Tryumf Lisa Reinicke - Andrzej Pilipiuk - ebook

Tryumf Lisa Reinicke ebook

Andrzej Pilipiuk

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Uniknąć zabójców. Zmylić trop niczym lis, a potem wyśledzić, odnaleźć i zgładzić. Bo jeśli oni pierwsi odnajdą...

Marzec, Anno Domini 1560. Gdańsk. Port, jeden z największych w Europie. Marek, Hela, Staszek i Maksym. Nareszcie razem. Żyją, ale śmierć znowu zaplata na nich śmiertelne sidła. Wokół giną ludzie. Miejsca zbrodni znaczą wilcze ogony. I jest tylko jeden wspólny element łączący wszystkie zabójstwa. Marek.

Gdzieś pośród kamieniczek i zaułków Gdańska ukrywa się szajka bezwzględnych morderców. Gdzieś tu, jak cierń w stopie tkwią śmiertelnie niebezpieczni intruzi z przyszłości. I jest jeszcze ktoś. Królewski justycjariusz, który by przejrzeć sekrety Hanzy nie cofnie się przed niczym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 453

Oceny
4,6 (286 ocen)
182
84
17
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pempek

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
BartekMuras

Dobrze spędzony czas

wydłużona akcja, ciągnąca się w nieskończoność.
00
zosiaaniatomek

Całkiem niezła

Wiele nieścisłości wątku, niepotrzebne dłużyzny i dużo pseudofilozoficznych katodywagacji. Rażące błędy odnośnie realiów epoki, Jak powszechne używanie świec woskowych i najlepsze opis egzekucji, jakoby miano dokonać egzekucji poprzez ścięcie mieczem na pieńku, co jest już zupełną aberracją.
00

Popularność



Kolekcje



IlustracjeRafał Szłapa

Lublin 2011

Cykl Oko Jelenia:

Droga do NidarosSrebrna Łania z VisbyDrewniana TwierdzaPan WilkówTriumf lisa ReinickeSfera Armilarna

Gdańsk, 21 marca 1560 roku

Przechodziłem znajomą bramę lekkim krokiem. Spacer mnie ożywił, a widok Staszka i Maksyma wprawił w naprawdę dobry humor. Jesteśmy w komplecie. Żyjemy. Ba, nawet mamy parę groszy w kieszeni, a mała Greta zadba, by napełnić nam żołądki czymś smakowitym. A na wieczór znajdzie się flasza syconego miodu. Do pełni szczęścia brakowało już tylko obecności ponętnej wdówki. Wyszliśmy na podwórze kamienicy. I nastrój prysnął w ułamku sekundy.

– Stójcie, panie! – usłyszałem za sobą mocny, stanowczy głos.

Odwróciłem się i zamarłem. Przy bramie od strony dziedzińca czatował urzędnik w niemieckim surducie i obszernym czarnym płaszczu, a obok niego stało pięciu osiłków dzierżących kusze. Dwaj następni właśnie wychodzili z komórek. Ustawili się idealnie, biorąc nas w dwa ognie. Człowiek, który się odezwał, mógł mieć jakieś trzydzieści lat. Był szczupły, ale coś w jego sylwetce podpowiadało mi, że nie jest chuderlakiem. Bez trudu wyobraziłem sobie węzły stalowych mięśni. Towarzyszący mu łapacze wyglądali za to jak klientela osiedlowej siłowni. Bycze karki, niskie czółka, szerokie bary. Tylko dresików i sportowego obuwia im brakowało. Ceklarze.

Wpadliśmy prosto w pułapkę. Przez moment mierzyliśmy nieoczekiwanych przeciwników wzrokiem. Maksym i Staszek zadziałali błyskawicznie. Jak na komendę dobyli szabel. Przesunęli się tak, by własnymi ciałami zasłonić Helę przed ceklarzami. Obaj jednocześnie unieśli broń, szykując się do ciosu. Łapacze stali nieporuszeni. Cóż, znajdowali się w bezpiecznej odległości i byli uzbrojeni po zęby. Wygrali, jeszcze zanim zaczęła się rozróba.

Czyjeś buty zatupotały w sieni. A zatem i tam znajdowali się jacyś ludzie. Sprawna robota, żadnej fuszerki, żadnej możliwości ucieczki. Spojrzałem na bełty wycelowane w moją pierś. Paść na ziemię, przetoczyć się, wyrwać spluwę z kabury, odbezpieczyć... Gdzie tam. To nie amerykański film. Jeśli choćby drgnę, zrobią ze mnie szaszłyk. Kolejni dwaj, dla odmiany nieuzbrojeni, podeszli i skinąwszy głowami, grzecznie, ale stanowczo złapali mnie za ramiona.

Zauważyłem, że Kozak mierzy wzrokiem odległość. Czułem przez skórę, że zaraz skoczy do przodu. Trzymający mnie strażnicy padną pod ciosem szabli. Wówczas ich towarzysze zwolnią cięciwy kusz... Maksym zmrużył oczy. Nie wiedziałem, co się roi w tej ogolonej głowie, ale byłem pewien, że gotuje się uderzyć i zginąć w mojej obronie. W tej chwili zrozumiałem też, że jest moim przyjacielem. Być może najlepszym, jakiego kiedykolwiek miałem. Chętnym oddać życie, byle spróbować mnie ratować...

