Tułacze życie. Nigdy nie zapomnę - Ewa Bauer - ebook

Tułacze życie. Nigdy nie zapomnę ebook

Ewa Bauer

4,3

Opis

Czasem człowiek musi zacząć wszystko od nowa, z nową kartą i bez zaszłości, które się za nim ciągną.

Nigdy nie narzekaj, że ci ciężko, gdy zmierzasz na szczyt.

Dalsze losy rodziny Neubinerów. Johann wiedzie spokojne życie razem z braćmi i ojcem, pomaga we młynie, ale jego prawdziwą pasją są rośliny. Kiedy tylko może, wymyka się na łąki, gdzie zbiera zioła, suszy je i uczy się ich właściwości. Choć ma dopiero siedemnaście lat, jest przekonany, że właśnie takie życie jest mu pisane. Pewnego dnia zostaje wezwany do dworu hrabiny Korteckiej, która proponuje, żeby się zajął jej ogrodem. Zafascynowany tym pomysłem chłopak godzi się bez namysłu. Jeszcze nie wie, że w rzeczywistości hrabina ma wobec niego zupełnie inne plany i że awanturnicze przygody w końcu zaprowadzą go aż do Ameryki.

Historia wielopokoleniowej rodziny wskazująca, jak ważny jest szacunek dzieci do matki oraz więzi rodzinne. Polecam!

Edyta Świętek, autorka sag rodzinnych, Spacer Aleją Róż i Grzechy młodości

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (53 oceny)
30
13
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KaLes

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Ewa Bauer

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

 

Projektokładki

Mikołaj Piotrowicz

 

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

eISBN978-83-66790-17-9

 

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Fugiendo in media fata ruitur

Liwiusz, Ab Urbe condita Libri

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część I

 

FATUM – gdzieś na Atlantyku 1800

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

Nabiwszy fajkę tytoniem, zamknął delikatnie drzwi do kajuty, by nie obudzić współtowarzysza, i udał się na pokład, by tam w spokoju zapalić. Dopiero od kilku godzin świeciło słońce i mokry pokład zdążył przeschnąć po ulewnych deszczach, które monotonnie towarzyszyły im w podróży od niemal tygodnia. Początkowo czas spędzony na żaglowcu był dla Johanna ciekawy, oczywiście dopiero po tym, jak jego organizm przyzwyczaił się do bujania i ustąpiły nudności. Przez pierwsze godziny bowiem leżał na koi, skupiając wzrok na jednym punkcie i modląc się, by nie musiał po raz kolejny korzystać z miski stojącej tuż obok. Na szczęście Kornel przyniósł mu napar z szałwii, który łagodził skutki choroby morskiej. Dobrze, że chociaż miał kajutę, bo nie wszyscy podróżujący mogli pozwolić sobie na ten luksus. Siedzieli w kupie na dolnym pokładzie, a za miejsce do spania służyła im goła podłoga. Korteccy zapewnili jednak swojej służbie miejsca w pomieszczeniach sypialnych, najtańszych, jednak dużo bardziej komfortowych niż wspólny deck, sami natomiast mieszkali w innej części statku, tam, gdzie kabiny przypominały standardem małe salony i dostępne były tylko dla najbogatszych. W obu typach kabin znajdowały się sypialne koje, które miały tę zaletę, że były szersze i twardsze niż hamaki, jednak podczas huśtania to na kojach ruch statku był bardziej odczuwalny. Hamak zawsze wisiał pionowo, bez względu na przechył statku.

Państwo Korteccy podróżowali ze swoimi podobnymi jak dwie krople wody córkami: Leokadią i Kaliną. Młode damy, choć już w wieku do zamążpójścia, wciąż mieszkały z rodzicami, a potencjalnych kandydatów na mężów nie było widać na horyzoncie. Miały jeszcze jedną siostrę, która wraz z mężem i dzieckiem pozostała w Łanach. Tęskniły za nią, bo choć mocno różniły się charakterami, to Andzia, swoją bezpośredniością i ciekawością świata, wprowadzała koloryt w życie nieśmiałych sióstr.

Neubiner zamieszkał natomiast z Janem, kamerdynerem z dworu Korteckich, który rzadko kiedy się odzywał, nie był więc kłopotliwym kompanem, co bardzo Johannowi odpowiadało. Jednak miał jedną wadę: okropnie chrapał, więc Johann przez pierwsze noce prawie nie zmrużył oka. Wymykał się zatem z kajuty i eksplorował statek, dzięki czemu szybko zaczął orientować się w poszczególnych częściach żaglowca, zarówno tych położonych pod pokładem, jak i w nadbudówce.

Pierwszego dnia panował ogromny chaos. Wniesione na główny pokład skrzynie i pudła leżały bez ładu i składu. Między nimi biegali pasażerowie, szukając swojego bagażu. Kortecki zarządził, by Johann, Jan, Kornel oraz kucharz z dworku czym prędzej odnaleźli ich pakunki i zanieśli do kabiny w pierwszej klasie, gdzie ulokowała się zamożna rodzina. Sprytnie poradzili sobie ze wszystkim, więc po chwili byli już wolni i mogli się przyglądać ogólnie panującemu zamieszaniu. Wielu ludzi nie wiedziało, gdzie jest ich miejsce, dlatego nierzadko, gdy ledwie udało im się znieść skrzynię pod pokład i przesunąć na drugi koniec, okazywało się, że właściwa kajuta znajduje się dokładnie w przeciwległej części statku. Dzieci biegały bez opieki, krzyczały i płakały, gdyż zapewne były głodne, zmęczone i przerażone myślą o mieszkaniu na wodzie przez najbliższe tygodnie. Co i rusz dawał się słyszeć krzyk jakiejś zrozpaczonej matki, która zgubiła potomstwo.

Choć wyruszyli wczesnym rankiem, aż do zmierzchu panował niewyobrażalny chaos, który nieco się uspokoił, gdy statek wypłynął na otwarte wody. Johann, znalazłszy się po raz pierwszy na morzu, długo nie mógł się przyzwyczaić do bujania, dlatego, gdy tylko żaglowiec ruszył, schronił się w swojej kajucie i na leżąco próbował walczyć z reakcją organizmu.

Była ciemna noc, gdy po raz pierwszy opuścił kabinę. Jan zasnął, lecz chrapał tak głośno, że pewnie słychać go było w sąsiednich pomieszczeniach. Tego było dla Neubinera za dużo. Trzymając się ścian, szedł ciemnym, wąskim korytarzykiem do źródła światła, mając nadzieję, że wyjdzie na górny pokład. Tuż przed wejściem do części mieszkalnej w wyłom w ściance zostało wetknięte zapalone łuczywo, jedyna wskazówka w tej bezbrzeżnej ciemności. Na zewnątrz jeszcze świecił blady księżyc. Choć Neubiner ostatnie godziny spędził w ciemności, teraz jego oczy powoli się przyzwyczajały i zaczynał widzieć coraz więcej. Potrafił rozróżnić poszczególne części statku. Chwiejnym krokiem podszedł więc do grotmasztu i rozglądnął się za czymś, czego mógłby się uchwycić. Poza bezpośrednią bliskością lin, żagla i drewnianych barierek nie było nic widać. Morze musiało być spokojne, wiatr delikatnie dmuchał w żagle, jednak nie powodował fal, bo nic nie uderzało o burtę. Dawało się słyszeć jedynie delikatne pluskanie wody rozdzieranej przez kadłub statku. Poza tym panowała absolutna cisza.

