74,93 zł
Gdzie prastara, mroczna siła wymyka się zdrowemu rozsądkowi.
W głębinach mroźnej Syberii, gdzie czas płynie wolniej, a tajemnice skrywane są przez wieki, dr Skórzewski odkrywa coś więcej niż tylko epidemię. Jego badania prowadzą go do starożytnych legend i zakazanej wiedzy, która łączy przeszłość z teraźniejszością. "Traktat o higienie" to nie tylko powieść o medycynie, ale też o poszukiwaniu prawdy ukrytej na dnie ludzkiej duszy i w mrokach historii.
Kompletny zbiór opowiadań o dr. Skórzewskim, uporządkowanych przez autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1331
Światy Pilipiuka
2586 krokówCzerwona gorączkaRzeźnik drzewAparatusSzewc z LichtenradeCarska manierkaReputacjaLitr ciekłego ołowiuWilcze leżeZły lasPrzyjaciel człowiekaCzarna GóraZło ze wschoduCzasy, które nadejdąPaździernik 1871, Antonowka, gubernia permska
Wiatr ciągnący ze wschodu pachniał ostro mrozem i nadchodzącą zimą. Kolejne podmuchy swobodnie hulały uliczkami miasteczka. Paweł Skórzewski, nie zwalniając kroku, ominął błotnistą kałużę i zaciągnął pas o dwie dziurki. Od razu zrobiło mu się jakby odrobinę cieplej. Wicher cisnął wędrowcom w twarze jakieś paździerze, poderwał na chwilę poły znoszonych płaszczy, próbował zerwać czapki, a potem, jakby zawstydzony własnymi wybrykami, pomknął gdzieś dalej.
Czy przyjemniej umierać w ładny dzień, czy w taki jak ten? – zadumał się chłopak.
Zakręcili. Szli opłotkami osady. Domy, które mijali, były, o ile to możliwe, coraz brzydsze i bardziej zapuszczone. Za krzywym chruścianym płotem ponuro zawył pies. Od strony stacji dobiegł ich gwizd parowozu. Jakiś staruszek wbił wzdłuż ściany chaty tyczki i teraz upychał za nie snopki ogaty. Na ich widok w milczeniu uchylił czapki. Odpowiedzieli tym samym.
– Zima idzie – mruknął pan Seweryn. – Da nam się we znaki, oj, da…
– Młody jesteś – uśmiechnął się pan Piotr. – Ja pamiętam z dzieciństwa lato roku szesnastego i zimy, które po nim przyszły. W Polsce były wówczas gorsze mrozy niż dziś na Syberii. Powiadali, że to od pyłów wulkanicznych w atmosferze. Żółte mgły i zachody słońca tak krwawe, że nigdy już potem podobnych nie widziałem.
Umilkli, bo znów dmuchnęło im w twarze.
Co za dziura, westchnął w duchu Paweł. Jakby wynurzyła się z błota i teraz ponownie zapada się w błoto.
Wszystkie ściany, które widział, były krzywe. Wszystkie dachy zapadnięte, poszarzałe, porośnięte mchem. Tylko nieliczne domostwa miały rynny. Każda deska w zasięgu wzroku zdawała się popękana, spaczona albo wypróchniała, a często jednocześnie popękana, spaczona i wypróchniała.
Doszli do szerszej uliczki, wymoszczonej resztkami dranic, gontów oraz grudami polepy i kawałkami gruzu z rozebranych domów. Tu szło się łatwiej, ale buty i tak mieli już przemoczone.
Drewniany zajazd, pamiętający zapewne czasy cara Pawła, głęboko wrósł w glebę. Przed bramą kilka lat temu ugrzęzła zniszczona arba. Zapadła się w ziemię niemal po osie, dyszle smutno sterczały ku niebu.
W głównej sali gospody trwała zabawa. Trzej Polacy skrzywili się, słysząc knajacką piosenkę, wywrzaskiwaną przez kilku pijanych rzezimieszków.
Zaszli od tyłu głównego budynku. Drzwi były niskie, musieli schylić głowy, by nie uderzyć czołami w belkę naproża. W sieni cuchnęło stęchlizną i przekiszoną kapustą. Właściciel musiał ich oczekiwać, bo zaraz zszedł po krzywych schodach ze świeczką w ręce. Nawet się nie przywitał.
– Na lewo – zakomenderował.
Przerobiony ze starej komory pokoik był ciasny i ciemny. Niewiele światła wpadało przez okno przeszklone mętną szybą, pełną purchli, nierówności i przebarwień. W pokoju czuć było zastarzałym potem, stęchlizną, mysimi siuśkami i pluskwami. Szpary w deskach ścian polepiono jakimś kitem, ale to raczej nie powstrzymało inwazji robactwa. Podłoga spróchniała, od dawna wymagała wymiany.
Pijacka piosenka docierała aż tutaj.
We wnętrzu było niewiele sprzętów. Łóżko, kulawe krzesło, stołek z wpuszczoną miską, półka, na której stała poczerniała ze starości ikona oraz leżał kawałek zeschniętego mydła.
Przybyli stali przez chwilę w milczeniu z obnażonymi głowami. Nieboszczyk leżał na sienniku, spod cienkiego koca sterczały bose stopy, z dawno nieobcinanymi paznokciami. Prześcieradła ani obleczenia pledu najwyraźniej nie miał. Poduszka była poprzecierana, z dziur sterczały kłaczki sfilcowanej wełny.
– Ot, pochorował trochę i przekręcił się… Był Polakiem, tak jak wy. – Gospodarz żuł słomkę kącikiem ust. – To i pomyślałem, że wy go powinniście pochować wedle waszych zwyczajów i odmówić nad grobem wasze modlitwy… Uriadnika zawiadomiłem.
Po prostu nie chce zająć się pogrzebem, przeleciało Pawłowi przez myśl. Ale, z drugiej strony, pogrzebać rodaka to faktycznie nasze zadanie. Ciekawe, czemu sienniki i materace zawsze robią w paski – pytanie pojawiło się znikąd i zaraz uleciało, pozostając bez odpowiedzi.
– Ubranie jakieś do trumny by się przydało – odezwał się pan Piotr.
– Rzeczy w zasadzie nie zostawił, ot tyle, co tam leży. – Gospodarz wskazał kupkę łachów przewieszonych przez oparcie krzesła. – A w tej kapocie przybył… – Spojrzał na złachaną kurtkę, smętnie zwisającą z kołka, i pokiwał frasobliwie głową. – No i torba jeszcze, ale w środku ani grosza, tylko papierów trochę. Chorował dłuższy czas, do pracy nie chodził, to i nic dziwnego, że kończyły mu się pieniądze. Tydzień temu położył się i już nie wstał. Czynsz mi był dłużny za trzy miesiące. – Zrobił zbolałą minę, ale wyszło sztucznie.
Oczy Rosjanina łypnęły chytrze, widocznie liczył, że poczują się w obowiązku uregulowania za nieboszczyka ostatnich długów. Nikt jednak nie podjął tematu.
– Pawle – odezwał się wreszcie Piotr – idź do stolarza po trumnę. Dobrze by było, gdyby na wieczór zrobił. Daj mu rubla zadatku, resztę potem dopłacimy. Czuwanie przy zwłokach urządzimy u mnie, tu za mało miejsca. Weź tę torbę z papierami. Przejrzyj wszystko, trzeba napisać list, zawiadomić rodzinę, o ile takową miał… Ja wiem tyle, że miał na imię Antoni.
– Antoni Kowalski – powiedział gospodarz. – Tak przynajmniej miał wpisane w paszporcie, ale czy to aby jego paszport?
– Pokażcie.
Książeczka była wymięta i poplamiona, jakby kiedyś przemokła wraz z właścicielem. Wynikało z niej, że Antoni Kowalski urodził się w 1830 roku w Płocku. Rysopis mniej więcej się zgadzał. Wbito też pieczęć i umieszczono adnotację o zwolnieniu z katorgi po odbyciu kary.
– Że niby ma mieć niespełna czterdzieści lat? – Pan Piotr spojrzał w zadumie na nieboszczyka. – Hmm…
– Jest niewiele starszy ode mnie, ale dałbym mu trzy dekady więcej – rzucił milczący dotąd pan Seweryn. – Z drugiej strony, jeśli był na katordze… Za każdy rok w warzelni soli albo w garbarni można śmiało trzy liczyć. Zobacz nadgarstki. Takie blizny zostają, gdy się kilka lat tyra przykutym do taczek w kopalni.
– Tak, masz rację. Ano cóż, godzi się oddać rodakowi ostatnią posługę. Myślę, że trzeba sprowadzić tu wózek i trumnę, przełożymy ciało, zawieziemy do mnie. Tam się je obmyje i ubierze. Tych szmat nie ma co brać, damy biedakowi jakąś koszulinę i spodnie. Buty…
Pod łóżkiem stały zniszczone ciężkie trepy. Skóra rozeschła się i popękała. Wierzchy i cholewki były kompletnie zdefasonowane, pogniecione w harmonijkę. Podeszwa odchodziła. Chłopak spojrzał na sterczące z przyszwy pordzewiałe gwoździki.
– Jak najeżona zębami paszcza krokodyla… – mruknął.
– No ale jak to tak, do trumny bez butów? – pokręcił głową pan Seweryn.
– Są jeszcze łapcie z brzozowego łyka gdzieś głębiej pod łóżkiem – podpowiedział gospodarz. – Bida z nędzą, niech się cieszy, że trumnę mieć będzie.
– Jutro go pogrzebiemy – rzekł pan Piotr. – Bez księdza, bo i skąd…
– A ten wasz, co to pieszo po Syberii chodzi? – burknął Rosjanin. – Był u was w zeszłym roku. Gdybyście go zawezwali telegraficznie… Zimno teraz, zmarły może i tydzień poleżeć.
– Ojczulek Józef Szwermicki? On jest proboszczem w Tobolsku. Może za dwa lub trzy lata znów ruszy w podróż duszpasterską. Kto wie, może wtedy i nas odwiedzi. Ale może chociaż u siebie w kościele mszę za nieboszczyka odprawi? To dobry pomysł, zaraz rano napiszę.
Ilu jeszcze naszych tak umrze, w skrajnej biedzie, chorobie i samotności. Z dala od domu, z dala od kraju, bez towarzystwa bliskich, bez ostatniego namaszczenia, na wygnaniu… – myślał Paweł, brnąc przez błoto do warsztatu stolarza. Ilu zostanie tak pogrzebanych, bez księdza, w miejscu, gdzie nigdy nie dotrą ich bliscy, by pomodlić się na mogile? W Polsce na pewno też bywa czasem podobnie, jednak… To co innego. To, co w kraju stanowi smutny wyjątek, na Syberii jest powszechne.
Do wieczora zostało niewiele. Trumnę wniesiono do głównego pomieszczenia, oparto na dwóch krzesłach, przygotowano świece. Na nocne czuwanie przy zwłokach zapowiedzieli się niemal wszyscy Polacy z Antonowki i jeden Niemiec, inżynier z Bawarii, też katolik.
Przy obmywaniu ciała odkryli przypuszczalną przyczynę śmierci. Nieznajomy miał na udzie dwie paskudne rany. Jedna zagoiła się dużo wcześniej i pozostała po niej tylko ohydna blizna. Druga najwyraźniej nie mogła się wygoić, jakiś czas temu znów się zaogniła i otworzyła. Wypełniała ją żółta cuchnąca ropa, skóra wokoło poczerniała. Żyły i tętnice biegnące od rany były sine i nabrzmiałe.
– Gangrena poszła – ocenił pan Seweryn. – Albo coś podobnego. Gruczoły w pachwinie napuchły, pewnie gdyby je rozkroić, i tam znajdziemy zgniliznę.