– Stój! – rozkazałem.

W źrenicach zabłysły ognie, zmarszczył czoło, ale usłuchał. Dowodzący operacją zaimponował mi odwagą, bowiem bez wahania postąpił krok do przodu, stając tuż przed Kozakiem i Staszkiem. Nie miał przy sobie broni, nie miał nawet głupiego półpancerza. Mogli rozsiekać go w mgnieniu oka.

– Waszmościowie – zaczął spokojnym, władczym głosem – nie trza nam zbędnego przelewu krwi. Zachowajcie swe życie i zdrowie, gdyż choć szlachetne i odważne serca w was biją, szans nie macie najmniejszych, a po mojej stronie i siła, i prawo.

– Wytłumacz się, waść – warknął Staszek.

– Grzegorz Gerhard Grot me miano. Jestem królewskim justycjariuszem – wyjaśnił.

Nie miałem pojęcia, co to za funkcja. Wykonawca prawa? Czyli co? Gliniarz jakiś? Strażnik miejski? Czego ode mnie chce? Nie dopełniłem obowiązków meldunkowych? Bzdura, to nie PRL. Nie zapłaciłem podatków? A niby od czego miałbym je uiścić? VAT-u jeszcze nie wymyślili. Może jednak z czymś zalegam? Pogłówny? Podymny? Nie, przysłaliby poborcę z pismem, nie całą armię...

– Czego waszmość chcesz ode mnie? – zapytałem.

– Zadaniem moim jest przestępców i podejrzanych chwytać, a trudne i złożone sprawy mordów i gwałtów roztrząsać, by winnych ustalić – wyjaśnił z dumą. – Tu losów naszych nici się krzyżują.

Zaraz, co on bredzi? Takiego młodego oddelegowano jako prokuratora czy sędziego śledczego? Hm, z drugiej strony czemu nie? Robespierre miał trzydzieści sześć lat, gdy został zgilotynowany, a co wcześniej zdążył narozrabiać... Tylko o czym on gada? Oskarża mnie o morderstwo?!

– Jakie przestępstwo popełnił mój ojciec? – Hela rzuciła ostro, biorąc się pod boki.

Patrzyłem na nią spod oka. Stała dumnie, przemówiła spokojnie, lecz tonem niedopuszczającym sprzeciwu.

– Tego wyjawić mi nie dozwolono, jednak rozkaz od burmistrza samego otrzymałem, by człowieka, który zwie się mistrzem Markusem, pochwycić niezwłocznie i do lochu wtrącić – wyjaśnił z godnością.

– To z pewnością jakaś pomyłka – zwróciłem się do Heli. – Pójdę z nimi i się dowiem. Kiedy się wszystko wyjaśni, to mnie wypuszczą. I tyle. Nie czekajcie z kolacją, ale jutro...

Z min ceklarzy wyczytałem, że nie są takimi optymistami. Maksym milczał nadal skupiony, skoncentrowany. To dziwne, ale poczułem w tym momencie dziwną władzę. Wiedziałem, że wystarczy mój rozkaz, by skoczył im do gardeł jak wilk. Jego los był całkowicie w moich rękach. Ich los... Przezwyciężyłem pokusę.

Urzędnik otaksował nas wzrokiem.

– Dziewczyna, o, przepraszam waćpannę... – Zarumienił się. – Młoda dama o imieniu Helena jest, wedle informacji moich, córką waszmości – rzekł do mnie. – Gdy waść będziesz uwięziony, któryś z przyjaciół twych musi otoczyć ją opieką.

Opieką? – zdumiałem się. Po co? Co jest grane?

– To niezwykle istotne – dodał. – I być może życie jej od tego zależy.

Wyglądało, że mówi śmiertelnie poważnie.

– Staszek? – Spojrzałem pytająco.

– Oczywiście. – Skłonił głowę.

– Będziesz musiał, chłopcze, pannę Helenę dobrze ukryć – powiedział justycjariusz. – Albo nawet wywieźć z miasta. Czy masz po temu środki? Zaopatrzyć go waszmość na taką ewentualność możesz? – zwrócił się do mnie.

– Mam pieniądze – zapewnił Staszek.

To wszystko było takie rozpaczliwie zwyczajne. Delikatny wietrzyk, chmurki odbijające się w kałuży. Wróbelek dziobiący jakieś okruchy. Samo aresztowanie też odbyło się jakby na pół gwizdka, bez pościgów, strzelaniny, wyważania drzwi. Powiedziałbym wręcz, że traktowali mnie wyjątkowo kulturalnie. A jednak wiedziałem, że to pozór. Ciągle w nas celowali. Wystarczy ułamek sekundy i na podwórzu rozpęta się piekło.

– Ja też mam pieniądze – dodała Hela.

Zaraz, zaraz, biłem się z myślami. O co, u diabła, chodzi? Dlaczego ma ją gdzieś kryć? Przecież mamy tu wynajętą kwaterę, wręcz mieszkanie.

