała. Czyli nie umarło. Nie umarło, ale… Już nie płakało. Patrzyło na nas w milczeniu. Srogo. Sam wiesz, jak niemowlęta potrafią się w coś wpatrywać. Jakby żądały wyjaśnień… Okazuje się, że one naprawdę chcą od nas rozrachunku. I choć uświadomiliśmy to sobie, czy cokolwiek z tego wynika? Nic. Czy zostaliśmy pociągnięci do odpowiedzialności? Nie.

Tamtej nocy w jedynej sali operacyjnej ocalałego po wybuchu obozowego szpitala toczyła się walka o życie lub śmierć. Pochodzący ze Stavanger trzydziestodwuletni chirurg o imieniu Asbjörn przez trzynaście godzin pracował niczym maszyna do szycia, by zesztukować rozerwaną twarz noworodka. Podczas operacji serce dziecka zatrzymało się trzykrotnie, lecz Asbjörn nie odpuścił. Tylko w pewnym momencie z jego oczu zaczęły płynąć łzy. Asystowała mu jednak doświadczona pielęgniarka. Wiedziała, czym jest wojna. Wytarła łzy z twarzy chirurga, zupełnie jakby ocierała pot z jego czoła.

O wschodzie słońca oczy dziecka były już okolone oddychającymi płatami ciała. Całość trudno było jednak nazwać twarzą. Dopiero wtedy Asbjörn mógł podziękować pielęgniarce za wytarcie łez. Kobieta, która pomagała mu wówczas zdjąć zakrwawiony fartuch, znała się na ludziach nie gorzej niż na wojnie.

– Jakie łzy? – zapytała.

Kiedy chirurg przeszedł z sali operacyjnej na oddział intensywnej terapii, dwaj lekarze zajmujący się pozostałymi rannymi na moment oderwali się od zajęć i mu pogratulowali. Asbjörn jednak nie odpowiedział. Opuścił sklecony z prefabrykatów budynek szpitala i spojrzał w błękitne niebo. Chciał zaczerpnąć powietrza, ale nie był w stanie. Powietrze, którego zaczerpnął, oddał, kaszląc. Być może kasłał z powodu wypalanych codziennie dwóch paczek papierosów, a może dlatego, że nie był w stanie znieść już niczego, co miało związek z tym światem – nawet tlenu. Idąc w stronę kontenera, który od czternastu miesięcy służył mu za dom, uświadomił sobie, że nie czuje zmęczenia. Choć nie spał całą noc i do rana nie usiadł nawet na chwilę, w najmniejszym stopniu nie czuł się wyczerpany. Po chwili dotarło do niego jeszcze jedno: nic nie czuł. Jakby miał nie czuć już nic aż do końca…Wszedł do kontenera i usiadł na łóżku. Chciał porozmawiać z żoną, którą zostawił w Stavanger. Nie musiał jednak do niej dzwonić, by to zrobić. Gdy jego ręka sięgała po leżący na komodzie telefon, już słyszał w głowie ich rozmowę. Wiedział, co każde z nich powie.

Asbjörn powiedziałby, że rezygnuje z pracy w obozie i natychmiast wraca do Norwegii, a jego żona zapytałaby o powód tak nagłej decyzji. Żeby nie niepokoić będącej nauczycielką w szkole podstawowej ukochanej, nie powiedziałby o eksplozji; żeby jej nie smucić, nie wspomniałby też o dziecku. Powiedziałby tylko: „Stęskniłem się za tobą i dziećmi”. Na to jego żona przypomniałaby mu o kontrakcie, jaki podpisał z kierownictwem El-Aman na dwadzieścia cztery miesiące, i próbowałaby namówić Asbjörna, żeby został w obozie. On wysłuchałby jej w milczeniu, by po chwili przypomnieć sobie dni, kiedy ta sama kobieta wykrzykiwała: „Nigdzie nie pojedziesz! Twoja rodzina cię potrzebuje!”. Teraz jednak usłyszałby od żony słowa, którymi niegdyś on sam próbował ją przekonać:

– Kochanie, to święta misja… Ktoś musi to robić… Ci biedni ludzie potrzebują lekarza, potrzebują chirurga…

Asbjörn spojrzał w czarny ekran wyłączonego od poprzedniego wieczoru telefonu i zakończył prowadzony w głowie dialog. Podjął decyzję. Gdy tylko będzie miał pewność, że stan dziecka nie pogarsza się i niemowlę nie umrze w niedalekiej przyszłości, bez słowa wyjaśnienia opuści El-Aman i wróci do Norwegii. Po chwili postanowił coś jeszcze.

Odłożył telefon na komodę, wstał, wyciągnął spod łóżka walizkę i otworzył wieko. Wyjął z niej pudełko z napisem „El Massaya”. Było owinięte czerwoną satynową wstążką, którą wieńczyła sfatygowana kokardka. Chciał ją rozwiązać, ale nie pozwoliły na to trzęsące się dłonie. Niczym dzikie zwierzę rozerwał pudełko i po chwili jego oczom ukazała się niebieska butelka. Uniósł podarowaną mu wiele miesięcy temu z okazji Nowego Roku przez bejruckiego kolegę po fachu flaszkę araku pod wpadającą przez okno kontenera smugę światła. Przyglądał się, jak słońce oświetla błękitne szkło. Ponieważ nienawidził zapachu anyżu, aż do tamtego dnia nie przyszło mu do głowy, żeby ją otworzyć. Teraz jednak nic nie czuł. Niczego nie nienawidził, niczego już nie lubił. Po latach Asbjörn tak wspominał chwilę, kiedy zdecydował się otworzyć butelkę:

– To był czas, gdy nie piłem. Ale tamtego ranka coś się wydarzyło. Po operacji byłem całkowicie odrętwiały. Wszystko mi zdrętwiało. Mój umysł, stopy, nos, wszystko… Bardzo się przestraszyłem. Bałem się, że ten paraliż minie. Właśnie dlatego… Żeby ten brak czucia trwał już zawsze… Otworzyłem butelkę i zacząłem pić. Po jakimś czasie zorientowałem się, że wypijam dwa litry whiskey dziennie. W końcu udało mi się zostać alkoholikiem. Z całkiem dobrym skutkiem, bo nadal nic nie czuję… Tylko… Ten pierwszy łyk na początku dnia… Chwila, gdy piję pierwszy łyk… Czuję ją tak intensywnie! Tak bardzo pragnę pierwszego łyka, że przez moment mam wrażenie, jakby między mną a światem istniała autentyczna więź. I choć trwa to tylko kilka sekund, czuję się wtedy prawie szczęśliwy! Dlatego jednego jestem już pewien: jeśli nie pragniesz życia tak bardzo, jak alkoholik pragnie tego pierwszego łyka, wiedz, że nie zasługujesz na to, by żyć! Co więcej, alkoholik już przy pierwszym łyku przypomina sobie o swoim uzależnieniu. Właśnie w tej chwili uświadamia sobie, że nie będzie w stanie żyć bez alkoholu. Człowiek jest jednak na tyle głupim zwierzęciem, że dopiero przed śmiercią zdaje sobie sprawę, że jest uzależniony od życia. Wydając ostatnie tchnienie. To, co alkoholik rozumie, biorąc pierwszy łyk, trzeźwy pojmuje, biorąc ostatni oddech! A potem umiera, zanosząc się płaczem, pogrążony w żalu. Tamtej nocy niemowlę umarło trzy razy i trzykrotnie zmartwychwstało. Myślę, że ono zrozumiało wszystko już w chwili narodzin. Zrozumiało, jak cenne jest życie, gdy tylko je zobaczyło. Jestem pewien, że tak jak ja każdego dnia łapczywie wypijam pierwszy łyk, ono z taką samą łapczywością wzięło pierwszy oddech po przyjściu na świat. Urodziło się zakochane w życiu. Dlatego nie umarło tamtej nocy… To nie ja uratowałem mu życie. Tamto dziecko uratowało się samo. Uratowało również mnie, rzecz jasna, bo dzięki niemu zrozumiałem, że nie jestem i nigdy już nie będę prawdziwym chirurgiem. Ponieważ za dużo czułem. Za dużo myślałem. A chirurg powinien być obojętny nie mniej niż, dajmy na to, prezydent. Musi taki być! Powinien być, sam nie wiem, jak przywódca, który gdzieś wytoczył komuś jakąś wojnę. I dokładnie tak jak on powinien móc powiedzieć sobie spokojnie: „Nie myśl o tych dzieciach z poparzonymi twarzami. Nie myśl o niemowlętach z pourywanymi stopami i rozszarpanymi jelitami. Rób swoje! Nie myśl o żadnym z nich! Miej wyjebane na te dzieci!”.