Nagle Johann poczuł, jak przeszywa go dreszcz, gdy uświadomił sobie, że muszą znajdować się gdzieś na środku oceanu, zdani na łaskę Boga i praw natury. Nie znał się na statkach, ale miał nadzieję, że ten, którym podróżują, jest sprawny i zdolny do tak długiej drogi. Zapatrzył się w horyzont, próbując dostrzec kontury lądu czy choćby inny żaglowiec, ale bezskutecznie. Za burtą znajdowała się tylko czerń. Nagle poczuł, jak dusi go wszechogarniająca ciemność, jakby zamiast wolnej przestrzeni widział ciemną komórkę. Wizyta w nocy na pokładzie nie była jednak dobrym pomysłem, powinien spać, jak wszyscy o tej porze. Prócz niego nie było przecież żywego ducha na pokładzie.

Ledwie to pomyślał, usłyszał za sobą głos:

– Nocnych wędrówek się zachciało, co? – Johann odwrócił się jak oparzony. Za nim stał jeden z marynarzy pełniących służbę na statku. – Ja… – odezwał się, choć nie był pewien, co chce powiedzieć. – Nie mogłem spać…

– Nie tłumacz się pan, mnie tam wszystko jedno, czy kto śpi, czy nie. Nie ma przymusu. Ale nocne wędrówki po pokładzie mogą się skończyć kąpielą. Zazwyczaj ostatnią w życiu. Trzeba umieć się tu poruszać. Jedna fala i rekiny będą miały używanie.

– Nie miałem pojęcia… To ja wracam do kajuty.

– Zostań pan, jak żeś już tu jest. Nocne wachty są nudne. Towarzystwo mi się przyda. – Marynarz wyciągnął z kieszeni tabakę i podsunął Neubinerowi. Ten szybko odmówił, na co jego rozmówca wzruszył tylko ramionami i sam zaczął się częstować. Johann jeszcze nigdy nie korzystał z tej używki, choć widział nieraz jak hrabia Kortecki zażywał tego specyfiku. Przyglądał się marynarzowi, który wysypał z tabakierki szczyptę proszku i umieścił na grzbiecie dłoni pomiędzy kciukiem, palcem wskazującym i nadgarstkiem, a następnie przyłożył do jednej dziurki nosa. To samo powtórzył z drugą. Pociągnął mocno, po czym otarł nos wierzchem dłoni i siarczyście splunął w stronę burty.

– Wiatr słaby, żagle trzeba zwinąć – odezwał się nagle. –Daleko tej nocy nie dopłyniemy, ale jutro już ma być wietrznie. A komu wiatr w żagle, temu przygoda, jak to mawiał mój ojciec, który pływał na USS Constitution. Słyszał pan co o tym żaglowcu?

– Nie, to brytyjski statek?

– E tam, brytyjski… – prychnął z lekceważeniem marynarz. – To najpiękniejszy okręt wojenny jaki widziałem, amerykańskie dzieło!

– O! To pański ojciec brał udział w walkach na morzu? Z kim walczył? – Johann próbował sobie wyobrazić jak może wyglądać taka morska bitwa.

– Głównie prowadzili akcje bojowe przeciwko piratom. Pływali też po Atlantyku i Morzu Karaibskim, ale najwięcej czasu przez ostatnie lata spędzili na walkach z piratami berberyjskimi na Morzu Śródziemnym. Ale jaki to on piękny był! No, majstersztyk. – Marynarz przytknął dwa palce złączone w kółeczko do ust i cmoknął z uznaniem. – Cały wykonany z białego amerykańskiego dębu. To najtwardsze drewno świata, nie to, co ten. – Puknął w burtę na potwierdzenie swoich słów. – To, na czym dziś płyniemy, nie miałoby szans w starciu z tamtą fregatą. Żadna kula jej nawet nie draśnie, a na tym to my może dopłyniemy do Ameryki przy dobrych wiatrach, ale gdyby piraci nam drogę przecięli, to tylko Boża Opatrzność może nas uratować.

Johann spojrzał na rozmówcę z przestrachem, nie potrafił wyczuć, czy ten mówi poważnie, czy sobie z niego drwi. Nie widział też dokładnie jego twarzy, by móc cokolwiek z niej wyczytać.

– A… zdarzają się takie napaści? – szepnął, uświadamiając sobie, że w jego głosie słychać strach.

– Chybaś się pan spietrał, co? – zaśmiał się marynarz. – Pewno, że się zdarzają, ale nie tu i nie na takie statki. Co by nam zrabować mieli? Kilka szkatułek z klejnotami przytarganych przez podstarzałe damy? Może i kilka dziewek by się znalazło, co by wpadły w oko jakiemu korsarzowi i porwać by mógł, ale tak to nie, zbyt duże ryzyko, zbyt mało opłacalne.

Mężczyzna nachylił się ku Johannowi; z jego ust dało się poczuć kwaśny odór przetrawionego alkoholu. Nie zdawał się być pod wpływem, ale kilka godzin wcześniej musiał spożywać jakiś trunek. Neubiner odsunął się z odrazą, lecz gdy uświadomił sobie, że ten gest mógł obrazić towarzysza, szybko wyjaśnił, że wraca jednak do kajuty zdrzemnąć się, zanim wstanie świt.

– Czekaj pan, tak się miło gawędzi. O sobie żeś pan nic jeszcze nie powiedział.

– Nie ma co gadać…

– Mniemam, żeś pierwszy raz na statku.

Johann kiwnął głową, nie zdając sobie sprawy, że tego gestu nie widać. Marynarz jednak przyjął jego milczenie jako potwierdzenie.

– Jeszcze niejedno pana zadziwi – rzekł ze znawstwem. – Rejs długi, wysiąść się nie da, więc z czasem staniecie się wszyscy sobie bliscy jak rodzina, zdani na siebie nawzajem i na łaskę Boga. Póki co spokojnie jest, wiatry sprzyjają, ale gdy sztorm przyjdzie, wam, podróżnym, tylko modlić się pozostanie, a to załoga pokazać musi swoje umiejętności, by dowieźć was szczęśliwie do portu. Nazwa tego statku to Fatum, zawiedzie nas ku przeznaczeniu. Skoroś pan się tu znalazł, znaczy los już ci coś wyznaczył, i choćbyś nie wiem jak starał się to odmienić, nie masz na to wpływu.

Neubiner zadrżał. By odwrócić myśli od słów marynarza patrzył przed siebie, próbując rozpoznawać coraz więcej kształtów. Powietrze się rozrzedziło, noc pierzchała, a on poczuł nagle wielką senność. Uczynił gest, jakby salutował, dotykając końcem palców czoła, i machnął w kierunku rozmówcy:

– Czas na mnie.

Gdy wracał do swojej kajuty, świtało. Jan wyjątkowo już nie chrapał, dlatego i Johannowi udało się szybko zasnąć snem tak kamiennym, że nie pojawił się nawet na śniadaniu. Państwo Korteccy uznali, że nadal zmaga się z chorobą morską i zostawili go w spokoju.

