Trylogia Diny. Dziedzictwo Karny - Herbjorg Wassmo - ebook

Trylogia Diny. Dziedzictwo Karny ebook

Herbjørg Wassmo

4,6
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Dziedzictwo Karny” jest trzecią i ostatnią powieścią w Trylogii Diny, na którą składają się dwa wcześniejsze tomy „Księga Diny” i „Syn szczęścia”.

Karna jest córką Benjamina, osieroconą przez matkę. To poważne, dziwne dziecko, które pięknie śpiewa. Cierpi na tzw. „wielką chorobę”. Ataki epileptyczne dają jej szczególne miejsce w małej społeczności, w której dorasta. Dzięki temu nawiązuje wyjątkowy kontakt z babcią Diną, na długo przed jej powrotem do Reinsnes.

Powieść przedstawia północno-norweskie społeczeństwo, w którym w latach 70. i 80. XIX wieku dokonywały się znaczące przemiany. Opowiada także o tym, co się kryje w ludzkim sercu, o wyborze i zdradzie oraz o miłości. Karna przedwcześnie doświadcza zdrady ojca oraz musi zmierzyć się z ciężkim dziedzictwem, którego sama nie jest w stanie udźwignąć.

*

„Wassmo już wiele razy wcześniej, z wielkim oddaniem opisywała wybrzeże północnej Norwegii. Jest niczym miejscowy przewodnik – także wtedy, gdy cofa się ze swoją opowieścią w czasie.” – Øystein Rottem, Dagbladet

„«Dziedzictwo Karny» dopełnia wcześniejsze powieści i doskonale zamyka trylogię” -Hans H. Skei, Aftenposten

*

Herbjørg Wassmo to wybitna norweska pisarka urodzona w 1942 roku w Vesterålen. Zadebiutowała w 1976 roku zbiorem wierszy Skrzydlaty zespół, zasłynęła jednak jako powieściopisarka. Jest autorką wielu znakomitych powieści, w tym dwóch trylogii poświęconych dwóm bohaterkom: Torze i Dinie. Wielokrotnie nagradzana, między innymi otrzymała prestiżową Nagrodę Literacką Rady Nordyckiej, Nagrodę Krytyków, Nagrodę Księgarzy oraz nagrodę im. Amalie Skram. Jej najpopularniejszą książką jest „Księga Diny”, która została zekranizowana w roku 2002. Herbjørg Wassmo napisała również wiele noweli i sztuk teatralnych. Jej książki zostały przetłumaczone na 26 języków, między innymi angielski, niemiecki, francuski, hiszpański, włoski, rosyjski, japoński i hebrajski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 705

Oceny
4,6 (26 ocen)
18
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział pierwszy

PAN PATRZY Z NIEBA, WIDZI WSZYSTKICH SYNÓW LUDZKICH. [...] ON, KTÓRY UKSZTAŁTOWAŁ KAŻDEMU Z NICH SERCE, ON, KTÓRY ZWAŻA NA WSZYSTKIE ICH CZYNY.

(Księga Psalmów, Psalm 33,13 i 15)

Była tylko niewielkim zawiniątkiem. Ale on zdążył już doświadczyć jej silnej woli. I ten cholerny krzyk. Za jego sprawą pot ciekł nawet z koniuszków palców.

Zarówno załoga, jak i dwójka współpasażerów unikali ich. Kajutę mieli zatem dla siebie.

Przez dwie doby szalała. Trzeciej nocy nadciągnął sztorm. Wtedy zasnęła tak mocno, że musiał ją od czasu do czasu budzić na karmienie. Zmieszane z wodą krowie mleko podawane łyżeczką z kubka.

*

Za każdym razem trwało to pół godziny. Bujanie było tak silne, że musiał mocno przytrzymywać sobie kubek z mlekiem między kolanami, żeby mieć wolne obie ręce. Jedną do trzymania dzieciaka, a drugą do tej nieobliczalnej łyżeczki.

Po dwóch dniach jego spodnie nabrały kwaśnego odoru. Trzymał się kajuty, więc zasadniczo dolegało to tylko jemu. Chyba ta właśnie woń przypomniała mu wyprawy na Morze Lofockie wspólnie z Andersem. Mdłości. Upokorzenie, kiedy mężczyźni sprawili mu chrzest w beczce z wątróbką dorsza. Strach, kiedy spuścili go do lodowatego morza.

Burza ucichła i kuchcik obwieścił, że mleko w mesie też skwaśniało. Niespecjalnie nadawało się na pokarm dla niemowlęcia. Zaoferował, że ugotuje papkę z ziemniaka i wody.

Ponad błyszczącą taflą morza zawiniątko wypluło papkę na swojego ojca, drąc się do utraty tchu. W końcu przybrało niebieskawy kolor i ucichło. Przewracało oczami jak umierające, a jego wściekłość przybrała postać piany wokół ust.

Ogarnęła go panika, próbował przypomnieć sobie, czego nauczył się w czasie studiów lub jako kandydat w szpitalu Frederiks Hospital. O niemowlętach, ich potrzebach i wściekłości.

Nie było tego wiele. Złapał ją za stopy, trzymając głową w dół, i wymierzył klapsa w pośladki. Dzieciak oblał się czerwienią i ucichł. To ostatnie trwało zaledwie krótką chwilę. Kiedy znów leżała w bezpiecznej pozycji przy jego piersi, na nowo podniosła wrzask.

Jeśli kładł ją na koję i starał się ignorować, było jeszcze gorzej. Ani na chwilę nie mógł jej zostawić.

Gdyby nie wystawiało go to na tak straszną próbę, mógłby doprawdy cieszyć się doskonałą pojemnością jej płuc. Tymczasem inna myśl przelatywała mu przez głowę: A co, gdyby ucichła na zawsze? Z chęci złagodzenia pierwszej myśli pojawiała się druga: Gdybym tylko zostawił ją w Kopenhadze!

Bycie samotnym ojcem takiego stworzenia stanowiło piekło, od którego mężczyzna z pewnością powinien trzymać się z dala.

*

Ósmego września świeciło pełne słońce. Kalendarz księżycowy głosił: „Jak będzie dobra pogoda, to jesień przyjdzie niesroga”.

Z trzydniowym opóźnieniem w stosunku do daty, którą podał Andersowi w telegramie, narzucił kocyk na krzyczącą istotę i wyniósł ją na pokład, żeby obserwować wejście do portu Vågen.

Powietrze od lądu najwyraźniej ją oszołomiło, bo ucichła.