Nie było, rzecz jasna, dziełem przypadku, że spośród dziesiątek przygranicznych obozów dla uchodźców to właśnie El-Aman został wybrany jako cel ataku. W przeciwieństwie do pozostałych obozów uchodźcy dostawali tam realną szansę na nowe życie. Dzięki międzynarodowym kontaktom kierownictwa obozu przebywający tam uchodźcy pewnego dnia mogli go opuścić i będąc już gdzieś bardzo daleko, spróbować odzyskać porzuconych kiedyś w domach samych siebie. Bo przecież uchodźca opuszcza nie tylko swój dom. Pierwszego dnia wędrówki opuszcza również samego siebie. Nie jest bowiem możliwe, by doświadczywszy tyle cierpienia, człowiek wyruszający w podróż był tą samą osobą, gdy już dotrze do celu. A jednak ludzie przebywający w tym obozie mieli szansę wyjechać w regiony świata, gdzie nie było wojny, i tam spróbować przypomnieć sobie, kim tak naprawdę są. Co więcej, mógł nawet nadejść taki dzień, gdy dzięki wsparciu kierownictwa obozu El-Aman ludzie, których różne państwa, chcąc uniknąć odpowiedzialności, nazywają emigrantami, uzyskają należny im status uchodźcy oraz azyl w kraju, do którego dotarli. Obóz był niczym wrota między dwoma wymiarami; wrota prowadzące ze wszechświata, gdzie ludzie podczas uchodźczej tułaczki potrafią udusić kogoś dla jednej kropli wody, do wszechświata, w którym ludzie w czasie wyprzedaży potrafią udusić kogoś w sklepie dla jednego telefonu. Właśnie dlatego tamta bomba wybuchła nie gdzie indziej, tylko w El-Aman. Co więcej, właśnie dlatego to tam trafiło niemowlę. Bomba i niemowlę znalazły się w tym obozie z tego samego powodu. Ponieważ w El-Aman była nadzieja.

Nigdy nie ustalono, kto podłożył ładunek wybuchowy. Wiadomo było jednak, kto przewiózł na drugą stronę granicy dziecko urodzone na tureckiej ziemi sześć dni przed eksplozją. Wiadomo też było, kto potajemnie podrzucił je do znajdującego się w Syrii obozu. Co więcej, było pewne, że niemowlę, które według Yusufa Alego przestało płakać w chwili wybuchu, już nigdy więcej nie zapłacze, gdyż, jak twierdził Asbjörn, nerwy twarzy dziecka obumarły.

24 grudniaRano

Za siedem dni świat miał wkroczyć w nowe tysiąclecie, a ja byłem na pogrzebie Asbjörna. To była idealna chwila na łzy, ale nie umiałem płakać. Ponieważ nie mogłem płakać, jak zawsze w takich sytuacjach czułem się spięty i sztywny jak ostygłe zwłoki. Mógłbym wyjąć białą buteleczkę, którą zawsze miałem przy sobie, i ukradkiem wkroplić do oczu znajdujący się w niej płyn – dzięki cyklosporynie moje oczy stałyby się wilgotne. W ostatnim czasie kłamałem jednak tak często, że postanowiłem przynajmniej w tym kościółku siedzieć w milczeniu i nikogo nie oszukiwać. Ponieważ moja twarz, tak samo jak moje łzy, była sztuczna. Ból, jaki zadała mi śmierć Asbjörna, był jednak równie prawdziwy jak fakt, że czterdzieści lat temu w El-Aman ten człowiek uratował mi życie.

Gdy wyszedłem z kościoła w Stavanger, po burzy śnieżnej nie było już śladu. Przede mną rozpościerał się zupełnie inny widok i wszystko wokół przypominało obrazek ze świątecznej pocztówki. Przechadzałem się po widokówce. Kiedy schodziłem po szerokich kamiennych stopniach kościoła, rozległ się dzwonek telefonu. To był Federico z Palermo. Odebrałem i od razu zapytałem:

– Otwór gotowy?

– Nie… Nie było odpowiedniego momentu.

– Nie szkodzi, mamy jeszcze czas.

– W zasadzie nie. Dlatego właśnie dzwonię. Przyspieszyli datę wyjazdu. Wysyłka nastąpi dwudziestego siódmego grudnia.

– Zrobią to w Nowy Rok… Podczas obchodów.

– Na to wygląda.

– Gra nadal się toczy, prawda?

– W każdej chwili mogą ją zakończyć.

– Federico, zanim to nastąpi, trzeba koniecznie wydrążyć otwór w ścianie. W przeciwnym razie…

Zamilkłem, ponieważ w chwili, gdy postawiłem stopę na chodniku, drogę zagrodziła mi białowłosa kobieta, której wzroku starałem się uniknąć przez całe nabożeństwo. To była żona Asbjörna, która choć odeszła od niego wiele lat temu, nie rozwiodła się z nim, bo nigdy nie przestała go kochać.

Usłyszałem głos Federica:

– Wiem, zginie wielu ludzi.

– Oddzwonię do ciebie – powiedziałem i się rozłączyłem.

Białowłosa kobieta nie powiedziała ani słowa. Spojrzała tylko na moją twarz, a po chwili, nie umiejąc zapanować nad emocjami, mnie spoliczkowała. Ludzie, którzy przed kościołem zapinali kurtki i płaszcze, udali, że tego nie widzieli. Wyszliśmy przecież z nabożeństwa pogrzebowego, a żałobę można przeżywać na tysiące sposobów. Wymierzenie policzka mogło być jednym z nich. Białowłosa kobieta na przemian nabierała i wypuszczała powietrze, a w jej oczach pojawiły się łzy. Chciała mnie przeprosić, lecz nie była w stanie nic powiedzieć. Zamiast tego mocno mnie objęła. Tylko tyle nas łączyło. Poza tym, że obydwoje znaliśmy Asbjörna. Białowłosa kobieta, podobnie zresztą jak ja sam, nie wiedziała, co ze mną zrobić. Miotała się między gniewem a litością, a to przyprawiało ją o zadyszkę. Drżała. Czułem to. Przytknęła lewy policzek do mojej piersi. Czy słyszała bicie mojego serca? Nie sądzę. Płaszcz, który miałem na sobie, był zbyt gruby. Mogła co najwyżej zostawić mokre ślady łez na moim kołnierzu. Ale i one miały wyschnąć, a każde z nas miało ruszyć w swoją własną, zaśnieżoną drogę. Tylko że ja nie chciałem, by ta chwila się skończyła. Nie chciałem, żeby kobieta zwolniła uścisk. Ponieważ gdyby zabrała ręce z moich ramion, nasze spojrzenia ponownie by się spotkały. Potem, najpierw na moim czole, a następnie w całym ciele, pojawiłby się ból. Ogarnęłoby mnie intensywne czarne uczucie, wypełniłoby moje wnętrze niczym rozlana na morzu ropa, a mój umysł by opustoszał, żeby zrobić miejsce wyłącznie na dwa pytania: „Dlaczego nie umarłem w obozie? Dlaczego przeżyłem?”. Przeżyć nie oznaczało, rzecz jasna, żyć. Jednak to, że oddychałem, umożliwiało mi zadawanie tych pytań. Czasem zdarzało się, że nagle, w zupełnie przypadkowym momencie wstydziłem się, że żyję.

Białowłosa kobieta zabrała ramiona z moich pleców, chwyciła mnie za łokcie i spojrzała na mnie po raz ostatni. Następnie odwróciła się i zaczęła powoli iść przed siebie. Pewnie zataiła przed bliskimi i znajomymi, że tamtego ranka pojechała na pogrzeb Asbjörna. Jestem pewny, że ukryła to przede wszystkim przed dwójką swoich dzieci, które nigdy nie wybaczyły ojcu i od wielu lat się z nim nie widywały. Dlatego w drodze powrotnej nie miała nikogo, kogo mogłaby wziąć pod rękę. Szła powoli, usiłowała samotnie utrzymać się na nogach. Spojrzałem na małe ślady stóp, jakie zostawiała na ośnieżonym chodniku. Może były tam po to, żebym za nią poszedł. Może powinienem był wtedy za nią pójść. Może tym razem to ja powinienem był stanąć jej na drodze i ją objąć. Wziąć ją pod rękę i iść razem z nią. Ale nie zrobiłem tego, ponieważ, tak jak się obawiałem, toksyczny ból, który zaczął się w okolicy czoła, miał objąć całe moje ciało niczym kaftan bezpieczeństwa. Dlaczego nie umarłem w tamtym obozie? Czułem, że nie powinienem istnieć. Dlaczego przeżyłem? Czułem się jak ktoś, kto musi stać przy ogromnym stole, podczas gdy wszyscy inni już znaleźli swoje miejsce i usiedli. Dlaczego nie umarłem w tamtym obozie? Jak ostatnia kropla, która przelała czarę… Czułem się jak ta kropla, która nigdy nie należała do reszty i której nadejście wszystko niweczy. Dlaczego przeżyłem? Choć trzykrotnie wypędzano mnie ze świata, trzykrotnie powróciłem, mimo że nie miałem nawet twarzy. Dlaczego nie umarłem w tamtym obozie? Wiedziałem, że nie uwolnię się od tego uczucia bez względu na to, dokąd się udam, gdzie się ukryję ani jak bardzo będę samotny. Pusta winda, jednoosobowe łóżko, bezludna wyspa… To bez różnicy. Niezależnie od miejsca, wszędzie czułem, że jestem nadmiarowy, niepotrzebny, zbyteczny. Patrzyłem na moje dłonie schowane w rękawiczkach. Moje palce były zbyteczne. Patrzyłem na stopy: były zbyteczne. Zajmowałem zbyt wiele miejsca. Moje oczy były zbyteczne. Widziałem rzeczy, których nie powinienem był zobaczyć. Widziałem teraz i miałem widzieć w dalszym ciągu. Zamknąłem oczy. Być może starsza kobieta nie słyszała bicia mojego serca, lecz teraz moja klatka piersiowa zamieniła się w dzwonnicę. Bicie mojego własnego serca mnie ogłuszało. Mnie było za dużo, i świata było za dużo. Powtarzałem sobie: „To minie. Uspokój się”. Ponieważ to zawsze przebiegało w ten sam sposób. Ból, dziwne uczucie i te pytania pojawiały się nagle niczym atak wyrostka robaczkowego, a potem ustępowały powoli, tak jak mija lekki zawał serca. Przez całe życie wiele razy doświadczałem tych napadów. Nie było na to lekarstwa ani kuracji. Na świecie nie było niczego, co uzdrowiłoby człowieka tak bardzo wstydzącego się własnej egzystencji. W każdym razie mnie się tak wydawało. Całe lata żyłem pod groźbą tego uczucia. Czy dziecko może żałować, że się urodziło? I to jak! Z tego żalu łamią mu się kości, zanika wypełniający je szpik. Zwłaszcza gdy ludzie odwracają głowy, by powstrzymać odruch wymiotny na widok jego poharatanej twarzy… Pierwszy raz wstydziłem się siebie, gdy miałem sześć lat. Ponieważ nie miałem twarzy. Wstydziłem się tak bardzo, jak tylko mogłem. Później znajdowałem setki powodów, by wstydzić się znowu i znowu. Gdybym żył jeszcze tysiąc lat, znalazłbym tysiące powodów do wstydu, ponieważ nie wiedziałem, co – poza litością i gniewem – człowiek może odczuwać w stosunku do samego siebie.