Nazajutrz, zgodnie z przewidywaniami marynarza z nocnej zmiany, rzeczywiście zaczął wiać silny wiatr. Początkowo miało to dobry wpływ na podróż, gdyż statek, który nabrał wiatru w żagle, pędził w kierunku nowego kontynentu. Pod wieczór jednak na horyzoncie zebrały się czarne chmury. Wówczas kapitan wraz pierwszym oficerem wyszli do pasażerów. Żeglarz, pełniący rolę prawej ręki kapitana, wydał ostrzeżenie:

– Czeka nas niełatwa noc. Cała załoga będzie w gotowości, by kierować nasz kliper na dobry kierunek. Zapowiada się burza, której wyniku nikt przewidzieć nie może. Należy jednak spodziewać się wielodniowych opadów, dlatego, dla państwa bezpieczeństwa, lepiej będzie nie wychodzić na górny pokład, a już w szczególności po zmroku. Do państwa dyspozycji pozostają wszystkie pomieszczenia pod pokładem, z wyjątkiem luków towarowych i kabiny kapitana, oraz mesa, która, jak państwo już wiecie, znajduje się w nadbudówce. Pod pokładem obowiązuje całkowity zakaz palenia.

Pasażerowie spoglądali po sobie z niepewnością. Przyjdzie im spędzić w swoim towarzystwie sporo czasu. Szczególnie troskali się ci, którzy mieli dzieci. Trudno bowiem było je upilnować, a potrzeba wymyślania im zajęć w miejscu tak ograniczonym i przestrzenią, i ilością rozrywek, stanowiła ciężką próbę nie tylko dla energicznych latorośli, ale i dla współpasażerów, których drażnić mógł dziecięcy szczebiot i rozbieganie.

Kiedy jednak zaczął padać deszcz, przebywanie na górnym pokładzie stało się zbyt niebezpieczne. Nie było właściwie gdzie się schronić, podłoga zrobiła się bardzo śliska. Jeden nierozważny krok mógłby więc skończyć się nieszczęściem, zwłaszcza że morze było niespokojne i statek mocno kołysał. Pomimo deszczu Johann raz poszedł na górę zobaczyć na własne oczy to, co mu opowiadano. Wbrew zakazowi dostał się na otwartą przestrzeń i szybko tego pożałował. Jego ubranie natychmiast zostało zmoczone, nie był pewien czy bardziej przez deszcz, czy przez fale, które rozbijając się o burtę, oblewały wszystko, co było w pobliżu. Nie widział nigdzie znajomego marynarza, ale jego słowa wciąż brzmiały mu w głowie. Dużo rozmyślał o piratach, przypominając sobie opowieści z dzieciństwa, których nie było wiele, ale na tyle go zafascynowały, że słuchał ich wówczas z wypiekami na twarzy. O przygodach korsarzy opowiadał mu jeden z mężczyzn podróżujących z nimi z Sudetów do Królestwa Galicji i Lodomerii, umilał mu w ten sposób dłużącą się drogę. Do dziś nie był w stanie odgadnąć, ile w tamtych opowieściach było prawdy, ale dla dziecka nie miało to znaczenia. Czuł wtedy, jak dreszcz przechodził mu po ciele, gdy wyobrażał sobie spotkanie z piratem, a jednocześnie myśl o tym, że są na lądzie, z dala od morza, dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Teraz przypomniał sobie tamte emocje, jednak jego położenie się zmieniło, nie był w środku Europy tylko na Atlantyku. Postanowił zajrzeć przy okazji do okrętowej biblioteki i poszukać czegoś o piratach. Skoro i tak długie godziny miał spędzać w kajucie, równie dobrze mógł pogłębić swoją wiedzę w tym temacie. O ile znajdzie odpowiednie publikacje.

W całym tym szaleństwie, które działo się na pokładzie, Neubiner dostrzegał piękno i chętnie oglądałby dalej ten spektakl natury, jednak rozsądek nakazał mu wrócić do kabiny i cierpliwie czekać, aż pogoda się poprawi. Po drodze wstąpił do biblioteki, ale natknął się tam na tłum ludzi, którzy poszukiwali dla siebie rozrywki, więc zrezygnował i niepocieszony wrócił do kajuty.

– Coś ci powiem, tylko nie rozgłaszaj dalej, bo ludzie wpadną w panikę – przywitał go współlokator. Johann nadstawił uszu. – Tydzień temu, podczas podobnej burzy, zatonął brytyjski okręt Lutine w okolicy Wysp Wschodniofryzyjskich. Przepadło całe złoto, które przewoził.

Ta wiadomość z pewnością nie poprawiłaby nastrojów pasażerów, którzy wystarczająco już byli wystraszeni. Johann też się bał, ale postanowił zawierzyć Opatrzności.

Nie mając nic innego do roboty, grali z Janem w szachy i stopniowo się poznawali, bo choć pracowali w jednym domu od kilku lat, nigdy nie zamienili ze sobą więcej niż kilka kurtuazyjnych zdań. Johann skrywał tajemnicę, która, gdyby wyszła na jaw, zraziłaby do niego wszystkich domowników i służbę Korteckich.

– Ludzie we wsi mówili, żeście tam przybyli z Austrii, prawda to? Warto było?

– Nie mam pojęcia, czy było warto, bo niewiele pamiętam z tamtych czasów. W Sudetach mieszkaliśmy. Ojciec mówił, że był taki pakt, który umożliwił nam zasiedlenie terenów Królestwa Galicji i Lodomerii. Miałem wtedy niecałe dziesięć lat, jakeśmy wyruszyli w podróż.

Zadumał się, bo po piętnastu latach historia się powtarzała. Wówczas ich podróż miała na celu znalezienie miejsca, w którym będą mogli zapuścić korzenie. Ojciec opowiadał, że przez wiele pokoleń Neubinerowie tułali się po świecie, czas wreszcie był, by osiąść na dobre. Czyżby i jemu pisany był taki tułaczy los? Wyruszył w kolejną podróż. Jaki przyświecał mu cel?

– Szach. – Lokaj przesunął skoczka w miejsce bezpośrednio zagrażające królowi Johanna. – Lepiej skup się na grze, bo przegrasz z kretesem.

Neubiner przyjrzał się szachownicy. Jego sytuacja rzeczywiście nie wyglądała zadowalająco, ale ostatnie kilka ruchów wykonał automatycznie, zagłębiony w myślach. Nagle znalazł rozwiązanie, którego nie przewidział przeciwnik i w ruch poszedł laufer.

– Nie tak łatwo, kolego. Szach i mat. – Zbił króla przeciwnika. – Skupiłeś się na ataku, ale zapomniałeś zabezpieczyć tyły.

Kamerdyner pogratulował mu spektakularnej wygranej. Sytuacja odwróciła się w ciągu kilku sekund, co czyniło grę w szachy jeszcze bardziej ekscytującą.

– No to opowiedz mi coś o swojej rodzinie. Szczególnie o dawnych czasach, jeśli cokolwiek pamiętasz.

– Dobra, ale wiesz co? Napiłbym się przy tym piwa.

– Skoczę do kambuza, może uda mi się coś wycyganić – mruknął Jan i wyszedł z kabiny. Choć Kornel podróżował statkiem jako pasażer, jego kulinarne umiejętności przydawały się wszędzie. Szybko więc stał się pomocnikiem kucharza. Jan pozostawał z nim w dobrej komitywie, od czasu do czasu przynosił więc jakiś przysmak, mimo że pomiędzy posiłkami podróżni nie mieli dostępu do kuchni. Johann nie wnikał jednakw to, jeśli współtowarzysz miał takie kontakty, to tylko jego szczęście.

Kiedy Jan wrócił, miał minę kota, który upolował mysz. Przytargał ze sobą małą beczułkę piwa. Johann spojrzał na niego z uznaniem i gwizdnął pod nosem.

– Starczy nam na kilka dni – powiedział Jan z dumą. – Jesteś moim dłużnikiem.