I tak chwilę później młody Beniamin Grønelv z nieopisaną ulgą zszedł na ląd w Bergen w spodniach cuchnących kwaśnym mlekiem i z tobołkiem pod pachą, przypominającym zwykły bagaż. O dziwo była cicho.

Kiedy jednak znów potraktował ją z szacunkiem, przykładając do ojcowskiej piersi, natychmiast zaczęła się wydzierać. Odruchowo zarzucił ją ponownie na biodro. Stamtąd wpatrywała się we wszystko okrągłymi, poważnymi oczkami.

Wśród zwojów pieluch, najlepiej jak potrafiła, trzymała ręce i nogi wyprostowane w pozycji na lotnika. Szyja walczyła o utrzymanie głowy w górze, żeby nie tracić widoku. Od czasu do czasu opadała na pierś, żeby zaraz podnieść się z powrotem.

Musiała podążać za ruchami mężczyzny przy każdym jego obrocie. Ale najwyraźniej podobało jej się to. Była zupełnie cicho.

Taki sposób trzymania małego dziecka sprawiał wrażenie dość nieczułego. Ale był skuteczny.

*

Hanna czekała w najlepszym pokoju właściciela kwatery. Gospodarz wyjaśnił, że niepogoda na morzu opóźniła przybicie parowca z Kopenhagi.

Pierwszego wieczoru osobiście przyniósł jej gorącą czekoladę z odrobiną ubitej śmietanki.

Hanna nie miała doświadczenia z gospodarzami kwater i nie wiedziała, jak ma się zachować. Ale kiedy późnym wieczorem przyszedł ponownie, żeby zabrać kubek, obwieściła mu przez szparę w drzwiach, że kładzie się już spać.

W ten sposób Hanna nauczyła się, że w Bergen najlepiej jest spać przy zamkniętych drzwiach.

Następnego dnia zeszła do kuchni, żeby zabrać wieczorną czekoladę.

– Niech gospodarz się nie kłopocze przynoszeniem jej na górę – wyjaśniła zdumionej dziewce kuchennej.

W ten sposób ustawiła sprawy na właściwym miejscu.

On jednak zemścił się, gdy mijała jego kontuar w drodze na śniadanie.

– Ładna, młoda pani z północy w podróży? Całkiem sama?

Miał minę, jakby podejrzewał, że jest co najmniej przebranym więźniem. Albo gorszym rodzajem kobiety.

Przez chwilę poczuła się zagubiona. Stała z pochyloną głową, słuchając jego słów. Po chwili wzięła się w garść.

– Ach tak, może panny z dobrych rodzin z Bergen nie są szczególnie bywałe w świecie? Siedzą w domach i cierpią?

– Ależ skąd, proszę pani, natomiast podróżują w towarzystwie.

– Ale czy w tym mieście mamy tylu bandytów i oszustów, że kobieta nie może się po nim bezpiecznie poruszać?

– Są rzeczy, które wypada robić, i takie, których robić nie wypada – odparł oschle.

Jednak gdy opowiedziała, że czeka na doktora Beniamina Grønelva, który przypływa z Kopenhagi z niemowlęciem, gospodarz nieco zmienił podejście. Nawet własnoręcznie nalał jej kawy.

Grønelv? Czy dobrze usłyszał? Doskonale pamiętał tę wysoką, ciemnowłosą Dinę Grønelv z Reinsnes. Została wdową po Jakubie Grønelvie i wyszła za Andersa z Reinsnes, czyż nie? Zdaje się, że nawet grała na pianinie. Niespotykane! Dobrze ją pamiętał. Zastanawiał się, dlaczego już nie przyjeżdża do Bergen.

– A więc ma pan już tyle lat, że pamięta Jakuba Grønelva – rzuciła sucho Hanna.

Mężczyzna zamilkł. Wąsy opadały mu na boki, a starannie utrzymana broda poruszała się w górę i w dół po mięsistym podbródku.

– Dina Grønelv jest obecnie w Berlinie i gra na wiolonczeli. Koncertuje – poinformowała go.

Przez cały dzień była zadowolona z tego słowa: Koncertuje.

W głębi duszy Hanna wiedziała, że ta podróż ma związek nie tylko z Beniaminem i jego dzieckiem. Kiedy Anders poprosił ją, aby pojechała do Bergen, poczuła, że to szansa na zobaczenie cudów. Tak, Najwyższy ją prowadził! Tęsknota za czymś większym była bardziej dojmująca niż strach przed nieznanym.

Kiedy owdowiała i miała właśnie pochować męża pod wieńcami z bibułkowych, woskowanych kwiatów, tak jak nakazywał obyczaj w Reinsnes, usłyszała, że jest córką lapońskiej dziewki.

Gdy tylko biedny Håkon spoczął w ziemi, uznała, że najlepiej będzie napisać do Andersa. Zapytać, czy mogłaby wrócić do domu w Reinsnes i pomagać mu w składziku. A Anders odpowiedział telegramem i posłał po nią swojego człowieka.

Kiedy teściowa zmieniła zdanie i chciała ją namówić do pozostania, Hanna spojrzała jej prosto w oczy i rzekła:

– Chodzi nie tylko o to, że chcę pojechać do Reinsnes, chyba zrobię sobie wycieczkę parowcem do Bergen.

Sama nie wiedziała, skąd przyszło jej to do głowy.

Po jej wyjeździe poszły plotki, że taka z niej była wielka pani, iż każdego dnia, stojąc prawie nago za parawanem, myła wszelkie możliwe zakamarki w ciele. Nawet zimą.

Ale do Bergen pojechała.

*

Myślała o nim. Beniamin. Kim był dzisiaj? Jak wyglądał? A co będzie, jeśli go nie rozpozna?

Ostatnio widziała go, kiedy była jeszcze młodą dziewczyną, która właśnie zaczęła rozumieć, że chociaż wyrośli razem i czytali te same podręczniki, nie są sobie równi.

Anders powiedział, że Beniamin wyuczył się już na doktora. Wiedział, jak leczyć wszelkie możliwe plagi i bóle.

Hanna nie była osobą, której łatwo było zaimponować. Ale to, że ten Beniamin, którego kiedyś znała, dokonał takich rzeczy, stanowiło naprawdę wielką sprawę.

Jej własne zajęcia były przy tym niczym.

Pewnego dnia pięć lat wcześniej do Reinsnes przyjechał młody rybak i z jej powodu już tam utknął, chociaż pogoda była doskonała. Po raz pierwszy przeżyła coś takiego.

Pojechała z nim dobrowolnie na Lofoty i zamieszkała między obcymi ludźmi. Ślub odbył się w ogromnym, skutym lodem, prawie pustym drewnianym kościółku. Suknia ślubna, którą sobie uszyła, wydawała jej się dziwnie obca, podobnie jak ona sama.