Stałem przed kościołem w Stavanger jak drzewo rażone piorunem. Wyrównałem oddech i powoli otworzyłem oczy. Byłem już spokojniejszy. Znałem przyczynę napadu wstydu, jakiego przed chwilą doznałem: obwiniałem się o śmierć Asbjörna. Umarł, ponieważ spotkał mnie. Stracił życie, ponieważ uratował moje. Albo po prostu ja w to wierzyłem.

To był dziwny dzień. Na tamtym chodniku stali bowiem również inni ludzie wstydzący się tylko dlatego, że istnieli. Ze spuszczonymi głowami wychodzili z kościoła, stawiając drobne kroki, a ich kołnierze ozdobione były niebieską wstążką. Tych ludzi z sumieniami podziurawionymi ostrym poczuciem winy poznałem dzięki Asbjörnowi. Choć próbowali robić to dyskretnie, miałem świadomość, że patrzyli na mnie i pokazywali mnie sobie nawzajem.

Mimo błagań rodziny i przyjaciół, mimo gróźb, że wszyscy go opuszczą, Asbjörn stanowczo odmówił pójścia na odwyk, który miał uwolnić go od alkoholizmu. Z tego powodu z biegiem lat stracił wszystko, co posiadał, w pierwszej kolejności dzieci, i był samotny aż do dnia, gdy zmarł w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Przez kilka ostatnich lat chodził jednak – zazwyczaj pijany – na spotkania terapeutycznej grupy wsparcia. Nazywała się „Anonimowi Atlasi” i zrzeszała obywateli Norwegii doświadczających poczucia winy z powodu panującego na świecie ubóstwa. Czuli się winni tylko dlatego, że urodzili się w kraju dobrobytu. Te wyrzuty sumienia tłumiły ich zdolność do logicznego myślenia, rujnowały ich życie codzienne oraz relacje towarzyskie. Dlatego też spotykali się regularnie i w obecności psychoterapeuty usiłowali wspierać się w walce z tym uczuciem, które zżerało ich od środka. W Norwegii i krajach sąsiadujących były dziesiątki grup wsparcia i organizacji pozarządowych analogicznych do „Anonimowych Atlasów”.

Wszystko zaczęło się od tajemniczej epidemii depresji wśród dorosłych mieszkańców krajów skandynawskich. W notatkach psychologów, którzy z początku nie potrafili zrozumieć szybko rozprzestrzeniającej się choroby, znajdowały się takie oto cytaty z wywiadów z pacjentami: „W zasadzie nie mam problemów, jednak, nie wiedzieć czemu, nie czuję się dobrze. Mam wszystko, czego człowiek potrzebuje do szczęścia, lecz nie jestem szczęśliwy”.

Po pewnym czasie ustalono, co łączy tych ludzi. Wszyscy oni regularnie śledzili wydarzenia na świecie, przez co każdego dnia zapoznawali się z informacjami o głodzie, ubóstwie i życiu ludzi mieszkających na terenach objętych wojną. Ponadto gdy dorastali, wszystkim im zaszczepiono silne poczucie empatii. Żadnemu z nich nie przynosił ulgi fakt, że w znacznie bogatszych krajach Zatoki Perskiej nie odnotowano podobnych przypadków epidemii depresji.

W efekcie Asbjörn, podobnie jak każdy rozsądny człowiek urodzony w świecie pełnym nierówności i niesprawiedliwości, zachorował na depresję, wpadł w alkoholizm i zmarł na marskość wątroby. Byłem ostatnią osobą, którą operował. Jego ostatnim pacjentem… Bo potem on sam się rozchorował. Zaraziłem Asbjörna śmiercią. Przynajmniej tak sądziliśmy – jego białowłosa żona i ja. Uświadomiwszy sobie, że oskarżamy sześciodniowego noworodka o morderstwo, a także po to, by nie musieć dłużej patrzeć sobie w oczy, obejmowaliśmy się tak, jak zrobiliśmy to przed chwilą. Stojący na chodniku przed kościołem członkowie „Anonimowych Atlasów” również się obejmowali. Mimo że szeptali, byłem w stanie usłyszeć płynące z ich ust słowa pocieszenia i widziałem łzy na twarzach niektórych z nich. Być może nie znali dobrze Asbjörna, ale to nie miało znaczenia. „Anonimowych Atlasów” łączył ból. Bo na tym świecie prawdziwą rodzinę ustanawiały nie więzy krwi, lecz więzy cierpienia. Dlatego członkowie grupy nie musieli znać ulubionej potrawy Asbjörna ani jego znaku zodiaku, by go opłakiwać.

Przypięte do kołnierzy niebieskie wstążki symbolizowały ich poczucie winy. Informacja o depresji, z jaką od wielu lat się zmagali, obiegła cały świat, a Skandynawowie stali się obiektem kpin w każdym zakątku globu. Co więcej, podawano, że Szwecja jest jednym z największych eksporterów broni, i przypominano rasistowskie praktyki, jakim poddawani byli Samowie – rdzenni mieszkańcy regionu. Pojawiały się też prasowe nagłówki nawiązujące do syndromu sztokholmskiego, na przykład: „Tym razem to oprawca zakochał się w ofierze!”. Wśród gazet, które umieściły na swoich łamach taki nagłówek, było też kilka tytułów ukazujących się w Turcji. Gdy brakowało tematów na artykuł lub trzeba było odciągnąć uwagę opinii publicznej od bieżących wydarzeń w kraju, raz po raz powracano do kwestii skandynawskiej depresji oraz zamieszczano  o p i n i e   b i e g ł y c h,  którzy dowodzili, że to schorzenie było dowodem na znamienną dla Europy dwulicowość. A przecież gdyby redaktorzy rozejrzeli się wokół, zobaczyliby, że Turków również w stopniu nie mniejszym niż Skandynawów mogłaby dotknąć depresja wywołana makroekonomiczną polityką ich państwa. Turcy bowiem, którzy od pewnego czasu również korzystali z pomocy psychologów, skarżąc się na depresję, mówili:

– Mam wrażenie, że ludzie mnie unikają. Jakby nikt mnie nie lubił… A nawet jakby wszyscy mnie nienawidzili… Mam przyjaciół i rodzinę, ale nie wiedzieć czemu, czuję się bardzo samotny.

Dobrze znałem te słowa, gdyż raz na trzy miesiące na moim biurku lądowały kolejne raporty zatytułowane Analiza zdrowia psychicznego jednostek i społeczeństw w państwach G20.Ponieważ jednak stale byłem w trasie i nigdy nie miałem okazji siadać przy tym biurku, zmuszony byłem czytać je w telefonie.

Prawdę mówiąc, nie widziałem nic zaskakującego w tym, że Turcy byli przekonani o żywionej wobec nich antypatii. Nagłówek informacji, z którą budzili się i zasypiali, pozostawał bowiem niezmienny od lat: „Oto kolejny wróg Turków!”. I ci „wrogowie Turków” od siedmiu lat stosowali wobec ich kraju dotkliwe sankcje ekonomiczne. W wyniku embarga jedynymi towarami, które można było sprowadzać z zagranicy, były leki i żywność. Ponadto minęło dopiero pięć miesięcy od dnia, w którym Bundestag przegłosował i przyjął Ustawę o pożegnaniu. W świetle tego prawa Turcy, którzy kiedyś masowo wyemigrowali do Niemiec, mieli zostać z nich wypędzeni. Hasło: „Türken Raus” nie było już tylko groźbą wypisaną na murze gdzieś na Kreuzbergu – było nieoficjalnym sloganem polityki realizowanej przez władze państwowe. Dlatego właśnie Turcy mieli dość powodów, by chodzić do psychologa i pytać: „Dlaczego nikt mnie nie lubi?”.

Idąc do zaparkowanej po drugiej stronie ulicy taksówki, spojrzałem na przymocowany do dachu auta cyfrowy panel reklamowy. Widniał na nim napis po angielsku: „NOWE TYSIĄCLECIE”. Po chwili wyraz „TYSIĄCLECIE” zniknął i w jego miejsce pojawiło się słowo „ŚWIAT”. Ponieważ była to reklama nowo otwartego kasyna, słowo „ŚWIAT” ustąpiło zaraz miejsca słowu „SZANSA”.