– Zarzuty ciążą jedynie na naszym przyjacielu? – zapytał Staszek konkretnie.

– Te najgorsze wyłącznie na panu Markusie. Wy, panie, i dama – ukłonił się w stronę Heli – jesteście chwilowo wolni od tych podejrzeń... – zaakcentował słowo „tych”.

Coraz mniej mi się ta sytuacja podobała. Kozak mruknął coś pod nosem i wreszcie opuścił broń. Spojrzał na sanki, które przyciągnęli ze sobą. Widziałem kolbę chińskiego automatu kałasznikowa sterczącą spomiędzy derek. Pamiątka z gór opodal Bergen. Ciekawe, ile zostało mu amunicji. Ponownie przezwyciężyłem pokusę.

– Niechaj ich – warknąłem. – Mnie nie pomożesz, a wszystkim tylko biedy napytasz.

– Panie – urzędnik zwrócił się do mnie – jeśli dasz waść słowo, że nie podejmiesz prób ucieczki, kajdany będą zbędne.

– Daję słowo. – Wzruszyłem ramionami.

Kozak zmełł przekleństwo, ale posłuchał. Szable wróciły do pochew. Ceklarze też opuścili kusze.

– Poproszę służącą, aby naszykowała mi pled i tobołek z ubraniem – odezwałem się do dowódcy. – Możecie mi, panie, powiedzieć, czego jeszcze będę potrzebował zamknięty w lochu?

– Mistrzu Markusie, twa służąca została zamordowana, podobnie jak pozostali mieszkańcy tej kamienicy.

Usłyszałem krzyk Heli. Pociemniało mi w oczach, zatoczyłem się. Któryś z ceklarzy wziął to widać za próbę ataku. Kątem oka spostrzegłem nadlatującą drewnianą pałę, a może to była kolba kuszy? Świat eksplodował mi przed oczyma w jasnym rozbłysku, a potem zapadła ciemność.

– Durniu! – Grzegorz Grot ryknął na swego pomagiera.

– Skoczył na was, panie... – zaskomlał przestraszony ceklarz. – Może ubić chciał.

– Wieść straszną usłyszał, słabo mu się w nogach zrobiło i tyle. Docućcie go, psie syny, albo każę wybatożyć!

Dwaj strażnicy uklękli przy nieprzytomnym Marku. Kozak patrzył na to chmurnie, a jego dłoń co chwila dotykała rękojeści szabli. Ale opanował się.

– Panie – odezwała się Helena łamiącym się głosem – co waszmość powiedział? Co znaczy, że wszyscy nie żyją?!

– Ktoś dopiero co wysiekł mieszkańców tego domu – powiedział urzędnik. – Gdy przyszliśmy, jeno trupy milczące nas przywitały.

– A Greta...? – Dziewczyna zbladła jak ściana.

– Wszyscy. – Rozłożył bezradnie dłonie. – Mordercy byli jak bestie, nie oszczędzili nikogo.

– Ja... – Skierowała się ku drzwiom.

– Wybacz, waćpanna, to nie widok dla niewieścich oczu. Może pani rękodajny...? – Zmierzył Staszka wzrokiem.

– To mój... narzeczony – powiedziała.

– On ze mną do wnętrza wejdzie, rzeczy wasze spakuje, a potem zda sprawę. Wy zaś na podwórzu przez ten czas ostańcie. Co z nim? – rzucił do ceklarzy próbujących docucić Marka leżącego ciągle na ziemi.

– Żyw na szczęście. Oddech spokojny, ale świadomości w nim nie ma – zameldował ten, który uderzył pałką. – Medyka by trzeba... Z żołdu mi potrącicie...

– Tedy zanieście na czym do ratusza i wezwijcie doktora Rufusa – rozkazał justycjariusz. – A waszmość, proszę, postępujcie ze mną – zwrócił się do chłopaka.

Przekroczyli wyślizgany kamienny próg. Już w sieni czuć było paskudny metaliczny zapach krwi. Staszek poczuł w gardle rosnącą gulę, ale się opanował.

O co chodzi? – pomyślał. Po co każe mi to oglądać?

W głowie miał zamęt. Marek... Co robić? Co tu się, u diabła, stało? Nie był w stanie ogarnąć tego rozumem.

Ci łapacze, czego chcą? – zastanawiał się gorączkowo. Aresztować. Za co? Po co? Zapytać? Ten człowiek raz już uchylił się od odpowiedzi. I jeszcze to... A może? Jestem tu z nim sam na sam. To szef ceklarzy. Policjant jakby, ktoś taki. W kaburze mam rewolwer. Wziąć faceta jako zakładnika, przystawić lufę do pleców, zażądać...

– Nie mieszkałeś waść tu przed mordem? – zagadnął urzędnik.

– Nie. Z towarzyszem moim, Kozakiem Maksymem, przybyłem przedwczoraj pieszo ze Szwecji przez zamarznięty Bałtyk. Dziś do Gdańska dotarłem.