Rozlał trunek do kufli, które udało im się zwędzić z mesy podczas posiłku przed kilkoma dniami. Rozsiedli się tak wygodnie, jak się dało w kajucie, w której ledwo mieściły się dwie koje, i tak niskiej, że niemożliwością było się wyprostować na stojąco, i przez chwilę w milczeniu sączyli piwo. Tego dnia Jan był wyjątkowo rozmowny, choć jak zwykle niewiele mówił o sobie, wolał zadawać pytania. Gdy więc zaspokoili pragnienie, wrócił do tematu, który poruszył przed wyjściem do kuchni. Neubiner jakby na to czekał.

– Urodziłem się w Bad Landeck w siedemdziesiątym szóstym, ale nic stamtąd nie pamiętam. Przez pierwsze lata rodzice przeprowadzali się kilka razy. Pamiętam tylko wieś i jak odwiedzili nas w święta dziadkowie od strony matki. Bardzo różnili się od moich rodziców i ludzi ze wsi, dlatego tak dobrze ich zapamiętałem. Zwłaszcza babka Klara była taka sztywna, ciągle tylko napominała mnie, żebym się nie brudził, nie szalał, uważał na wszystko.

– Coś mi to przypomina. – Jan mrugnął zadziornie, ale nie drążyli tematu. – A drudzy dziadkowie?

– Umarli, zanim się urodziłem. Można więc powiedzieć, że w ogóle nie znałem swoich dziadków, bo ta jedna wizyta nic nie znaczy.

–  A to tak jak ja – podsumował krótko. – No, ale opowiedz coś o tej podróży.

– Niewiele z tego pamiętam, dni były podobne do siebie. Wóz, jakaś stodoła, gdzieś spaliśmy i znów wóz. Byłem najstarszy, więc musiałem sobie radzić, matka cały czas zajmowała się malutkim Augustinem, Michaela wszędzie nosiło i trzeba było go pilnować, a ojciec głównie powoził. Było tam jeszcze kilka osób, nawet jakieś małe dzieci, ale nie pamiętam ich imion. Za to wspominam, że to było strasznie nudne. Raz coś się działo, jak zakopaliśmy się wozem w błocie. Długośmy się siłowali, żeby wyciągnąć kocza z grzęzawiska. Dla mnie to było zabawne, ale miny wszyscy mieli posępne.

–  Byłoby ryzykowne, jakbyście tak na dłużej tam utknęli, nie?

– Zapewne tak, ale jako młodzika niewiele mnie to obchodziło. Miałem co jeść, zdrowy byłem, denerwujące było tylko to, że nie dało się przez wiele godzin nóg rozprostować. No i nie było z kim pogadać. Czasem jeden taki, co powoził na zmianę z ojcem, siadał koło mnie i coś mi opowiadał, ale zazwyczaj to odpoczywał po swojej zmianie. Matkabyła jakby obca, kilka razy płakała, jak nikt nie patrzył. Zważywszy na to, co się potem stało, mogła przeczuwać nieszczęście.

Jan popatrzył z zaciekawieniem na Johanna, zachęcając go gestem, by dalej mówił.

– Zmarła w drodze. Była w ciąży. Dziecko też nie przeżyło.

Upili piwa w milczeniu.

– Dobrze, żeś choć ojca miał.

– A ty nie? – zagadnął Neubiner, ale nie doczekał się odpowiedzi. Siedzieli chwilę w milczeniu. Johann zbyt głęboko zanurzył się we wspomnieniach, by przestać mówić o swojej przeszłości. – Pamiętam, jak bardzo brakowało mi matki. Ojciec się starał, wychowywał nas, jak potrafił, ale to ona trzymała naszą rodzinę w kupie. Musiałem szybko wydorośleć, gotować, sprzątać, prać, opiekować się rodzeństwem. Czasem nie było co do gara włożyć, każde pieniądze się liczyły, więc stary wysłał mnie do roboty – zaśmiał się gorzko. Jego myśli wróciły jednak do matki, bo zaraz powiedział: –Z czasem moi bracia przestali o niej mówić, ale ja ciągle pamiętałem słowa, które powiedziała mi tuż przed śmiercią.

Jan milczał. Łagodnym uśmiechem zachęcał Johanna, by kontynuował, nie chciał jednak go ponaglać.

– To była prawie końcówka podróży, chyba Radziechów. Matula od jakiegoś czasu była słaba, ojciec kazał nam trzymać się od niej z daleka, żeby jej nie fatygować. Widziałem, że coś się święci, miała nabrzmiały brzuch, podobnie jak wtedy, gdy urodził się Augustin, ale jako dziecko jeszcze nie wiedziałem, z czym to może się wiązać. W końcu zamieszkaliśmy w jakiejś chacie z obcymi ludźmi. To było straszne, wiesz? Zawsze pętali się tam obcy. Mówili w dziwnych językach. W pewnej chwili matka poprosiła, bym do niej przyszedł. Leżała na brudnym sienniku. Pamiętam, że była cała spocona, ciężko dyszała. Śmierdziało tam okropnie. Z początku jej nie rozumiałem, ale w końcu powtórzyła trochę głośniej. Poprosiła, żebym opiekował się braćmi, żebym wspierał ojca, a jak dorosnę, żebym nigdy nie narzekał, kiedy idę pod górę, skoro zmierzam na szczyt. Wówczas nie rozumiałem tych słów, wydawało mi się, że gada głupoty, bo jest bardzo chora. Ale głęboko wryły mi się te słowa w serce i nieraz przekonałem się, że miały głęboko ukryty sens. Teraz, w różnych cięższych chwilach, dają mi siłę i tymi słowami tłumaczę sobie, że to Boży plan prowadzi mnie takimi, a nie innymi ścieżkami.

– Twoja matka była mądrą kobietą, ty też jesteś mądry, nie nadążam za tobą.

– E, tam… – Johann machnął lekceważąco ręką.

– Nie umiem tak mówić jak ty. Widać, żeś z kształconej rodziny, nie to co ja.

– Opowiedz coś o sobie, nic nie wiem.

– Nie ma co mówić, sam niewiele wiem.

– Jak to?

– Tak sobie myślę, że w sumie mieliśmy podobne dzieciństwo. Też byłem zdany tylko na siebie. Tyle że ja swoich rodziców nie znałem.

– Wychowałeś się w sierocińcu?

Jan poruszył głową, ale z jego gestu Johann nie umiał odczytać odpowiedzi. Wiedział już, że jeśli Jan nie chce o czymś mówić, to nic z niego nie wyciągnie, postanowił więc czekać, aż towarzysz, w którymś momencie, sam zacznie opowiadać. Znów w ciszy sączyli piwo.

– Ano tak – odezwał w końcu Jan, jakby do swoich myśli. – Znaleźli mnie w korycie dla świń, w jednym z gospodarstw nad Bugiem. Podobno nikt nigdy się nie przyznał, żem ich. Rodzina, u której mnie znaleźli, nie chciała mieć więcej dzieci, więc podali mnie dalej. W końcu jedna z kucharek we dworze Korteckiego seniora, ojca naszego dobrodzieja, wzięła mnie i odchowała. Wdzięcznym jej za to, bo w sierocińcu nie byłoby łatwo. Ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie czegoś nauczyła. Pamiętam tylko gary i brudną stajnię. Od małego byłem tam parobkiem, inaczej by się pan nie godził na utrzymanie darmozjada. Jerzy Kortecki miał wtedy z dziesięć lat. Czasem tośmy nawet razem się bawili, ale to nie były moje progi i dobrze o tym wiedziałem. Matka, tak o niej myślałem, choć nazywałem po imieniu, zawsze mi powtarzała, że się ulitowała nade mną, żebym na stracenie nie poszedł, ale że ona nie zna się na macierzyństwie, męża nie ma i lepiej, żeby nikt nie pomyślał, że może jej panieńskie jestem. Wiesz, jak ludzie reagują na takie sprawki. Wywieźliby ją na wozie z gnojem ze wsi.

