Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tytułowe trio to Thora, August i Hugo - cynik, realistka i romantyk. „To się musi źle skończyć”, jak powiedział jeden z nich. Kim byli zanim się poznali? A kim by się stali, gdyby ich drogi się nie połączyły?
Gdzieś pomiędzy dzieciństwem a dorosłością odkrywają i budują swoją tożsamość – społeczną, indywidualną i seksualną. Uczą się świata i siebie nawzajem. Są w relacji, którą trudno zdefiniować nawet im samym. Jest tam przyjaźń, radość i intymność, ale też dezorientacja i strach. Przyszło im żyć w czasach wszechobecnego kapitalizmu i konsumpcjonizmu - jedni próbują z tym walczyć, drudzy tylko krzyczą lewicowe hasła piastując ciepłe posadki i dziedzicząc pieniądze rodziców.
Ale czy można mieć się dobrze, gdy świat zmierza ku zagładzie? Czy to rozsądne nie mieć wygórowanych ambicji? I czy każdy musi chcieć zmienić świat? Ta pokoleniowa powieść jest głęboko osadzona w naszych czasach, w naszych lękach, w naszych rozterkach i w naszej niepewności tego, na czym polega istnienie. Bo kiedy ma się dwadzieścia lat, to gardzi się zasadami, granice nie istnieją, a indywidualizm jest religią.
Trio to niezwykle świeża powieść o młodych dorosłych, próbujących odnaleźć w swoje miejsce w społeczeństwie i świecie pełnym sprzeczności. Historia niezdefiniowanych relacji, poszukiwaniu własnej tożsamościci, życiu na marginesie kontekstów. To też gorzki komentarz do wizji pozornego raju, jakim są w powszechnym przekonaniu bogate kraje skandynawskie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ PIERWSZA
Frances dzwoni pewnego dnia pod koniec kwietnia i pyta, czy może zajrzeć w następnym tygodniu. Używa dokładnie tego słowa – zajrzeć – jakby chodziło o spontaniczne spotkanie przy kawie w jakieś popołudnie, chociaż znajdują się po dwóch stronach Atlantyku. Mówi, jakby była zdyszana, a on ma wrażenie, że widzi ją tuż przed sobą, z zaczerwienionymi policzkami, włosami zmierzwionymi przez wiatr, zapewne ubraną w cienką dżinsową kurtkę. Znalazła tanie bilety do Nowego Jorku i wyraźnie podkreśliła, że to lot bezpośredni, jakby oczekiwała, że on pogratuluje jej zdobyczy. Nie widział jej od dawna i odpowiada, że oczywiście, miło mu będzie ją zobaczyć. Pyta, czy zamierza u niego przenocować, ale Frances wyjaśnia, że zatrzyma się u jakichś znajomych. Zapada cisza. Dociera do niego, że nie zadzwoniła tylko po to, by umówić się na spotkanie przy kawie.
– Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać – mówi.
– Aha. A o czym?
– O mamie.
– Frances... – zaczyna, ale zaraz milknie. Liczy na to, że Frances odczyta jego odpowiedź w takim tonie, jakim wypowiedział jej imię.
– Wiem, wiem. Właśnie dlatego nie chcę omawiać tego przez telefon.
Wsłuchując się w intonację jej głosu, wyobraża sobie, że Frances unosi dłoń, jakby próbowała uchwycić w powietrzu coś niewidzialnego. Zawsze się zastanawiał, czy przyswoiła sobie ten gest jako dziecko, w prywatnej szkole we Francji. Wydaje się zbyt żywy, by mieć źródło w chłodnym sztokholmskim temperamencie.
– Jest umierająca? – pyta ją ironicznym tonem.
– Nie.
– Zachorowała?
– Nie.
– No dobrze. Wpadaj śmiało, kiedy będziesz w okolicy, ale nie chcę rozmawiać o Thorze.
– Martwię się o nią.
– Ona też by sobie na pewno nie życzyła, żebyśmy o niej rozmawiali.
– Skąd możesz to wiedzieć?
Kręci głową, mimo że Frances tego nie widzi. Na biurku stoi otwarty laptop, ale monitor już zgasł. Sięga do płytki dotykowej i muska ją palcem. Na ekranie pojawia się pusty dokument. Spogląda na niego przez chwilę i zaraz zamyka komputer.
– Przecież ją znasz – mówi Frances.
– Znałem.
Słyszy oddech Frances i szum ulicy w tle. Próbuje ją sobie wyobrazić gdzieś w centrum Sztokholmu, ale nie jest już pewien, czy miejsca, które stają mu przed oczami, naprawdę istnieją, czy są tylko zlepkami wspomnień przywołującymi obrazy miasta tonącego w niezwykłej niebieskawej poświacie, jak na nieostrych sentymentalnych pocztówkach.
– Chyba nie przyjeżdżasz tylko z tego powodu? – pyta.
– Nie.
– Jesteś teraz na mnie zła?
– Nie wybieram się na drugą stronę Atlantyku tylko po to, żeby pomówić z tobą o mojej mamie.
– Okej. W porządku.
– Wciąż chcesz się ze mną spotkać?
– Tak, no jasne.
– Pytam, bo nigdy nie wiadomo.
Nie podoba mu się ta uwaga, ale jej nie komentuje.