Nawet pastor nie został zaproszony potem na skromną zupę na mięsie.

Od tamtej pory za każdym razem, gdy widziała mięsną zupę, czuła się nieprzyjemnie. Również wtedy nie zdołała wmusić w siebie zbyt wielu łyżek.

Nikt i nic nie mogło odebrać jej wychowania, jakie otrzymała w Reinsnes. Jadła nożem i widelcem w sposób równie oczywisty, w jaki kobiety na Lofotach zaplatały sobie włosy. Zasiadała do stołu razem z wielebnym i świętowała Boże Narodzenie z rodziną referendarza.

Z tym, że rodzina jej męża nie miała ani sklepiku, ani żyrandola pod sufitem, łatwo było się pogodzić. Ale nie znalazła nawet jednej półki, na której mogłaby ustawić swoje nieliczne książki.

Nie robiła z tego większego problemu, włożyła po prostu książki do szuflady w komodzie i wyjmowała je, kiedy nadarzała się okazja. Wtedy słyszała, że marnuje cenny czas, który można by wykorzystać na pracę.

– Nie tylko ramiona potrzebują pracy. Głowa również! – odpowiadała z uporem.

A musieli przyznać, że pracować to potrafiła.

Zdarzało się, że teściowa prosiła ją o zrobienie czegoś, co już zdążyła wykonać. Wtedy Hanna nie odpowiadała słowami. Wskazywała palcem. Jeśli teściowa tego nie zauważyła i z braku odpowiedzi wydawała polecenie ponownie, wtedy Hanna nie używała już palca do wskazania. Siadała.

W ten sposób każdy w pomieszczeniu musiał zauważyć, jak rzadko można było ujrzeć Hannę siedzącą w jednym miejscu.

W Storvågar nie widywano kobiet czytających książkę ustawioną na parapecie okiennym podczas wyrabiania ciasta na chleb. W słoneczne dni można było zobaczyć Hannę idącą przez Vaeret z otwartą książką w jednej dłoni i torbą na zakupy w drugiej. Nie oznaczało to wcale, że Hanna idzie bez celu. Ależ skąd! Wypowiadania się również nauczyła się w Reinsnes. Jeśli była w dobrym nastroju, słowa pełne wnikliwości płynęły z jej ust z wielką mocą. Na przykład w opowieści o tym, jak przystrajano łodzie i siebie na wyjazd do kościoła. Jeśli pochodziło się z Reinsnes. Albo w jaki sposób należy gotować rybę.

Jak sięgnąć pamięcią, nikt nigdy nie próbował uczyć kobiet w Storvågar, jak gotować tarlaki dorsza!

Teściowa gotowała wszystko w jednym garnku: ikrę, wątróbki i ryby. W ten sposób robiło się to w jej rodzinach od pokoleń. Oszczędzając przy tym na drewnie.

Hanna gotowała to wszystko osobno, po czym przed podaniem na stół owijała rybę i ikrę w białą ściereczkę. W ten sposób prosty, codzienny obiad przysparzał sporej ilości prania. To było nie do pomyślenia.

Kiedy została napomniana, opowiedziała z zuchwałością, jak to referendarz Holm życzył sobie mieć podawaną rybę. Musiał dostać własny rondel wątróbek, gotowanych z siekaną cebulą. A Anders z Reinsnes chciał mieć osobny talerz na ikrę, bo nie lubił, jak podpływała mu wywarem z ryby. Miała być ciepła i sucha. Podana tylko z masłem i cienkimi plackami.

Pierwszej wiosny zapytała, gdzie jest ogródek przydomowy i grządki z ziołami. Chciała wysiać nasiona, które dała jej Stine. Teściowa prychnęła, ale Hanna włożyła kamasze, chwyciła łopatę i zaczęła kopać. Jej mąż uznał, że to nie wypada, więc sam wziął się do roboty, a potem jeszcze zbudował płot, żeby utrudnić dostęp owcom.

W połowie lata dookoła popłynęły zapachy Stine. Nadbrzeżne skały, łajno i płycizny pełne wodorostów miały teraz poważną konkurencję.

Teściowa poddała się. Ale nie wspominała o tym ani słowem. Tylko w miejscowym kole kobiet, gdzie mogła porozmawiać z rozsądnymi ludźmi, zdarzało jej się napomknąć o „zielsku tej Hanny”.

Dziwnym trafem już następnej wiosny dwie kolejne baby zaczęły grzebać w jałowej ziemi między krzakami porzeczek a oborą i żebrać o nasiona u Hanny. W pełni lata z wielką przyjemnością porównywały swoje grządki.

Zgadzały się, że nie ma z tego pożytku. Ale z geranium stojących na parapetach okien też niewiele go było.

*

Hanna na tyle rozeznała się w Bergen, że załatwiła wszystkie sprawunki, które miała zanotowane na liście. Odwiedziła nawet jednego z kontrahentów Andersa i poprosiła, aby rachunek za tegoroczną wysyłkę lin i narzędzi został podzielony i przysłany do zapłaty w trzech ratach.

Ponieważ nie była świadoma, że to porażka, wykonała zadanie z pewnością siebie i oczywistością niezbędną do uzyskania zgody.

Miała też do załatwienia sprawę dużo ważniejszą od innych. Stine i ona odłożyły pieniądze na zakup maszyny do szycia. Teraz wreszcie była okazja.

Sprzedawca pozwolił jej wszystkie wypróbować. Mimo że był mężczyzną, również zajmował się szyciem. Najwyraźniej tak robiło się tutaj w Bergen. Przez cały czas opowiadał o wspaniałych możliwościach kolejnych maszyn, aż trudno było zebrać myśli. W końcu jednak doszli wspólnie do wniosku, że najwłaściwszym rozwiązaniem będzie opatrzony stemplem prawdziwy patentowy Hamilton z podwójnym ściegiem.

Pudło musi być bardzo solidne, mówiła Hanna, wyjaśniając, jak daleką podróż odbędzie maszyna. Poza tym będzie musiał posłać chłopaka do jej kwatery, żeby przyniósł maszynę.

Z tym nie będzie problemu, jeśli zamierza zapłacić gotówką.

W pierwszej chwili trudno jej było pojąć, dlaczego maszyna do szycia, za którą zapłacono gotówką, miałaby być lżejsza do wzięcia pod pachę niż kupiona na kredyt. Ale to najwyraźniej była kolejna sprawa, która tutaj przedstawiała się inaczej niż tam, skąd pochodziła.