– Toś całe życie spędził we dworze?

– Gdzie tam. Nawet nie we dworze, tylko w stajni. No, ale też nie zawsze byłem u państwa Korteckich. Jakem podrósł, matka umarła jakoś w tym czasie, zaciągnąłem się do armii, choć tam mogli mieć ze mnie pożytek. Los mi sprzyjał, bom wyszedł z wielu bitew, ale gdy kula uszkodziła jakiś nerw i noga zaczęła dokuczać, wróciłem do wsi. Właściwie nie wiem po co, bo nic mnie tam nie trzymało. Wszystko się zmieniło. Na miejscu starego dworu stał nowy, bardziej okazały. Starzy Korteccy pomarli, a Jerzy był już żonaty. Spotkałem go, przywitał mnie jak dobrego przyjaciela, po czym zaproponował pracę kamerdynera i tak oto znów pracuję u tej rodziny.

– Los, jak widzisz, różnie się układa. Mnie i braci wychował ojciec, nigdy się ponownie nie ożenił, a pewnie lepiej by nam było, gdyby jakaś kobieta prowadziła dom. To ja, jako najstarszy syn, musiałem przejąć wiele domowych obowiązków, to ode mnie oczekiwano, że stanę na wysokości zadania. Od dziecka uwielbiałem prace w ogrodzie, nie tylko hodowałem kwiaty, jak potem w ogrodzie państwa Korteckich, ale przede wszystkim uprawiałem warzywniak. Jarzyny i strąki nieraz ratowały nas od głodu. Ojciec robił mąkę i kasze, ja hodowałem jadalne rośliny, mieliśmy co do garnka włożyć, choć nie raz tęskno mi było do kawałka mięsa. A jak ktoś przyniósł kwaterkę mleka albo ser się uwarzył, to jakby święto w domu. To były ciężkie czasy. Potem, kiedy do Augustina przychodziła opiekunka, Margaretha, przynajmniej gotowała nam ciepłą strawę.

– Wyobrażam sobie, że na początku musiało wam być ciężko. W obcym miejscu, zaczynać od początku, a za sobą pewnie zostawiliście jakiś dom…

– Żebyś wiedział. Nigdy nie zapomnę widoku, który zastaliśmy na miejscu: zapuszczony młyn i opustoszała wioska. Ręce nam opadły, nie byliśmy pewni, czy uda się go odbudować i wprawić w ruch. Ale ojciec był zawzięty. Za wszelką cenę chciał udowodnić, że ta podróż była środkiem do celu. Że to jest nasze miejsce, nasz dom, do którego będziemy chcieli wracać. W końcu ojcu udało się rozwinąć młyn i życie jako tako zaczęło się układać.

– A szkoły jakieś pokończyłeś? Kiedy pojawiłem się u hrabiego Korteckiego, byłeś już młokosem.

– Początkowo uczyliśmy się w domu. Ojciec próbował, ale ciężko mu szło. Cierpliwości nie miał, a my, jak tylko mogliśmy, to uciekaliśmy po polu gonić, a nie do książek zaglądać. Margaretha jednak nas pilnowała. Czegoś się więc nauczyłem, czytać i rachować umiem, ale to tyle. Ja mam wiedzę w rękach, mnie tylko narzędzia potrzebne i każdy nieużytek zamienię w piękny ogród.

– I przy okazji skromny jesteś, nie ma co – zadrwił towarzysz.

–  Kocham to, co robię, dobrze mi to wychodzi, to czemuż nie miałbym się tym chwalić.

– Bo pycha to grzech. Ale już dobrze. Wypijmy za nowe życie w Ameryce. – Wznieśli kufle. Piwo już im szumiało w głowach.

– Ja to nawet pisać ani czytać nie umiem, wiesz? Nikt nie dbał o to, a jakem dorósł, to już mi nie było potrzebne. Choć teraz chętnie wziąłbym jaką książkę, skoro zapowiada się taka nuda. A może ty mi poczytasz na głos? – roześmiał się Jan.

– Może i poczytam, tylko nie wiem, czy będziesz chciał tego słuchać. Pójdę później do biblioteczki, zobaczymy, co upoluję.

– Jakoś musimy zabić nudę. Dawno nie miałem takiej laby, ciągle na służbie, a tu nic do roboty.

– Ja też przez wiele lat pracowałem od rana do wieczora w ogrodzie. Trochę mi tego brakuje. A swoją drogą to ciekaw jestem, co los przyniesie.

Znów się zadumali. Każdy myślał o czymś innym, bo dla każdego wyprawa za ocean oznaczała co innego.

Nim skończyli rozmowę, nastała noc. Głosy na zewnątrz ucichły, co oznaczało, że zdecydowana większość podróżujących pogrążyła się we śnie. Piwo szumiało im w głowach, a powieki zaczynały się przymykać.

– Czas spać. – Jan zrzucił szachy z koi i położył się, jak stał, w ubraniu. Rzadko się przebierali do spania. Nie tylko nie było gdzie, ale i na wypadek szybkiej ewakuacji woleli być przygotowani. Johann zdmuchnął świece. Tej nocy obaj spali kamiennym snem.

Naubiner przebudził się wraz ze świtem, choć nie miał o tym pojęcia. Kajuta nie miała okna, nieustannie więc panowała w niej ciemność, dopóki płomień świecy jej nie rozświetlił. Zresztą tego dnia deszcz i szaruga sprawiły, że było ciemno jak podczas zmroku, trudno było więc określić która godzina. Taka pogoda utrzymywała się przez cały dzień. Korzystając z wczesnej pobudki, Neubiner postanowił odwiedzić bibliotekę. Nie mylił się, sądząc, że skoro współpodróżni jeszcze śpią, swobodnie będzie mógł buszować pomiędzy półkami. Ku jego zaskoczeniu zbiór był ogromny, widocznie kapitan cenił sobie literaturęi chciał tym zarazić pasażerów, z których jednak pewnie połowa nie potrafiłaby przeczytać nawet zdania. Książki były w różnych językach, ale najwięcej po angielsku i niemiecku, trochę po polsku i łacinie. Szukał pozycji w swoich rodzimych językach, jednak nigdzie nie mógł natrafić na interesującą go tematykę. Nagle w jego ręce trafiła książka A general history of a Pyrates[1] kapitana Charlesa Johnsona. Przekartkował ją i już był pewien, że jest to skarb, którego szukał. Dobrze, że w Londynie ćwiczył intensywnie angielski i próbował czytać w tym języku, bo teraz miał szansę poznać historię znanych piratów, która na pierwszy rzut oka wcale nie wydawała się taka skomplikowana. Nie wchodziło natomiast w grę czytanie na głos, Jan zapewne i tak nic by z tego nie zrozumiał. Sięgnął więc po pierwszą lepszą książkę po polsku. Jak później się okazało Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki[2] były bardzo przyjemną lekturą, która umiliła im niejeden wspólny wieczór.