– Daj znać, kiedy będziesz na miejscu – mówi na koniec.
Minęło kilka lat, odkąd Frances pierwszy raz zadzwoniła do jego drzwi. Otworzył, a ona rzuciła:
– Cześć.
A zaraz po tym:
– Chyba znałeś mojego tatę.
Nie zapytał, kim był jej ojciec. Nie musiał. Wpuścił ją do środka.
Tamtego roku Frances była na studenckiej wymianie w Nowym Jorku. Na początku mieszkała u jednej z kuzynek Thory, później przeprowadziła się do akademika na Upper West Side. Powiedziała, że nie zna w mieście nikogo oprócz kuzynki Thory. Była całkiem sama.
Przyzwyczaił się do obecności Frances w swoim życiu. Popołudniami przyjeżdżała do niego metrem, a potem zasiadała w salonie albo w kuchni i uczyła się do wieczora. Twierdziła, że łatwiej jej się skoncentrować u niego niż w akademiku. Dał jej klucze do mieszkania. Po powrocie z pracy lubił zastawać ją na kanapie albo przy kuchennym stole, obłożoną podręcznikami, notatkami i kolorowymi markerami. Wieczorami zwykle płacił za jej taksówkę. W niedziele zapraszał ją na kolację do restauracji, a wówczas pochłaniała wszystko, tak jakby nie jadła porządnego posiłku przez cały tydzień. Wypytywała go o Augusta, a on odpowiadał najlepiej, jak umiał, choć nie rozmawiał o nim od wielu lat i miał wrażenie, że jego odpowiedzi nie były tak szczegółowe, jak Frances by sobie życzyła. Nie miał odwagi pytać o Thorę. Wywnioskował jednak z opowieści Frances, że Thora wyszła za Francuza i ma z nim dwóch synów. Wciąż mieszkała w Sztokholmie.
Przedstawił Frances swoim przyjaciołom i zapraszał ją, kiedy wydawał dla nich kolacje. A gdy znajomi o nią pytali, odpowiadał zgodnie z prawdą, że jest córką przyjaciół z czasów studenckich. Nie podawał żadnych szczegółów, a oni zadowalali się tym lakonicznym wyjaśnieniem. Jego znajomi pochodzili z innych miast, niektórzy nawet z innych krajów i nie mieli zwyczaju wypytywania się nawzajem o dawne życie. W tamtym czasie wynajmował małe mieszkanko wyposażone w chybotliwy kuchenny stół, przez który każdy posiłek wymagał sztuki utrzymywania równowagi, ale przyjaciele lubili się spotykać właśnie u niego, bo mieszkanie znajdowało się w pobliżu stacji przesiadkowej wielu linii metra. Pod koniec wieczoru całe towarzystwo wychodziło przez kuchenne okno na schody przeciwpożarowe, żeby palić papierosy i gawędzić niezobowiązująco o przeprowadzce do miejsc, gdzie budynki nie przypominają kartonowych konstrukcji grożących zawaleniem. Zabronił swoim znajomym proponowania Frances trawy i papierosów. Lubiła siadać u szczytu stołu i słuchać, jak przyjaciele plotkują o kolegach z pracy i o swoich szefach. A gdy czasem spoglądał na nią ponad blatem, czuł skurcz w okolicy żołądka. Miał wrażenie, że patrzy w kalejdoskop, w którym wspomnienia przenikają się i zlewają w całość niczym wzory, a on kontynuuje coś, co – jak mu się zdawało – zostawił za sobą wiele lat temu.
Kiedy pobyt Frances dobiegł końca, pomógł jej wyprowadzić się z akademika. Pojechał z nią na lotnisko, wioząc w bagażniku jej walizki, a ona wróciła do Europy. Sądził, że od tamtego dnia wszystko wróci do normy, i w pewnym sensie tak się stało, choć zostawiła po sobie nowy rodzaj ciszy wypełniającej jego mieszkanie.
Obecnie Frances pracuje jako dziennikarka. I choć rzadko ją widuje, ona dzwoni do niego regularnie, by opowiedzieć o artykułach, które musi napisać, które chciałaby napisać, oraz o tych, które już napisała, ale nikt nie chce ich opublikować. Kiedy pisze coś po szwedzku, czasem odczytuje mu jakiś fragment i pyta: „Czy to dobrze brzmi? Czy można tak powiedzieć po szwedzku?”. W takich chwilach chce mu się śmiać z tego trójjęzycznego dziecka zmieniającego języki z zadziwiającą swobodą, mniej więcej tak, jakby zrzucała z siebie ubranie, wkładała nową bluzę na lewą stronę i zauważała to dopiero w drzwiach. Odpowiada jej zwykle, że nie jest właściwym adresatem takich pytań, bo ona jest jedną z nielicznych osób, z którymi jeszcze rozmawia w tym języku. A gdy Frances nalega, powtarza w myślach wybrane zdanie i czasem dopatruje się w nim uchybień, chociaż już od dawna nie wychwytuje instynktownie źle dobranych przyimków czy błędów składni. Udzielanie odpowiedzi na pytania Frances przypominają próby odzyskania czucia w ścierpniętej dłoni. Nigdy jej jednak nie mówi, że wprawia go to w zły nastrój.