Usiadłem na tylnym siedzeniu taksówki i odruchowo spojrzawszy na swoje odbicie w lusterku, powiedziałem: „Dzień dobry. Na lotnisko poproszę”.

Ponieważ nie byłem w stanie sprawnie poruszać ustami, kierowca nie zrozumiał moich słów. Przywykłem już do tego, że ludzie mnie nie rozumieją. Tym razem powiedziałem tylko: „Lotnisko”, a potem oparłem się o siedzenie.

Pomyślałem o moim domu w Stambule. Próbowałem przypomnieć sobie salon, taras, kuchnię, łazienkę i obie sypialnie. Bezskutecznie. Od prawie roku nie spałem we własnym łóżku. Oczywiście mógłbym szczegółowo opisać każdy zakątek domu, lecz nie potrafiłem przywołać całościowego obrazu. Krótka podróż, w jaką wyruszyłem w styczniu, przeobraziła się w maraton bez końca. Zanim udało mi się zamknąć jedną sprawę, pojawiała się następna. Miotałem się między kolejnymi krajami, od miesięcy żyłem w hotelach. Co jakiś czas wymieniałem zużyte ubrania i szczoteczki do zębów na nowe. Przy sobie miałem tylko jedną walizkę i czarny futerał na wiolonczelę. Gdy jechałem dokądś taksówką, walizka zazwyczaj lądowała w bagażniku, futerał jechał przypięty pasami na przednim siedzeniu, a ja siedziałem z tyłu. Czy ktoś czekał na mnie w domu? Pamiętałbym, gdyby tak było. Człowiek nie był w stanie zapomnieć, że jest samotny. Wiem to, bo próbowałem…

Akurat gdy miałem zadzwonić do Federica, rozległ się dźwięk telefonu. Dzwoniła Grace z Londynu. Znajdowałem się w takim momencie życia, że odbierałem telefony, zadając pytanie.

– Zdobyłaś to?

– Tak. Nie było łatwo, ale się udało.

– Porównałaś z oficjalnym raportem?

– Właśnie to robię.

– I co?

– Tak jak przypuszczaliśmy… Liczby, które opublikowali, są fałszywe. Banglijczycy, Pakistańczycy, przybysze z Karaibów, Azjaci… Ich indeks użyteczności spadł o połowę. Obniżyli punkty wszystkich mniejszości!

– Rozumiem, Grace…

– Co teraz?

– Dam ci znać – powiedziałem i rozłączyłem się.

Zrobiłem głęboki wdech i zrezygnowałem z rozmowy z Federikiem. Jedynym, co mogliśmy zrobić na tym etapie, było czekanie na wydrążenie otworu. Otwór miał powstać w ścianie celi znajdującej się w amerykańskiej bazie lotniczej Sigonella na Sycylii. Dzięki maleńkiej dziurce w ścianie więziony tam od trzech lat Chasta z ludu Lakota, Siuks z plemienia Oglala, miał wreszcie zobaczyć prawdę. Rzecz jasna, jeśli otwór powstanie na czas… Zanim Chasta opuści celę. I, co ważniejsze, zanim gra dobiegnie końca.

Wyjąłem z kieszeni białą buteleczkę. Wpuściłem do każdego oka po dwie krople łez. Spojrzałem we wsteczne lusterko i pomyślałem, że tak właśnie ma być. Miałem twarz adekwatną do mojego nastroju. Oparłem głowę o siedzenie i wyjrzałem przez okno. Obserwując śnieg, który ponownie zaczął prószyć, wyobraziłem sobie, że płaczę. Najpierw po cichu, a potem zanosząc się szlochem…

Tamtego dnia, gdy w taksówce opuszkami palców wycierałem sztuczne łzy spływające po moich policzkach, nie mogłem oczywiście wiedzieć, że za kilka dni wszystko będzie inaczej. Że nadejdzie magiczna chwila, a ja stanę się zupełnie innym człowiekiem. Moja egzystencja miała już na zawsze nabrać sensu. Czterdzieści lat po urodzeniu po raz pierwszy naprawdę miałem poczuć, że żyję. I, co najważniejsze, miałem uzyskać odpowiedź na dwa pytania:

„Dlaczego nie zginąłem w tamtym obozie? Dlaczego przeżyłem?”.

Ponieważ to ja miałem zmienić świat.

Palaz i El-Aman

Żadna organizacja nie przyznała się do eksplozji w El-Aman. To sprawiło, że podejrzane były wszystkie ugrupowania zbrojne w regionie, ze służbami wywiadowczymi i wojskami specjalnymi na czele, choć na obszarze objętym wojną nie miało to żadnego znaczenia. Ponieważ to, czy zamach na ludność cywilną w czasie wojny stanie się przedmiotem aktu oskarżenia, zależało od tego, kto po wojnie będzie powoływać sąd. Dlatego też cywilów mordowały zazwyczaj grupy mające pewność, że wygrawszy wojnę, to one będą zasiadać w ławie sędziowskiej, znacznie rzadziej zaś żywe bomby, zamachowcy samobójcy, którzy odpuścili sobie płacenie za swoje uczynki oraz wszelkie inne rozrachunki.

Bomby domowej roboty od pozostałych ładunków wybuchowych różnią się tym, że materiały używane do ich produkcji pochodzą z legalnego handlu. Wytwarzane są z ogólnie dostępnych produktów. Dzięki temu można wyeliminować z transakcji właścicieli fabryk broni, potentatów zbrojeniowych czy generałów, którzy sprzedawali bomby będące w wyposażeniu ich własnych armii. Prowizoryczne ładunki wybuchowe były owocem ludzkiej kreatywności, praktycznym narzędziem zagłady trafiającym bezpośrednio od producenta do konsumenta, wytwarzanym znacznie taniej niż pozostałe rodzaje bomb. Były dziełem człowieka, którego celem jest wbicie się w drugiego człowieka. I choć za produkcję konwencjonalnych materiałów wybuchowych można zatrzymać jeszcze na etapie przygotowawczym, tak jak zrobiły to na przykład Stany Zjednoczone – państwo, które jako pierwsze i jedyne zrzuciło na ludzi bombę atomową, po czym, chcąc, by inni również wdepnęli w podobne gówno, zastosowało sankcje ekonomiczne wobec próbującego wzbogacić uran Iranu – to gdy ma się do czynienia z ładunkami domowej roboty, nie jest to już takie proste. Tutaj produkcję można powstrzymać jedynie po eksplozji, dopiero wyniki przeprowadzanych po wybuchu analiz pozwalają bowiem określić, jaki materiał aktywny zastosowano, a następnie ograniczyć jego sprzedaż. Ci natomiast, którym obostrzenia i niemożność wytwarzania prowizorycznych ładunków wybuchowych spędzają sen z powiek, momentalnie sięgają po inne, legalne materiały. W przypadku ograniczeń sprzedaży stosowanych w rolnictwie nawozów na bazie saletry amonowej kupują chloran potasu używany w przemyśle farmaceutycznym. Ponieważ wtedy w Syrii i krajach sąsiadujących nałożono akurat ograniczenia na zakup i sprzedaż chloranu potasu, ładunek, który eksplodował w El-Aman, zawierał stosowany w przemyśle papierniczym nadtlenek wodoru. Funkcję pocisków spełniały prawie dwa kilogramy stalowych kulek. Wszystko to zapakowano w torbę po zestawie do pierwszej pomocy, w jakiś sposób przemycono do obozu i podrzucono za kontenerami na śmieci ustawionymi na tyłach przenośnych toalet.

Tyle było wiadomo na temat eksplozji w obozie El-Aman. Może jeszcze tylko to, że twórcy bomby byli ludźmi nowoczesności, postrzegającymi każdą przeszkodę jako szansę na samorozwój i tak bardzo nakierowanymi na cel, że podczas mowy motywacyjnej traktującej o sile  p o z y t y w n e g o   m y ś l e n i a  mogliby być wskazywani jako  w z ó r   d o   n a ś l a d o w a n i a.  Dopóki na świecie żyją ludzie zażywający leki, jedzący warzywa i czytający książki, dopóty oni mogli wysadzać w powietrze kolejne miejsca. Dokładnie tak, jak uczynili to w El-Aman, gdzie zginęły cztery osoby, a obrażenia odniosło siedemnaście osób, mogli zabijać i ranić. Ponieważ należeli do nowoczesnego świata, nie przejmowali się tym, że giną cywile; co więcej, kierowani nadzieją, że dzięki temu będą skuteczniejsi w osiąganiu zamierzonego celu, zaczęli świadomie wybierać ten model działania. Wiedzieli bowiem, że we współczesnym świecie można sterować pamięcią, że można ustalić, kto i o czym ma zapomnieć lub pamiętać, a nawet można zdeterminować sposób, w jaki dana sytuacja ma być zapamiętana. Weźmy za przykład organizację zbrojną walczącą o niepodległość. W przyszłości mogliby założyć państwo o nazwie Szczęśliwe Zakończenie i wymazać z pamięci płacące podatki społeczeństwo, a co za tym idzie – wytrzeć z ludzkich sumień również obraz niemowlęcia, któremu rozerwali twarz ładunkiem domowej roboty. Co więcej, dzień, w którym zbombardowali obóz, mogliby ogłosić pierwszym świętem narodowym, by co roku właśnie wtedy obchodzić Dzień Niepodległości.