Czytał obie książki na zmianę. W przypadku historii o piratach nieraz musiał dopytywać angielskojęzycznych pasażerów o znaczenie danego słowa, ale opowieści o słynnych bukanierach zajmowały go bez reszty. Zorientował się, że to pierwszy tom, postanowił więc, że gdy tylko skończy, poszuka kontynuacji. Tymczasem zanurzał się w biografiach tak znanych piratów jak słynny Czarnobrody, który w rzeczywistości nazywał się Edward Teach, czy Czarny Bart, jak zwano Bartholomewa Robertsa. Kiedy Johann czytał do późnych godzin nocnych, a następnie zasypiał nad książką, śnił tak realistycznie, że gdy otwierał oczy i czuł kołysanie statku, był pewien, że znajduje się na „Zemście Królowej Anny” jako pojmany przez człowieka z długą czarną brodą i tlącymi się kawałkami lontu wystającymi spod kapelusza. Czuł przyjemne podniecenie na myśl, że jak tylko Jan zaśnie, znów będzie mógł czytać. Na szczęście nie brakowało mu świec, gdyż hrabina Kortecka zadbała o to, by zaopatrzono go w spory zapas, zamieniając w ten sposób niezbyt skuteczny kaganek oliwny na lampion, który dobrze oświetlał pomieszczenie i wystarczał na długo.

Jan nie mógł zrozumieć fascynacji Johanna pirackimi historiami, zwłaszcza że znajdowali się na morzui mogli zostać przez jakichś korsarzy napadnięci. Wciąż przecież było to możliwe. Słuchał jednak jego opowieści, choć w głębi duszy myślał, że Johann, pomimo dorosłego wyglądu, gdzieś w środku jest ciągle jeszcze dzieciakiem, którego fascynują dziwne historie. Tak samo przecież fascynowała go powieść Krasickiego, w której nie brakowało ani czarów, ani duchów.

Johann był dla Jana tajemnicą. Nawet w czasie podróży do Londynu nie zbliżyli się do siebie. Choć pracował już dla państwa Korteckich, gdy Jan wrócił z armii, nie był jak reszta służby. Lokaj wyczuwał, że młodszy kolega jest inaczej traktowany, trochę jak domownik, choć widział także, że panny Korteckie wcale go nie poważają. Gdy jasne się stało, że całą podróż będą mieszkać w jednej kajucie, Jan nie był pewien, czy to dobry pomysł. Ale z czasem polubił tego nieco ekscentrycznego młodzieńca, jak o nim mawiał, choć Neubiner miał już dwadzieścia cztery lata. Johann nie był zależny od hrabiostwa, przynajmniej nie tak jak Jan, był wolny, w każdej chwili mógł ich opuścić, a jednak wyruszył w tę podróż, która dla większości była jedną wielką niewiadomą. Nie rozmawiali jeszcze o powodach, dla których się na to zdecydował, Jan nie pytał, mając nadzieję, że gadatliwy towarzysz sam wyjawi kiedyś swoje motywy, jednak nic takiego nie nastąpiło. W każdym razie Neubiner był inny, nie pasował do grona osób pracujących we dworze, był wykształcony, inteligentny, przystojny. Miał fach w ręku i rodzinę w sąsiedniej wsi. Musiał mieć jakiś powód, dla którego trzymał się Korteckich, porzucając swój dom, który przez tyle lat tworzyli z ojcem i braćmi, ale trzymał go w sekrecie. A jednak Jan lubił Johanna, choć mu nie ufał, przynajmniej nie na tyle, by wierzyć, że chłopak jest z nim całkowicie szczery i traktuje go jak równego sobie.

 

 

 

[1] Historia najsłynniejszych piratów, ich zbrodnicze wyczynki i rabunki – autorstwa Charlesa Johnsona, wydana w Wielkiej Brytanii w 1724 r. – źródło: Wikipedia.

[2] Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki – autorstwa Ignacego Krasickiego, opublikowana w 1776 r. w wydawnictwie Michała Grölla. Utwór uznawany jest za pierwszą polską powieść – źródło: Wikipedia.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

Po kilku dniach nareszcie wyszło słońce. Było to tak nieoczekiwane, że ludzie z pewną dozą niepewności opuszczali swoje kajuty i dolny pokład. Jasność raziła w oczy, które nawykły już do półmroku, dlatego mrużyli je i przysłaniali ręką, by choć trochę ochronić się przed blaskiem. Stopniowo się przyzwyczajali i coraz śmielej zalegali na górnym decku, przyglądając się jednak horyzontowi, czy aby nie czają się tam żadne chmury. Przetrwali okres burz i sztormu, który na szczęście nie okazał się tak niebezpieczny, jak ostrzegał pierwszy oficer, wiatr był umiarkowany, statek kołysał się na falach, jednak ani nie zboczyli z kursu, ani nie odnieśli żadnych szkód.

Pewnego ranka Johann znów obudził się dosyć wcześnie. Wziął ze sobą fajkę, którą zwykł palić od czasu do czasu, i udał się na pokład, by w spokoju podziwiać bezkres spokojnego oceanu. Usiadł na skrzyni zamontowanej na pokładzie, w której znajdowały się kamizelki ratunkowe. Fajka nie chciała się palić, ubił więc ponownie tytoń i jeszcze raz przyłożył ogień. Właściwie tego nie lubił, ale fajka sprawiała, że wyglądał dostojnie, dzięki niej mógł uchodzić za przedstawiciela wyższej klasy. Poza tym palenie było jakimś zajęciem, a tych zbyt wiele na statku nie było. Po pierwszej fascynacji książkami miał już dość literek, zwłaszcza czytanych w migotliwym świetle, i przestał odwiedzać bibliotekę. Teraz wolał zabijać czas, przysłuchując się rozmowom innych pasażerów. Wyobrażał sobie wówczas kim są, jaki jest powód ich podróży do Ameryki i jakie skrywają tajemnice. Hrabinę Kortecką widział tylko raz podczas tych długich dni podróży, gdyż cały czas spędzała w pierwszej klasie w towarzystwie męża i córek. Wciąż odczuwał na nią złość, jednak do końca nie był pewien czy sytuacja, w którą został wmanewrowany, a w wyniku której znalazł się na środku oceanu, nie okaże się dla niego korzystna. Był od niej zależny, to prawda, jednak liczył, że kiedy już znajdą się w Ameryce, uda mu się uwolnić z tej relacji. Na razie zasilał grono pomocy domowych państwa Korteckich, oficjalnie jako ogrodnik, i wraz ze wszystkimi przesiedlał się na inny kontynent.

Zadumał się właśnie o ojcu i młynie, których zostawił, gdy na skrzyni przysiadł niewielki mężczyzna w kapeluszu. Wyglądał jak podstarzałe dziecko z doczepionym wąsikiem, ale po sposobie palenia fajki można było poznać, że robi to od bardzo dawna.

– Moje uszanowanie. Piękny dzień dziś, nieprawdaż? – zagadnął Johanna.

– Dzień dobry i piękny, zgadzam się z panem.

Siedzieli chwilę w milczeniu. Słychać było jedynie pykanie, a nad ich głowami unosiły się niewielkie chmurki dymu. Inni pasażerowie zaczynali wychodzić na pokład. Wszyscy stęsknieni za promieniami słońca. Był wczesny ranek, dlatego na pokładzie znajdowali się głównie mężczyźni, kobiety zapewne zajęte były jeszcze robieniem porannej toalety.

– Nie przedstawiłem się, przepraszam. Herbert Sterny z Bristolu.

– Johann Neubiner z… ze Lwowa. – Tak było prościej, niż tłumaczyć, gdzie położone są Łany.

– Uu, z daleka! Skąd pan się tu wziął, w jakim celu podróżuje, jeśli wolno spytać?

Johann przytknął fajkę do ust, by zyskać na czasie. Zastanawiał się, czy mówić prawdę, czy przez chwilę wcielić się w kogoś innego.