– O tej porze roku po lodzie? Toście chwaty albo i szaleńcy! – Justycjariusz pokręcił z podziwem głową. – Szkoda, że wiedzy o tym, cóż za bestie w ludzkiej skórze to uczyniły, raczej nie masz... A może takową jednakowoż posiadasz?

– Podejrzewacie o ten mord mistrza Markusa Oberecha! – wybuchnął Staszek. – On tego z pewnością nie zrobił! To dobry i prawy człowiek. Nie wierzę, by miał z tym cokolwiek wspólnego.

– Ach, ależ nie ma – uspokoił go urzędnik. – To oczywiste i nikt go o to nie podejrzewa. Wszak z córką swoją i z wami daleką wycieczkę tego ranka uczynił i wiemy, że przez bramę weszliście. Wyprawa taka czasu wymaga. Gdy zaś do kamienicy wkroczyliśmy, by go aresztować, i na trupy natrafiliśmy, krew jeszcze nie skrzepła nawet. Tedy widno, iż mordercy pod waszą nieobecność uderzyli, a gdybyśmy dwa pacierze wcześniej przybyli, pochwycilibyśmy ich łacno w chwili ucieczki lub może nawet śmierci tych ludzi zdołalibyśmy zapobiec... – Zagryzł wargi.

– Za co zatem Markus został zatrzymany? – zdumiał się Staszek.

– To już nasza rzecz. Zarzut ciężki, choć niezbyt prawdopodobny – dodał jakby do siebie. – Zatem do secundum przejdźmy... Ot, mieszkanie na parterze, do właścicielki należące. – Wskazał drzwi. – Znaleźliśmy ją ubitą. Morderca zaskoczył staruszkę, gdy pieniądze wydobyte ze skrytki liczyła. Uderzył obuchem siekiery w głowę i tym sposobem życia pozbawił. Co dziwne, stos złota zachlapanego krwią po podłodze rozsypany został.

– Bandyta nie zabrał kruszcu?

– Nie. Może obrzydzenie go wzięło albo ukradł te, których posoka nie splamiła...

Wspięli się po trzeszczących schodkach.

Po co mi to pokazuje? – myśli rozpaczliwie tłukły się w głowie chłopaka. Co on, do cholery, knuje? Boję się... Nie. Powiedział przecież, że nawet Marka nie podejrzewa. A może to jakaś prowokacja? Jaka i po co? Policyjne sztuczki? Trzeba było czytać kryminały, a nie fantastykę...

– Tu stary marynarz nogi pozbawiony mieszkał. – Justycjariusz machnął w kierunku zniszczonych drzwi zbitych z dranic. – Tego mieczem pchnięto. Tu waszego patrona kwatera. I zamordowana służąca dzieweczka...

Otworzył drzwi. Staszek wzdrygnął się, nie miał najmniejszej ochoty oglądać trupa. Na szczęście ciało Grety nakryte zostało starym żaglowym płótnem. Wyglądało jak kupka brudnego śniegu. Tylko bose stopy wystawały spod przykrycia.

Staszek spojrzał w tamtą stronę i widząc posiniałe paznokcie, zagryzł wargi.

– Służącej głowę odrąbano mieczem lub szablą może i w cebrzyk rzucono... Opór widać stawiać usiłowała. – Wskazał krwawy rozbryzg na ścianie. – Wyżej kilku wyrobników żyło, wszystkich zaszlachtowano, choć ze śladów sądząc, drzwi zawrzeć próbowali. Ostatniego pchnięto w plecy, gdy okienkiem na dach umykał... Ośmioro ludzi zatem śmierć tu poniosło. Spakujcie teraz rzeczy najpotrzebniejsze do worka, a resztę ostawcie w spokoju. Ja tu posiedzieć i pomyśleć jeszcze muszę, tedy dom ten zamknięty, strzeżony i opieczętowany czas jakiś będzie. No i mieszkać wam tu niebezpiecznie, gdyż zbrodniarze miejsce to znają a powrócić mogą!

Staszek rozejrzał się po wnętrzu i wypatrzył szary worek leżący w kącie.

– Nie wiem, kogo jeszcze mordercy ubić chcieli, mistrz Markus w areszcie naszym będzie od nich bezpieczny, jednakowoż...

– Panna Helena. – Chłopak kiwnął głową. – Będę jej bronił, jeśli zajdzie potrzeba.

– Nie wiesz najważniejszego – mruknął Grot. – Jej tropem trafiła tu kobieta naprawdę podła, a przy tym władna i ogarnięta żądzą pomsty. Tedy nad głową waszmości narzeczonej nie jedno, a dwa niebezpieczeństwa zawisły.

– Proszę o dodatkowe wyjaśnienia!

– Na razie istoty spraw tych wyjawić nie mogę. Rychło jednak się wszystkiego dowiesz, panie. Teraz wierz mi, że niebezpieczeństwo jest poważne. Jeśli poczujesz, że pętlica się zaciska, przyjdź do mnie. Znam matkę przełożoną zakonu Świętej Brygidy. Pismo wystawię, by pannę Helenę ukryły na czas jaki...