– Sekcji robić nie będziemy, bo i po co – odrzekł pan Piotr. – Wygląda, jakby przed kilku miesiącami coś wycinał z mięśnia. Może guz jaki? Albo coś mu się wbiło. Potem zaszył ranę, opatrzył, ale nie oczyścił należycie albo i bakcyle wlazły…
– Wiosną albo wczesnym latem – uzupełnił obserwacje Paweł. – Ten przeklętnik gospodarz mówił, że trzy miesiące chorował.
– Czemu nie poszedł z tym do felczera?
– Może i poszedł, może nawet sprowadzono mu jakiegoś konowała… Nie wiemy. Gangreny trudno się pozbyć. Można wycinać chorą tkankę, można spróbować ją wypalić spirytusem, jodem, preparatami z siarki, a niektórzy próbują nawet rozżarzonym pogrzebaczem. Podręczniki wojskowe wspominają o wrzącym oleju lub prochu strzelniczym i podobnych sposobach.
– Tak czy inaczej, nie udało mu się.
Skończyli i przygotowali wszystko, po czym przeszli do kuchni. Umyli dokładnie ręce ługiem. Paweł siadł w kącie pomieszczenia. Grzał plecy o kafle pieca. Za oknem wył wiatr. Poza nimi trzema i nieboszczykiem nikogo jeszcze w chacie nie było. Skórzewski obserwował towarzyszy spod oka. Pan Piotr, nieformalny przywódca polskiej kolonii, krzątał się dziarsko jak zwykle. Choć przekroczył już siedemdziesiątkę, trzymał się prosto, widać było po nim resztki oficerskiego sznytu. Pan Seweryn był o połowę młodszy. Trzy lata w kopalni rudy żelaza bardzo zniszczyły mu dłonie. Regularnie czytywał gazety, szukając wzmianek na temat zdrowia cara i powiększania się jego rodziny. Bywało wcześniej, że kolejny władca z okazji koronacji ogłaszał amnestię. Bywało, że ogłaszano ją z okazji narodzin następcy tronu. Ale na razie na nic podobnego się nie zapowiadało.
Dmuchnęło mocniej. Przez izbę od nieszczelnego okna przeciągnął chłodny powiew. Szyby wymagały nowego kitu, pora też była ściągnąć ze strychu i wstawić wewnętrzne okna. Tyle dobrze, że latem wymienili drzwi i pokryli belki nową polepą. Wokoło chaty wzdłuż ścian nabito już tyczki na snopki ogaty.
– W Polsce, kiedy tak duje, mówi się, że ktoś się powiesił – westchnął pan Seweryn, przelewając wódkę z baniaka do mniejszej butelki.
Gospodarz dolał świeżej wody do samowara i teraz próbował rozdmuchać ogień. Wreszcie, znużony bezowocnymi wysiłkami, nabrał z paleniska pieca szufelkę żaru i wsypał od góry w rurę grzewczą.
Jesteśmy rozbitkami, pomyślał chłopak. Rozbitkami na dalekiej egzotycznej wyspie, nieliczną garstką rozproszoną wśród dzikich i prymitywnych tubylców. Europejczykami, światłymi i inteligentnymi, rzuconymi w odległy dziki świat i poddanymi władzy lokalnych kacyków. Nasza ojczyzna istnieje gdzieś tam, za bezkresnymi przestrzeniami, ale nie mamy możliwości się do niej dostać… Starsi jeszcze pamiętają ojczysty kraj. Chodzili ulicami polskich miast, odwiedzali sanktuaria, cieszyli oczy skarbami sztuki i gmachami będącymi dziełem minionych pokoleń. Znają przysłowia, powiedzonka. Ja mówię tym samym językiem, ale wyrosłem tu, tysiące wiorst od rodzinnych stron. Wiele pojęć to dla mnie puste dźwięki. Lepiej mówię po rosyjsku, każde potrzebne słowo przychodzi na myśl od razu.
Piotr walczył przeciw carskim z bronią w ręku, raz już uciekł z zesłania… Ułaskawienie go nie obejmie. Seweryn? Nie był nawet powstańcem, ot, poszedł do teatru, wynikła scysja, dał na oczach ludzi w mordę carskiemu oficerowi. Wyrok był surowy, bo i szarża sponiewieranego wojskowego wysoka… Sąd wlepił trzy lata katorgi i dożywotnie osiedlenie. Swoje w kopalni odcierpiał, ale wrócić do kraju mu nie wolno. Amnestia? Może i ma szansę się załapać. Tylko kiedy? Car Aleksander jest jeszcze młody i podobno końskiego zdrowia, a Polaków nie lubi. Koronacja następcy może być za dwadzieścia lat. No chyba że ktoś będzie tak miły i umówi cara na wcześniejsze spotkanie z kostuchą.
Zamach przeprowadzony cztery lata wcześniej w Paryżu przez Antoniego Berezowskiego był nieudany. Czytali o tym w gazetach. Były powstaniec próbował zastrzelić cara z ciężkiego pistoletu kawaleryjskiego. Strzał był piękny, niestety, w ostatniej chwili między zamachowcem a karetą znalazł się koń jednego z żołnierzy eskorty.
Chłopak zagryzł wargi. Sięgnął po torbę nieboszczyka. Właściciel kwatery rzecz jasna przeszukał ją zaraz po śmierci lokatora. W bocznej kieszonce było kilka wygładzonych przez wodę kolorowych kamyczków. Natomiast papiery najwyraźniej oberżysty nie zainteresowały, pewnie nie znał polskiego, może nawet nie czytał w alfabecie łacińskim. Chłopak zabrał się do ich przeglądania.
Listy po polsku z datą sprzed przeszło dziesięciu lat. Żadnej koperty, żadnego adresu zwrotnego, tylko w górnym rogu każdego nazwa miasta i data.
Płock… Nigdy nie słyszałem o takiej miejscowości, pomyślał Paweł. Muszę kogoś z naszych zapytać. Jeśli to wioska albo małe miasteczko, może listonosz znałby rodzinę tego Kowalskiego? Z drugiej strony, skoro nie ma późniejszych, może wszyscy umarli i tyle? Trzeba by przeczytać…
Papier kilka razy zawilgł, litery rozmazały się, rozpłynęły. Dawało się odcyfrować tylko pojedyncze słowa. Skórzewski dłuższą chwilę przeglądał pozostałe dokumenty. Decyzja o zwolnieniu z katorgi, zaświadczenie o prawie swobodnego przemieszczania się po terytorium na wschód od Uralu, świadectwa pracy w jakichś fabryczkach, przepustka na wyjazd do Moskwy, prawo osiedlenia się na terenie Rosji europejskiej z wyłączeniem miast będących siedzibami guberni. Szukał koperty albo kartki z adresem… Niestety. W bocznej kieszeni był jeszcze cienki notes. Ostatnia szansa – ale i tu nie było żadnych wskazówek.
Przeglądał uważnie kolejne karty. I tu litery rozpływały się, strony poznaczone były plamami tuszu i zaciekami, jakby nieznajomy forsował wpław Kamę. Przy grzbiecie papier upstrzyły czarne plamy, grzyb przeżerał na wylot kartki. W jednym miejscu poświęcono stronę i narysowano ołówkiem mapkę. Jakieś miasteczko, rzeka lub strumień, zaznaczony kwadracik, podpisany „ruiny klasztoru”, a powyżej, w miejscu zetknięcia się dwóch cieków wodnych, wyraźnie nakreślony znak X, nad nim jeszcze rosyjska litera F.
Paweł rozłożył notes na stole, bliżej świecy, i ujął w dłoń lupę. Badał tekst, usiłując odczytać rozmazane znaki. W kancelarii ziemstwa nieraz musiał odcyfrowywać podania i listy pisane przez półanalfabetów. Zagryzł wargi, gdy uświadomił sobie, że lepiej radzi sobie z cyrylicą niż z łacińskimi literami.
Obruszczyłem się, pomyślał ze smutkiem. Starsi ubierają się w miejscowe stroje, chodzą do bani, piją herbatę z samowara, ale pozostali Polakami. Ja? Kim właściwie jestem? Nie, nie dam się.
– No i co tam masz? – zapytał pan Piotr.
– Mapa… Ale nie wiem czego – odparł Paweł. – Żadnych opisów, tylko nazwy miejscowości i jakieś hieroglify.
– Kółko i dwójka z przekreślonym ogonkiem… Gdy dawno temu w Polsce uczyłem się chemii, profesor mojego gimnazjum opowiadał nam trochę o niegdysiejszych uczonych, alchemikach, astrologach. Oni pisali symbolami, żeby postronni nie mogli odczytać ich notatek. Kółko z kropką to złoto. Dwójka z przekreśloną dolną beleczką to niebezpieczeństwo.
– Złoto? – uśmiechnął się Paweł. – Znalazł skarb?
– Może skarb, może żyłę złota… – zadumał się pan Seweryn. – Syberia jest wielka i kryje wiele skarbów. Rudy metali, cenne kopaliny, zwierzątka futerkowe, zioła o dużej mocy… Gdy odbywałem zesłanie w pobliżu chińskiej granicy, zaniemogłem. Kopalniany felczer już na mnie krzyżyk postawił, ale miejscowi podali mi wywar z korzenia żeń-szenia. Trzy dni leżałem w malignie, targany gorączką, z głową pełną dziwnych wizji, ale potem wstałem zupełnie zdrowy. Gdzie to jest?
– Wedle opisu Jelizawietsk Uralskij, jakieś czterdzieści wiorst na północ od miasta Niżnyj Tagił.
– To nie tak znowu daleko stąd. Trzysta wiorst mniej więcej. Dziesięć dni marszu, a żeś młody, to może i w sześć dojdziesz – powiedział gospodarz. – Pytanie tylko, czy warto.
Pochylili się we trzech nad notesem. Oglądali rozmazane bazgroły. Odcyfrowali pojedyncze słowa. „Czarna”, „zagrożenie”, „rzeka”, „pewna śmierć”, „rudy”, „larwy”. W tekście trzy razy użyto symbolu złota. Na kolejnej stronie widniał szkic przedstawiający patelnię zanurzoną w wodzie oraz oskard oparty o skałę. Obok były jakieś notatki maczkiem, ale kompletnie już nieczytelne. Paweł spróbował obejrzeć jeszcze strony pod kątem, do światła lampy. Niewiele to pomogło.
– Mapa odkrytych pokładów złota – rozważał pan Seweryn. – Tak się je wydobywa ze strumieni. Złoto jest ciężkie, pięć razy cięższe niż woda. Zawsze opadnie w dół. Trzeba zaczerpnąć z rzeki piasku, ale nie byle gdzie. Tam, gdzie nurt zwalnia albo uderza o przeszkodę… Taki ciężki czarny piach z mułem. Rzucasz na patelnię i płuczesz…
– Jak w książkach przygodowych o amerykańskim Dzikim Zachodzie? – spytał pan Piotr.
– Dokładnie tak. Prosta robota. Trzeba tylko trochę czasu dla nabrania biegłości. Robiłem to na Dalekim Wschodzie, gdy mi się katorga skończyła. Całe lato szedłem na zachód przez tajgę. Trafiałem na strumień, płukałem. Najczęściej nic z tego nie miałem, ale dwa razy potoki niosły złoto. Uzbierałem tyle drobin kruszcu, że zimę przetrwałem.
– Przyjdzie wiosna, jedź tam – doradził Piotr. – Do tego Jelizawietska. Może akurat koło fortuny się obróci i trafisz na skarb. Będziesz miał na podróż do Europy i studia. Masz czyste papiery. Paszport bez wpisanej kategorii czy nakazu osiedleńczego. Nie jesteś zesłańcem. Nie potrzebujesz zezwolenia na wyjazd. Nic cię tu już nie trzyma. Pluń na tę dziurę i jedź do domu. Do Polski, do swoich krewnych. O groby twoich rodziców zadbamy.
– Łatwo powiedzieć… – westchnął Paweł. – Z drugiej strony, jeśli mi się nie powiedzie, zawsze mogę wrócić tutaj.
Raz jeszcze przejrzał papiery nieboszczyka, odkładając je kolejno na stół.
– Czekaj, pokaż no mi to! – Pan Piotr podszedł i niemal wyrwał mu dokumenty.
Przejrzał je sam. Widać było, że z trudem tłumi podniecenie.
– Panowie… – odezwał się cicho i zarazem jakby uroczyście.
W jego głosie było coś takiego, że towarzysze podnieśli głowy.
– Co ci się stało? Jesteś blady jak ściana – zaniepokoił się pan Seweryn.
– Swoją drogą, tak pomyślałem… – Przywódca kolonii spojrzał na przyjaciela uważnie, badawczo. – Gdyby tak… Mówię czysto teoretycznie… Po prostu mam naturę skłonną do poetyzowania i fantazjowania, ale… Jesteś w wieku nieboszczyka, podobnego wzrostu i postury. Zgadza się kolor oczu i inne szczegóły rysopisu podanego w paszporcie. Gdybyś tak wsadził to w kieszeń, poszedł do Permu i kupił bilet na pociąg…
– Ale… – Pan Seweryn przechylił głowę.
– Uriadnik nie zatrzymał paszportu Kowalskiego po jego śmierci. Zapomniał! Albo właściciel zajazdu, jak szedł zawiadomić o zgonie, nie zabrał go ze sobą. Jest tu komplet dokumentów. A to, jak mniemam, oznacza, że możesz uciekać na jego papierach. Jest tu dokument o możliwości zamieszkania gdziekolwiek w Rosji. Do samej granicy z Prusami czy cesarstwem austro-węgierskim.
– Wielki hazard – szepnął pan Seweryn. – Ale…
– Może się udać… Uriadnik sobie przypomni albo i nie. Jak sobie przypomni, wdroży śledztwo. Będzie się zastanawiał, kto mógł buchnąć dokument. Zapyta nas. Powiemy, że listy i inne papiery po zmarłym spaliliśmy, ale paszportu nie było. Uwierzy albo nie. Kiedy masz się meldować w cyrkule?
– Raz w tygodniu, w piątek. A dziś sobota dopiero. Sześć dni.
– Uriadnik może wcześniej zauważyć, że nie ma w aktach paszportu. Najpierw odwiedzi właściciela zajazdu. Ten zezna, że wszystkie papiery oddał nam. Wtedy zacznie nas przesłuchiwać. My oczywiście żadnego paszportu nie widzieliśmy na oczy. Potem żandarmi mu zameldują, że się nie stawiłeś. Nie zameldują w piątek, poczekają dzień lub dwa, potem będzie niedziela. Zapewne w poniedziałek dopiero wyślą żandarma na twoją kwaterę. Na drzwiach powiesisz kartkę, że chory jesteś i pojechałeś do szpitala w Permie. Najpierw wyślą depeszę do Permu, żeby to sprawdzić. Zyskasz dodatkowy dzień.
– Przy odrobinie szczęścia mam tydzień… Może nawet dziesięć dni. W ciągu dziesięciu dni mogę faktycznie dotrzeć między naszych. Perm, Moskwa, Brześć, Warszawa, a potem koleją warszawsko-wiedeńską w stronę granicy. Szmat drogi.
– Przełączka do Kijowa już zbudowana, pisali o tym w gazetach – rozważał gospodarz. – Ale nie wiem, jak dalej. Może lepiej na północ? Na Litwę i do Prus? W Moskwie musisz zasięgnąć języka. Masz pieniądze?
– Około dwudziestu rubli.
– Mało. Ja mam czterdzieści…
– Mogę dołożyć dwanaście – zaofiarował się Paweł.
– Siedemdziesiąt dwa. Mało, mało, ale od biedy musi wystarczyć. Nikogo więcej wolałbym nie wtajemniczać. Ludzie są różni.
Pan Seweryn pobladł, mimowolnie zacisnął pięści. Zmarszczył czoło i przechadzał się po kuchni nerwowym krokiem. Kalkulował ryzyko.
– Swirepyj plan, wariactwo… – bąknął wreszcie. – Jak mnie złapią…
– Było w rozporządzeniu, które przepisywałem w biurze. Samowolne oddalenie z miejsca zesłania to dwa lub trzy lata rot aresztanckich i zaostrzenie warunków odbywania kary – powiedział Skórzewski. – Pańska zsyłka była przypisana do katorgi na Dalekim Wschodzie, po odbyciu kary z dożywotnim osiedleniem przymusowym na terenie wschodnich guberni Rosji europejskiej. Jeśli pana złapią, potrzymają w więzieniu albo na katordze, a jak skończy się wyrok, dostanie pan osiedlenie za Uralem. W jeszcze gorszej dziurze niż ta.
– I pewnie dodatkowy wyrok za posługiwanie się fałszywymi dokumentami – dodał Piotr. – Sam wiesz, jak to jest. Pięć lat w kopalni może z siłacza zrobić wrak człowieka. Albo i zabić.
– Furda! Tu się chyba nie ma nad czym zastanawiać! – Pan Seweryn poderwał się z zydla. – Pokażcie te papiery!
Studiował je przez chwilę, przeczytał rysopis, poruszając samymi wargami.
– Wzrost się zgadza, kolor oczu, postura, kształt twarzy i wiek… Bardziej jestem podobny do tego opisu niż nieboszczyk… Szaleństwo, ale to naprawdę może się udać!
– Tu, w Antonowce nie możesz wsiadać do pociągu, zbyt wiele osób cię zna. Pakuj plecak i w drogę – instruował go przywódca kolonii. – Noc jest księżycowa. Na rano będziesz w Permie, to tylko dwadzieścia kilka wiorst. Idź od razu na dworzec kolejowy, kup bilet do Moskwy. Jest przepustka umożliwiająca ci przejazd do starej stolicy. Ruch na trasie panuje spory, nawet trzy pociągi dziennie. Przy odrobinie szczęścia jeszcze tego samego dnia pojedziesz na zachód. Do Moskwy pociąg będzie jechał trzy albo cztery dni. Jeśli uriadnik się zorientuje, wyśle depeszę. Wiadomości po drucie biegną szybciej niż najszybszy parowóz. Musisz uważać, bo na każdej stacji do pociągu mogą wsiąść żandarmi. W Moskwie raczej unikaj hoteli, postaraj się w ogóle nie zatrzymywać w mieście, tylko jak najszybciej ruszaj dalej.
– Jak mi się uda, napiszę list i jak najszybciej odeślę choć część pieniędzy.
– Jak się uda, niczego do nas nie pisz! Uriadnik nie jest idiotą, będzie podejrzewał wszystkich Polaków w miasteczku. Wpadnie na pomysł, żeby kontrolować nasze listy, może rewizje urządzi i tak dalej. Zdradziłbyś nas!
– No tak… – bąknął speszony pan Seweryn. – To może napiszę do pani Łukowskiej? Tylko nie wprost… Napiszę, że jej kuzynka urodziła bliźnięta. I dług oddam też przez nią. Przekazem pocztowym.
– Dobry pomysł. Młody, biegnij po gotówkę. Potem się jakoś rozliczymy.
– Mam przy sobie!
Brzęknęły srebrne monety, grubsze i drobniejsze. Przeliczyli je. Wyszło łącznie siedemdziesiąt cztery ruble i osiemnaście kopiejek.
– Zwrócę wam dziesięciokrotnie, stukrotnie może. – Towarzysz niedoli uścisnął ich.
Wykrztusili jeszcze jakieś słowa pożegnania i przepadł w mroku. Stukot butów ucichł. I tylko wiatr wył w ciemności, a po niebie sunęły szare chmury. Paweł zatrzasnął drzwi, by nie tracić cennego ciepła. Pan Piotr poszedł do głównej izby, a chłopak znów oparł się o piec w kuchni. Gospodarz ominął zaimprowizowany katafalk, zdjął ze ściany bałałajkę i popatrując na zwłoki spoczywające w trumnie, trącił struny palcami.
Morze przesławne ten święty Bajkał Beczko dziurawa, płyń burzy na przekór Starą kapotę zawieszam na maszt Już niedaleko do brzegu.
Kajdan i głodu poznałem ja dość Lata katorgi ciążyły milczeniem Wierny przyjaciel odmienił mój los Dopomógł w ucieczce z więzienia…
W górach żarłoczny nie pożarł mnie zwierz Kule strażników chybiły w zamieci Mróz mnie nie złamał, ni ogień, ni głód Wolą oparłem się śmierci…
– zaśpiewał dźwięcznym barytonem.
To tylko sen, myślał Paweł, słuchając, jak polana trzeszczą w palenisku. Idiotyczny sen. Przecież z zesłania ucieka się właśnie tak jak w piosence. Tnąc kajdany przemyconym pilnikiem. Dusząc strażnika własnymi okowami. Wymykając się pościgowi dzięki szczwanym fortelom. Do ojczyzny wędruje się tygodniami i miesiącami. Nocami, w śnieżycy, przedzierając się przez lasy pełne dzikiego zwierza i przez niedostępne pasma górskie. Brodząc w trzęsawiskach. Przeprawiając się na kłodach przez rwące rzeki. Opowiadali mi historie o katorżnikach, którzy po roku lub dwóch wędrówki docierali do Chin czy Indii. Ale żeby tak po prostu wziąć cudzy paszport, iść na dworzec i kupić sobie bilet na pociąg? Tak się po prostu nie robi!
Pomysł był tak dziwaczny, że chłopak poczuł wręcz zażenowanie. Jakby ich przyjaciel uchybił niepisanym regułom jakiejś szlachetnej sztuki. Jakby zdeptał tradycję wielu pokoleń polskich zesłańców i katorżników. Ale zarazem spostrzegł, że gdzieś w głębi serca zaczęło kiełkować jakieś nowe uczucie. Uśmiechnął się krzywo.
Tak jest po polsku, pomyślał. To nasze cechy. Umiłowanie wolności, zadziorność, odwaga, twórcza improwizacja, niepojęta dla innych ludów. Swirepyje Lachy. Poljaki – miatieżniki… Wpadamy na pomysły tak dzikie, niezwykłe i szalone, że Rosjanie czy Rusini, nawet tylko słysząc o nich, już z przerażenia wtulają głowy w ramiona. Carat niewoli dziesiątki narodów. Większość potulnie kroczy w wielkim kieracie losu. Ale nie my. Jesteśmy ziarenkiem piasku w precyzyjnym mechanizmie. Przyjdzie czas, a okaże się, że przez lata wyłamaliśmy trybom tyle zębów, że cała machina rozsypuje się na kawałki.
Szyłka i Nerczyńsk niestraszne nam dziś Słoną wolności zapłaciłem cenę…
Gospodarz urwał w połowie zwrotki, bo ktoś zapukał w szybę. Schodzili się pierwsi żałobnicy. Zawstydzony, odwiesił instrument. Nie czas i nie miejsce na piosenki. Nawet takie opisujące ciężki los katorżników.
W pomieszczeniu z trumną rozjarzyły się świece.
Nienawidzę śmierci, dumał chłopak. Nienawidzę i boję się jej… A tu paradoks, ze śmierci jednego człowieka zrodziła się nadzieja, a być może nowe życie dla kogoś innego… Może nawet dla dwóch, bo chyba warto ruszyć śladem tej mapy. Pójdę na wschód. Pieszo. W kilka dni będę u celu. To jest Syberia. Własne nogi najpewniejsze. Pan Piotr przyszedł tu z moim ojcem, niemal czterdzieści lat temu, po powstaniu listopadowym. Nie złożyli broni, bili się, aż zostali schwytani. Z Warszawy szli tu zakuci w kajdany, pieszo, etapami. Droga z Polski zajęła im ponad rok. Katorżnicy po powstaniu styczniowym przyszli tu podobnie, pieszo, pod konwojem… Mały byłem, a przecież pamiętam. Też szli ponad rok, a czekało ich chyba jeszcze drugie tyle, bo zesłano ich do Kraju Zabajkalskiego. Taki szmat ziemi do przemierzenia własnymi nogami… Takie morze czasu.
I naraz pomyślał o panu Sewerynie, który właśnie maszeruje na zachód, do Permu, by rankiem wsiadać w pociąg.
Carscy inżynierowie kładą kolej, już są po tamtej, azjatyckiej stronie Uralu. Pociągi śmigają w tę i we w tę, może już do Niżnego Tagiłu można dojechać? A w drugą stronę? Aż do Polski!?
Potrząsnął głową, oszołomiony.
– Niemożliwie – szepnął. – Z Antonowki do Moskwy jest półtora tysiąca wiorst! Lokomotywa pędzi dwadzieścia pięć do trzydziestu wiorst na godzinę. Sześćdziesiąt godzin? To mniej niż trzy dni! Zawsze byłem przekonany, że Polska jest niewyobrażalnie wręcz daleko. Czy rzeczywiście tylko tydzień jazdy koleją dzieli nas od kraju? Na to wygląda… Czy naprawdę dzięki pociągom świat stał się taki… mały?!
Wiosna 1872, Jelizawietsk Uralskij
Wiatr ciągnący od szczytów zakołysał czubkami świerków. Mały pasiasty burunduk wspiął się na słupek podtrzymujący płot, rozejrzał ciekawie i smyrgnął po pniu brzozy w górę. Staruszek obsługujący pocztę i stację telegrafu wystawił samowar na stolik przed urzędem. Rozdmuchał żar. W takie słoneczne, wiosenne dni lubił powygrzewać się na ławeczce. Obok samowara postawił talerzyk z pokrojonym ciastem i położył oprawiony rocznik „Sowriemiennika” sprzed piętnastu lat. Nie spodziewał się dziś klientów, a gdyby przypadkiem nadeszła depesza, usłyszy przez uchylone okno. W imbryku zaszumiała woda. Uchylił wieczko i wsypał dwie łyżki stołowe herbaty. Będzie zapas esencji na długie godziny. Usiadł, poprawił okulary i zaczął przekładać kartki. Odnajdował ulubione ustępy i czytał je, mrucząc pod nosem.
Jakiś ruch na trakcie przykuł jego uwagę. Poprawił okulary i spojrzał raz jeszcze. Młody człowiek, nadchodzący drogą, dreptał powoli, najwidoczniej utrudzony długim marszem. Na nogach miał wysokie buty, od dobrego szewca, zadbane, ale bardzo już schodzone. Z cholewki lewego sterczała zawadiacko rękojeść myśliwskiego noża, z cholewki prawego – zwinięta gazeta. Lewa kieszeń kapoty odstawała nieco, tkaninę w dwóch miejscach znaczyły plamki po niedokładnie spranym smarze i stary domyślił się od razu, że nieznajomy ma tam niewielki rewolwer. Przez ramię wędrowiec przewiesił sobie plecak wykonany z gęsto tkanego worka, z przyszytymi szerokimi pasami ze starych skórzanych lejców. Od wierzchu po wojskowemu przytroczył pled podszyty nawoskowanym drelichem. Z boku powiesił dwie manierki, zapewne jedną z wodą, a drugą z czymś na wzmocnienie. Płócienna koszula ze stójką była rozchełstana pod szyją, na kolanach spodni naszyto łaty z dwoiny. Ale najciekawszym elementem ubioru był szeroki skórzany pas z wszytą kieszonką na pieniądze. Takie pasy widywało się u katorżników, miatieżników z Polski, gnanych tędy przed kilku laty. W dłoni wędrowiec trzymał podróżny kostur z rzemienną pętlą, długi i dość gruby, z jasnego, zapewne grabowego drewna.
W sam raz, by opędzać się od psów po wioskach, pomyślał dziadek.
Pomyślał, że plecak zawiera cały dobytek młodego włóczęgi, i zadumał się nad tym, jakie koleje losu sprawiły, że chłopak trafił na to odludzie.
Wędrowiec dotarł do rozwidlenia dróg i długą chwilę rozglądał się, jakby niepewny, w którą stronę się udać. Odsunął zmęczoną dłonią niesforny kosmyk ciemnych włosów, opadający na czoło. Stary, widząc, że młodzieniec go spostrzegł, uczynił zachęcający gest.
– Siadaj, młodzieńcze. – Wskazał krzesło. – Poczęstuj się kołaczem. Herbatka zaraz będzie. Skąd i dokąd Bóg prowadzi?
– Z Antonowki nad rzeką Kamą w góry Ural – padła spokojna odpowiedź.
– Jesteś zatem na miejscu, nieznajomy. To właśnie Ural. – Staruszek zatoczył ręką wokoło. – A nawet od dłuższego czasu jesteś na miejscu, bowiem na dziesiątki kilometrów w każdym kierunku ciągną się nasze góry.
– Mam na imię Paweł.
– Afanasij Pietrowicz – odpowiedział z godnością staruszek.
Nalał esencji do grubych szklanek. Dolał wody, ale i tak herbata wyszła bardzo mocna. Przeżegnali się i przełamali ciasto. Uwagi starego nie uszło, że gość przeżegnał się po katolicku.
Polak albo i nie… – zadumał się. Gada jak nasz.
Akcent wskazywał, że młodzieniec pochodzi gdzieś z centralnej Rosji. Z pewnością nie był uciekinierem z zesłania. Staruszek ruchem brody wskazał spodek z połamanym cukrem, ale przybysz nie słodził.
– Przybywam szukać złota – wyjaśnił chłopak nieoczekiwanie. – Ponoć bywa w tej okolicy.
– Złota… – Dziadek pokiwał głową. – Niejeden go szukał w tych stronach. Ale po prawdzie nie słyszałem, by ktokolwiek zbił na tym fortunę. Lepiej łowić zwierzęta na skórki. Lasy tam, na północy – machnął dłonią – są prawie bezludne. Zwierzyna trzyma się z dala od osad. Tam trzeba iść, pomieszkać w leśnych ostępach przez kilka tygodni. Zakładać wnyki i paści. Nawet gronostaje się trafiają. Pamiętam, jak za młodu mój kuzyn tygrysa ubił, ostatniego chyba w tej guberni. Ale na wschodzie do dziś są dokuczliwą plagą. Rząd płaci po sto rubli za skórę.
– Polować dla skórek to zimą trzeba. – Paweł wzruszył ramionami.
– Owszem, letnie skórki diabła warte – zgodził się starszy mężczyzna.
– Więc powiadacie, że tu nie ma złota?
– E, żeby tak całkiem nie było, to nie. Trochę jest. Tu w rzece, w strumykach. Weźmiesz patelnię, staniesz w strumieniu płukać piach, to w miesiąc trzy, a może i pięć rubelków zarobisz. Kruszec drobniutki jak mąka. Trzeba się namęczyć, łopatą namachać, a potem ziarenka mniejsze niż główka szpilki cierpliwie z mułu wybierać. – Rosjaninowi nieoczekiwanie rozwiązał się język. Dawno nie miał z kim pogadać i teraz słowa runęły jak rzeka zrywająca tamę. – Można koryta zbudować, rzucać całe wozy ziemi, niech woda rozpłukuje, a potem spokojnie przebierać i płukać. Najcięższe na dnie zostanie. Gdy byłem młody, i tego próbowano. Nakład pracy ogromny. A zyski? Gdy kopacze tu przybywali, mieli koniki, wozy, namioty, miedziane kociołki. Gdy po paru miesiącach odchodzili, szli pieszo. Czasem nawet zamiast w porządnych trzewikach podążali z powrotem w łapciach plecionych z brzozowego łyka. Wyprzedali się. Znajdowali akurat tyle, by rozbudzić nadzieje, ale nie mogli się z tego choćby utrzymać. Ze stałych mieszkańców nikt tu się złotem nie zajmuje. Przy ścince drzew albo budowie dróg lepsza zapłata. Albo w kopalniach miedzi i żelaza wokół Tagiłu. Robota ciężka, ale młody i silny z was chłop. Oszczędnie żyjąc, nawet dwadzieścia rubli miesięcznie odłożycie. Rok, może dwa ciężkiego znoju i można wracać do domu z niemałym zyskiem. Ale jak chcecie naprawdę zarobić, to idźcie jakieś sto pięćdziesiąt wiorst na południe. Kolej z Jekaterynburga do Tiumeni kłaść zaczęli. Do najcięższych robót, wiadomo, katorżnicy posłużą, ale zawsze rąk do pracy brakuje, a car batiuszka niemałe pieniądze dał na budowę. Można godnie zarobić. Ponoć płacą i rubla za dzień, a kwaterę i zupę z kotła dają za darmo. Gdybym był młodszy, sam bym rzucił lichą robotę i poszedł tajgę rąbać. To wielka okazja trochę się odkuć. Większość młodych z Jelizawietska tam ruszyła. A piszą, że i drugie tyle robotę znajdzie.
– Słyszałem o tych pracach. Ponoć inżynierowie mają wytyczyć szlak, a w przyszłości zbudowana zostanie droga żelazna aż po Irkuck…
– Wielkie dzieło. Lat na to trzeba i milionów rubli. Ale pewnikiem sowicie się opłaci. Syberia to wielki skarbiec. Drewno, skórki, mięso, minerały wszelakie w ziemi i skałach. Ryb w rzekach nieprzebrana masa, kawioru tyle, że łopatą nie przejesz. Ale co warte największe choćby bogactwa, jeśli nie można ich wywieźć do Moskwy i dalej na zachód? Złota chcieliście szukać… – wrócił do tematu. – Na przezimowanie wam trza?
– Na studia do Petersburga chcę jechać.
Dziadek gwizdnął przez zęby.
– Podróż daleka i nie bardzo tania. Utrzymanie w mieście też krocie kosztuje – powiedział w zadumie. – Tu w okolicy na to nie zarobicie. Biednie u nas. Hodują ludzie krowy i świnie. Ziemi uprawnej niewiele i kiepska. Robota w lesie co najwyżej, ale tartak płaci marnie. Kto nie ma państwowej posady, ten bieduje. Jak to mówią, z kartofla krwi nie wyciśniesz.
– Ja jednak chcę spróbować… z tym złotem.
– Niejeden próbował, nie powiem, była taka wiosna w moim życiu, że i ja uwierzyłem w ułudę bogactwa. A może nie miałem lepszego pomysłu? Ale wyleczyłem się. Dobre buty zniszczyłem na ostrych kamieniach. Patelnię straciłem, bo jak upadłem, woda ją porwała. Ale furda te straty. – Afanasij Pietrowicz machnął ręką. – Mój towarzysz miał większego pecha, bo nogę zostawił na Czarnej Górze i od czterdziestu lat kuśtyka na drewnianej. Nie będę cię odwodził od zamiarów. To przywilej młodości nos sobie o ścianę rozbić. A jak będziesz tędy wracał, zajdź i pochwal się, co znalazłeś. Tylko Czarną Górę radzę omijać. To naprawdę złe miejsce i łatwo tam zginąć.
Paweł szedł równym, marszowym krokiem. Miejscowość wyglądała jak wiele na jego trasie. Jelizawietsk przypominał Antonowkę – kilka murowanych budynków mieszczących cyrkuł i inne urzędy, pomniczek cara Mikołaja Pierwszego, kamienny obelisk i popiersie pokryte grynszpanem. A wokoło chaty i chatki, smołowane spękane belki, rozeschnięty lub nadbutwiały drewniany gont na dachach, krzywe płoty, zaniedbane ogródki. Nie uszło uwadze Pawła, że sztachet nie przybijano gwoździami, tylko wiązano łykiem. Przy biedniejszych domkach w ogóle płoty plecione były z chrustu. I wszędzie błoto, błoto, błoto…
Jedyny nieco porządniejszy budynek mieścił praktykę lekarską. Brodaty doktor siedział na ganku. Na widok nieznajomego skinął głową. Paweł uchylił grzecznie czapki i maszerował dalej.
Nawet państwowa szkoła, ozdobiona szyldem z czarnym orłem, wyglądała, jakby lada dzień miała runąć. Przez uchylone okno dobiegało rytmiczne skandowanie. Dzieci uczyły się czegoś, powtarzając na głos.
Most na rzece podparto kilkoma nowymi palami wbitymi w nurt. Widocznie wiosną wzburzona woda albo kra naruszyła konstrukcję.
Niewiele w życiu widziałem, myślał Paweł. Przez pierwsze szesnaście lat nie ruszałem się niemal na krok z Antonowki. Ot, tyle, co do sąsiednich wiosek i do Permu. Raz w życiu byłem w Moskwie. Teraz wywędrowałem ze znajomej okolicy, przebyłem dziesiątki wiorst. Wszędzie widzę to samo – bieda z nędzą. Czasem zasobniejsze gospodarstwo albo majątek byłego oficera, ale wsie jak od jednego strychulca. Liche drewniane chaty, liche komórki, krzywe płoty, wychudzone wiejskie psiska i błoto na drodze. Cerkwie i cerkiewki głównie z drewna. A przecież religia daje ludziom pociechę i wskazówki, jak żyć. Nawet o to nie chce im się należycie zadbać…
Westchnął i poprawił pasy plecaka. Wioska została za nim. Droga nadal była szeroka, nieźle utrzymana, choć naznaczona niezliczonymi śladami kopyt i koleinami. Dwa razy mijały go furmanki wiozące okorowane belki. Nieduże kudłate koniki dzielnie wlekły ciężki ładunek. Wozacy szli obok, prowadząc zwierzęta za uzdy. Paweł rzucił okiem na odrys mapy. To już blisko…
Na pagórku obok drogi wyrosły ruiny klasztoru. Niewielki dziedziniec otoczony murem, kamienne ściany niewielkiej cerkiewki… Chłopak spojrzał przez prześwit bramy. Wrota świątyni runęły, leżały w trawie. Nad wejściem wpuszczono w mur mozaikę z kolorowych kamyków, przedstawiającą chustę świętej Weroniki.
Przeżegnał się i pomaszerował dalej.
– Pozwiedzam, wracając – postanowił.
Za klasztorem rozciągała się rozległa poręba. Już z dala usłyszał rytmiczny stukot siekier. Kilkunastu mężczyzn pracowało toporami i ośnikami, zdzierając korę z powalonych świerków. Drzewa były grube i wysokie, w zacisznej dolinie między wzgórzami wyrosły nad podziw. Drwale pozdrowili wędrowca zdawkowo, on grzecznie uchylił czapki. Znów wszedł w las.
Rzucił okiem na plan. Dochodził już na miejsce. Rzeka płynęła wąwozem pomiędzy dwoma płaskowyżami, po lewej miał zwyczajne góry, zbudowane z wapieni i piaskowców, po prawej czarna bazaltowa formacja ciągnęła się wzdłuż doliny. Paweł długą chwilę patrzył na urwiska wysokie na piętnaście, może dwadzieścia arszynów.
Skały magmowe, z głębin ziemi, pomyślał. Lawa wulkaniczna niesie metale i inne użyteczne minerały… Może tam są żyły pierwotne?
Skały wyglądały odpychająco i nieprzystępnie. Długo je oglądał. Widział tu i ówdzie jaśniejsze żyły kwarcu i ciągnący się przez kilkanaście metrów zielony pas, zapewne malachit lub podobny minerał.
Czarna Góra? – przypomniał sobie słowa dziadka ze stacji telegrafu. Tu gdzieś jego towarzysz stracił nogę.
Droga skończyła się przy kolejnej niewielkiej porębie. Drzewa do ścięcia zaznaczono siekierą, ale ludzi tu nie było. Dalej wiodła wąska, zanikająca ścieżka. Niebawem i po niej nie pozostał ślad. Na szczęście wzdłuż rzeki ciągnęły się żwirowe łachy. Czarne bazaltowe urwiska majaczyły za drzewami.
Wreszcie wędrowiec uznał, że jest na miejscu. Odłożył plecak na głazy, zzuł buty i odwinął onuce. Z plecaka wydobył niewielką patelnię, zawiniętą w gazety, oraz chochelkę.
Wszedł w strumień po kolana. Zaczerpnął chochelką najciemniejszego piachu spomiędzy leżących w nurcie głazów. Rzucił zawartość na patelnię i zabrał się do płukania. Nim tu przyjechał, pochodził po rodakach zamieszkujących Antonowkę i okolice. Kilku z nich płukało złoto w syberyjskich rzekach. Nikt się na tym wprawdzie nie dorobił, ale można było wypytać o szczegóły. Poćwiczył też trochę, mieszając najdrobniejszy śrut z piachem i próbując przepłukiwać na misce. Ale teraz robił to po raz pierwszy naprawdę.
Gdy po upływie pół godziny podniósł patelnię do oczu, na ciemnej powierzchni żeliwa spostrzegł wśród ostatnich najcięższych okruchów skały także drobniutkie jasne punkciki. Cztery maleńkie grudki, wielkości najwyżej łebka szpilki. Złoto.
Dziadek miał rację, pomyślał. Jest tu złoto. Akurat tyle, by obudzić w człowieku nadzieję… I nic więcej. Pewnie faktycznie więcej zarobiłbym ze sztucerem i drutem na wnyki. Zostać tu przez zimę, polować, a skórki wiosną odstawić na słynny Jarmark Irbicki… Nie, to też bez sensu…
Nabrał kolejną porcję mułu. Rzucił na patelnię i długo płukał zawartość w strumyku. Palce ścierpły mu od zimnej wody. Tym razem ziarenek złota było osiem.
– Rzeczka bawi się ze mną w kotka i myszkę – mruknął do siebie. – Ile setek takich drobin trzeba zebrać, żeby uzyskać wagę złotej trzyrublówki? Ile patelni musiałbym przepłukać? Dwieście? Ale może gdybym zmienił miejsce…
Ruszył w głąb wąwozu. Rzeczka meandrowała pomiędzy głazami i płytami skalnymi. Zzuł buty, odwinął onuce, zawinął nogawki do kolan. Woda przyjemnie chłodziła stopy. Pochylił się nad nurtem. Zgodnie ze wskazówkami doświadczonych towarzyszy wyszukał miejsca, gdzie pośród kamieni na dnie zebrało się najwięcej mułu. Wybrał dwie chochelki błota i zaczął płukać. Wśród drobnych kamyczków i czarnych grudek – zapewne jakichś minerałów żelaza – błysnęły złote drobiny. Siedem sztuk. Były minimalnie większe niż znalezione poprzednio.
Akurat tyle, by rozbudzić nadzieję, w głowie znów zadźwięczały słowa starego.
Nabrał kolejne dwie chochelki. Tym razem złocin było dziewięć. Przeszedł wyżej. Bystrzyna, niewielki staw…
Tu będzie więcej, pomyślał podniecony.
Z pierwszej patelni uzyskał trzy, z drugiej tylko dwie. Zdjął spodnie. Wszedł po pas w lodowatą wodę. Grzebnął głębiej, wyskrobał spomiędzy głazów na dnie ile się dało, rzucił na patelnię. Przepłukał. Siedem okruszków, w zasadzie niewartych uwagi…
– Bez sensu – szepnął. – To kompletnie bez sensu.
Rozpalił małe ognisko, zagrzał wody na kawę. Cienie wydłużyły się. Ruszył dalej. Nabrał kolejną porcję mułu. Cztery złociny. Z kolejnej patelni miał osiemnaście. Poczuł przyspieszone bicie serca. Ale z następnego płukania uzyskał tylko pięć.
Poczuł ssanie w żołądku. Zapadał wieczór. Wyjął z kieszeni zegarek. Bawił się z patelnią już pięć godzin.
Ostrzegali mnie, że przy szukaniu złota czas biegnie zupełnie inaczej, pomyślał.
Wyszukał osłonięte miejsce między głazami, naciął brzozowych gałązek na materac. Zbudowanie szałasu ze świerkowych gałęzi nie było trudne. W żołądku ssało go coraz mocniej. Ułożył nowe, większe ognisko i naszykował zapas opału. Chciał podtrzymywać płomień przez całą noc.
Umył nogi w strumieniu. Lodowata woda przyjemnie ochłodziła stopy. Potem przegrzebał plecak. Odwinął z woskowanego papieru kawałek wędzonej słoniny, ukroił cztery cienkie plasterki, położył je na suchary. Zjadł kolację i popił cienką herbatą.
Wysypał wszystkie wypłukane drobiny na kawałek szarego papieru pakowego. Zagryzł wargi. Gdyby je stopił, powstałaby grudka wielkości ziarenka pszenicy. W pierwszym odruchu chciał wyrzucić wszystko, ale na koniec złożył papierek i schował.
– W końcu to kruszec – zaśmiał się gorzko z własnych dokonań. – Jutro też będzie dzień. Może znajdę lepsze miejsce?
Wyjął z plecaka kajet. Otworzył go w miejscu, w którym zrobił odpis i odrysował mapę. Ruiny klasztoru, kierunek północny, rzeka i wpadający do niej strumyk… Wzgórze, a na nim potężne cedry. A po drugiej stronie bazaltowy masyw, odcieniowany ołówkiem. Miejsce zaznaczone krzyżykiem… Zgadzało się wszystko i tylko złota nie było. A dokładniej rzecz biorąc, było złoto. Odrobina… W zasadzie niewarta zachodu.
– Jutro pójdzie lepiej – powiedział sobie.
Jego słowa, wypowiedziane w półmroku syberyjskiej tajgi, zabrzmiały fałszywie, jakby sam siebie oszukiwał. Czuł, że nie pójdzie lepiej. Jak to ujął dziadek? Nie utoczy krwi z brukwi? Miejscowi harowali przy ścince drewna, choć obok mieli rzekę ze złotym piaskiem. Czyli praca siekierą była bardziej opłacalna niż mozolne przepłukiwanie mułu.
– Żyją tu od małego, wiedzą, co robią… – westchnął.
Na co mogę liczyć? Wiedza? Nie mam większej wiedzy niż oni. Łut szczęścia? Przywykłem uważać się raczej za pechowca. Mapa? Jak na razie niewiele mi pomogła.
Wyciągnął z plecaka oprawioną w przetarte płótno księgę o anatomii. Rzecz była sczytana, niektórych stron brakowało. Grzbiet doszył, ale płótno było zetlałe, znów się odrywało. Przeglądał znajome karty – od przeszło roku w kółko je studiował. Teraz też powtarzał na głos niemieckie i łacińskie nazwy. Recytował z pamięci całe ustępy. Patrzył na kolejne ilustracje i przepowiadał na głos materiał. Zeszła godzina. Potem wyjął cieńszą książkę medyczną po niemiecku i mały słownik, który sam oprawił. Przedzierał się przez znany już sobie tekst, co jakiś czas zaglądając do słownika. Szlifował znajomość języka.
Słońce schowało się za górami. Od rzeki nadpełzł chłód. Nie dało się już czytać. Paweł napił się jeszcze gorącej herbaty. Zamiast poduszki podłożył pod głowę plecak. Sprawdził, czy ma na podorędziu rewolwer, choć był pewien, że tu, gdzie obozuje, nie zagrozi mu ani dziki zwierz, ani człowiek. Zawinął się dokładnie w obszyty brezentem pled, nakrył wraz z głową.
Tu jest złoto. Tylko trzeba się zabrać bardziej naukowo do jego pozyskiwania, pomyślał. Tak jak to robili przed dwudziestu laty w Kalifornii. Czytałem o tym. Zbudować długie rowkowane koryta, zasilane wodą z rzeki. Przepłukiwać na raz nie jedną patelnię, ale kilkadziesiąt łopat ziemi… Zwiększyć skalę przedsięwzięcia.
Znów przypomniał sobie słowa staruszka. Tego także w tej okolicy próbowano… Co dalej? Zaciągnąć się do budowy kolei, zarobić na strzelbę, zostać tu do zimy i wtedy zabrać się do polowania na zwierzątka futerkowe? To też hazard. Poza tym to można robić także w pobliżu Antonowki.
A gdyby tak pojechać do Polski, poznać wreszcie tych wszystkich krewnych, z którymi dotąd wymieniałem grzeczności za pomocą poczty, rozważał. Przezimować, poszukać jakiejś roboty w Lublinie albo Warszawie… Tylko jak tam dotrzeć? Trzeba mieć pieniądze. Koło się zamyka. Liczyłem, że mapa zaprowadzi mnie do skarbu, i jestem we wskazanym miejscu. I nic…
Uniósł tkaninę. Z miejsca, w którym leżał, widział rzeczkę. Toczyła leniwie wody, małe bystrzyny pomiędzy głazami pokrywały się pianą. Od gór wiało chłodem, ale pled grzał.
– Najlepiej jutro rano zwinąć cały majdan i odejść stąd raz na zawsze – mruknął, patrząc dla odmiany w dogasający żar ogniska. – Zanim ogarnie mnie ta legendarna gorączka złota. Ile dziś wypłukałem? Za trzydzieści, może czterdzieści kopiejek? Albo i to nie…
W oddali zawyły wilki. Nasłuchiwał ich „śpiewu”, ale nie bał się. Przywykł. W lasach wokoło Antonowki też się pojawiały. Słyszał je, także idąc tutaj.
– W górach żarłoczny nie pożarł mnie zwierz… – zanucił. – Kule strażników chybiły w zamieci…
Śpiew w ciszy górskiej doliny zabrzmiał trochę żałośnie. Chłopak popatrzył w żar. Pan Seweryn i szaleńcza ucieczka przy użyciu cudzego paszportu… Do czasu, kiedy sam wyruszył, nie mieli o nim żadnych wieści.
Gdyby dotarł do Prus lub Galicji, dałby znać. Albo go złapali, albo jeszcze się przedziera… – rozważał. Nie, gdyby go pochwycono, ziemstwo dostałoby wiadomość. Na pewno poinformowaliby innych zesłańców. Żeby każdy wbił sobie do głowy raz na zawsze, że nie ma żadnych szans. Że zesłanie opuszcza się na dwa sposoby: z łaski cara albo nogami do przodu.
– Mróz mnie nie złamał, ni ogień, ni głód… – zanucił znowu. – Wolą oparłem się śmierci…
Zacisnął szczęki, aż poczuł ból. Doszedł tutaj. Tyle wiorst. Czasem skorzystał z okazji i podjechał kawałek na chłopskiej furmance, ale większą część drogi przebył pieszo. I co? Czyżby cała ta podróż miała pójść na marne? W ciemności nie było już widać rzeki, ale słyszał jej szum. Przymknął oczy i zaraz potem zasnął. W nocy przyszedł ulewny deszcz, ale szałas był dobrze wykonany, a brezent ochronił śpiącego przed wilgocią. W nocy dwa razy budziło go dalekie wycie wilków.
Poranek był chłodny, powietrze rześkie i świeże. Paweł usmażył sobie trochę słoniny – tym razem odciął z drugiej strony, gdzie w tłuszczu zatopionych było kilka pasemek mięsa. Wypił dla odmiany kawę. Patelnię przed wyruszeniem w drogę musiał umyć, okopcone dno wyszorować piaskiem.
Podszedł do rzeczułki. Pokusa przeważyła. Zagarnął chochelką błota, zaczął płukać. Błysnęły złociny, drobne jak ziarenka piasku, ale całkiem sporo. Przepłukał drugą patelnię i na oko ocenił ilość urobku. Z tych dwóch płukań uzyskał znacznie więcej niż przez cały poprzedni dzień. Zachciało mu się śmiać.
– Tak to działa – mruknął.
Rzeka droczy się ze mną. Daje za mało złota, by warto było go szukać, zarazem za dużo, by machnąć ręką, poddać się i odejść. O, nawet teraz. Powiedziałem „poddać się”. A przecież odejście stąd to objaw zdrowego rozsądku. Odejście to właśnie zwycięstwo. Triumf rozumu nad pogonią za mrzonkami.
Spakował plecak, spojrzał na wodę i wbrew sobie ruszył w górę strumienia. Na planie miał zaznaczoną literę F. Nim stąd odejdzie, powinien obejrzeć to miejsce.
– Uwierzyłem w zapiski starego włóczęgi – mruknął. – Zmarł w nędzy i chorobie. Gdyby faktycznie znalazł tu złoto, byłby przecież bogatym człowiekiem. A nogę leczono by w szpitalu w Permie, jeśli nie w Moskwie.
Ruszył wzdłuż rzeczki. Co chwila jego oczom ukazywały się obiecujące miejsca. To kilka głazów przecinających nurt, to ostry zakręt, gdzie woda rozbijała się o skałę, to znów łagodna piaszczysta łacha. Wręcz podświadomie czuł, że złoto tu jest. Czeka na niego.
Kiedyś jakiś carski urzędnik zechce po to sięgnąć, pomyślał. Sprowadzą inżynierów, zbudują cały system koryt do płukania piachu, przywloką katorżników i przykują do taczek. Może nawet uruchomią machiny do kruszenia kamienia. Gdy będą dziennie płukali setki pudów urobku, to wszystko może stać się bardziej opłacalne. No i rzecz jasna to i owo trafi do prywatnych kieszeni… Kto wie, może więcej drobin jest głębiej? Może trzeba wyrwać głazy i wkopać się w koryto rzeczki? Przecież toczy tu wody od tysięcy lat.
Nagle przystanął w pół kroku. Na skale przed nim ktoś wykuł przed laty wielką, wyraźnie widoczną literę F.
Wyjął z kieszeni notes. Oglądał odrys planu. Rozwidlenie rzek, miejsce zaznaczone krzyżykiem. Tam płukał. A tu drugi znak. I co dalej? Podszedł do załomu skalnego i dotknął opuszkami palców bruzd. Ryto głęboko w wyoblonej powierzchni, wyraźnie wyczuwał rowek. Ciekawe, kto i kiedy tego dokonał? Litera była mocno archaicznego kroju. Mnisi z opuszczonego klasztoru? Ktoś chciał coś zaznaczyć. Ale kto? I po co?
– Tutaj? – zapytał sam siebie.
Zzuł buty. Kolejny raz w ciągu kilkunastu godzin wszedł po kolana w wodę. Nabrał na patelnię mułu i płukał. Siedem złocin, drobniutkich jak ziarenka piasku… Metr dalej to samo.
Krzyżyk, litera… Być może oznaczały coś dla właściciela kajetu, rozmyślał, szorując patelnię piaskiem i zawijając w gazetę. Dotarłem w to miejsce. Nie jestem naturalistą, nie umiem odczytać informacji z gleby i skał. Nie wiem, czy ta ziemia i góry mogą kryć na przykład bogatą żyłę złota, czy też jedyne, co można tu znaleźć, to drobiny w mule. Ale złoto rodzi się w głębi ziemi, w skałach wulkanicznych. Woda gdzieś je wypłukała, niosła strumieniem… Trzeba szukać złóż pierwotnych. Czy ten człowiek je znalazł? Czy wydrążył sztolnię i dobrał się do skarbów ukrytych w głębi ziemi? Może gdzieś tu znajduje się wylot szybu?
Schował plecak w krzakach i zaczął badać otoczenie skały. Chaszcze, krzewy, głazy, słabo widoczna ścieżka… Podważył z trudem płaski kamień, ale pod nim nie było żadnego otworu. Zebrał trochę gleby spomiędzy brzózek i wróciwszy nad wodę, przepłukał ją na patelni. Nie znalazł nic. Nawet najdrobniejszej złociny.
– Trzeba wracać do Antonowki – mruknął. Albo pójść na południe poszukać roboty przy kolei. Straciłem tylko dzień. Z drugiej strony, gdybym nie sprawdził, tobym się tym gryzł i gryzł…
Poszedł w górę strumienia. Nie płukał, przyglądał się głazom, szukając jakiejkolwiek wskazówki, kolejnego znaku… Nic nie znalazł. Wspiął się na zbocze, przypatrując się powierzchni skał. Nigdzie nie dostrzegł żadnej złotej żyły, choć po prawdzie nie bardzo wiedział, jak takowe wyglądają. Porozbijał znalezione kawałki kwarcu, ale w białej szklistej masie nie natrafił na żaden okruch metalu. Przeszedł przez usłany kamieniami zagajnik i stanął u podnóża bazaltowego urwiska. Czarno-szara jednorodna skała. Nic ciekawego.
A gdyby wleźć na górę? Zadarł głowę.
Urwiska nie były tak do końca gładkie ani zupełnie prostopadłe, ale wiedział, że bez odpowiedniej drabiny albo choćby liny i haków nie ma szans. Zresztą jak niby wbijać haki w lity bazalt? Znów zszedł nad rzeczkę.
Drepcząc wzdłuż nurtu, dotarł do niewielkiego wodospadu. Kocioł wybity przez wodę kusił. Chłopak ponownie rozebrał się i zaczerpnął mułu z samego dna. Złocin było sporo, ale i tak za mało, żeby opłacało się tu zostać. Zacisnął zęby i zawrócił. Czuł znużenie, bardziej psychiczne niż fizyczne. A jeszcze czekało go trzysta wiorst marszu do Antonowki.
Dochodził do skały z literą F, gdy nieoczekiwanie spostrzegł wychudzonego starszego mężczyznę, który półleżąc, opierał się o jeden z głazów na brzegu rzeki. Nieznajomy musiał go chyba usłyszeć, bo podniósł głowę i zmrużył oczy, jakby próbował zogniskować wzrok. Twarz pokrywały mu kropelki potu. Paweł w pierwszej chwili położył dłoń na rękojeści rewolweru, ale zaraz wyjął rękę z kieszeni. Obcy nie wyglądał groźnie.
– Chłopcze, z nieba mi spadasz – wychrypiał mężczyzna. – Lekarza… Potrzebuję lekarza. Dopadło mnie. Niedźwiedzi kłak…
– Lekarza? – spytał Paweł.
– Doktor Iwan Nikołajewicz… w Jelizawietsku… Przy głównej ulicy, dom z gankiem, szyld… Zapytaj kogoś. Sprowadź go. Ja… nie dojdę… – Westchnął i przymknął oczy. – Tu dotarłem już ostatkiem sił.
Trzeba sprowadzić pomoc, pomyślał Skórzewski. Z drugiej strony, nie mogę zostawić nieprzytomnego w lesie. Wilki raczej nie zaatakują zdrowego człowieka, zwłaszcza latem, ale słyszałem je nocą. Może być różnie. Gdyby był przytomny, zostawiłbym mu broń i pobiegł, a tak…
Zacisnął zęby i szybko podjął decyzję. Odpiął od pasa siekierkę, wyszukał dwie cienkie brzozy, zrąbał je pospiesznie, obciosał z gałązek, uzyskując dwie żerdzie długie na nieco ponad trzy metry. Naciął drewno, by umocować cztery rozpórki z krótszych kijów, a potem owinął całość swoim pledem i ściągnął mocno sznurowanie. Sprawdził, na ile nosze są mocne, i skrzywił się w duchu.
Chory chwilami odzyskiwał przytomność i śledził poczynania Skórzewskiego, a raz nawet wybełkotał coś niezrozumiałego. W tonie jego głosu Paweł usłyszał aprobatę.
Mężczyzna nie był bardzo ciężki, ważył może sześćdziesiąt kilo. Skórzewski przełożył nieprzytomnego na tkaninę i przywiązał do konstrukcji linką. Przerzucił sobie jego torbę przez ramię, złapał za żerdzie i pociągnął. Było ciężko jak diabli. Końce prowizorycznego toboganu głęboko ryły ziemię, ale jakoś dał radę.
Byle do poręby, tam pewnie spotkam drwali. Zacisnął zęby i powlókł ciężar. Jak będę blisko, mogę go na moment zostawić i pobiec.
Najtrudniejsze były pierwsze kroki, potem jakoś poszło.
Lekarz widocznie usłyszał hałas, bo wyszedł przed dom. Wcześniej chłopak widział go przez chwilę, przechodząc ulicą, teraz przyjrzał się dokładniej. Był to starszy mężczyzna. Owalna twarz, wysokie czoło, obfita, biała jak mleko broda i włosy opadające w nieładzie na uszy upodobniały go trochę do czcigodnego ojca Serafina z Sarowa. Pod krzaczastymi brwiami połyskiwały złocone oprawki mocnych okularów. Opierał się ciężko na cienkiej, eleganckiej lasce. Zamiast jednej nogi miał kulę, przez którą Pawłowi przypominał nieco pirata z książki przygodowej. Skórzewski ruszył szybciej i po chwili wraz z przygodnymi towarzyszami, sapiąc, donieśli zaimprowizowane nosze przed ganek.
– Iwanie Nikołajewiczu – odezwał się wąsaty drwal, uchylając czapki – mamy dla pana pacjenta… Źle z nim.
– Do gabinetu zabiegowego, szybko! – polecił doktor.
W poczekalni było pusto. Przeszli spiesznie przez drzwi i ponagleni gestem położyli nieprzytomnego na stole operacyjnym obitym miedzianą blachą.
– Nikołaj! Słyszysz mnie? – Lekarz potrząsnął ramieniem chorego.
Mężczyzna nie odpowiedział, był nieprzytomny.
– Kto go znalazł? – Medyk potoczył wzrokiem po grupce mężczyzn.
– Ja – odezwał się Paweł.
– Zostajesz, reszcie dziękuję za pomoc. – Uścisnął dłonie drwali i uprzejmym gestem wskazał im drzwi.
Pożegnali się i wyszli kolejno.
– Jak to się stało? Gdzie go znalazłeś? – zapytał lekarz.
– W górnym biegu rzeki, jakieś pięć, może osiem wiorst od osady – wyjaśnił Paweł. Spostrzegł na twarzy doktora niedowierzanie. – Był już w malignie. Poprosił, żeby zawiadomić lekarza – ciągnął. – Nie chciałem zostawiać nieprzytomnego, więc zbudowałem nosze i go powlokłem. A na porębie spotkałem drwali, pomogli.
– Toś chwat! Mówił coś jeszcze?
– Powiedział coś jakby „niedźwiedzi kłak”.
– Tego się obawiałem. – Kąciki ust doktora opadły w dół. – Wariat, polazł na górę… Pomóż proszę go obrócić… Obym się mylił.
– Iwanie Nikołajewiczu… to mi wygląda na zatrucie. Ale nie wymiotował ani…
– Masz rację. W pewnym sensie to jest zatrucie. Musimy go rozebrać – przerwał mu doktor.
Ciało chorego było rozpalone, mięśnie napięte i twarde. Na plecach spostrzegli trzy niewielkie nabrzmienia. Z każdego wyrastał gruby czarny włos.
– Aż trzy… On umrze – powiedział lekarz.
– Co to jest? – zdumiał się Paweł.
– Zwą to niedźwiedzim kłakiem. – Stary lekarz spojrzał na młodzieńca uważnie. – To rodzaj pasożyta. Występuje tylko w tych stronach. Oficjalna nauka… – Skrzywił się. – Pisałem do Petersburga. Wyśmiali mnie.
– Pasożyt?
– Wrasta w żywą tkankę i szybko zatruwa cały organizm swoimi wydzielinami. Spróbuję to usunąć, ale szanse są marne. Może kilka procent.
– Jak mogę pomóc? – zapytał Paweł.
– Nijak. Muszę sam… Zaraz. Znasz się na tym?
– Asystowałem czasem felczerowi z naszego miasteczka – wyjaśnił Polak. – Nastawialiśmy złamania, szyliśmy rany. Proste czynności.
– Stosowaliście antyseptykę wedle zaleceń metody doktora Listera?
– Nie. Nasz felczer nie bardzo wierzył w istnienie bakcyli. Ale czytałem o niej w dostępnych czasopismach. Zasadniczo rozumiem i popieram idee wygubienia bakcyli nie tylko na narzędziach, ale też na dłoniach lekarza, odzieniu, polu operacyjnym i opatrunkach. Ale felczer tylko opalał igły i skalpele. I motywował te czynności religijnie. Ogień miał usuwać złe duchy.
– Diabeł boi się ognia… Zabobon, ale nie ma sensu z nim walczyć, bo dla medycyny jest niezwykle użyteczny. Dobre i to… No to patrz, a czegoś się nauczysz. Zraszacz karbolowy. – Doktor wydobył z kąta dziwne urządzenie. – Sprowadził mi go pewien stary znajomy. Prosto z Anglii.
– O tym tylko słyszałem. Ale podobno w Niemczech już oficjalnie zaleca się ich stosowanie. Był artykuł w…
Doktor łypnął na niego znad okularów.
– Pomagałeś felczerowi, czytałeś czasopisma lekarskie… Nie masz ciekawszych zajęć?
– To przecież bardzo ciekawe. Czytam od roku książki medyczne, uczę się całych ustępów na pamięć. Chcę się w przyszłości uczyć na lekarza.
– To bardzo ciężkie i trudne studia – westchnął doktor. – Trzeba poznać anatomię, fizjologię, liznąć chemii, mineralogii. To podstawy farmacji. Jeśli sobie życzysz, potem cię przepytam. – Uśmiechnął się lekko. – Teraz do roboty. Będziesz podawał narzędzia. Trzeba wyciąć larwy. Niewiele to da, ale jest cień szansy… Umyj ręce mydłem siarkowym.
Doktor pospiesznie przygotował tacę z narzędziami, rozpalił sterylizator, opalił nad płomieniem ostrza skalpeli, odkaził pole operacyjne roztworem kwasu karbolowego. Nogi i ręce chorego przywiązał skórzanymi pasami, kolejnymi dwoma przepasał go w talii.
– W tej chwili jest nieprzytomny, ale gdyby się ocknął w trakcie… Katastrofa – wyjaśnił.
Paweł skinął tylko głową.
– Weź teraz szczypce, złap i przytrzymaj za ten kłak.
– Co to właściwie za pasożyt?
– Wyjaśnię później.
Skórzewski schwycił włos. Lekarz ujął skalpel i ostrożnie naciął skórę.
– Nie ciągnij broń Boże! – ostrzegł. – Jak się zerwie albo jak uszkodzę robala podczas próby wydobycia, chory nie ma żadnych szans.
Rozciął skórę, przypalił krawędzie otworu, oczyścił pole, naciął głębiej wzdłuż włosa i rozszerzył brzegi rany. Oczom Pawła ukazała się paskudna biała larwa, długa na co najmniej trzy centymetry. Pokryta była brązowymi haczykowatymi kolcami. Doktor zręcznie ją usunął. Zawisła na włosie, który wyrastał z jej odwłoku. Lekarz gestem wskazał słoik ze spirytusem. Oczyścił ranę, umieścił w niej dren i zaszył z nieprawdopodobną zręcznością. Zabrali się do kolejnego czerwia. Wreszcie wszystkie trzy pływały w naczyniu.
– Sprawdźmy, czy nie ma więcej – polecił Iwan Nikołajewicz.
Obejrzeli dokładnie całe ciało, ale nic więcej nie znaleźli.
– Podamy teraz chininę na zbicie gorączki, potem, jeśli trochę dojdzie do siebie, dużo przegotowanej wody i mleka dla wypłukania toksyn z organizmu. Do tego spalony cukier i białko kurzego jaja, choć to działa raczej w razie spożycia trucizny. Szanse przeżycia ma niestety niewielkie – powtórzył nie wiadomo który już raz. – Gdzie się zatrzymałeś?
– Nigdzie. Przybyłem tu płukać złoto. Obozowałem nad rzeką.
– To zanocujesz u mnie. Głodny? Opatrzymy tylko te rany i zaraz zrobię kolację. A potem pogadamy. Chyba że chcesz iść.
– Chcę zostać, porozmawiać.
Z trudem dźwignęli nieprzytomnego i położyli na łóżku.
Siedli w kuchni. Słój z larwami stanął na komodzie. Paweł potoczył wzrokiem po wnętrzu. Stare, solidne meble, poczerniałe, widać dłuższy czas nieużywane miedziane rondle, piec z pieczką do spania w zimie, podłoga wyłożona klinkierem.
Doktor zrobił jajecznicę na kiełbasie, pokroił ciemny chleb. Woda w samowarze była jeszcze ciepła, ale rozdmuchał żar, by zaparzyć świeżej esencji. Następnie postawił na stole butelkę wódki i dwie szklaneczki. Paweł bez słowa odwrócił swoją do góry dnem.
– To będzie trudna rozmowa – mruknął staruszek, stawiając jego szklankę z powrotem.
– Iwanie Nikołajewiczu… Ja…
– Tylko symbolicznie.
Nalał sobie pół szklaneczki, a młodemu odrobinę na dno. Butelkę od razu schował do szafki. Stuknęli się w milczeniu. Lekarz pociągnął długi łyk. Zagryźli słoniną. Paweł wzdrygnął się. Mocna, lekko zaprawiona ziołami wódka paliła go w przełyku i żołądku.
– Nie przywykłeś, to i gębę wykręca – rzekł lekarz. – W zasadzie masz rację, wódka to nic dobrego. Niejeden przez nią upadł i już się nie podniósł. Czasem jednak pomaga. Zagłusza ból istnienia. Pomaga dobyć ostatnich sił do walki, pokonać strach czy odrazę, a czasem zapomnieć. Uważaj na alkohol. Jest zdradliwy. Łatwo tłumi cierpienia duszy… Ale potem trzeba go więcej i więcej. Nasza fizjologia… A… – Machnął ręką. – Masz oczy i rozum, nie muszę ci tłumaczyć, ile wokoło tragedii i zmarnowanych szans przez tę nieszczęsną wódę.
– W jakim celu dziś pijemy?
– A tak, żeby rozwiązać supły na języku.
– Iwanie Nikołajewiczu, obiecaliście opowiedzieć… – zaczął Paweł.
– No właśnie. Najpierw popatrz na to, co usunęliśmy. To bardzo odporne bydełko – powiedział lekarz, oglądając kłaki przez szkło słoika. – W spirytusie żyją nawet cztery godziny. Zobacz sam. – Podał mu lupę.
Czerw miał siedem rzędów po trzy odnóża. Ciało pokrywały jakby haczyki, z przodu widniał otwór gębowy, otoczony ostrymi blaszkami tnącymi. Ku swemu zdumieniu Skórzewski spostrzegł, że wciąż poruszają się niemrawo.
– Przecież one… – wyjąkał Paweł.
– W tym problem. – Iwan Nikołajewicz pokiwał głową. – Minęło czterdzieści, może pięćdziesiąt minut, a to bydlę nadal żwawe. Zanurzone w mocnym spirytusie, pozbawione pożywienia, tlenu… Przypuszczalnie gdyby je wyciągnąć, nadal byłyby zdolne wgryźć się w tkankę.