– Jak mniemam, w interesach – sam sobie odpowiedział Herbert. – To tak jak ja. Mój wspólnik opowiadał mi o kalifornijskich lasach, gdzie złota jest tyle, że każdy może wydobyć, ile chce. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale znam takich, co przepłynęli ocean i w Ameryce zrobili majątek. Mam smykałkę do interesów i zamierzam to wykorzystać.

Neubiner nie mógł już dłużej milczeć, więc odpowiedział wymijająco:

– Trochę w interesach, ale nie do końca. Znam się na roślinach, zakładam i pielęgnuję ogrody, ale czy w Ameryce będzie na to popyt, to nie wiem.

Na pokład weszła młoda atrakcyjna kobieta w białym kapeluszu przewiązanym bordową wstążką. Johann odprowadził ją wzrokiem, ciekaw czy podejdzie do któregoś ze stojących przy grocie mężczyzn. Nie uszło to uwadze Herberta.

– Rozumiem. Może sobie pan pozwolić na taki kaprys. Jeśli nie znajdzie nic ciekawego za oceanem, to wróci, czyż nie tak? A może i żony pan szuka? Przepraszam, nie powinienem zadawać tak osobistych pytań.

Johann uśmiechnął się i machnął lekceważąco ręką. Wyszedł na człowieka, który nie przywiązuje się do miejsc, szuka przygód, łatwo podejmuje decyzje. Nie miał nic przeciwko temu. Nie chciał jednak, by rozmówca drążył ten temat, dlatego sam postanowił zadawać pytania. Porozmawiali jeszcze chwilę, ale Herbert musiał wracać do żony, która, jak się okazało, czekała na niego w mesie.

To był piękny dzień. Wygłodniałe słońca towarzystwo tłumnie przechadzało się po pokładzie. Nawet Jan, który rzadko wychodził z kajuty, pojawił się na górze. Stąpał jednak niepewnie, na wszelki wypadek asekurując się rozwartymi ramionami. Johann pojął, że jego współtowarzysz bał się przebywać na otwartej przestrzeni. Ludzie grali, śpiewali, ktoś rozłożył słupek do quoitsa i kilka osób ustawiło się w rządku, by rzucać nań pierścieniami. Atmosfera była bardzo przyjemna, jak na jarmarku z okazji święta Jana, na chwilę można było zapomnieć, że od niemal trzech tygodni nie dotknęli stopą lądu.

Przez kolejne dni atrakcje się powtarzały, lecz miały coraz mniej zwolenników, dlatego gdy ktoś zaproponował rozgrywki boksu, wśród mężczyzn pojawiło się zainteresowanie. Herbert, który odnalazł w tłumie Johanna, zaproponował mu wzięcie udziału w walce.

– Pan młody, nieżonaty, ramiona umięśnione, wprost idealny z pana kandydat do rozgrywek. Zna się pan na boksie choć trochę?

– Nie mam o tym pojęcia – odrzekł Neubiner zgodnie z prawdą. – Nie jestem zainteresowany.

– Jest spora pula do wygrania – szepnął Sterny. – Tylko cicho, bo to nielegalne. To znaczy boks jak najbardziej, tylko ten zakład… Widzisz pan tu jakiegoś konkurenta dla siebie? Ja stawiam na pana.

Johann się zamyślił. Nigdy się nie bił, ale nuda sprawiła, że zaczął rozważać propozycję. Spodziewał się, że podróż będzie bardziej ekscytująca. Ileż można było jednak grać w karty, gadać, palić i czytać książki. Poza tym była to okazja do szybkiego zdobycia kapitału, a przecież to miała być dla niego przepustka do lepszego świata.Zadzwonił gong, znak że dla pasażerów pierwszej i drugiej klasy w mesie rozpoczęło się wydawanie posiłków. Pasażerowie trzeciej klasy nie mogli korzystać z gotowych dań, odbierali produkty i sami musieli przyrządzać sobie posiłki, jeśli kucharz dopuścił ich do ognia. Ci, którym się to nie udało, jedli posiłki na surowo. Udał się więc do mesy w nadziei, że nie spotka o tej porze państwa Korteckich, zazwyczaj jadali dużo później. Na jego nieszczęście pani siedziała przy jednym ze stołów, a gdy tylko wszedł, od razu przywołała go do siebie.

– Czy mam wrażenie, czy unikasz mnie od początku podróży?

– Nic podobnego, jaśnie pani, zbyt dużo się dzieje, może dlatego się nie spotykamy. – Sięgnął po swoją porcję prowiantu, na który składały się chleb, kawa, kawałek kiełbasy i ciasto. Czasem jadali także ser, puddingi i raz na kilka dni gęstą zupę. Nie były to rarytasy, ale kambuz miał swoje ograniczenia.

– Słyszałam, że poszukują młodych mężczyzn do walk. Na wszelki wypadek, gdybyś chciał wziąć w tym udział, to ci zabraniam. Rozumiesz? Nie chcę widzieć twojej ładnej buzi pokiereszowanej.

Johann spojrzał na nią z odrazą. Jak śmiała narzucać mu cokolwiek! Nie był jej własnością. Spuścił głowę i jadł w ciszy, mając nadzieję, że hrabina Kortecka wkrótce odejdzie. Tak też się stało. Wówczas do jego stołu dosiadł się Herbert i zapytał, jaka jest jegodecyzja.

– Nie wezmę udziału – odparł szybko, bojąc się, że zmieni zdanie. – Nie interesują mnie ani te pieniądze, ani sama walka. Przykro mi, musi pan znaleźć innego zawodnika.

Sterny wzruszył ramionami i odszedł, straciwszy zainteresowanie niedoszłym bokserem, a Johann udał się do swojej kajuty. Jana nie było, rzucił się więc na swoją koję i leżał na wznak z otwartymi oczami, wpatrując się w sufit. Czuł, jak narasta w nim wściekłość. Myślał, że już uporał się z emocjami, jakie wzbudzała w nim hrabina, ale jej ostatnia zagrywka ponownie go zirytowała. Dlaczego jej ulegał? Nie mógł zrozumieć, jak mogła mieć na niego tak silny wpływ. Po raz kolejny pożałował, że wyruszył w tę drogę, nie pamiętając już dokładnie, co czuł, gdy mu tę podróż zaproponowała. Właściwie to zażądała, by z nimi wyjechał.

Do kajuty wszedł Jan, więc Johann zamknął oczy, by nie musieć z nim rozmawiać i po chwili, mimowolnie, zasnął.

Nazajutrz wypadała niedziela i jak co tydzień odbywało się nabożeństwo. Wtedy właśnie na pokładzie widywał całą rodzinę Korteckich i służbę, która wokół nich się gromadziła. Tym razem jednak było inaczej. Zamiast zwykłej mszy odprawiano nabożeństwo pogrzebowe. Jak się okazało, poprzedniego dnia zmarła podróżująca pierwszą klasą kobieta. Jej kajuta sąsiadowała z kajutami Korteckich. Hrabina Kortecka mocno przeżyła ten fakt i osłabiona pozostała u siebie, odmawiając udziału w ceremonii. Towarzyszyła jej jedna z córek, a reszta członków rodziny stawiła się na głównym pokładzie.