– Dziękuję. Rozumiem... Panie, warto, abyście wiedzieli. To nie jest pierwszy taki mord – powiedział chłopak, wrzucając pospiesznie do worka zawartość skrzyni z ubraniami. – Widziałem niedawno coś bardzo podobnego.

– Gdzie i kiedy? Bo dla mnie to absolutne novum... Śmierć w mieście portowym rzecz przykra dla swej powszedniości, jednakowoż sprawy to błahe zazwyczaj, tu zaś prawdziwy wilkołak rzeźnię uczynił.

– W drodze ze Szwecji zatrzymałem się z moim towarzyszem w mieście Visby na Gotlandii. Chciał złożyć wizytę kupcowi Peterowi Hansavritsonowi.

– Słyszałem to nazwisko. – Grzegorz Grot spojrzał na chłopaka bystro. – Oj, wiele razy słyszałem – dodał jakby do siebie. – Wiem, iż właścicielka tego domostwa ciotką była kapitana, co na starość na lądzie osiadłszy, w oberżystę się przedzierzgnął. Ale druhem był Huliera Hansavritsona, który bratem Petera, a ich ojca też dobrze znał... Zatem i tę nitkę sprawdzić by trzeba... Powiadasz, że wizytę mu składaliście? Jak was przyjął?

– Na miejscu spotkaliśmy jego brata.

– Medyka Huliera? Poznałem go kiedyś...

– Tak. Wszyscy domownicy kupca Petera zostali podobnie wymordowani, chyba we śnie ich zaskoczono i wysieczono bez litości. Sam kapitan przepadł bez wieści.

– Co waść mówisz? – zdumiał się justycjariusz.

– Niestety, obcym niewiele chcieli wyjaśnić, tedy tyle tylko mogę powiedzieć, ile ujrzałem.

– Przypomnij sobie, proszę, waść, jak najwięcej.

Staszek streścił. Justycjariusz notował najważniejsze szczegóły pałeczką ołowiu na kartce kosmatego papieru.

– Ilu ludzi tam padło? – zapytał.

– Nie wiem. Ale – Staszek zmarszczył czoło – tam jedna kobieta podobnie zginęła. Obuchem w głowę dostała i po kilku dniach męki bez świadomości duszę oddała. A resztę wysiekli. I podobnie w środku miasta rzecz miejsce miała, tyle że nocą chyba...

– Powiedz mi, czy widziałeś tam wówczas coś takiego? – Grot wskazał drzwi.

Do framugi kozikiem przybito wilczy ogon.

– Nie przypominam sobie.

– To jedyna rzecz, której tu obecności wytłumaczyć nie potrafię. Bo i sądzę, że to może być wiadomość dla tych, którzy śmierci uniknęli, lub dla ich przyjaciół-patronów, mocodawców może. Albo i znak, jakim mordercy swe dzieło znaczą... Z im tylko znanych powodów.

Chłopak patrzył na kawałek futra. Wilczy ogon. Wilki... Pan Wilków? A może jakiś wspólnik Chińczyków? Spróbował sobie przypomnieć, co mówił generał Wei, gdy namawiał go na wspólną ucieczkę. Że mają dużo pieniędzy? Tu, w Gdańsku?

Gdy wrócili na podwórze, Marek nadal leżał nieprzytomny. Przełożono go na drzwi od komórki. Któryś z ceklarzy nakrył go nawet swoim płaszczem. Maksym klęczał obok.

Mógł ich zaatakować znienacka i wysiec w pień, pomyślał Staszek. Siedmiu wprawdzie, ale kusze odłożyli i zwolnili cięciwy... Czemu tego nie zrobił? Bo Marek się poddał i dał słowo, że nie ucieknie?

– Będzie żyw – powiedział Kozak, wstając. – Jeno medyk koniecznie musi go obejrzeć.

– Dołożymy starań, by więzień tak ważny żadnego więcej uszczerbku nie poniósł – mruknął jeden z łapaczy.

– Rychło w czas – parsknął Staszek.

– Panie Grot – Helena zwróciła się do justycjariusza – czy wolni jesteśmy?

– Tak.

– Czy mogę ojcu memu towarzyszyć?

– Niestety, waćpanna, nie możecie. Ale do lochu pod ratuszem go zabieramy. Na dziedzińcu koło odwachu jest mój kantor. W każdej chwili zajść możecie i jeśli sędziowie pozwolą, informacje wszelkie tam otrzymacie.

– Dziękuję.

– O tym, co stało się w Visby, porozmawiamy niebawem – Grzegorz Grot zwrócił się do Staszka.

– Jeśli trzeba...

– Znajdę waćpana, gdy zajdzie konieczność.

– Nie wiem jeszcze, gdzie staniemy.

– To bez znaczenia. Taka moja praca, by znajdować tych, których szukam. – Uśmiechnął się dziwnie.

Obszukał kieszenie nieprzytomnego. Odczepił kaburę z pistoletem i pochwę z kordem, zdjął z ręki zegarek i wręczył wszystko Staszkowi. Czterej ceklarze dźwignęli zaimprowizowane nosze.

Hela obrzuciła spojrzeniem worek na ramieniu Staszka.