– W życiu o czymś takim nie słyszałem.
– Dojdziemy i do tego. – Lekarz uniósł dłoń w uspokajającym geście. – Poza tym, że draństwo jest pierońsko żywotne, to w dodatku silnie toksyczne. Jeśli próbuje się pasożyta po prostu wyrwać, te zadziory odłamują się i płyny ustrojowe robala powodują błyskawiczną śmierć żywiciela. Jedyna szansa to rozciąć tkankę wokoło i ostrożnie wydobyć czerwia, tak jak to zrobiłem.
– Nigdy nie widziałem czegoś podobnego – mruknął Paweł, odkładając szkło powiększające. – To ma jakąś nazwę gatunkową?
– Przestudiowałem niezliczoną liczbę ksiąg medycznych i poświęconych zoologii. Nikt nie wspomina o podobnych stworzeniach. Nieparzysta liczba odnóży… To nietypowe.
– Dokonał pan zatem, doktorze, odkrycia naukowego.
– Co warte odkrycie, w które nikt nie wierzy, które nikogo nie obchodzi. Pisałem do różnych instytucji naukowych w kraju i poza granicami. Nawet nie odpisali.
– Gdzie ludzie się tym zarażają?
– W górach – wyjaśnił lekarz. – Konkretnie rzecz biorąc… Płucząc złoto, widziałeś czarny bazaltowy płaskowyż na wschód od rzeki?
– Tak.
– To tak zwana Czarna Góra. Siedlisko tego czegoś.
Paweł raz jeszcze przyjrzał się dziwacznej istocie.
– Hmm… Wśród znanych nam istot żywych wiele tworzy przędzę – rzekł w zamyśleniu. – Pająki omotują nią ofiary i budują kokony, by chronić swoje jajka. Larwy motyli tworzą kokon, przechodząc przepoczwarzenie…
– Mów, proszę – zachęcił starszy mężczyzna.
– Jak wygląda cykl życia tego czegoś? – spytał chłopak.
– Nie wiem. – Iwan Nikołajewicz wzruszył ramionami. – We wszystkich przypadkach miałem do czynienia z tą ich postacią. Czerwia wgryzającego się pod skórę, z którego wyrasta pojedynczy bardzo gruby i twardy włos. Długi na dziesięć, czasem piętnaście centymetrów. Też się nad tym zastanawiałem. Bo to coś, jak już się nażre i śmiertelnie zatruje organizm żywiciela, otacza się skorupą, przepoczwarza w gnijących zwłokach, a potem wyrywa się z nich.
– Latający owad, który żądląc, zostawia w ciele ofiary jaja?
– Też mi to przychodziło do głowy, z tym że chyba nie jest to owad latający. Raczej pełzający. I zapewne niewielkich rozmiarów. Być może on nam coś powie, jeśli odzyska przytomność. – Lekarz wskazał drzwi prowadzące do pomieszczenia, w którym leżał chory.
– Czy do tej pory… – zaczął Paweł, ale doktor wszedł mu w słowo:
– Nikt nie przeżył, nawet z pojedynczym czerwiem… Najdłużej utrzymałem przy życiu Tatara, któremu usunąłem dwa czerwie. Przeżył potem cztery doby.
– Czyli wszystko stracone?
– Młody człowieku, medycyna nie powinna w ogóle operować takimi pojęciami. Ratujemy ludzkie życie za wszelką cenę i do końca. Nawet gdy chory gaśnie nam w oczach, zbieramy informacje. Płukałeś złoto w górach. Tu jest go mało. Z pozoru zbyt mało, by warto się po nie schylić. Gdybyś jednak poświęcił kilka tygodni, zbierzesz go tyle, żeby kupić sobie coś użytecznego. Lekarze zbierają okruchy wiedzy. Składają, składają, a potem z tego mrówczego trudu rodzą się metody postępowania, nowe terapie. Pierwsi pacjenci umierają od razu, kolejni żyją kilka dni, tydzień, miesiąc, aż wreszcie osiągamy cel. Albo ich organizmy funkcjonują dość długo, by ciało zwalczyło chorobę, albo opracowujemy lek, który ją pokona. Chcesz zostać lekarzem? Staniesz się więc częścią wielkiej legendy. Może dokonasz wielkich odkryć, a może będziesz tylko małym trybikiem w machinie. Ważne, aby zebrane przez ciebie dane cząstkowe przysłużyły się zwycięstwu. Powiedz, dlaczego chcesz zostać lekarzem?
– Z nienawiści. Moja przyjaciółka umarła. Chcę pokazać śmierci, że zadarła z niewłaściwym człowiekiem. Za tamto jedno życie wyrwę jej tysiąc.
– To może i dobra motywacja, ale pamiętaj, że nienawiść zatruwa. Śmierć po prostu przychodzi, wcześniej czy później. Nie wygramy, zawsze w końcu się pojawia. Od średniowiecza maluje się kościotrupy z kosami, ale wątpię, aby stanowiła rozumny byt. Trzeba ją traktować jako pewien stały element rzeczywistości. Jak grunt pod nogami, jak powietrze, jak nadchodzącą noc. Nie ma powodów, by nienawidzić zimy czy morza.
– Hmm…
– Ludzie są jak świece. Jedne płoną jasno, inne ledwo pełgają, a czasem przychodzi zaraza lub wojna i gasi wiele istnień w jednej chwili niczym nagły podmuch wiatru. Naszym zadaniem jest chronić te płomyki. Przycinać knoty, prostować, dbać, by płonęły równo przez wyznaczony im czas… Walczymy z kostuchą? Nie. Walczymy tylko, żeby przychodziła o czasie, a nie gasiła świec przedwcześnie. Nasza praca to chronienie ludzkiego potencjału. Dorobek życiowy lekarza to dzieci, które zamiast umrzeć na dyfteryt, dorosną i wniosą coś do wielkiego gmachu naszej nauki, sztuki, kultury. Nasz wkład to dorośli, którzy zamiast położyć się i wyzionąć ducha, będą przez długie jeszcze dekady twórczo i owocnie pracować. Nasze zwycięstwo to starcy, którzy kilka lat dłużej posłużą nam radą. Nie truj się myślą o zemście. Myśl o cegłach, które wmurujesz w ściany.
– One nadal żyją – mruknął Paweł, patrząc na czerwie niemrawo pływające w spirytusie.
– Odporne bydełko – powtórzył lekarz. – Szczęki też mają mocne. Ale szkła nie przegryzą.
– A gdyby tak czegoś dodać? Karbolu albo eteru? – zaproponował chłopak. – Albo kwasu?
– Można. Obserwacja żywych niewiele daje. Badanie pod mikroskopem niestety też niewiele. Zresztą mam tu tylko taki bardzo prosty – westchnął Iwan Nikołajewicz. – Piszą w prasie medycznej o tych nowych, niemieckich, produkcji Carla Zeissa. Mają soczewki zatopione w oleju, ponoć dzięki temu uzyskuje się powiększenia o fantastycznej jakości.
– Ma pan, Iwanie Nikołajewiczu, preparaty z poprzednich czerwi?
– I tak, i nie – odparł mężczyzna. – Te robale mają jeszcze jedną nietypową cechę. Po śmierci krystalizują. Kamienieją.
– Nic z tego nie rozumiem – przyznał Paweł.
– Myślę, że zawierają związki chemiczne z dużą ilością krzemu i być może też fluoru. Gdy czerw obumiera, następuje zachwianie równowagi substancji i zaczyna w szybkim tempie obracać się w kamień.
– To niemożliwe… – szepnął chłopak.
– Coś ci pokażę.
Doktor wstał i podszedł do komody. Chwilę grzebał w szufladach, wreszcie wrócił z niedużym pudełkiem.
– Zobaczmy nasze materiały. Jak sądzisz, co to jest?
Paweł oglądał płasko oszlifowaną płytkę.
– Skamieniałe drzewo.
– Brawo. A to?
– Skamieniały koralowiec lub jakaś roślina?
– Koral – potwierdził lekarz. – To okazy geologiczne, które przywiozłem sobie przed wielu laty z Petersburga. Organizmy niegdyś żywe, sprzed setek tysięcy, może milionów lat, które wskutek procesów geologicznych obróciły się w kamień. Ich tkanki zawierały różne pierwiastki, w tym krzem. Tak mi się wydaje, że on tu odegrał główną rolę. Teraz zobacz to…
Odwinął gazę. Była w nią zawinięta larwa identyczna jak wydobyte z ciała chorego.
– Wygląda niemal jak odlana z mlecznego szkła – zauważył Paweł. – Albo z kalcytu może?
– Ścięło ją na kamień, posłuchaj, jaki dźwięk wydaje. – Doktor postukał w odwłok końcem łyżeczki. – Pływała w siedemdziesięcioprocentowym roztworze spirytusu. Też mnie to zaskoczyło. Co więcej, to nie kalcyt. To krzemionka.
– Nie słyszałem o podobnych organizmach.
– Ja też nie. Rzekłbym, że wyglądają i zachowują się inaczej niż wszystkie, które poznaliśmy na Ziemi. A zarazem podobnie, bo mamy przecież masę pasożytów dręczących żywe organizmy oraz owadów żerujących na martwej tkance.
– Cykl życiowy larwa-przepoczwarzenie-osobnik dorosły też jest typowy. Wiele owadów tak robi… – zadumał się chłopak.
– A tego przeciąłem na kilka cienkich płytek i wypolerowałem. – Iwan Nikołajewicz rozwinął kolejny papierek. – Budowa wewnętrzna też nie jest chaotyczna ani symetryczna, ale w przekroju poprzecznym koncentrycznie trójdzielna. Zobacz pod światło.
– Zdumiewające…
Popili herbaty.
– Co cię przyniosło w te strony? – zapytał stary lekarz. – Skąd wiedziałeś, że tu jest złoto?
– W naszej osadzie zmarł mój rodak. Były katorżnik. Znalazłem w jego notesie mapkę. Z rozmazanych resztek wpisów wynikało, że odkrył tu złoto. Opisał dość dokładnie miejsce. Pomyślałem, że i mnie się uda.
– Taki ciemnowłosy, niewysoki?
– Tak.
– Był tu kilka miesięcy temu. A potem odszedł. Nie wyglądał na człowieka, który by coś znalazł. Poszedłeś na północ od ruin klasztoru, wzdłuż rzeki. Do miejsca, gdzie stykają się dwa strumienie. A potem dalej na północ. I tam spotkałeś naszego pacjenta, Nikołaja, w pobliżu wodospadu. Zszedł z gór na wschodzie. Zgaduję, że koło skały, na której jest wykuta wielka litera F.
– Tam go spotkałem – potwierdził Skórzewski. – W pobliżu. Poszedłem w górę strumienia, a gdy wracałem, leżał na głazach.
– Ten znak wyznacza początek ścieżki, która prowadzi do wąskiego żlebu. To jedyne miejsce, w którym można wspiąć się na Czarną Górę. Wszyscy niby o tym wiedzą, ale nikt rozsądny się tam nie zapuszcza. Choć powiadają, że jest tam złoto. Poszedłem tam raz. Czarna Góra to w zasadzie płaskowyż… Czop skał głębinowych wypchniętych jakimś kaprysem natury z głębin ziemi. Na południowej Syberii są całe połacie wylewów bazaltowych. Powstały w pradawnych epokach. Ale w tych stronach to rzadkość. W każdym razie, wedle wierzeń autochtonów, Czarna Góra to złe miejsce. Oni nigdy tam nie chodzili. Uważali, że to święta góra zamieszkana przez złe duchy. W tej okolicy ludzie wiedzą o kłaku. I wiedzą, że tam właśnie można się go nabawić. Niestety, pogłoski o kruszcu co jakiś czas kogoś kuszą.
– Pogłoski? – spytał Paweł.