Widziała maszyny do szycia na sprzedaż w innych miejscach. Ten zarozumiały mężczyzna sprawił, że poczuła się nieswojo. Wyprostowała się jednak z godnością i rzekła, że zapłaci gotówką, o ile dostanie pięć procent rabatu, a chłopak zawiezie maszynę bezpośrednio na parowiec w dniu jej wyjazdu.

Mężczyzna przez chwilę przewracał wzniesionymi w górę oczami. Jakby coś cicho przeliczał. Potem łaskawie skinął głową.

Radowało ją, że nie wyglądał na w pełni usatysfakcjonowanego.

Rozdział drugi

Drobna, ciemno odziana postać wsunęła się przez drzwi. Lekko tanecznym krokiem. A ciemne oczy w kształcie migdałów spojrzały wprost na niego.

Beniamin stał przy kontuarze w kwaterze z zawiniątkiem pod pachą.

– Hanno! – zawołał.

I jakby to była zabawa z dzieciństwa, a oni nieprzerwanie widywali się codziennie od tamtych czasów, odparła niemal posępnie:

– Pomyślałam sobie, że przyjadę, już trudno.

Czuł jeszcze w ciele długą podróż morską. Otoczony przez skrzynie i kufry czuł się dziwnie obojętnie i obco.

Ona przemyślała sobie zawczasu, co zamierza powiedzieć. On był nieprzygotowany. Kiedy byli dziećmi, takie chwile zazwyczaj wprawiały go we wściekłość, która kończyła się ciągnięciem jej za warkocze.

Teraz czuł ulgę. Radość. Że to właśnie ona przyjechała.

Nie zmieniła się zanadto. Nie na pierwszy rzut oka. A jednak wydawała się jakaś inna. Coś było w jej postawie. Sposobie noszenia głowy. W ustach. Zajadły upór. Tak jakby od czasu ich ostatniego spotkania nigdy się nie śmiała.

Ale ciągle była złocista. Zapomniał już, jak złocista jest Hanna.

Na swój sposób zobaczył ją po raz pierwszy. W Reinsnes po prostu była jego częścią. Jak wszystko inne.

Jednak chyba najbardziej zmienił się on sam.

– Ach tak, po prostu sobie przyjechałaś – zaśmiał się i bezwiednie zmienił język.

Nie odpowiedziała uśmiechem. Podeszła po prostu bliżej, wyciągając do niego dłoń.

Wrzask dzieciaka brzmiał tak, jakby ktoś ukłuł go grubą igłą do cerowania. Przełożył dziewczynkę przez biodro, wolnym ramieniem przyciągając Hannę do siebie.

Przez chwilę opierał czoło na jej czole, wstydząc się nieco swojego wzruszenia.

Mężczyzna za kontuarem wpatrywał się w nich.

– Z tego, co słyszę, jest pełna sił i zdrowia – rzekła.

– Ma więcej siły niż jej ojciec – przyznał.

Spokojnie wzięła dziecko w objęcia.

Zrobiło mu się nagle tak lekko. Prawie upadł. Musiał oprzeć się o Hannę, żeby złapać równowagę.

– Żeby małe stworzenie mogło się wydawać tak ciężkie – powiedział z zakłopotaniem.

– Jak ma na imię?

– Karna.

Hanna przyglądała się drobnej buzi.

– Karna? Dlaczego nie? Oline zapewne jakoś się przyzwyczai.

*

Spał prawie całą dobę. Obudził się o zachodzie słońca, gdy zaglądało przez otwarte okno. Odczuwał koszmarny niepokój. Ta cisza!

Jeszcze zanim otworzył oczy, zaczął szukać po omacku zawiniątka.

– Karna!

Na dźwięk własnego głosu przypomniał sobie wszystko. Opadł na poduszkę i wyciągnął całe ciało. Zamknął oczy i westchnął z ulgą.

Hanna z nim była.

*

Do wyruszenia parowca na północ zostały jeszcze trzy dni.

Beniamin chciał kupić coś, co zobaczył w Kopenhadze. Rodzaj kosza na kółkach, okrytego budką.

Hanna była zdania, że coś takiego nie przyda się w Reinsnes. Ale kiedy już zdobyli ten cud i pchała go przed sobą po brukowanej ulicy, coś poruszyło się wokół jej ust. Tak jakby cień uśmiechu.

– To okropny zbytek. Ale miły – dodała.

To, że dzieciak nie miał w zasadzie żadnej innej odzieży niż podniszczone łachmany, zdobyte gdzieś przez babkę Karny, niespecjalnie martwiło Beniamina.

Ale tutaj Hanna miała inne zdanie.

– Zamierzasz przyjechać do domu z dziewczynką zawiniętą w szmaty?

Skończyło się na tym, że poszli do eleganckiego sklepu tekstylnego i kupili rzeczy dla małej Karny za sumę większą, niż Beniamin był w stanie zapłacić. Ale Hanna dostała od Andersa pieniądze na wydatki w podróży.

Dziewczyna sprzedająca w sklepie wzięła ich za parę z pierwszym dzieckiem. Nie zaprzeczali. Później nie wspomnieli już o tym w rozmowach.

W drodze do kwatery Hanna znów pochyliła się nad wózkiem.

– Popatrz tylko, teraz wyglądasz porządnie! – rzekła, poprawiając koronkowy czepek Karny. – Ma niezwykłe oczy. Na pewno to zauważyłeś? Gdyby nie to, że to niemożliwe, powiedziałabym, że podobna jest do Tomasza.

Poczuł, że czerwieni się aż po korzonki włosów. Ale Hanna nie patrzyła na niego. Wpatrywała się prosto w szeroko otwarte oczka Karny, jedno niebieskie, drugie piwne.

– No cóż, najwyraźniej dobrze widzi tymi swoimi osobliwymi oczami.

– Pada! – rzekł Beniamin, ruszając z miejsca.

Wieczorem, przed położeniem się spać, chciał zajrzeć do Karny. Zapukał i usłyszał w odpowiedzi pełne wahania „proszę”.

Hanna siedziała na łóżku z dzieckiem w objęciach. U góry, ponad spódnicą, miała na sobie tylko bieliznę.

– Podaj mi bluzkę! – poprosiła, nie patrząc na niego.

Schwycił bluzkę leżącą na krześle. Zauważył, że dłonie mu drżą. Nic nie było tak, jak powinno. Nie byli już dziećmi, mogącymi pokazywać się sobie półnago.

Przebłysk dzieciństwa wślizgnął się nagle między nich. Wspomnienie zabaw, o których nikt nie mógł wiedzieć.

Szybko podał jej bluzkę, starając się zanadto nie zbliżać dłoni. Odłożyła śpiącą dziewczynkę na łóżko i się ubrała. Usiłował patrzeć gdzieś w drugą stronę, ale nie był w stanie.

– Zapomniałem już, jaką masz złocistą skórę – powiedział bezradnie.

Kiedy skończyła zapinanie, wstała i odłożyła dziecko do wózka. Śledził oczami jej ruchy. Lekkie poruszenia. Spracowane dłonie, niepasujące do tak wąskiej talii i delikatnych pleców.

Stała pochylona nad wózkiem. Krągłość bioder. Talia. Przełknął ślinę. To go wzruszało, chyba o to chodziło?

Z pozornym zaaferowaniem złożyła kilka małych ubranek i dokładniej okryła dziecko kołdrą.

Poczuł, że robi się ciężki. Trzeba było teraz kontrolować oddech.

Jakby zdawała sobie sprawę z tego, że ją obserwuje, odwróciła się w jego stronę i wyprostowała.

– Usiądź – rzekła dziwnie bezbarwnym głosem.

Usiedli każde na swoim krześle. Oglądał w skupieniu własne dłonie. Po chwili odchrząknął i powiedział:

– Dziękuję, że wyjechałaś nam na spotkanie!

Jej rzęsy trzepotały. Potem przypłynęły słowa. Szybkie i śmiałe.

– Telegrafowałeś przecież z wiadomością o osieroconym dziecku. Ale w Reinsnes nawet nie wiedzieliśmy, że jesteś żonaty.

– Nie?

– Matka, czy ona...?

– Nie żyje.

Zabrzmiało pusto. Jakby kłamał.

– Odumarła tak małe dziecko...? Jak to...?

– Nie pytaj... Nie teraz...

Skurczyła się nieco w sobie. Potem uniosła podbródek. Rozpoznał ten ruch. Czuła się dotknięta.

Pochylił się w jej stronę.

– Hanno?

– Tak?

– Chciałbym spać tutaj z tobą...

Kiedy potrząsając głową, podniosła na niego wzrok, cała jej twarz była stężała, prawie brzydka.

– Wybacz mi! Ja... mój Boże, nie mamy już przecież dziesięciu lat. Wybacz mi! – poprosił.

Cisza. Nie wiedział, co ma z nią zrobić. Wetknęła dłonie w szerokie rękawy bluzki i objęła się ramionami, jakby marzła.

– Czy chcesz się położyć... od razu? – wybąkał.

– Nie muszę.

Siedziała z wyprostowanymi plecami i ściśniętymi kolanami.

Dziecko w wózku zakwiliło. Zajrzał do niego i zakołysał wózkiem. Posłał Hannie ostrożny uśmiech, którego nie odwzajemniła.

– Opowiedz mi o tym, za którego wyszłaś za mąż – poprosił, siadając.

– Jego też już nie ma – odparła krótko.

Zrozumiał, że to coś w rodzaju rewanżu.

– Mam jechać do domu w Reinsnes, a nic nie wiem. Nawet o tobie?

Zawahała się przez chwilę. Z zainteresowaniem obserwowała dziurkę w kapie na łóżku. Jej palec wskazujący zakreślał wokół niej kolejne kółka.

– Håkon był rybakiem. Nie miał własnej łodzi. Prowadził małe gospodarstwo. Dwie krowy, osiem owiec. Był dobry... I tak się to skończyło. Ślubem. Urodziło nam się dziecko, chłopiec. Nadaliśmy mu imię po dziadku ze strony jego ojca, który nie wrócił z morza. Isak. Miał rok, kiedy Håkon również utonął. W tej rodzinie tak się dzieje. Z mężczyznami. Toną.

– Isak? Ile lat ma teraz?

– Trzy. Chodzi wszędzie z Tomaszem i grzebie w ziemi. Może uniknie utonięcia.

Zamilkła nieco zakłopotana. Niecodziennie mówiła tak wiele o sobie i swoich sprawach.

– A ona... twoja żona?

– Nie byliśmy małżeństwem – odparł krótko.

– Bez ślubu?

– Tak.

– Niech Bóg się zlituje!

Obydwiema dłońmi przetarła twarz, przesuwając je mocno aż po nasadę włosów, kołysząc się przy tym tam i z powrotem.

– Dziecko! Musisz poprosić, żeby pastor się za nią modlił, Beniaminie!

Skinął głową. Kopenhaga nie była miejscem, gdzie snułby tego rodzaju myśli. Ale może tak byłoby najlepiej.

*

Parowiec „Michael Krohn” wpłynął do przystani.

Na wzgórzu flagowym mocno wiało. Flaga była wciągnięta. Wiatr od lądu utrzymywał gęstą mgłę nad morzem, więc widok na nabrzeże był dobry. Dwie przystanie z zadaszonymi cumowniami i sklepik nie miały już tak żywego, czerwonego koloru, jaki pozostał w jego pamięci. Deski szczytowe dachów i okna wykuszy wyłaniały się z szarości od strony południowego zachodu. Drzwi były zamknięte.

Na końcu jarzębinowej alei królował ogromny budynek główny w tonacji zaśniedziałej zieleni, otoczony z obydwu stron białymi i czerwonymi mniejszymi zabudowaniami. Dookoła rozpościerało się podwórko niczym plansza do gry z rozstawionymi porządnie pionkami. Pośrodku górowała zadaszona studnia i gołębnik. Szary łupkowy dach głównego domu i połyskujący rząd okien odbijały słabe światło, a kryty ziemią dach izby czeladnej nadawał jej wygląd zroszonego trawiastego kopczyka. Oficyna w kolorze ochry z przeszkloną werandą zwróconą w stronę morza przełamywała uporządkowany szereg bieli i czerwieni.

Ponad tym barwy jesieni unosiły krajobraz w stronę gór. Jarzębinowa aleja stała w złocie, przetykanym krwistoczerwonymi owocami. W ogrodzie rozgościły się wszelkie możliwe odcienie żółci i zieleni. Między drzewami dostrzegł zarys ośmiokątnej altany.

Z komina nad kuchnią unosił się dym, a dzwon w zewnętrznej spiżarni wzywał już na posiłek. A zatem spodziewano się go.

To oczywiste, że cieszył się na tę chwilę. Krążył po Kopenhadze, wyobrażając sobie to miejsce. Takie, jak je zapamiętał.

A jednak to było dla niego zbyt wiele. Musiał odwrócić wzrok i zasłonić twarz dłońmi.

Ale im bardziej się zbliżał, tym mniej białe i czerwone stawały się zabudowania. Dach na przystani Andreasa wyglądał na podniszczony. Jesień wydawała się jakoś wyraźniejsza tutaj na lądzie. Zieleń przepleciona była żółcią i brązem.

Na swój sposób wszystko stawało się wskutek tego łatwiejsze. Że rzeczywistość zabiła marzenia. Dzięki temu dorosły mężczyzna nie musiał płakać.

*

To Tomasz wypłynął im na spotkanie łódką.

Był na to przygotowany. Siedzieli naprzeciwko siebie, wymieniając uwagi o podróży, wietrze i pogodzie.

Tomasz nie zadawał pytań wymagających trudnych odpowiedzi. Jeśli chodzi o dziecko, przyjął je tak, jakby stanowiło część bagażu, może nieco bardziej kruchą. To, że gdzieś mogła przebywać jakaś matka, leżało najwyraźniej poza kręgiem jego zainteresowania.

Obecność Hanny skłoniła go do powiedzenia „dzień dobry” i „witaj w domu”, ale to było wszystko. Jego uwaga skupiona była na bagażach i sprawie czysto praktycznej: wiosłowaniu.

Beniamin zapomniał już, jak to jest z Tomaszem. Mężczyzna i łódź. Praca. Pożytek z rąk. Ta milcząca duma.

On sam w rodzinnych stronach nie sprawdził się zbytnio w męskiej roli. Jego wieloletnie wygnanie po to, żeby zostać lekarzem, tu w domu traktowane było chyba jako nieróbstwo. A to, że mężczyźni, spotykając doktora, musieli uchylać czapki, wystarczało, żeby otoczyła go niechęć.

*

Spracowane ręce Tomasza mocno trzymające wiosła. Pełne otwartych ranek i spękań. Oczy, które już tak długo mrużyły się przed blaskiem słońca i śniegu, że zmarszczki wokół nich wyglądały jak białe rozpadliny. W samodziałowej kurtce brakowało guzika. Zamiast niego użył jako zapięcia gwoździa. Rozczochrana, rudobiała grzywa powiewała swobodnie na wietrze. Niebieskobrązowe oczy patrzyły wprost na niego. Ale niczego nie zdradzały.

Kiedy kilka tygodni temu powiedziała mu, że Tomasz jest jego ojcem, zapytał: – Dlaczego Tomasz?

A ona odpowiedziała mu pytaniem: – Dlaczego Karna?

Teraz jej słowa unosiły się na ostrych grzbietach szarawych fal.

*

Nikt nie skomentował faktu, że Karna miała jedno oko piwne, a drugie niebieskie. Nawet Oline.

Czy to oznaczało, że wszystko wiedzieli, tylko nikt o tym nie mówił głośno? Czy raczej nie poświęcano szczególnej uwagi tym śladom aż nadto widocznym?

Ale dziecko zostało przyjęte jak bezcenny skarb. A okryty budką koszyk na kółkach? Czy ktokolwiek tu w całym swoim życiu widział coś tak godnego zachwytu? Głaskali kocyk z różowej satyny. Podnosili i opuszczali budkę. Kołysali i wozili.

Mały Isak wykazywał umiarkowane zainteresowanie. Do tej pory miał tylko dla siebie obszerne kolana Oline i pozostałych kobiet. Teraz musiał zadowolić się twardymi, męskimi udami i oparami fajki nad głową.

Za to Karna podawana była z rąk do rąk. Podziwiana i uważnie oglądana, ważona na wadze kuchennej i mierzona, a wszystko było zapisywane.

Kobiety potrząsały głowami ze zgrozy, że on, doktor i ojciec, do tej pory tego nie zrobił. Żeby mogły ustalić, czy w czasie tej długiej podróży dostała dostatecznie dużo pokarmu. Czy miała biegunkę? Kaszel? Wysypkę? Żółtaczkę? A może coś gorszego?

Kiedy Oline dowiedziała się, że nie ochrzcił jej nawet przed wyruszeniem w daleką morską podróż, uderzyła w płacz.

Zaraz potem kazano mu przynieść z wielkiej sypialni Biblię Diny i porcelanowy półmisek. Anders zmuszony został do zdjęcia roboczego kaftana i nałożenia odświętnej koszuli. Trzeba było zorganizować chrzest domowy, żeby uchronić dziewczynkę przed wszelkim złem, jakie mogło jej się przytrafić.

Jednak Oline wcale nie była taka pewna, czy to wystarczy i czy jednak nie nadejdzie kara boska. Beniamin musiał przysiąc, że dziecko zostanie ochrzczone również w kościele. A Hanna miała je ponieść do chrztu.

Rozdział trzeci

W roku, który nastąpił po przybyciu Karny i Beniamina do Reinsnes, zdarzyły się niespotykane połowy śledzia pełnego. Anders nazywał dziewczynkę swoim śledziowym skarbem i miał nadzieję, że tak już zostanie. Przynajmniej przez kilka lat, tak żeby zdążył spłacić choć trochę długu u kupców z Bergen.

Ale już w kolejnym roku nastała posucha. A kiedy zapisywali rok tysiąc osiemset siedemdziesiąty piąty, morze było czarne niczym smoła. Ani śladu śledzia. Trzy włóki śledziowe przez większość czasu wisiały na drągach i nawet nie zostały spłacone. Żeby jeszcze można je było sprzedać. Ale kto kupował włóki, kiedy brakowało śledzia?

*

Wtedy pojawił się młody człowiek z wysuniętej na północ szkierowej osady na wyspie Senja. Podpisywał się jako W. Olaisen i doskonale tańczył. Nawet córki najbardziej pobożnych gospodarzy porywał do tanów.

Przez mniej więcej rok pracował jako ekspedytor obsługujący ruch parowca w porcie w Strandstedet. Teraz zaczął powoli skupować skaliste ziemie wzdłuż brzegów cieśniny, bo zamierzał zająć się suszeniem sztokfisza.

Mężczyzna był o wiele za młody i zbyt piękny, aby ludzie uwierzyli, że nadaje się do czegoś innego niż przyjmowanie w porcie parowca. Chłopy uważały, że w miarę nieźle radzi sobie z wiosłowaniem, ale już gorzej z wyciąganiem ciężkich ładunków. Poza tym ubierał się elegancko na co dzień. Przez pewien czas podśmiewywali się nieco z żółtodzioba. Jakby to miało być takie łatwe? Po prostu przyjechać sobie z jakiejś zapadłej wyspy na zachodzie i się tutaj osiedlić.

Ale sprzedawali mu swoje skały za kilka marnych koron. I rozmawiali podejrzliwie o tym, skąd ma pieniądze.

Pewnego dnia przyjechał do Andersa z zamiarem zakupienia nadbrzeżnych skał. Tak, mógł również niedrogo kupić włóki śledziowe, jeśli Anders zamierzał się ich pozbyć. O ile będzie mógł również wziąć skały?

Anders, który już od dawna czuł się zmęczony i na wpół ślepy, przystał na to z ochotą. Bo planów, jakie snuł w związku ze skałami w Strandstedet, nie udało mu się zrealizować.

Wilfred Olaisen zakupił i skały, i włóki za cenę, z której obaj byli w miarę zadowoleni.

*

Beniamin słyszał o tej transakcji. Ale nie widział żadnego powodu, aby wątpić w to, że Anders postępuje właściwie.

Sam nie miał nawet dość skrupulatności, aby żądać zapłaty za proszki, opatrunki i jodynę. Ale Anders był zdania, że uprzejmość musi mieć swoje granice, inaczej sprawy przestaną iść do przodu.

Nie wspomniał natomiast, że Beniamin nie miał w sobie szczególnie dużo tego talentu do prowadzenia interesów, jakim była obdarzona Dina. W ogóle nie wymawiał imienia Diny, o ile ktoś go o nią nie zapytał.

A wtedy odpowiadał krótko: Dziękuję, ma się dobrze! Wspominała, że być może latem wybierze się do domu.

Kolejne lata nadchodziły i przemijały. Od dawna nikt już nie zadawał pytań.

*

Stary referendarz, jak nazywali go ludzie, siedział w Fagerness i polerował swoje strzelby. Nadal był krzykliwym człowiekiem. Szczególnie odkąd zrobił się już poważnie przygłuchy.

Nie był niemiły ani niebezpieczny. Po prostu nie udawało się prowadzić z nim rozmowy. I w sumie nigdy nie było to możliwe, myślał sobie Beniamin. Dziadek ze strony matki był w jego wspomnieniach grzmiącą uciążliwością, obecną przy wszystkich świętach i innych ważnych okazjach w jego dzieciństwie.

Kiedy Dagny i referendarz przybyli do Reinsnes, żeby obejrzeć świeżo upieczonego doktora i małą Karnę, Beniamin miał okazję przekonać się, że dziadek mówi jeszcze głośniej i ma jeszcze bardziej szorstkie obyczaje niż dawniej.

Oczywiście, był już starym człowiekiem, nie do końca obecnym w rzeczywistym świecie. Ale ciągle nosił się prosto, był wielki, krzepki i z daleka pachniał cygarem. I za każdym razem, gdy widział Andersa, polecał mu, aby ten przywiózł Dinę z Berlina. Było to kłopotliwe, nie tylko dla Andersa, ale dla wszystkich obecnych.

Innym przykazaniem, jakie zawsze miał w zanadrzu dla Andersa, była konieczność rozbudowy głównego domu i dodanie porządnej, przeszklonej werandy od strony morza. Tak duże gospodarstwo powinno mieć oprócz szklanej werandy w oficynie, gdzie mieszkała służba, również dwukrotnie większą w domu głównym. Bez tego wyglądało biednie, jego zdaniem.

Anders niespecjalnie przejmował się przeszklonymi werandami.

Beniamin uznał za swój obowiązek pośpieszyć z pomocą i powiedział, że główny budynek ma swoją niepowtarzalną architekturę, która tylko zostałaby zniszczona przez szklaną klatkę.

– Bzdura! – krzyknął referendarz, dodając, że ci z Danii nie mają pojęcia, czego potrzeba ludziom tu na północy.

– Tylko poczekajcie, aż będziecie starzy i zależni od tego, żeby w cieple i suchości popatrzeć sobie na morze. Wtedy zatęsknicie za werandą. No cóż, Dina, ona się na tym znała!

Kiedy mówił o Dinie, miał taki tonu głosu, jakby wspominał umarłego.

Beniamin przypomniał mu, że Dina również nie uznała za konieczne, aby do głównego domu dobudować werandę.

– Bzdura! – ryknął referendarz – po prostu nie zdążyła!

Wtedy Anders bardzo zdecydowanie zabrał głos, prosząc obecnych o częstowanie się wszystkim, co stoi na stole, zanim znikną półmiski. I jak zawsze, kiedy Anders uznawał za konieczne odezwać się w obecności referendarza, jego słowa pełne były cichego autorytetu.

I wszyscy zajęli się innymi tematami. Referendarz również.

Dagny trzymała się Beniamina i nalegała, żeby koniecznie przyjechał do Fagerness.

Wymówił się tym, iż tak dużo podróżował służbowo, że kiedy zawijał w końcu do własnej przystani, chciał pozostać w domu jak najdłużej.

Dagny dotknęła go. Długo przytrzymywała jego rękę. Zawsze tak robiła. Wobec wszystkich innych osób w rodzinie była chłodna i poprawna.

Od chwili, gdy synowie zaczęli dawać sobie radę bez niej, co drugie lato jeździła do swojej rodziny w Bergen. Żeby trochę nadążać za światem, jak mawiała.

Beniamin pamiętał ją z czasów, gdy był małym chłopcem. Rozkoszną, tajemną tęsknotę, z której nigdy nikomu się nie zwierzył. Pochylił się bliżej w jej stronę i mówił cichym głosem, rejestrując jednocześnie, że to jej się podoba.

Kiedy tak siedzieli przy stole, pomyślał sobie: Nie może się doczekać, kiedy jej mąż umrze. I nie przyszło mu do głowy, by ją z tego powodu oskarżać. Odkąd sięgnął pamięcią, referendarz chorował na serce. Ale poza tym zdrowie miał żelazne.

Kiedy później wspomniał o tym Andersowi, uzyskał wyjaśnienie.

– Samo serce to on ma w porządku, gorzej z tym, co w sercu. Dlatego ciągle trzyma się przy życiu.

*

Referendarz Holm musiał poddać się następnej wiosny. Jego serce zatrzymało się pewnego dnia, gdy siedział w żaglowej łodzi w drodze na targ.

I teraz nie grzmiał już więcej na temat tej córki, co to nigdy nie dawała znaku życia.

W tej kwestii zawsze można było na niego liczyć. Podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia, kiedy bez muzyki obchodzili dookoła drzewko, gwałtownymi słowami i ze łzami w oczach nakazał Andersowi, aby przywiózł Dinę do domu.

Anders jak zwykle zniósł to bez podejmowania tematu.

Ale teraz miał już nastać w tej sprawie spokój.