– Zebrałem wasze rzeczy – wyjaśnił.

– Tedy najmiemy pokój w jakiejś karczmie lub zajeździe – powiedział Maksym. – Żegnajcie, panie. – Ukłonił się urzędnikowi.

Wyszli na ulicę.

– Musimy zbiec i się ukryć – rzucił Kozak, gdy tylko skręcili za róg.

– Sądzisz, że i nas aresztują? – zdziwił się chłopak.

– Całkiem wykluczyć się tego nie da. Ale oni rozkazy burmistrza wykonują. Jednakowoż jest w tym mieście ktoś, kto ma do mistrza Marka żal tak serdeczny, że kamienicę całą potrafił wysiec, byle tylko go dopaść... I zabić.

– Czy możemy mieć pewność, że chcieli zamordować właśnie nas? – zapytała Hela. – Za co niby?

– Nie jestem pewien – odparł Staszek. – Jednak tylko do waszych drzwi przybito ogon wilka.

– Ogon wilka, powiedziałeś? – zdumiał się Maksym.

– Tak. Znasz ten symbol?

– Owszem, ale... Tatarski buńczuk często ma przywieszkę z wilczego chwostu, lecz nie słyszałem nigdy, by go na miejscu zbrodni pozostawiano. – Pokręcił głową.

– Musimy się zatem dobrze ukryć... – westchnęła dziewczyna. – Tylko gdzie?

– Znam miejsce, które schronienia nam udzieli – odezwał się Kozak. – Postępujcie ze mną.

Prowadził ich szybko wąskimi zaułkami Gdańska. Najwyraźniej znał miasto niemal jak własną kieszeń. Wiele razy zakręcał i przyczajony za węgłem sprawdzał, czy nikt nie idzie ich tropem.

– Jeśli chcą nas śledzić, wykorzystać mogą wielu zmieniających się ludzi – wyjaśnił szeptem. – Wtedy trudno się wymknąć...

Staszek mimo ostrego tempa marszu rozglądał się wokół zdumiony. Bywał w Gdańsku parokrotnie, na wycieczkach szkolnych, raz z dziadkiem. Ale... to miasto było inne. Tylko nieliczne domy otynkowano, wszędzie królowały ceglane lub kamienne gotyckie elewacje. A i wzniesionych z drewna stało sporo.

Znam inny Gdańsk, pomyślał. Barokowy, eklektyczny, neoklasycystyczny, modernistyczny... A właściwie jego rekonstrukcję, bo po przejściu Armii Czerwonej wiele przecież nie zostało. Lecz mam przynajmniej punkty orientacyjne i układ ulic specjalnie się nie zmienił...

Wreszcie znaleźli się w wąskim, cuchnącym zaułku na północ od Żurawia, przy samych murach klasztoru Dominikanów. Stanęli u wrót niewielkiej dwupiętrowej kamieniczki. Kozak załomotał, wystukując najwyraźniej umówioną wcześniej sekwencję uderzeń.

Brama uchyliła się.

– Maksym, ty żyw? – ucieszył się ktoś ukryty w półmroku. – I gości przywiodłeś...

– To przyjaciele – wyjaśnił Kozak w swoim języku. – W wielką biedę popadli. Musimy ich przechować czas jakiś.

– Oczywiście. Gość w dom, Bóg w dom...

Drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem. Staszek poczuł to natychmiast. Fałsz pierwszego wrażenia... Dom od ulicy wyglądał zupełnie zwyczajnie. Ale w środku... Wrota od wewnątrz miały aż trzy belki ryglujące, grube i nabite stalowymi listwami. Połączono je łańcuchem przyczepionym do niewielkiego kołowrotu. Wystarczyły dwa, może trzy pełne obroty, by je opuścić.

Są przygotowani do obrony, pomyślał chłopak. Obawiają się szturmu? Na kogo to naszykowali? Czyżby na ludzi, którzy wymordowali mieszkańców kamieniczki Marka? Nie, przecież Maksym nawet się nie domyślał, kto mógł to zrobić...

– To Samiłło – Kozak przedstawił przyjaciela. – A z chrztu Samuel ma na imię, tedy możecie mówić, jak wam wygodniej.

Wymienili swoje imiona. Poszli w głąb sieni i przez okute stalą następne drzwi weszli do niedużej izby, której okna wychodziły na podwórze.

Staszek mało nie krzyknął, widząc gospodarza w świetle. Mężczyzna miał około pięćdziesiątki. Głowę i ręce znaczyły mu dziesiątki blizn. Czaszkę miał zupełnie łysą, tylko osełedec natarty smalcem zwisał zawadiacko zawinięty za lewe ucho. Z prawego wiele nie zostało. Policzki pokrywała kasztanowej barwy broda, Kozak widać chciał choć częściowo zamaskować niedostatki urody.

– Bywało się w różnych opresjach – wyjaśnił, widząc zaskoczenie chłopaka. – Bóg pozwolił życie zachować, choć czasem z pola bitwy rozsiekanego na kawałki nieomal w koszach mnie znosili...

Zważywszy, że śladów niewprawnie założonych szwów miał więcej niż potwór Frankensteina, niewiele w tym chyba było przesady. Małego palca jednej z dłoni też mu brakowało. Hela milczała, uśmiechając się przyjaźnie.

– Jak zadanie? – pokiereszowany zwrócił się do Maksyma. – Jako ostatni dotarł gołąb, którego wypuściłeś w Bergen.

– Wykonane. Dopadłem ich. Długo to trwało, rok przeszło. Jednak dopiąłem swego. Mordercy brata naszego Osipa i jego żony w szwedzkiej i norweskiej ziemi wieczny spoczynek znaleźli.

– Sława Bohu.

– U nas? Są wieści z Ukrainy? Bo gdym tam w krajach dalekich hulał, nawet pogłosek o sprawach naszych nie słyszałem...

– Ataman Bajda jesienią Azow wziął.

Maksym ryknął z uciechy, skoczył, stanął na rękach i klasnął buciorami.

– Jak tego dokonał? – zapytał, gdy już opanował radość.

– Fortelem przebiegłym. Ludzie jego, czumaków udając, przywiedli kilka wozów skór wyprawionych. Pod nimi zaś Kozacy utajeni leżeli. Weszli do miasta przed wieczorem, ale jeden kupiec turecki, widząc, że interes zrobi, wszystkich ich na swe podwórze skierował dla łatwiejszego dobicia handlu rankiem. Tylko do rana nie doczekał, gdyż nocą nasi bracia wyszli, pogan we śnie jak wieprzy sprawili, a bramy otwarli. Rzeźnię ludzką uczynili taką, że ulice krwią spłynęły. Zaś w lochach, kamieniołomach, na galerach, po domach i w haremach niewolników i niewolnic z ziem polskich, węgierskich, wołoskich, ruskich i ukrainnych kilka tysięcy oswobodzili. Na odchodnym miasto złupili, skarby wielkie unosząc, i ogień podłożyli. Murów jeno nie było jak skruszyć. Prochu beczek za to kilkanaście znaleźli, z tego miny uczynili. Wyłomów parę wyrwali ogromnych, lecz by umocnienia całkiem obalić, mocy nie stało.

– Sława Bohu! Dokuczał nam ten Azow jak czyrak na zadku – wyjaśnił Maksym Staszkowi. – Fortalicja srogimi murami z kamienia opatrzona. By w boju ich dobywać, nikt nie myślał nawet. Nie na darmo Bajdę atamanem wybrali. Takie zwycięstwo! I dziadowie nasi podobnego nie pamiętają...

– A oni? – Gospodarz gestem poszczerbionej brody wskazał dwójkę gości. – Jakie wichry ich przygnały w te strony?

Przyjaciel Staszka pokrótce streścił wypadki, do których doszło w kamieniczce. Samiłło słuchał zaskoczony.

– Pańko? – zawołał.

W drzwiach stanął chłopak na oko dwunastoletni.

– Weź Mychajłę, przebierzcie się po niemiecku i idźcie w miasto, przewąchajcie, co ludzie gadają. – Przez chwilę wydawał mu instrukcje.

Pańko znikł jak duch.

– To miejsce... – zaczął Staszek.

– No cóż – westchnął Maksym. – Oczy masz, bystry jesteś, to i zrozumiałeś szybko... Niewiele się przed tobą ukryje. Jak by to w słowa mądre ubrać... – zadumał się na moment. – Państwa wielkie i potężne wysyłają w różne strony świata swych ambasadorów, by o ich sprawy dbali. Tedy i ataman Bajda umyślił, iż dobrze mieć tu i ówdzie człowieka, który gdy potrzeba zajdzie, pomocy udzieli, informacje zbierze, podróżnych przyjmie i na dalszą drogę ich zaopatrzy.

– Pan Samiłło jest zatem ambasadorem waszego atamana rezydującym w Gdańsku?

– To za wielkie słowa. – Gospodarz uśmiechnął się drapieżnie. – Ambasador czy poseł to człek poważny i w ogromne kapitały zasobny. Burmistrz na obiad mnie nie zaprasza, choć z kilkoma członkami rady komitywę serdeczną nawiązałem. Po prostu osiadłem tu, by Kozak, gdy los go rzuci tak daleko od stepów rodzinnych, miał brata, który go w potrzebie wesprze. A i listy trzeba gdzieś czasem odebrać lub do dom wysłać. A że człek taki jak ja i solidny trzos złota musi dzierżyć, tedy dom ten zawarty i opatrzony na wypadek przygody złej. No i w razie gdyby rada miasta Kozaków lubić przestała...

Hela milczała, w kącikach oczu pojawiły jej się łzy. Staszek podszedł i objął dziewczynę ramieniem. Drżała. Delikatnie pogładził ją po plecach. Czuł, że jest roztrzęsiona.

– Coś do jedzenia zaraz podamy – rzekł Samiłło. – Damie miodu z ziołami chyba trza na smutku odpędzenie.

Wrócili dwaj pacholikowie, Pańko i Mychajło. Niestety, nie przynieśli prawie żadnych informacji. Wieść o mordzie już się rozeszła, ale ludzie nie znali szczegółów. Powtarzane plotki brzmiały tak fantastycznie, że Staszek mimo woli uśmiechnął się, słuchając relacji. Wedle tego, co ustalili chłopcy, Marka aresztowano na rozkaz burmistrza. Ciała zabitych przeniesiono do szopy przy kościele Świętych Piotra i Pawła, gdzie nazajutrz miały zostać pogrzebane.

Staszek poczuł nieludzkie zmęczenie. Wyczerpanie forsowną przeprawą przez lody. Kilkudniowy marsz zaśnieżonym traktem do Gdańska. Łydki i stawy dawały o sobie znać. Potem jeszcze to... Zbrodnia... I ta przerażająca świadomość, że żyją, bo być może o godzinę rozminęli się z mordercami.

Przy kolacji trzymał się jeszcze jakoś. Zjedli wspólny posiłek w izbie na dole. Gospodarz, dwie kobiety trochę starsze od Heli, jedna była najwyraźniej żoną gospodarza, dwóch pachołków. Ot, cały personel tej dziwnej, nielegalnej ambasady. Hela rzeczywiście dostała syconego miodu. Wychyliła dwa kubki. Piła jak marynarz, bez odrywania kubka od ust. Trzeciego jej nie dali.

Staszek rozglądał się po wnętrzu domostwa. Parter wzniesiono z cegły i kamienia. Miał grube mury. Obok sieni, będącej jednocześnie przejazdem na podwórze, było kilka niedużych komórek, zapewne magazynowych. Piętro zbudowano z grubych belek. Znajdowało się tu coś w rodzaju saloniku oraz sypialnia gospodarzy, pokój dla kobiet i drugi, zupełnie malutki, dla pachołków. Na poddaszu były jeszcze dwa klitkowate pomieszczenia przeznaczone zapewne dla gości i przyjezdnych. W szopach na drugim końcu niewielkiego brukowanego podwórza trzymano kilka koni i drób.

Wreszcie przyszła pora, by udać się na spoczynek. Na poddaszu kamieniczki przygotowano im posłania.

– Tu będzie wam wygodnie – powiedział Samiłło. – I bezpiecznie, bo psy, nocą spuszczone, nas strzegą a piersią własną też was od niebezpieczeństwa zasłonimy.

– Dziękuję. – Hela dygnęła.

Zaraz też jedna z kobiet przyniosła pościel i kilka świec. Staszek z Maksymem zajęli pokój po lewej, dziewczyna miała spać sama. Kozak pokazał chłopakowi skrytkę pod ruchomym parapetem okna. Pomieściła akurat dwa pistolety i woreczek ze złotem. Na poddaszu było chłodno, ale grube pierzyny gwarantowały pewien komfort.

– Nu, i spać pora. – Maksym z zadowoleniem wypróbował siennik. – Ileż to już dni tak dobrego łoża nie widziałem?

– Kozak nie o łożu winien myśleć, a o snopie stepowej trawy – droczył się przybysz z przyszłości.

– Staszku – Hela stanęła w uchylonych drzwiach – mogę cię prosić na słowo?

– Oczywiście.

Usiedli w jej klitce na zydlach po dwu stronach stołu. Dziewczyna wyglądała na strasznie zmęczoną i przygnębioną. Chłopak patrzył na nią. Wydoroślała jakby. Schudła, rysy się wyostrzyły. Opaliła się, zimowe słońce i morskie wiatry osmagały jej skórę. Włosy stały się dłuższe i straciły trochę połysk. Tylko oczy się nie zmieniły, patrzyły bystro, przenikliwie, światło świecy zapalało w nich iskierki. Wyładniała? Chyba nie, ale i tak podobała mu się do szaleństwa.

Książki Andrzeja Pilipiuka wydane nakładem Fabryki Słów

Kroniki Jakuba Wędrowycza (także w wersji do słuchania)Czarownik IwanowWeźmisz czarno kure...Zagadka Kuby RozpruwaczaWieszać każdy możeHomo bimbrownikusKuzynkiKsiężniczkaDziedziczki2586 krokówCzerwona gorączkaRzeźnik drzewAparatusNorweski dziennik–tom 1. UcieczkaNorweski dziennik–tom 2. Obce ścieżkiNorweski dziennik–tom 3. Północne wiatryOperacja Dzień WskrzeszeniaWampir z M-3Dobić dziada – komiksOko Jelenia. Droga do NidarosOko Jelenia. Srebrna Łania z VisbyOko Jelenia. Drewniana TwierdzaOko Jelenia. Pan WilkówOko Jelenia. Triumf lisa ReinickeOko Jelenia. Sfera Armilarna

COPYRIGHT©BYAndrzej PilipiukCOPYRIGHT©BYFabryka Słów sp. z o.o.,LUBLIN 2010

WYDANIE I

ISBN978-83-7574-336-4

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIAEryk Górski, Robert Łakuta

PROJEKT OKŁADKIPaweł Zaręba

ILUSTRACJERafał Szłapa

REDAKCJAKarolina Kacprzak

KOREKTABarbara Caban, Magdalena Byrska

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWE

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO

Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail:[email protected]