Inaczej niż w przypadku ładunku, o którym nikt nic nie wiedział, przynajmniej jedna osoba wiedziała, kto podrzucił noworodka do obozu. Był nią Raif. Niemowlę przyniesione zostało w pobliże obozu przez swą piętnastoletnią matkę Zerre. Podeszła wtedy do jedynego drzewa oliwkowego, jakie rosło przy południowej granicy obozu, i spotkała się tam z czekającym po drugiej stronie drutu kolczastego Raifem. Otwór wycięty w ogrodzeniu przez przemytników handlujących z mieszkańcami obozu był wystarczająco szeroki, by można było podać przez niego trzy kartony papierosów jednocześnie. Był więc dość duży, by zmieścił się w nim noworodek. W cieniu oliwnego drzewa, ucałowawszy po raz ostatni twarzyczkę dziecka, dziewczyna przełożyła je przez otwór i złożyła na ręce Raifa.

Tamtego dnia Zerre porzuciła swoje dziecko w obozie dla uchodźców. To nie była, rzecz jasna, prosta decyzja, ale dziewczyna nie miała innego wyjścia. W przeciwieństwie do konstruktorów prowizorycznych bomb, którzy zawsze znajdowali alternatywne rozwiązanie, życie Zerre zdominowane było przez poczucie desperacji.

Urodziła się w najbiedniejszej tureckiej wsi Palaz, położonej czterysta metrów od granicy z Syrią i sześćset metrów od obozu El-Aman. Gdy miała roczek, nauczyła się chodzić, mając dwa lata, zaczęła mówić, kiedy miała jedenaście lat, przestała chodzić, gdyż zabroniono jej wychodzić z domu, w wieku dwunastu lat zamilkła, dowiedziawszy się, że ma być wydana za mąż, w wieku trzynastu lat uciekła z domu, a gdy próbowała szukać schronienia na posterunku żandarmerii, została złapana przez męża i pobita; kiedy jako czternastolatka, wieszając się, szukała schronienia w objęciach śmierci, została uratowana przez męża i pobita, a mając lat piętnaście, zaszła w ciążę i ponownie przemówiła. Rzecz jasna, nigdy nie poszła do szkoły, bo jej narodziny nie zostały zgłoszone w urzędzie. Mimo to próbowała czytać i pisać. Ponieważ w domu nie było innej książki poza wiszącym na ścianie egzemplarzem Koranu po arabsku, szukała tekstów pisanych alfabetem łacińskim, przekonana, że będą łatwiejsze do rozszyfrowania. Jedynym, co znalazła, były ulotki i broszury zrzucane z samolotów należących do amerykańskich, rosyjskich, francuskich i tureckich sił powietrznych. Przygotowane zostały dla członków różnych grup zbrojnych walczących między sobą podczas syryjskiej wojny domowej, a także dla wspierających te bojówki cywili. Każde z państw przy użyciu ulotek próbowało nawiązać kontakt z innym ugrupowaniem. I choć zrzucano je w granicach syryjskiej przestrzeni powietrznej, wiatr przynosił je również do Palaz. Dzięki temu Zerre weszła w posiadanie bogatej kolekcji wojskowych ulotek. Mimo wysiłku i starań nie zdołała jednak nauczyć się czytać. Dzięki ludziom, którzy z czterech stron świata przybyli, by walczyć w Syrii, zupełnie nieświadomie nauczyła się za to rozpoznawać obce słowa oznaczające „Poddaj się!” albo „Zaniechaj!”. Nigdy jednak nie dowiedziała się, co znaczą…

Podczas gdy gdzieś bardzo daleko zdarzało się, że wpatrzone w telefon piętnastoletnie dziewczyny, idąc chodnikiem, zderzały się ze słupem, Zerre, której przez wiejski plac kazano przechodzić ze spuszczoną głową, czasem niechcący zderzała się z gałęzią drzewa, a czasem z premedytacją trącała dziewiętnastoletniego Raifa. Doskonale zdawała sobie sprawę, że w świecie, w którym się urodziła, tylko mężczyźni rozdają nagrody i wymierzają kary. Wierzyła, że jedynym sposobem wyswobodzenia się z niewoli mężczyzny jest zostanie niewolnicą innego, tym razem wybranego przez siebie. Zerre wybrała Raifa, ponieważ chłopak codziennie przejeżdżał przez granicę i zawoził ciężarówką chleb do obozu El-Aman. A w oczach mieszkańców Palaz El-Aman było niczym El Dorado. Miasto jak z baśni.

Wszyscy, którzy widzieli teren obozu – w tym również Raif – ani przez chwilę nie przestawali o nim opowiadać. Nawet ci, którzy widzieli obóz tylko raz, mówili o El-Aman całymi tygodniami, za każdym razem wzbogacając opowieść o nowe szczegóły. Działo się tak, ponieważ w obozie było wszystko, czego brakowało we wsi: żłobek, szkoła, biblioteka, szpital, poczta, ogrzewanie, bieżąca woda w każdym kranie, a nawet kino… Co więcej, wszystko tam było za darmo. W Palaz co prawda był prąd, za to w El-Aman był on darmowy. Wydawano trzy posiłki dziennie, a raz w miesiącu obóz odwiedzali światowej sławy aktorzy lub sportowcy, za którymi ściągali dziennikarze i reporterzy. Jedynym zaś, co mogli zrobić mieszkańcy Palaz, to wejść na płaskie dachy swych domów i z nich z odległości sześciuset metrów oglądać te barwne i tłumne wydarzenia, by później zebrać się przed telewizorem w jedynej kahvehane1we wsi. Wizyty te za każdym razem stawały się bowiem tematem wieczornego wydania wiadomości, podczas których prezenterzy opowiadali zawsze tę samą historię: „Europa następnym przystankiem dla uchodźców z El-Aman!”. Byli też tacy, którzy wyjeżdżali do Australii, a nawet do Ameryki… Można było odnieść wrażenie, że cały świat z otwartymi ramionami czeka na przybyszów z El-Aman. Nikt natomiast nie słyszał o mieszkańcach oddalonego o pół kilometra Palaz. Na żadnym kanale telewizyjnym nie mówiło się o Palaz, nikt też go nie odwiedzał. Nawet lokalni urzędnicy nie używali nazwy wsi. Mówiło się: „granica”. Być może właśnie tak było. Wieś była tylko granicą. A do El-Aman było bliżej niż do Şanlıurfy, Mersinu, a co dopiero Stambułu. Dlatego dzieci z Palaz w pogoni za lepszym życiem nie marzyły, jak ich ojcowie, wujkowie czy starsi bracia, o migracji do któregoś z tych miast, lecz śniły właśnie o El-Aman. W życiu każdego z nich w końcu następowała chwila głębokiego rozczarowania, gdy dowiadywały się, że nigdy do tego nie dojdzie. Było to rozczarowanie zbliżone do tego, jakie czują żyjące gdzieś bardzo daleko dzieci w chwili, gdy dowiadują się, że Święty Mikołaj nie istnieje. El-Aman był przeznaczony dla ludzi uciekających przed wojną domową, nie zaś dla tych żyjących w pokoju. Dlatego wśród pięcio- czy sześciolatków były takie, które modliły się o wybuch wojny domowej w Turcji. Gdy jednak modlitwy te trafiały do uszu ich matek, dzieci dostawały siarczysty policzek i skoro tylko otarły łzy, wracały na dachy swych domów, by dalej obserwować życie w El-Aman. Prawdę mówiąc, patrzyły nieco gniewnie. Ich gniew skierowany był na zupełnie obcych im rówieśników żyjących w obozie. Wierzyły bowiem, że tamte dzieci, w przeciwieństwie do nich, miały szczęście. Że miały farta i były szczęśliwe! W El-Aman znajdowało się nawet niewielkie wesołe miasteczko, z dachów domów w Palaz widać było diabelski młyn. Być może gdyby nie był w ciągłym ruchu, nie wywoływałby aż takiej zazdrości, lecz on kręcił się nieustannie, jakby celowo chciał doprowadzić do szału dzieci z Palaz. To jednak jeszcze nic. Gdy zachodziło słońce, karuzela, zupełnie jakby chciała urągać dzieciom, rozbłyskiwała kolorowymi światełkami. Oglądanie wesołego miasteczka z dystansu, którego nigdy nie będą w stanie pokonać, bolało dzieci bardziej niż policzki wymierzane przez ich matki. Nawet Zerre jako mała dziewczynka oberwała od matki, gdy powiedziała: „Szkoda, że u nas nie ma wojny”. Płakała jednak nie wtedy, gdy została uderzona, lecz później, gdy z dachu domu patrzyła na kolorowe światła w oddali.