Kiedyś widział Thorę w drodze do pracy. A w każdym razie wydawało mu się, że to była ona. Stała na przeciwnym peronie metra: w czerwonej kurtce, z rozpuszczonymi włosami, wpatrzona w telefon, z wolną dłonią na pasku torebki na ramieniu. Po torach przemykały tłuste szczury, widział kątem oka ich małe szare ciałka i jednocześnie próbował przyjrzeć się postaci po drugiej stronie, przesłoniętej nieco belkami oddzielającymi perony. Czy to naprawdę była ona? Oblał go zimny pot, a serce załomotało mu w piersi nieregularnie, współgrając z nieprzewidywalnymi ruchami szczurów, ale reszta jego ciała zamarła w bezruchu. Zapomniał już, jakie to uczucie, a raczej – jak silnie można coś czuć.
To nie była ona.
To była ona.
Czekał, aż podniesie wzrok, wystarczyło, żeby przez moment ujrzał jej twarz, a zyskałby pewność. Ale nagle nadjechał z hukiem pociąg, a kiedy znów się oddalił, kobiety w czerwonej kurtce już nie było. W następnych dniach wypatrywał jej w tłumie ludzi na ulicach, przyglądał się mijającym go twarzom i szukał wzrokiem czerwonego koloru. Czegoś, co by sprawiło, że jego serce znów zabiłoby mocniej. Nie zobaczył jej jednak drugi raz.
Czasem słyszy na ulicy ludzi mówiących po szwedzku, ale wtedy zwykle zastanawia się przez kilka sekund, co to za język, nim do niego dociera, że to jego język. Kiedy indziej siedzi w barze albo w restauracji obok jakichś Szwedów i przysłuchuje się ich rozmowie z miną niezdradzającą, że ich rozumie. Wszyscy biorą go za Amerykanina, a on za każdym razem dochodzi do wniosku, że nigdy nie pasował do stereotypowego wyobrażenia Skandynawa. Bywa, że gdy powie komuś, skąd pochodzi, rozmówca lekko marszczy nos, jakby myślał, że jeśli zmruży oczy, dojrzy w nim coś dystyngowanie nordyckiego. On dodaje wówczas, że jego babka ze strony ojca była Amerykanką, i z jakiegoś powodu ta informacja zawsze wywołuje pełne zrozumienia „aha”, jakby to pochodzenie tłumaczyło jakiś brak.
Po przyjeździe do Nowego Jorku Frances przysyła mu wiadomość. Ustalają, że spotkają się w weekend. Jest koniec letniego semestru i jego grafik chwilowo uwolnił się od stałych wykładów i seminariów, ale studenci dzwonią raz po raz albo zjawiają się pod jego gabinetem i zadają pytania o nadchodzące egzaminy i zaliczenia kursów. Piątkowego wieczoru odbywa się tradycyjne przyjęcie na zakończenie semestru; z tej okazji pracownicy instytutu i studenci zbierają się w budynku z czerwonej cegły położonym w pobliżu Washington Square Park. Oficjalnie pije się tam tylko kawę i herbatę, ale zaraz po rozpoczęciu prawie całe towarzystwo jest na haju albo co najmniej lekko wstawione. Siedzi na schodach prowadzących do wejścia, otoczony kolegami i studentami. Ktoś gładzi jego rękę, ale on nie zwraca uwagi, czyja to dłoń, nie obchodzi go to. Ma wrażenie, że gdyby wyciągnął ręce przed siebie, jego dłonie dotknęłyby niewidzialnego materiału odgradzającego go od innych.
Nocą z piątku na sobotę budzą go skurcze w barkach i leży przez to bezsennie przez kilka godzin. Ten ból jest mu dobrze znany, zawsze przebiega wedle tego samego schematu: zaczyna się kłuciem w prawym barku, potem stopniowo narasta, przenosi się na lewy i promieniuje na kark, wreszcie dociera do żuchwy i tam kłucie wwierca się jeszcze trochę głębiej. Trudno mu to wytrzymać, więc w końcu wstaje z łóżka i idzie do kuchni, żeby zaparzyć herbatę. Czekając, aż woda się zagotuje, leży na podłodze i wpatruje się w sufit. Zamiast herbaty, nalewa sobie whisky i wchodzi pod prysznic. Kieruje strumień ciepłej wody na bolące miejsce w prawym barku, otwiera usta i wydaje niemy krzyk. Potem kładzie się na łóżku, nagi i mokry, i wreszcie zasypia, pewnie z wycieńczenia. Kiedy się budzi, wszystko wraca do normy, jak gdyby ciało zdążyło posprzątać pole bitwy, zatarło ślady i udawało, że nic się nie stało.
Którejś nocy Thora wyszeptała mu do ucha wiersz Fredericka Seidla. Skarżyła się, że nie może zasnąć, a on poradził jej, by coś wyrecytowała. Obojętne co. Nie sądził, że weźmie jego słowa na poważnie, ale najpierw leżała w milczeniu przez chwilę, tak długą, że zdążył pomyśleć, iż jednak zmorzył ją sen, ale potem nagle odwróciła się do niego i usłyszał słowa, ciepłe i wilgotne, muskały mu skórę... Słyszał te wersy w jej wykonaniu już wiele razy. Zapisały się w jej mózgu jak piosenka, odkąd kupiła ten tomik wierszy w księgarni w Paryżu: I read my way across / The awe I wrote / That you are reading now. / I can’t believe that you are there / Except you are. Dziwiło go, że angielski może brzmieć tak pięknie. W ustach dziewczyny ze sztokholmskich wyższych sfer.
W sobotę po południu Frances dzwoni do drzwi. Na zewnątrz jest upał, wchodzi więc do klimatyzowanego przedpokoju z twarzą lśniącą od potu.
– Zapomniałam już, że bywa tu tak gorąco – mówi, zdejmując buty. – Naprawdę zostajesz w mieście na całe lato?
– Nie, jeśli mogę tego uniknąć.
– Moi znajomi mówią, że jest tu wtedy okropnie.
– Bo jest.
Patrzą na siebie. Frances jest wyższa od matki, nie musi stawać na palcach, by objąć go na powitanie. Przechodzą do kuchni połączonej z salonem. Pomieszczenia układają się w kształt litery L. Frances mówi, że na stacji metra na Greenpoincie kapała z sufitu jakaś ciecz. On podaje jej szklankę wody z kostkami lodu. A kiedy nastawia ekspres do kawy, Frances przechodzi do salonu i pyta go, czy mieszka tu sam.
– Przez większość czasu.
– Czy to mieszkanie nie jest dla ciebie trochę za duże?
– Być może jest. Wynajmuję je od uniwersytetu.
– Musisz naprawdę dużo zarabiać, żeby tak mieszkać – mówi Frances, wracając do kuchni.
– Potrzebujesz pieniędzy?
– Co? Nie, skąd.
– Sądziłem, że świeżo upieczeni absolwenci uniwersytetów zawsze ich potrzebują.
– Nie chcę twoich pieniędzy – odpowiada, siada przy kuchennym stole, splata dłonie i opiera je na blacie. – Wiem, że masz mnie za rozpieszczonego dzieciaka.
– Nieprawda, uważam, że jesteś całkiem w porządku – mówi do niej, uśmiecha się i zaraz dodaje: – Ale mogłaś naprawdę źle skończyć.
Kiedy myśli o Thorze i Frances, widzi je otoczone gęstą siatką amortyzującą każdy upadek. Zwykle jej oczka są niewidzialne, ale czasem daje się je dostrzec pod postacią problemów i błędów, które tak czy inaczej nigdy nie okazują się szczególnie dotkliwe. Fakt ten zawsze go irytował, choć jednocześnie zależy mu na tym, by były bezpieczne, otulone zapewniającą wolność warstwą żelaznego kapitału.
Frances opowiada o podróży do Nowego Jorku – długiej i niewygodnej – o mieszkaniu jej znajomych na Greenpoincie – mocno sfatygowanym, ale przyjemnym – o tym, jak miewają się jej młodsi bracia – jeden studiuje w Paryżu i właśnie się zakochał, drugi mieszka w Sztokholmie i gra w teatrze. Nie wspomina o matce, a on czeka, aż wreszcie to zrobi, złości się w duchu, bo równie dobrze mogliby przejść do rzeczy i mieć to za sobą; wie, że Frances w końcu zacznie o niej mówić, bo jest przekonana, iż jego niechęć nie ma żadnego znaczenia, bo została wyrażona przez telefon, a teraz, kiedy rozmawiają twarzą w twarz, zapewne uda jej się go przekonać, by z nią o tym porozmawiał. Wie, że Frances myśli dokładnie w taki sposób. Ona jednak nie wspomina o Thorze ani słowem. Zamiast tego opowiada o przeprowadzce do Kopenhagi i jak to miasto wypada w porównaniu ze Sztokholmem, wylicza z namysłem duńskie słowa, których już się nauczyła, jakby układała w rządku skarby zgromadzone podczas wycieczki.
Potem podnosi wzrok, z powagą spogląda na niego ponad krawędzią kubka pełnego kawy i pyta:
– Zamierzasz jeszcze kiedyś przyjechać do Sztokholmu?
– Nie sądzę.
– Ale to przecież twój dom.
– To już od dawna nieaktualne.
– Czyli zostaniesz tutaj?
Uśmiecha się na widok pionowej zmarszczki na jej zatroskanym czole. Mógłby jej powiedzieć, że nigdy nie kochał Sztokholmu tak jak Thora i August, ale wie, że Frances jest również bardzo przywiązana do swojego rodzinnego miasta. Odebrałaby jego ambiwalentny stosunek do tego miejsca jak osobisty przytyk, więc w odpowiedzi tylko wzrusza ramionami, jakby ten temat go nie interesował.
– Uwiedziony przez the Big Apple – dodaje Frances. – Sądziłam, że nie nabierasz się na takie stereotypy.
– To ty się na nie nie nabierasz – odpowiada jej. – Powiedziałaś Thorze, że zamierzasz się ze mną spotkać?
– Tak.
– Czy ona czasem o mnie wspomina?
– Nie bezpośrednio.
– Czyli jak?
– Czyli nijak. Nie mówi o tobie.
Udaje mu się powstrzymać i nie pyta o to, czy Thora czasem o nim myśli. Skąd Frances mogłaby to wiedzieć?
Ostatni raz spotkał się z Thorą w Sztokholmie w knajpce nieopodal Vasaparken, kiedy właśnie zakwitały drzewa. Odtwarzał w pamięci tę scenę już tyle razy, że spoczywa w nim złożona na pół, a on w każdej chwili może ją rozłożyć i przemknąć po niej wzrokiem jak po zamrożonej panoramie, nie wiedząc już nawet, czego w niej szuka.
Siedzieli przy malutkim stoliku nakrytym pasiastym obrusem, on pił kawę, a ona jadła sałatkę. Potem przyszło mu na myśl, że świadomie dokonała takiego wyboru: mogła się skupić na jedzeniu, metodycznie kroić warzywa i listki sałaty na malutkie kawałeczki, powoli je przeżuwać, raz po raz ocierać serwetką kąciki ust. Kiedy od czasu do czasu podnosiła głowę znad talerza, jej wzrok przemykał po jego twarzy tak, jakby nie miał tam na czym spocząć. Mimo to siedział naprzeciwko niej i bezskutecznie próbował zajrzeć jej w oczy. Przyglądał się z góry jej rzęsom na tle piegowatej cery, płatkom uszu ozdobionym malutkimi złotymi kolczykami, prostej linii przedziałka. Wszystko wokół zdawało się rozpadać, roztrzaskiwać na kawałki. Sceneria lokalu, w którym siedzieli, przemykała w tle niczym smugi krajobrazu oglądanego przez okno jadącego pociągu, ale robiła to pionowo, od sufitu w dół, przecinała podłogę.
– Powiedz, co chcesz ode mnie usłyszeć – odezwał się wreszcie.
– To nie działa. Nie może już tak dalej trwać – odparła.
Angielski pozwolił mu odnaleźć samego siebie. Rozmontował w nim ja uszkodzone tym wszystkim, czego nie mógł kontrolować, i zmontował nowe, do którego ten bezosobowy język nie miał już dostępu. Nie odbiera już świata w tak osobisty sposób, nie odczuwa bezpośredniego połączenia między uczuciami i angielskimi słowami, które nadają im etykiety, postrzega je jak objazdy zamkniętych dróg.
Kiedy Frances studiowała w Nowym Jorku, nie pracował jeszcze na uniwersytecie. Wciąż był zatrudniony w wielkiej międzynarodowej organizacji i spędzał całe dnie w szarym boksie stanowiącym część dużego biura o tak nisko zawieszonych sufitach, że widok z okien na wieżowce rekompensował to tylko w niewielkim stopniu. Opowiadał Frances o wielogodzinnych negocjacjach skupionych na jednym jedynym słowie, o naradach budżetowych i cięciach kosztów, ale ona puszczała jego opowieści mimo uszu, bo być może wcale nie miała ochoty ich słuchać. Nie akceptowała opisów rzeczywistości sugerujących, że dorosłe życie składa się głównie z powtarzalnych schematów, tworzy dziwaczną mieszankę stresu i melancholii i mało w nim sensacji i przygody. Mimo to podejrzewał, że nie przepuszcza żadnej okazji do pochwalenia się swoim znajomym, że zna kogoś, kto pracuje w kwaterze głównej. Musiał jej tłumaczyć, dlaczego nie jest w stanie załatwić jej praktyki w firmie, a potem powtarzał to samo, gdy zapytała, czy ją do siebie zaprosi i pokaże jej biuro.
– Wiesz, że każdy może tam wejść – powiedział. – Ale trzeba zarezerwować termin.
– Ale to co innego, kiedy zna się kogoś, kto tam pracuje.
Uważał, że jest za młoda na to, by tak cynicznie wyczuwać różnicę między możliwościami dostawania się do różnych miejsc. Potem jednak przypomniał sobie te wszystkie elitarne kluby, do których dziadek zabierał ją podczas każdej wizyty w Nowym Jorku, budynki z portierami przy wejściu i marmurowymi posadzkami, gdzie mieszkali koledzy Frances ze studiów, i sposób, w jaki mówiła o europejskich miastach, świadczący o tym, że cały świat to dla niej przytulna, tonąca w zieleni znajoma okolica. Nie protestował więc, bo Frances miała rację; to było coś innego.
Któregoś dnia stanął zatem wraz z Frances, turystami i szkolnymi klasami w kolejce, która formowała się każdego ranka pod wysokim ogrodzeniem i strzelistymi masztami zwieńczonymi powiewającymi na wietrze flagami. Pokazał strażnikom swoją legitymację i identyfikator, a potem zaczekał, aż Frances przejdzie kontrolę bezpieczeństwa. Zapamiętał, że był wtedy słoneczny jesienny dzień i była to zdecydowanie nieodpowiednia pora na to, by zdzierać klapki optymizmu z oczu Frances. Promieniała, kiedy przechodzili przez wahadłowe drzwi, i obiema dłońmi trzymała szelki plecaka w taki sposób, że wyglądała jak wyrośnięta uczennica w szkolnym mundurku. Oprowadził ją po wybranych wydziałach i pokazał obrazy i rzeźby, które uważał za najciekawsze, malutką kawiarnię na pozbawionym okien parterze, w której dyplomaci prowadzili ściszone rozmowy, pełne przepychu sale urządzone przez bogate państwa należące do OPEC i bar na drugim piętrze, w którym w każdy piątkowy wieczór spotykali się ludzie mający legitymacje organizacji i pili wino na tarasie. Ten świat nie był Frances obcy i bynajmniej nie zachowywała się jak ktoś, kto się spodziewa, że w każdej chwili może zostać odprowadzony do wyjścia przez strażników. Obserwując, jak żartuje z windziarzami i przeskakuje z płytki na płytkę na ułożonej w kwadraty posadzce w pustym korytarzu, zrozumiał, że Frances należy bardziej do świata Thory niż do świata Augusta, mimo iż znoszone trampki, plecak i dżinsy zdawały się świadczyć o czymś innym. Wyglądała jak August, ale mówiła i poruszała się jak Thora. Czuł się przez to skołowany.
Wychodzą na spacer. Wszyscy na ulicy poruszają się w zwolnionym tempie, jakby upał zmieniał powietrze w fizyczny obiekt, przez który trzeba się przedzierać, by postępować naprzód. Wilgoć napiera na skórę i osiada na niej błyszczącą warstewką. Przywodzi mu na myśl plastikowe osłonki na nowych urządzeniach elektronicznych, pociera dłonią o rękę, jakby próbował znaleźć odstający paseczek pozwalający zerwać folię wraz z wilgocią. Ludzie wylewają się z kościołów i przez chwilę mrugają w ostrym słońcu, jakby właśnie się przebudzili, przystanąwszy obok ogródków restauracyjnych sąsiadujących bezpośrednio z ulicznym ruchem.
Frances pyta go, czy ma ochotę pójść do muzeum. Zostały mu jeszcze prace kolokwialne do oceny, ale ma świadomość, że i tak nie będzie się mógł na nich skoncentrować, więc się zgadza. Wsiadają do metra przy Union Square, a potem pokonują jeszcze spacerem kilka przecznic. Na schodach prowadzących do muzeum kłębi się tłum turystów pozujących do zdjęć. Podwinął rękawy koszuli i niesie marynarkę na przedramieniu. Frances wzięła z recepcji plan i studiuje go starannie, kiedy stoją w kolejce po bilety. Kobieta w kasie pyta, czy chcą również opłacić wejście na wystawę poświęconą pandemii.
– Otworzyliśmy ją w dwudziestą rocznicę – wyjaśnia, wskazując ustawione na blacie pojemniki z maseczkami. – Każdy, kto ją zwiedza, musi taką założyć.
Wygląda na równolatkę Frances; zapewne jest za młoda, by pamiętać epidemię. On szybko dziękuje za propozycję i odmawia, wyczuwając za plecami ciężkie milczenie Frances.
Kiedy wchodzą schodami na górę, oddalając się od zwiedzających w maseczkach z logotypem muzeum, Frances kroczy z rozłożonym planem w rękach, jakby szukała drogi w nieznanym mieście. Kieruje się prosto do skrzydła ze sztuką amerykańską. Mijają liczne sale i korytarze, aż w końcu docierają do kilku portretów Sargenta. Frances przystaje tam w milczeniu. Krzyżuje ręce i chwyta się za łokcie, jakby portrety były w trakcie rozmowy, a ona nie ma pewności, czy jest do niej zaproszona.
– Mama mówi, że tato uwielbiał te obrazy – oznajmia. – Spójrz na nie.
Spogląda, ale nic nie mówi. Wydaje mu się, że wyczuwa, jak wiosenny upał dyszy na zewnątrz i wali łbem w mury muzeum.
Frances spogląda na niego i pyta:
– Podobają ci się?
Rozpoznaje portret bladej kobiety w czarnej sukni. August miał taki plakat w swoim studenckim mieszkaniu. Po karku spływa mu kropla potu. Marzy, by pozbyć się marynarki – po co w ogóle ją zabierał?
– Jak dla mnie, są nieco zbyt tradycyjne – odpowiada.
– Tradycyjne?
Uśmiecha się do niej i przechodzi do następnej sali. Po chwili się odwraca i widzi Frances po drugiej stronie drzwi. Nie ruszyła się z miejsca i wciąż przygląda się portretom.
Później spacerują po parku. Zieleń się iskrzy, a wieżowce górują ponad koronami drzew niczym sztuczne łańcuchy górskie o szklanych szczytach odbijających słońce. W okrągłej sadzawce na wysokości Piątej Alei dzieci bawią się żaglówkami wielkości kolekcjonerskich modeli.
Gdy przeszli już spory kawałek z milczeniu, Frances zadaje mu pytanie:
– Uważasz się za szczęśliwego człowieka?
– Frances, proszę cię.
– O co ci chodzi?
– Nie możesz tak po prostu pytać o takie rzeczy – odpowiada jej, kręcąc głową.
– Dlaczego nie?
– A ty? Jesteś szczęśliwa?
Frances unosi dłoń, by osłonić oczy przed słońcem, kiedy na niego spogląda.
– Czasem jestem.