*

Beniamin napisał do Diny z wiadomością o śmierci referendarza. Opowiedział o Reinsnes, o Andersie i pozostałych, o Karnie i o sobie. O planach, żeby wynająć coś w Strandstedet i stamtąd prowadzić praktykę. Wielu ludzi potrzebowało doktora, ale mało kto miał pieniądze, żeby za niego zapłacić. Za to subiekci i rzemieślnicy mnożyli się jak grzyby po deszczu. W sklepiku w Reinsnes brakowało i ludzi, i towarów. Więc Hanna wyjechała do Strandstedet, żeby zająć się szyciem.

*

Napisał również do Aksela. Zaadresował list do jego rodziców w Danii. List utrzymany był w lekkim, beztroskim tonie i zawierał zaproszenie do Reinsnes w dowolnym czasie.

Aksel odpisał z Berlina i wspominał, że podjął próbę rozwinięcia prywatnej praktyki. Nie było to łatwe. Najchętniej pracowałby w szpitalu. Żeby ciągle się uczyć. Ale to było trudne. Nie miał przecież charakteru Beniamina. No i musiał najpierw dobrze nauczyć się języka.

Jakby Dina była zaledwie wspólną znajomą, napisał, że wynajmowała duże mieszkanie w dobrej dzielnicy. On sam mieszkał w małym pokoiku w pobliskim pensjonacie.

W odruchu bezsensownej zazdrości Beniamin odrzucił od siebie do połowy przeczytany list.

Jego własna matka żyła z jego najlepszym przyjacielem, niewiele starszym od niego. Co najmniej piętnaście lat różnicy. I co gorsza: pozostawiła Akselowi powiadomienie go o tym. Nieszczególnie pięknie.

Cóż, do diabła, się stanie, kiedy będzie miała go dosyć? Albo jeszcze gorzej: co się zdarzy, jeśli to on będzie miał dosyć jej?

Ponownie wziął do ręki list.

Aksel mówił, że przynajmniej mieszkali osobno. A więc nie był to wielki, publiczny skandal.

Z obawy, że list od Aksela mógłby wpaść w ręce Andersa, wrzucił go do pieca. Patrzył na pożerany płomieniami papier i zaraz potem usiadł, żeby odpowiedzieć.

Powstało śmieszne ostrzeżenie przed życiem w niewierności i cudzołóstwem.

Kiedy przeczytał swój list, zmiął go w małą, twardą kulkę, która pozostawiła na jego dłoni plamy z atramentu. Kurwa, on akurat nie był chyba właściwą osobą do prawienia morałów Akselowi. On?

Po kilku dniach napisał do Aksela nowy list, utrzymany w takim tonie, jakby obaj nadal byli studentami. Pozbawionymi innych smutków niż te, które sami sobie ściągnęli na głowę.

Poprosił, aby pozdrowił Dinę. Jeśli ją spotka.

Rozdział czwarty

Kantorek był brudny i nadgryziony zębem czasu. Pachniał tytoniem, papierami i lakiem do pieczęci. Nikt nie mógł im tu przeszkodzić. Składzik był pusty. Tylko kilka pokrytych kurzem, przestarzałych towarów, poupychanych na półkach i w szufladach. Rzeczy, które nadawały się do przechowywania. Może przydadzą się w gospodarstwie. Smołowany sznur i wyciory do fajek. Szklane klosze do lamp i spłowiałe od słońca bele ceraty.

Anders przez kilka dni przygotowywał się do tego, co chciał powiedzieć. Siedzieli teraz z Beniaminem naprzeciwko siebie, każdy ze swoją szklaneczką rumu w dłoni.

Chodzi o napiętą sytuację finansową, zaczął z dobrodusznym uśmiechem.

Jeśli dobrze zrozumiał, Beniamin zamierzał zabrać Karnę i wynająć sobie coś w Strandstedet, zatrudniając gosposię? Zmuszony był powiedzieć, co o tym myśli. Bo tych wydatków nie da się obronić.

Beniamin nie był pewien, jak ma to przyjąć. W końcu nie był już małym chłopcem, którego można było przywoływać do porządku według własnego widzimisię.

Tak, to prawda, myślał o otwarciu praktyki w Strandstedet. Rozmawiał o tym z lekarzem okręgowym. Było zapotrzebowanie na jeszcze jednego doktora. Bez wątpienia.

Anders nie miał żadnych wątpliwości, że doktorska posługa Beniamina była bardzo potrzebna. Zauważył przecież, że cieszy się uznaniem i szacunkiem. To wszystko bardzo pięknie. Ale niespecjalnie da się z tego żyć, jeśli nie będzie żądał zapłaty za swoją pracę.

No cóż, Anders nazwał to wprost: Czuł się jak zarządca majątku, który nikogo poza nim nie obchodził.

Jak na Andersa, była to niezwykle bezpośrednia wypowiedź.

Zważywszy że zza drugiej strony stołu nie usłyszał żadnego sprzeciwu, kontynuował najdłuższe przemówienie, jakie wygłosił od czasu spuszczenia lania rybakom na Lofotach po tym, jak postanowili ukarać Beniamina.

Śledź pełny znowu zniknął. Już od roku sześćdziesiątego czwartego między rybakami a gospodarzami niemożliwa stała się praktykowana do tej pory wymiana handlowa w towarze. Rybacy chcieli dostawać zapłatę do ręki i w brzęczących monetach. W przeciwnym wypadku ryba wędrowała do innego kupującego. A pieniędzy już od dawna nie używali w składzie w Reinsnes. Nie, one trafiały raczej gdzie indziej.

Tymczasem Anders musiał wypłacać zaliczki jeszcze przed sprzedażą ryby! Osobiście odpowiadał za jakość towaru. W Bergen ryby uszkodzone i odpady zamieniały się w jego stratę.

No i do tego te cholerne parowce! Zabierały wszelki transport, a w dodatku kursowały jak w zegarku niezależnie od pogody!

Wszędzie dookoła osiedlali się sklepikarze. W Strandstedet, wzdłuż cieśniny i na wyspach. Każdy, kto chciał, mógł zająć się handlem. Gdyby w Reinsnes nie było tak płytko, to zapewne on ze swoją zasraną ślepotą postawiłby wszystko na jedną kartę. Kupiłby łódź parową i zajął się przewozem ludzi i towarów.

Nowe czasy wysadziły z siodła nie tylko gospodarzy z Reinsnes. Tak samo rzecz się miała z wieloma innymi starymi składami i zajazdami. Jeżeli jednak Beniamin uważał, że Anders widział w tym jakąś pociechę, to się mylił!