Zerre dorastała w poczuciu tęsknoty za miejscem, w którym nigdy nie była. Dlatego w wieku piętnastu lat, choć była w szóstym miesiącu ciąży, gdy szła przez wieś, potrącała Raifa i próbowała choć na chwilę uchwycić jego spojrzenie. Ponieważ pragnęła, by jej dziecko spełniło marzenia, które dawniej snuła z myślą o sobie. Jej się nie udało, ale może jej dziecku dane będzie trafić do El-Aman. Co więcej, być może, jak podawano w telewizji, El-Aman stanie się dla niego bramą na drugi kraniec świata. Zerre pragnęłaby oczywiście towarzyszyć dziecku w tej podróży, wiedziała już jednak, że Święty Mikołaj nie istnieje. Nawet jeśli potajemnie dostałaby się do obozu, wcześniej czy później ustalono by, skąd się tam wzięła, i odesłano by ją do wsi. Noworodek nie ma jednak języka, religii ani narodowości. Dlatego przyjmowano, że dziecko urodziło się tam, gdzie je znaleziono. Skoro dziecko znalezione zostało w otoczonym z czterech stron drutem kolczastym El-Aman, zakładano, że jego matka jest mieszkanką obozu. Zresztą to, że co pewien czas między kontenerami lub namiotami znajdowano niemowlę, nie było niczym nadzwyczajnym. Było to normalne po obu stronach granicy, ponieważ w obu krajach kobiety nawet w czasach pokoju rodziły się ze statusem jeńca wojennego. Wraz z pierwszym oddechem przegrywały wojnę i stawały się niewolnicami mężczyzn. Dlatego w tym regionie kobiety porzucały swoje nowo narodzone dzieci, co było równie naturalne jak to, że jako jeńcy wojenni przez całe życie poddawane były torturom. I równie naturalne jak to, że podobnie jak na jeńcach, wykonywano na nich barbarzyńskie egzekucje na oczach wszystkich…

24 grudniaPołudnie

Taksówka zatrzymała się przed wejściem do hali odlotów lotniska Stavanger. Wysiadłem z samochodu i po raz ostatni spojrzałem na panel reklamowy: „Nowe TYSIĄCLECIE, nowy ŚWIAT, nowe SZANSE”…

Minąłem grupę głośnych turystów jadących na narty i wszedłem do budynku. Mój samolot miał wystartować za dwie godziny. Z futerałem na wiolonczelę na plecach, ciągnąc za sobą dużą walizkę, zacząłem powoli iść. Wszyscy wokół mnie się spieszyli. Nie dlatego jednak, że znajdowaliśmy się na lotnisku, a oni byli już prawie spóźnieni na samolot. Spieszyli się, ponieważ byli uzależnieni od pośpiechu i nie potrafili żyć inaczej. Żyliśmy w czasach, gdy wszystko było pilne. Życie na ulicach i w domach toczyło się w nieustannym pośpiechu. Dlatego również tutaj, na lotnisku, ludzie mijali mnie niczym karetki pogotowia. Tak, przypominali ambulanse, a tym, co wymagało naprawdę pilnej interwencji, byli chorzy, których nosili w sobie. Ci chorzy mieli omamy, złudne wrażenia, że spóźnili się na wszystko, czego mieli w życiu doświadczyć, od miłości po wiedzę, od pieniędzy po urlop, a poczucie, że na nic nie zdążyli, wywoływało u nich napady  l ę k u   p r z e d   s p ó ź n i e n i e m.  Celem, do którego te karetki tak gnały na sygnale, były nie szpitale, lecz śmierć. Naturalnie wszyscy tego rodzaju chorzy mieli umrzeć śmiercią niecierpiącą zwłoki. Tak nagłą, że nie zdążą nawet zamknąć oczu. Mieli nagle pojawić się na kartach historii jako pokolenie  t y c h,   c o   o d e s z l i   n i e s p e ł n i e n i,  i natychmiast z nich zniknąć. Mieli ulotnić się z prędkością zręcznych gestów iluzjonisty. Dokładnie tak, jak na nich przystało, ponieważ ich życie nie różniło się niczym od pokazu iluzji. Niby magia… A jednak nie.

Naprawdę nie żyliśmy w tej samej epoce! Oni na przykład natychmiast kupowali wszystkie nowe produkty pojawiające się na rynku. Co więcej, włączali je w swoje codzienne życie z taką łatwością, jakby posługiwali się nimi od urodzenia. Minęło zaledwie kilka tygodni od wejścia na rynek  w a l i z k i   p r z e w o d n i k a, a już wszyscy takie mieli. Widziałem ich reklamę. To był najnowszy model inteligentnej samojezdnej walizki, która podąża przy nodze właściciela. Trzeba było tylko głośno wymówić komendę w postaci adresu czy miejsca docelowego, a walizka zaczynała jechać i ratowała swojego posiadacza przed zgubieniem się w korytarzach lotniska lub pytaniem o adres na ulicach obcego miasta. Wokół mnie byli i tacy, którzy podążali za swoją walizką. Gdy inteligentny bagaż hamował przed zakrętem, zwalniał też jego właściciel. A kiedy właściciel zatrzymywał się, żeby kupić sobie kawę, walizka czekała razem z nim. W latach, gdy pojawiły się pierwsze modele tych gadżetów, można było zobaczyć sceny zupełnie innego rodzaju. Ludzie szli przy walizkach lub przed nimi. Teraz to bagaż idzie przodem, a podróżny spieszy za nim. Być może tak właśnie powinno być, wszak człowiek już dawno oddał się pod komendę rzeczy. Tak naprawdę każdy nowy przedmiot kieruje właścicielem. Człowiek pracuje wyłącznie po to, by posiąść to, co najnowsze. Pomyślałem o tym, jak wielką sympatią cieszy się wszystko, co nowe i nowatorskie. Może właśnie dlatego ludzie tak bardzo lubili niemowlęta – nie nosiły jeszcze żadnych śladów użytkowania. Najnowszy model, nówka sztuka, nietknięty i nienaruszony kawałek mięsa… I choć oni nie byli w stanie niczego odczytać z mojej twarzy, ja, patrząc na nich, widziałem, że dzięki nowej walizce wszyscy byli szczęśliwsi. Dlatego szedłem ostrożnie. Starałem się nie wchodzić między człowieka a jego bagaż. Tak jak nie staje się między psem i jego opiekunem, ja trzymałem się z daleka od ludzi i ich walizek. Albo walizek i ich ludzi, bo w tym przypadku to człowiek niczym pies podążał za swoim gadżetem. I choć byłem świadkiem scen, gdy człowiek krzyczał na walizkę, bo ta z powodu technicznych niedociągnięć skręciła w niewłaściwą alejkę, wyczuwałem siłę relacji, jaka ich łączyła. Pochylali tylko głowy i patrząc z góry, namiętnie krzyczeli na swoje bagaże, jakby karcili własne dzieci. Zdarzali się też ludzie bardziej wyczuleni. Chcąc rozmawiać z tego samego poziomu, klękali przed swoimi walizkami i próbowali zachować spokój. Obejmowali walizkę dłońmi, zbliżali do niej twarz i tonem szkolnego pedagoga niestrudzenie powtarzali nazwę miejsca, do którego chcieli się dostać: „Bramka numer trzysta dwadzieścia dwa… bramka numer trzysta dwadzieścia dwa…”.

Ci, którzy nie wiedzieli, gdzie wmontowany jest odbiornik dźwięku, ilekroć wydawali polecenie, przytykali usta w inne miejsce walizki: „Punkt kontroli paszportowej… Punkt kontroli paszportowej!”.

Tym poczerwieniałym ze złości podróżnym, którzy sprawiali wrażenie, jakby obsypywali swój bagaż pocałunkami, w rzeczywistości chodziło tylko o to, żeby ich głos stał się słyszalny. Liczyło się jedynie to, żeby walizka usłyszała ich wołanie, zareagowała i ruszyła na swych malutkich kółkach w jakimkolwiek kierunku! Zdarzało się, że gdy właściciel walizki tracił już nadzieję, ona nagle zaczynała jechać. Pokonawszy kilka metrów, ponownie się jednak zatrzymywała, jej właściciel wpadał na nią i w efekcie oboje się przewracali. Ale nawet wtedy ludzie natychmiast wstawali z kolan i nadal kierowali do walizki swe błagalne prośby. Wszak wszyscy oni z niecierpliwością czekali na chwilę, w której będą mogli zdać się na mądrość przedmiotu. Ponieważ dopiero wtedy wszystko będzie idealne, tak jak to sobie wymarzyli. A jeśli ktoś zechce, będzie mógł nachylić się ku swojej walizce przewodnikowi, krzyknąć: „Do piekła!” i w pogoni za nowym pójść do samego diabła.

Jeśli zaś o mnie chodzi, miałem marną relację z nowinkami. Do wszystkiego, co nowe, podchodziłem dość sceptycznie. Nie wiem dlaczego. Może… Być może przyczyna była następująca: siedem dni przed nowym tysiącleciem, nowym światem i początkiem nowych szans leciałem do Niemiec na otwarcie nowego obozu koncentracyjnego. To był najnowszy model, nówka sztuka – nietknięty i nienaruszony obóz koncentracyjny…

Ponieważ nie żyłem w tej samej epoce co ludzie wokół mnie, śledziłem tablice informacyjne, żeby znaleźć miejsce, gdzie mógłbym zapalić. Po długim spacerze wszedłem do przeszklonej kabiny po brzegi wypełnionej dziesiątkami nałogowców. Z futerałem i walizką zajmowaliśmy tyle miejsca co trzy osoby. Natychmiast wzbudziło to wściekłość w tłoczących się tam ludziach. Wentylacja nie działała. Albo może, jak miało to miejsce na wielu lotniskach, specjalnie jej nie włączano. Nikt nie chciał zachęcać do częstszego palenia papierosów, oferując palaczom chłodne i czyste powietrze. A może po prostu tak wychodziło taniej.

Przeszkloną kabinę wypełniali ludzie przybyli z najbiedniejszych krajów świata. Tylko oni. Jak zawsze. Ludzie, których nauczono, że ich życia są nic niewarte. Ponieważ w ojczyznach nałogowych palaczy wszystko wytwarzano z najtańszego rodzimego surowca – ludzkiego mięsa. Żywe bomby, żywe tarcze… Ja nie paliłem. Nie dlatego, że ceniłem swoje życie, lecz dlatego, że choć bardzo tego pragnąłem, nie mogłem palić. A jednak będąc wśród tych ludzi, czułem się lepiej. W większości krajów, z których pochodzili, toczyły się wojny. Na tym świecie nie sposób było na zawsze uciec przed cudzym cierpieniem. Świat nie był aż tak duży. Każdy, bez względu na to, gdzie się urodził, pewnego dnia miał na własnej skórze odczuć skutki tragedii dziejącej się na drugim krańcu globu. Bez względu na to, jak daleko od niego toczyła się wojna, każdy wcześniej czy później wciągał w płuca dym dolatujący ze zgliszczy. Dlatego właśnie na każdym lotnisku najpierw udawałem się do tych szklanych kabin. Nie chciałem czekać, aż dym mnie dosięgnie – sam do niego szedłem. Pragnąłem jak najprędzej znaleźć się u jego źródła i wypełnić nim płuca. Możliwe, że był to zawodowy nawyk. Albo skutek uboczny pracy, jaką wykonywałem. Być może to, że nie robiłem nic poza pracą, doprowadziło mnie na skraj obłędu. Nie wiem.

Tamtego ranka, w dniu pogrzebu, miałem ponad dwadzieścia nieodebranych połączeń. Nie odbierałem, choć wiedziałem, że każda rozmowa mogła mieć życiową wagę. Chociaż nie byłem chirurgiem jak Asbjörn, w mojej branży również ważyło się ludzkie życie.

Od trzynastu lat pracowałem w instytucji o nazwie First World Peace Foundation, czyli Fundacji Pierwszego Pokoju Światowego. Fundacja z siedzibą w Genewie posiadała swoje oddziały w stolicach sześćdziesięciu sześciu krajów i zatrudniała ośmiuset siedemdziesięciu jeden pracowników. Jednak tylko siedem z tych ośmiuset siedemdziesięciu jeden osób pełniło funkcję  p r e z e n t e r a.  Byłem jedną z nich. W porównaniu do tego, czym zajmowaliśmy się w rzeczywistości, symboliczny tytuł prezentera brzmiał dość romantycznie. Definicja obowiązków, jaka widniała na podpisywanym z nami kontrakcie, była prosta: zaprezentowanie możliwych opcji polegające na posadzeniu przy jednym stole skonfliktowanych lub będących w stanie wojny stron, przedstawieniu ich sobie i wycofaniu się. Na stronie internetowej fundacji w zakładce dotyczącej celu jej powołania użyto podobnej definicji. Brzmiała jak zmyślony przez oszusta opis jego szemranej działalności: „Generowanie i rozwijanie dialogów skoncentrowanych na pokoju…”.

Od czasów drugiej wojny światowej centrum tej branży stanowiło Oslo. Tam też zbudowano podwaliny dla pracy najskuteczniejszych fundacji działających na rzecz pokoju. Kiedy zimna wojna dobiegła końca i Związek Radziecki wypadł z gry, fundacyjny środek ciężkości przesunął się do Genewy. Stało się tak dzięki założonej właśnie wtedy Fundacji Pierwszego Pokoju Światowego. I choć powstało wówczas wiele podobnych instytucji, to jej gwiazda świeciła w mieście najjaśniej. O to, by jej blask nie osłabł, dbali właśnie prezenterzy. Tym, którzy nie do końca rozumieli, na czym polega nasza praca, mówiliśmy, że jesteśmy  c y w i l n y m i   d y p l o m a t a m i  niezwiązanymi z jakimkolwiek państwem. Ubieraliśmy się jak dyplomaci, wysławialiśmy się jak oni i zajmowaliśmy się problemami, których nie rozwiązałby żaden z nich. Nie musieliśmy się tłumaczyć z naszych poczynań żadnemu państwu, nie istniał też żaden protokół, którego powinniśmy przestrzegać. Być może powinniśmy się nazywać  d y p l o m a t a m i   w i d m o.  Prawdziwi dyplomaci czekali, aż otworzy się im bramę, my zaś przeskakiwaliśmy przez płot. W porównaniu do ich świata ten, w którym my działaliśmy, był znacznie bardziej skomplikowany i mroczny. Naszym głównym zadaniem było użycie wszelkich legalnych i nielegalnych narzędzi, by nakłonić, a czasem wręcz zmusić skonfliktowane strony do zawieszenia broni lub zawarcia pokoju. Jeśli dwóch ministrów spraw zagranicznych albo dwóch prezydentów podczas uroczystej konferencji prasowej podpisywało traktat pokojowy, to my znajdowaliśmy się na początku procesu, dzięki któremu nadeszła ta chwila. Albo jeśli jakiekolwiek ugrupowanie, przez jednych nazywane terrorystami, przez innych separatystycznymi bojówkami, ogłaszało zakończenie prowadzonych od siedemdziesięciu pięciu lat działań zbrojnych, to z pewnością my staliśmy na początku drogi zwieńczonej ich decyzją. To my inicjowaliśmy wszelkie negocjacje. Za każdym razem to my robiliśmy pierwszy krok. Służby wywiadowcze zazwyczaj dołączały później, tym bardziej że to my im je prezentowaliśmy. Jako prezenterzy być może nie byliśmy bezstronni, lecz mimo to działaliśmy na neutralnym terenie. Właściwie to my, z naszymi ciałami i krwią, stanowiliśmy neutralny teren. I jako chodzące i mówiące neutralne terytoria byliśmy na usługach wszystkich zimnokrwistych psychopatów i gorącokrwistych socjopatów tego świata.

Sprzedawałem pokój. Usiłowałem przekonać ludzi, że jego zawarcie będzie im się bardziej opłacało niż wzajemne mordowanie się. W tym celu próbowałem wszelkich możliwych metod. Stosowałem groźby, szantaże, podstępy, kłamstwa, oszczerstwa, łapówki… Wszystko, co tylko mogło przyjść do głowy. Żeby doprowadzić do zawarcia rozejmu, robiłem wszystko to, co w innych sytuacjach wywoływało wojnę. W efekcie dobrze się czułem jedynie w przeszklonych palarniach otoczony obcymi ludźmi.

Gdy biernie paliłem dwadzieścia czy dwadzieścia pięć papierosów naraz, zadzwonił telefon. To była Monica z Lagos. Sekretarka prezesa zarządu fundacji, Calhouna z Edynburga, czyli mojego szefa. Odebrałem i od razu zapytałem:

– Jaki dziś dzień?

– Wtorek.

Od mojego wyjazdu ze Stambułu upływ czasu odmierzałem konkretnymi datami. Ludzi, którzy strzelali do siebie pociskami rakietowymi, nie interesowało, jaki jest dzień tygodnia, więc mnie również to nie obchodziło. Wojny nie miały wyznaczonych godzin pracy, więc i ja ich nie miałem.

– Dziękuję, Monica. Słucham.

– Calhoun chce zamieścić twój tekst w rocznym biuletynie. Wiesz, że publikujemy go w drugiej połowie stycznia.

Cztery dni wcześniej zakończyła się budowa pierwszego obozu, w którym niemieccy obywatele tureckiego pochodzenia mieli być przetrzymywani przed deportacją. Miałem tam pojechać, żeby ocenić placówkę pod kątem warunków życia, a następnie przygotować stosowny raport.

– Materiały trzeba złożyć w ciągu dwóch tygodni. Wyrobisz się?

Rola obserwatora i sprawozdawcy była dla mnie zbędną pańszczyzną. Miałem zbyt wiele niedokończonych zadań, by się tym zajmować. Ponieważ jednak chodziło o Turków, naturalnie to mnie przydzielono tę sprawę.

– Oczywiście! – odparłem. – Mogę ci go wysłać choćby zaraz. Ponieważ napiszę w nim tylko: „Przybyłem, zobaczyłem, zwymiotowałem”.

Monica się zaśmiała, a ja zaciągnąłem się dymem. Gdy się rozłączyła, wyobraziłem sobie, że wydycham dym przez nos.

Rząd federalny Niemiec, podkreślając swoją wiarę w bezstronność naszej instytucji, zaprosił przedstawiciela Fundacji Pierwszego Pokoju Światowego, aby pokazać opinii publicznej, jak dobre warunki bytowe panują w obozie. Zaraz potem odbyliśmy z Calhounem z Edynburga zebranie. Na stole były dwie opcje: albo podejmie ryzyko i stanie się częścią projektu imagistyki społecznej rządu federalnego Niemiec, albo nikt z zewnątrz nigdy nie zobaczy obozów, w których sukcesywnie zamkniętych zostanie pięć milionów ludzi.

– Ktoś musi obejrzeć te placówki – powiedział Calhoun. – Jedź tam, przyjrzyj im się i opisz, co widziałeś.

Telefon zadzwonił ponownie. To był Yossi z Betlejem, pracownik fundacji odpowiedzialny za Jerozolimę.

Odebrałem i od razu zapytałem:

– Znowu?

– Tak, niestety…

– Ile osób?

– Nie znam dokładnej liczby, ale to siedem rodzin. Zapewne jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt osób.

– Gdzie?

– W niewielkiej wsi niedaleko Ramallah.

– Cała wieś?

– Tak. Sam dowiedziałem się dziś rano. Od czterech dni nikt ich nie widział. Domy stoją puste. Nikt nie wie, gdzie są ci ludzie. Co robimy?

– Spróbuj ustalić ich tożsamość. Zrób listę zaginionych. Yossi, ktoś dzwoni. Porozmawiamy później.

Dzwoniła Magali z Lyonu, szefowa oddziału paryskiego.

Odebrałem i od razu zapytałem:

– Pojawiły się już maczety?

– Słucham?

– Czy rano po przebudzeniu ludzie znajdują na placach we wsi stosy maczet?

– Nie rozumiem.

– Czy ktoś rozwozi już ciężarówkami maczety po wsiach?

– Hmm… Na razie nic nam o tym nie wiadomo.

– To dobrze, czyli mamy jeszcze trochę czasu.

– No nie wiem… Wydaje mi się, że bez natychmiastowej interwencji będzie jak… Gdzie to było? Pamiętasz, wiele lat temu…

– Rwanda?

– Tak, będzie dokładnie tak jak w Rwandzie.

– Nie martw się, Magali. Skoro nie pojawiły się jeszcze maczety, w Togo nikt nikomu na razie gardła nie poderżnie. Porozmawiamy później, ktoś dzwoni.

To był Sadi ze Stambułu. Kierował ankarskim oddziałem fundacji. Odebrałem i od razu zapytałem:

– Już po obradach?

– Tak.

– Jaka decyzja?

– Odrzucili sprzeciw.

– Więc go przeprowadzą?

– Tak. Za chwilę wydadzą oświadczenie.

– Mam drugi telefon, Sadi, pogadamy później.

Nikt nie dzwonił. Wyłączyłem telefon. Zaciągnąłem się dymem papierosowym i zacząłem myśleć… Pierwszego dnia nowego tysiąclecia, czyli pierwszego stycznia, musiałem być w Stambule. Udział w głosowaniu był dla mnie priorytetem. Musiałem oddać swój głos. Chwilę temu Trybunał Konstytucyjny odrzucił weto, które główna partia opozycyjna zgłosiła wobec decyzji rządu o plebiscycie. To oznaczało, że pierwszego stycznia odbędzie się w Turcji plebiscyt. Wyznaczona data została idealnie dobrana do celu głosowania. Pierwszy dzień Święta Ofiarowania wypadał w sylwestra. Po raz pierwszy w historii kraju mieszkańcy mieli pójść do urn w drugi dzień święta. Oddanie głosu w tym plebiscycie nie miało może takiej wagi jak ofiara ze zwierzęcia, ale ze względu na cel głosowanie uchodziło za religijny obowiązek. Tym bardziej że Turcy jako muzułmanie – co zresztą wielokrotnie podkreślano w kampanii promocyjnej tego wydarzenia – nie będą przecież świętować w noc sylwestrową. Co za tym idzie, pierwszego stycznia nie będą obchodzić Nowego Roku, czyli święta, którego datę wyznaczał kalendarz chrześcijański, wobec czego bez problemu wstaną z łóżek i będą mogli oddać swój głos. W tym plebiscycie Turcy mieli odpowiedzieć tylko na jedno pytanie:

„Czy Allah istnieje?”.

Decyzję o głosowaniu turecki rząd podjął przed trzema miesiącami. Główna partia opozycyjna zaskarżyła ją do Trybunału Konstytucyjnego, argumentując swój wniosek tym, że zadanie społeczeństwu takiego pytania jest niezgodne z konstytucyjną zasadą laickości. Trybunał miesiącami zwlekał z wydaniem decyzji, którą normalnie mógłby podjąć w ciągu kilku dni, i dopiero przed chwilą ogłosił wyrok o odrzuceniu sprzeciwu.

W związku z tym plebiscyt się odbędzie i jeśli ponad pięćdziesiąt procent uczestników zagłosuje na tak, istnienie Allaha zostanie oficjalnie zatwierdzone w wyniku demokratycznej procedury. Naturalnie w dalszej kolejności w Turcji miało się liczyć wyłącznie słowo boże. Lektura Koranu miała już nie wystarczać do tego, by je poznać. Trzeba będzie słuchać rządu, który przeprowadził plebiscyt, gdyż dzięki głosowaniu to on miał uzyskać monopol na słyszenie słów Najwyższego. Mimo ostrych reakcji typu: „Macie czelność kwestionować istnienie Allaha?”, a także głosów sprzeciwu podnoszonych przez niemających pojęcia, czym jest strategia populistyczna, muzułmanów zarówno z kraju, jak i z różnych zakątków świata, plebiscyt ten był pierwszym, wysoce efektywnym, a nawet logicznym krokiem na drodze do stworzenia republiki islamskiej. Dzięki temu proces transformacji miał przebiegać etapami, opierając się na konsultacjach z ludem, bez konieczności zbrojnego tłumienia głosów milionów ludzi broniących zasady laickości oraz bez wprowadzania gwałtownych zmian ustrojowych. Było wielce prawdopodobne, że po upływie kilku miesięcy przeprowadzony zostanie kolejny plebiscyt, w którym społeczeństwu zadane zostanie pytanie: „Czy Koran jest słowem bożym?”. Dlatego ważne było, żeby pierwsze skierowane do ludu pytanie było proste i jednoczące. Co mogło mocniej zjednoczyć ludzi niż pytanie o istnienie Boga? Co więcej, referenda doskonale sprawdzały się w tworzeniu atmosfery realizmu magicznego: dzięki nim każde zdanie mogło stać się prawdziwe. Nie było nic, czego nie można by zrealizować dzięki referendom. Umożliwiały zmianę biegu historii, napisanie od nowa praw fizyki, a nawet stworzenie równoległego wszechświata i życie w nim. Dlatego też narzędzie, którym posługiwał się turecki rząd, było jak najbardziej adekwatne do obranego celu. Nie ulegało wątpliwości, że wyniki plebiscytu potwierdzą istnienie Boga. Bądź co bądź dziewięćdziesiąt dziewięć procent obywateli Turcji deklarowało wyznanie muzułmańskie. Mimo braku danych, które udowodniłyby tę tezę, źródeł powyższego stosunku procentowego można doszukiwać się w historii amerykańskich klubów motocyklowych. Zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej w mieście Hollister w stanie Kalifornia zorganizowano wyścigi motocyklowe. Ówczesna prasa amerykańska dopatrzyła się w tym okazji do zwiększenia sprzedaży gazet i czasopism, wydawcy mogliby bowiem sprzedać niegroźne powyścigowe bójki jako szeroko zakrojoną rewoltę, a nawet snuć przerażające opowieści o tym, jak to niewinne amerykańskie miasteczko zostało zajęte przez barbarzyńskich motocyklistów. Tak też zrobili. Jeden z dziennikarzy wykazał się inicjatywą i pozbierał z ulicy puste butelki po piwie, rozrzucił je wokół motocykla, na którym posadził spotkanego przypadkiem pijaczynę, a następnie sfotografował spreparowaną scenę. W dniu, w którym jedno ze zdjęć opatrzone ociekającym śliną tekstem ukazało się w magazynie „Life”,narodził się stereotyp wiecznie pijanego motocyklisty, włóczęgi i awanturnika. Efekt, jaki wywołała fotografia, był tak mocny, że Amerykańskie Towarzystwo Motocyklowe w obawie przed spadkiem sprzedaży jednośladów zmuszone było wydać oświadczenie, w świetle którego za zamieszki w Hollister odpowiadał zaledwie jeden procent motocyklistów przebywających w tamten weekend w miasteczku. Oświadczenie złożone w reakcji na sfałszowane artykuły prasowe, rzecz jasna, rozsierdziło motocyklistów. Co więcej, dyskurs ten przyczynił się do powstania wyimaginowanej i już znienawidzonej mniejszości w liczbie jednego procenta, co wywołało jeszcze większy gniew wśród członków gangów. Na tym jednak nie koniec. Żeby zadać kłam celującej w nich wykluczającej definicji, część klubów zaczęła otwarcie identyfikować się z „jednoprocentowcami”. Ich członkowie w imię protestu przeciwko dyskryminacji, jaka ich spotkała, na klubowych kurtkach lub kamizelkach zaczęli nosić naszywki z symbolem „1%”. W ten sposób również dzięki pomocy Amerykańskiego Towarzystwa Motocyklowego ustalono, że odsetek  w y r z u t k ó w  i  a n a r c h i s t ó w  wynosi jeden procent całego społeczeństwa.

Politycy, którzy twierdzili, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent tureckiego społeczeństwa stanowią muzułmanie, niczym nie różnili się od ówczesnych władz Amerykańskiego Towarzystwa Motocyklowego. Ich zdaniem tylko jeden procent obywateli nie był godny islamu. W podświadomości zarówno tych polityków, jak i ich popleczników niemuzułmanie byli bowiem jak tamci motocykliści noszący naszywki z symbolem „1%” – społecznymi wyrzutkami i anarchistami. Dowód na to miała stanowić fotografia zrobiona wiele lat po zamieszkach w Hollister.

Był to