Kiedy dostał pierwszą pracę w biurze, w którym musiał nosić garnitur, każdego ranka ubierał się z głową pełną ironicznych myśli. Miał wrażenie, że dołączył do gry zapewniającej utrzymanie, w której wszyscy powinni uczestniczyć. Kiedy człowiek dorasta, musi się sprzedać, ale dopóki podchodzi do swoich działań z pewną dozą ironii, łatwiej mu zachować szacunek do samego siebie. Nie ma już przy nim nikogo, kto by tę ironię dostrzegał, a on sam podejrzewa, że od jakiegoś czasu nadaje na częstotliwościach, których nie odbiera nikt oprócz niego. Ma świadomość, że ostatecznie zlał się w jedną całość z koszulą i marynarką i nie ma w nim już miejsca, przez które ironia mogłaby wniknąć i zachwiać obrazem umiarkowanie zadowolonego z życia mężczyzny w średnim wieku. Czasem się zastanawia, kogo widzą studenci, kiedy na niego patrzą – symulanta? Thora i August nieźle by się z tego uśmiali.
Na początku Nowy Jork mu się nie spodobał. Nie powiedziałby, że go nie polubił, ale nie pojmował, dlaczego ludzie wracali do Europy z błyskiem w oku, jakby poraziło ich jakieś ostre światło. To było przecież zwyczajne miasto z wysokimi budynkami, szerokimi ulicami i staroświeckim metrem. Z czasem zaczął się wybierać na długie wieczorne spacery. Lubił wędrować bez celu, przemierzać wzdłuż i wszerz dzielnice, aż w pewnej chwili odkrywał, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Jadał kolacje w małych restauracyjkach, o których później zapominał, bo nie pamiętał, jak do nich trafił. Nie zaglądał do żadnych map, a po północy zatrzymywał taksówkę. Poznawał po numerach ulic, że powrót do domu zająłby mu wiele godzin. Zapadał się głęboko na tylnym siedzeniu, z obolałymi stopami, przed ekranem zamontowanym na oparciu przedniego fotela, wyświetlającym filmiki reklamowe. Opierał głowę o szybę i patrzył na ludzi, sklepy, kafejki i restauracje, place budowy, parki i wiaty przystanków i wówczas ogarniał go spokój, rodzaj wycieńczenia połączonego z uczuciem sytości od nadmiaru wrażeń, i czuł się tak, jakby się rozpuszczał, jak gdyby granica między miastem a nim nagle się zacierała. Był jednocześnie nikim i wszystkimi. I w takie noce zawsze zapadał w kamienny sen.
Idą do kawiarni na Amsterdam Avenue, nieopodal parku. On ustawia się w kolejce, by kupić kawę i ciastka, a Frances śpieszy zająć wolny stolik w głębi lokalu. Macha do niego, gdy już zapłacił i odwraca się od lady.
– W czasie studiów przychodziłam tu co chwilę – mówi Frances.
– Wiem.
Przypomina jej, że kiedy wpadała do niego uczyć się do egzaminów, przynosiła małe pudełeczka z ciastkami; wypiekami z ciasta francuskiego tak delikatnymi, że przy najlżejszym dotknięciu rozsypywały się, a okruszki spadały na podłogę i lądowały w szczelinach między deskami, wabiąc wychodzące nocą myszy.
Kawa jest gorąca, parzy usta. Frances je ciastko, a on powoli pije parujący płyn. Gdy tylko talerzyk przed nią robi się pusty, odsuwa go od siebie, splata dłonie, opiera je na blacie i spogląda na niego z powagą, jakby wszystko, co robią tego dnia, było czymś, co należy odfajkować i mieć już za sobą.
– Martwię się o mamę – oznajmia.
– Naprawdę?
– Zaczęła się pozbywać różnych rzeczy. Chce sprzedać mieszkanie w Lärkstaden.
– Gdzie w takim razie będzie mieszkać?
– Nie wiem. Nie opowiada mi o swoich planach. Przypadkiem zobaczyłam ogłoszenie u agenta nieruchomości, inaczej nawet bym nie wiedziała, że je sprzedaje. Ona kocha to mieszkanie.
– Może uznała, że jest dla niej za duże.
– Może, ale czy to i tak nie jest dziwne? Co jej strzeliło do głowy, żeby sprzedawać miejsce, w którym się wychowała?
– Nie wiem. – Przypomina mu się, jak stawał w przedpokoju biegnącym przez to mieszkanie i patrzył na przybierające prostokątne kształty plamy słońca wlewającego się do środka przez drzwi. Na mozaikę światła i cieni na parkiecie ułożonym w jodełkę. – Może i dziwne.
– Mówi mi tylko, że chce się uwolnić. – Frances wypowiada ostatnie trzy słowa takim tonem, jakby potrzeba wolności u dorosłego człowieka była warta śmiechu albo wręcz żałosna i nie miała nic wspólnego z tęsknotą za wolnością u kogoś młodego.
– Jeśli ci się wydaje, że jestem w stanie ją skłonić do zmiany planów...
– Nie, nie o to mi chodzi. Pomyślałam tylko, że powinieneś wiedzieć.
Patrzy na niego wyzywająco, jakby mimo wszystko oczekiwała od niego stanowczej reakcji. Posyła jej łagodny uśmiech. Zastanawia go, dlaczego Frances uważa, iż kwestie związane z nieruchomościami Thory w pewien sposób go dotyczą, ale nie zadaje jej tego pytania. Ma wrażenie, że rozmawiają o jakiejś legendarnej postaci, która być może kiedyś istniała naprawdę, ale jej kontury zdążyły się już rozpłynąć. Nie potrafi sobie wyobrazić codziennego życia Thory – co jada na śniadanie, jak się ubiera, o czym myśli przed zaśnięciem. Raz po raz wpada mu do głowy myśl, co by powiedziała na temat kogoś lub czegoś, ale to zwykle dotyczy banalnych spraw, na przykład sytuacji, gdy spotkał kolegę i jest ciekaw, jak Thora skomentowałaby jego luźne spodnie, nieco przydługą koszulę i buty zbyt nieoficjalne, by wkładać je do biura.
– Mówi, że już jej nie potrzebujemy, bo jesteśmy dorośli i mamy własne życie. Czasem się boję, że ona po prostu zniknie – mówi dalej Frances. – Że nagle dokądś wyjedzie...
– Jak ja – kończy za nią, w reakcji na zawieszony głos i urwane w połowie zdanie.
– No właśnie – przytakuje Frances. – Jak ty.
Unikając jej wzroku, przesuwa dłonią po blacie i zgarnia okruszki na zgrabną kupkę.
– Żałuję, że nie znałam taty.
– To zrozumiałe – odpowiada jej. Chciał, żeby to zabrzmiało łagodnie i miękko, ale zdaje sobie sprawę, że po szwedzku, niezamierzenie, wyszło twardo, nawet nonszalancko, zupełnie inaczej niż angielska wersja, jaką słyszał w głowie.
Frances zmienia pozycję i poprawia się na krześle, jakby chciała się dopasować do nowego kierunku, który obrała konwersacja.
– Trudno się z tobą rozmawia, wiesz o tym? – pyta.
– Nie.
– Świetnie ci wychodzi small talk, jak wszystkim tutaj, ale wydajesz się zamknięty. Jeszcze bardziej, kiedy próbuję pomówić z tobą o czymś istotnym.
– Zamknięty?
– No tak... Wycofujesz się.
– Fakt, że ty chcesz o czymś porozmawiać, nie musi oznaczać, że mi to odpowiada – mówi.
Frances zagląda mu w oczy, a on ma wrażenie, że spogląda na niego z jakiegoś odległego miejsca, lecz nie potrafi ocenić, czy to ona się od niego oddala, czy on od niej.
– Jestem tylko bladą kopią ich dwojga, prawda? – pyta Frances.
– Przypominasz mi ich.
– Widzisz ich, kiedy na mnie patrzysz.
– Widzę też ciebie, Frances.
– Kochasz ją?
Nagle uzmysławia sobie fakt, że Frances jest już jedyną osobą, która mogłaby zadać mu to pytanie. Nikt inny nie wpadłby na pomysł, by rozmawiać z nim o miłości jako o czymś więcej niż teoretycznym pojęciu. Love is a social construct – powiedział kiedyś jeden z jego studentów podczas seminarium i przez chwilę ma ochotę go zacytować.
– Kocham ich oboje – mówi po namyśle, choć nie jest pewien, jakiego użyć czasu.
Frances wygląda na zaskoczoną, być może wcale nie oczekiwała odpowiedzi. Widać, jak się rozluźnia i jej postawa łagodnieje, a on odczuwa nagle dziwną satysfakcję, jakby udało mu się jej coś udowodnić. Siedzą chwilę w milczeniu. On je swojego croissanta, a Frances szuka czegoś w torebce. Po chwili wyjmuje notatnik i długopis, wyrywa kartkę i zapisuje coś na kolanie, trzymając w zębach skuwkę od długopisu. Potem chowa przybory z powrotem do torebki i znów zwraca się ku niemu.
– Nigdy nie jest za późno – mówi i podsuwa mu kartkę takim gestem, jakby rzucała wyzwanie. Widnieje na niej numer telefonu z dobrze mu znanym kierunkowym do Szwecji. To być może najbardziej dziecinna rzecz, jaką Frances kiedykolwiek przy nim zrobiła, ale mimo to bierze karteczkę bez sprzeciwu.
– Idziemy? – pyta go Frances w następnej chwili.
Odpowiada jej skinieniem głowy.
Przeszedłszy kilka przecznic, rozstają się na skrzyżowaniu. On zamierza kontynuować spacer, ona umówiła się ze znajomymi w innej części miasta. Odprowadza ją wzrokiem, patrzy, jak Frances przechodzi przez ulicę, nad kłębami pary wydobywającymi się ze studzienek, a potem schodzi w dół do stacji metra i znika. Kartka z numerem pali go w kieszeni.
Kiedy dociera do domu i otwiera drzwi, przychodzi mu na myśl, że za moment ujrzy Frances siedzącą na podłodze ze swoimi notatkami i podręcznikami. Czas to czwarty wymiar. Nie ma jej tam jednak, podobnie jak Thora nie siedzi w jego gabinecie i nie pisze referatu, a August nie pije kawy w kuchni. Mieszkanie jest puste i ciemne. Chodzi z pokoju do pokoju i włącza lampy. Potem wyjmuje z kieszeni kartkę z numerem i kładzie ją na stole w kuchni. Krzesła, na których siedzieli razem z Frances wcześniej tego dnia, są wciąż odsunięte, jakby wstali z nich dosłownie przed chwilą. Obraca kartkę i ponownie odczytuje numer Thory. Sięga po laptop i siada, by coś napisać. Być może do niej, sam jeszcze nie wie. Gdy kończy, zza cystern na dachach wygląda już świt. Zapowiada się kolejny ciepły dzień.