Johann nie kojarzył zmarłej, ale z zainteresowaniem śledził to niezwykłe wydarzenie. Cała załoga ustawiła się w szeregu, za nimi dopiero skupiali się pasażerowie. O burtę oparto deskę, a na niej ułożono zawinięte w płótno żaglowe ciało. Johann nie mógł dostrzec, że było zaszyte, a do nóg zmarłej przywiązano ołów, żeby ciało opadło na dno, ale wyjaśnił mu to potem znajomy marynarz. Duchowny, którym był jeden z pasażerów, odmówił modlitwy i gdy uczynił ostatni znak krzyża, marynarze przechylili deskę. Johann stał przy burcie i patrzył, jak ciało znika w odmętach wody. Było w tym coś kojącego. Uczucie, że coś się kończy, znika wraz z problemami tego świata. Szybko otrząsnął się z letargu, a do głowy powróciła myśl, że to nie jego życie i nie jego problemy właśnie się skończyły.

Planowano, że podróż zajmie około czterdziestu pięciu dni. Tyle mniej więcej trwały rejsy transatlantyckie, podczas których zawsze trafiały się przestoje. Gdy wiatr ustawał, statek dryfował po morzu, w oczekiwaniu na silny podmuch, który poruszy żagle. Nie mieli na to jednak wpływu, natura bywała kapryśna i gdy już wydawało się, że wiatry im sprzyjają i dopłyną szybciej, nagle przychodziła flauta i mogli tylko czekać na zmianę pogody.

Podróżni byli już zmęczeni, co dawało się odczuć po zmiennych nastrojach. Niektórzy całymi dniami drzemali albo patrzyli bezmyślnie przed siebie, innych miotało po statku i tylko szukali zwady. Dzieci były kapryśne, rodzice tracili cierpliwość. Johann też się nudził. Często przesiadywał na górnym pokładzie i obserwował innych. Unikał jednak konfrontacji, wolał zanurzać się we własnych myślach niż prowadzić rozmowy o niczym.

Anglia wspierała chętnych do wyjazdu do Ameryki bez względu na to, z jakiego kraju pochodzili. Przynajmniej w początkowym okresie wychodźcy otrzymywali pomoc od angielskiego rządu, późniejsi już nie mogli na tyle liczyć. Wśród szczęśliwców było wielu Polaków, których rząd Anglii promował w podzięce za to, że kiedyś to Anglików przyjmowano do pracy w porcie gdańskim w zamian za utrzymanie. Władze nie przymuszały jednak nikogo do wyjazdu, ale przeznaczały niemałą sumkę na pokrycie kosztów dla każdego, kto się zdecyduje. Z oferty skorzystało więc wielu Anglików, Szkotów, Irlandczyków, i oczywiście Polaków, choć dla tych ostatnich problemem był często brak znajomości angielskiego. Takie właśnie mieszane towarzystwo znajdowało się na statku. Z każdej strony słychać było rozmaite akcenty, ale pasażerowie raczej trzymali się w grupach narodowych, nieskorzy do nawiązywania nowych znajomości.

W pewnej chwili niedaleko Johanna rozsiadła się, jak mu się zdawało, sądząc po akcencie, szkocka rodzina. Byli to około pięćdziesięcioletni mężczyzna i trzech chłopców w podobnym do siebie wieku; zapewne ojciec z synami, gdyż wszyscy mieli podobne rysy i kolor włosów. Przekomarzali się trochę, a potem obserwowali delfiny. Johann zastanawiał się, gdzie jest ich matka. Być może pozostała w kajucie, a może w ogóle z nimi nie podróżowała. Był ciekaw, czy żyje, czy też chłopcy, jak on, są półsierotami. Znów wrócił myślami do swojej rodziny. Przyglądał się chłopcom, ich wzajemnym relacjom, stosunkowi ojca do dzieci. Próbował odgadnąć, dlaczego wyruszyli w tę długą podróż i czy ich losy nie są podobne do rodziny Neubinerów, która niegdyś podróżowała z Sudetów. Może też mieli nadzieję, że w Ameryce znajdą swoje miejsce, zbudują dom, w którym będą szczęśliwi. Wszyscy na początku, mają takie oczekiwania, pomyślał gorzko, i dopóki żyją zgodnie, wszystko im się układa, ale gdy tylko pojawia się jakiś konflikt, rysa – więzy rodzinne zaczynają pękać, ktoś musi odejść. I nic już nie wygląda tak jak przedtem.

Nagle zauważył, że do mężczyzny podeszła kobieta. Zamieniła z nim słowo, a potem poczochrała głowy swoich synów, przytulając najmłodszego. A jednak ta rodzina podróżowała w komplecie. Johannowi zrobiło się smutno. Nie życzył im źle, cieszyła go myśl, że chłopcy nie muszą przeżywać tego, co on, ale na myśl o własnej matce poczuł ucisk w sercu. Choć był już dorosły, wciąż za nią tęsknił, a tej pustki, jaką po sobie pozostawiła, nie był w stanie niczym wypełnić.

Nagle drgnął, gdy Jan niespodziewanie dotknął jego ramienia. Nie zauważył, gdy nadchodził. Nie widział także, że obserwowanej wcześniej rodziny już nie ma na pokładzie.

– Jaśnie pani prosi cię do swojej kabiny.

Johann spojrzał na kamerdynera nieobecnym wzrokiem. Początkowo nie dotarły do niego te słowa, jednak, gdy Jan je powtórzył, zrozumiał. Był zaskoczony, od początku podróży Kortecka ani razu go tam nie zaprosiła. Nie chciał iść, ale posłaniec jasno postawił sprawę.

– Powiedziała, że masz przyjść, nawet jeśli jesteś zajęty. A jak widzę, nie jesteś.

Neubiner już miał zapytać, czego ona chce, ale właściwie to się domyślał, a Jan nie powinien tego wiedzieć. Wstał ze skrzyni i nie bez ociągania powlókł się do pierwszej klasy. Jeszcze miał nadzieję, że zastanie tam rodzinę w komplecie, ale po drodze zobaczył hrabiego Korteckiego z córkami grających w bule na pokładzie. Uwielbiali to, a z braku innych ciekawszych rozrywek na statku, poświęcali tej czynności wielegodzin.

Gdy mijał wspólny dla wszystkich pasażerów pierwszej klasy westybul z wygodnymi fotelami i imitacją kominka, zauważył na ścianie wielki łaciński napis i podobiznę okrętu o nazwie „Fatum”.Fugiendo in media fata ruitur przeczytał i stanął na środku, nie mogąc zrobić ani kroku dalej. Zdążył poznać już łacinę na tyle, by zrozumieć sens tych słów. Przez ucieczkę wpada się w sam środek przeznaczenia.

Stał tuż przed kajutą hrabiny Korteckiej. Uciekł od rodziny, uciekał od niej, a jednak trafił właśnie tu. Czyżby to był ten los, o którym wspominał marynarz?

– Podróżujemy już tyle dni, a ty ani razu do mnie nie przyszedłeś – usłyszał nagle znajomy głos.

– Nie ma sposobności, jaśnie pani – odrzekł oficjalnie, jak miał w zwyczaju odnosić się ostatnio do niej.

Nie przeszkadzało jej to, bowiem w ten sposób podkreślało jej dominację.

– Sposobność zawsze się znajdzie, jak na przykład teraz. Choć tu i popieść mnie troszkę.

Johann przełknął głośno ślinę. Czasem w myślach modlił się o to, żeby Jerzy w końcu ich nakrył, potem jednak zaciskał zęby i liczył, ile jeszcze dni będzie musiał znosić te upokorzenia, zanim wreszcie pójdzie w swoją stronę i zapomni na zawsze o tej przeklętej rodzinie. To trwało zdecydowanie za długo. Nieraz zachodził w głowę, jak w ogóle mogło do tego dojść.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej