Turbopatriotyzm - Marcin Napiórkowski - ebook + książka

Turbopatriotyzm ebook

Marcin Napiórkowski

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kto chce lepiej zrozumieć współczesną Polskę, powinien uważniej przyjrzeć się jej modelom patriotyzmu. Naszą sferę publiczną organizuje nie zderzenie dwóch partii, lecz znacznie od niego głębszy podział na Polskę Uśmiechniętą, której symbolem stał się czekoladowy orzeł Bronisława Komorowskiego, i Polskę Ufortyfikowaną – kroczącą w Marszu Niepodległości i opisywaną barwnie w przemówieniach polityków prawicy. To softpatriotyzm i turbopatriotyzm. Z jednej strony otwartość, optymistyczny pochód ku przyszłości, ale też zadowolenie, które łatwo zmienia się w samozachwyt i pełne pogardy ignorowanie tych, którzy w wyobrażonym „marszu na Zachód” pozostali z tyłu. Z drugiej – lęk przed obcością i utratą tożsamości, fascynacja przeszłością, ale też godna uwagi umiejętność przywracania dumy i godności.

Partyjna polityka jest tu zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Popkultura i dzieła starych mistrzów, centra miast i najdalsze peryferia internetu, moda i gry komputerowe... To wszystko pola bitew, na których toczy się dziś walka między dwoma modelami tożsamości. „Mitologia pamięci”, „partyzantka semiologiczna”, „muzeum fantazmatyczne”, „retrotopia” i wiele innych – Marcin Napiórkowski, semiotyk kultury, rozkłada współczesny patriotyzm na czynniki pierwsze. Choć o badanych zjawiskach pisze często z ironią i dystansem, „Turbopatriotyzm” jest książką pełną szacunku i badawczej ciekawości. Bo bez rzetelnej próby zrozumienia tych, z którymi się nie zgadzamy, nie ma mowy o przekonaniu ich do naszej wizji świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 328

Oceny
4,3 (77 ocen)
38
29
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

" Ojczyznę kochać trzeba i szanować" 😉
00

Popularność




Marcin Napiórkowski

Turbopatriotyzm

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Marcin Napiórkowski, 2019

Opieka redakcyjna Magdalena Moskal

Redakcja Ewa Polańska

Recenzja naukowa dr hab. Magdalena Saryusz-Wolska

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-910-2

Wstęp

Na początku był uśmiech. Dlatego długo nie dostrzegaliśmy, że sprawa jest poważna. A potem było już za późno.

„[…] optymizmu i uśmiechu można się nauczyć – przekonywała na kilka dni przed katastrofą Magda Jethon, wówczas dyrektorka radiowej Trójki, dziś współtwórczyni niszowego opozycyjnego portalu Koduj24.pl. – Liczę się z tym, że niektórzy z Państwa mogą powiedzieć, że jest ciężko, że wcale nam nie jest do śmiechu, i muszę podkreślić, że właśnie im ciężej, tym bardziej przyda nam się optymizm, wiara w siebie i po prostu uśmiech mimo wszystko”[1]. Nawet nie podejrzewała, jak szybko przyjdzie jej w praktyce testować tę maksymę godną czempionów polskiego coachingu.

Bo kto mógł się wtedy spodziewać, że Polska Uśmiechnięta za chwilę potknie się o własne wyszczerzone zęby? Że się udławi tym orłem z czekolady. Że właśnie wtedy, kiedy byliśmy tacy weseli i zadowoleni z siebie, przesądził się nasz upadek.

Wagi przełomowych wydarzeń nie rozpoznajemy, kiedy jeszcze trwają. Często dopiero po latach ustala się we wspólnej pamięci punkt początkowy. Moment, gdy wykiełkowała miłość, dzień, kiedy zaczęła się wojna, albo miejsce, w którym historia nagle zmieniła kierunek, jak gdyby odbijając się od niewidzialnej przeszkody. Czasem i po latach nie jesteśmy w stanie ustalić położenia góry lodowej, o którą rozbił się Titanic. Oczywiście w ostatecznym rachunku jest tak dlatego, że nic nigdy nie zaczyna się w jednym miejscu, w jakimś określonym czasie. Zawsze można wskazać jakieś „wcześniej” i jakieś „gdzie indziej” – zwiastuny, zapowiedzi, przyczyny. Ale ludzki świat nie składa się z faktów, tylko z opowieści. A opowieści zawsze mają swój początek.

Dlatego właśnie tak fascynujący jest zbiór nierozpoznanych początków – dat i wydarzeń niedocenionych, których przełomowy charakter pozostaje niedostrzeżony i niewypowiedziany. Z punktu widzenia opowieści, którą chciałbym przedstawić w tej książce, 2 maja feralnego 2013 roku przed Pałacem Prezydenckim to właśnie taki moment. Oczy i pióra zwykle zwrócone są ku późniejszej o dwa lata kampanii prezydenckiej albo ku wyjazdowi Donalda Tuska do Brukseli. Ale to w 2013 roku, w samym środku piknikowego długiego weekendu, przestał nagle działać czar softpatriotyzmu, a pewny siebie uśmiech „fajnych Polaków” niepostrzeżenie zamienił się w śmieszność.

2 maja dziennikarze radiowej Trójki i „Gazety Wyborczej” zapraszają wszystkich warszawiaków i turystów spędzających majówkę w stolicy do wspólnego, pokojowego marszu, który swój początek będzie mieć przy Rondzie de Gaulle’a. Mamy bardzo dużo prezentów, kapitalne różowe okulary, baloniki, chorągiewki, broszki dla dzieci, a w pochodzie – autobus-kabriolet, na którym będą nasi dziennikarze, zespół, iluzjonista, a na koniec ogromny 3-metrowy orzeł z białej czekolady, który postawimy przed Pałacem Prezydenckim. Mamy nadzieję, że pan prezydent odsłoni tego pięknego orła – zapowiada Magda Jethon.

I oto jest! Przeciska się przez tłum, by wdrapać się na mobilną scenę, na której czekają organizatorzy akcji. Za chwilę wypowie brzemienne w skutki słowa, których nikt wtedy nie słuchał uważnie. Nikt nie transkrybuje jego przemówienia, nie przedrukują go gazety, po latach będę je odczytywał z kiepskiej jakości archiwalnego nagrania. A jednak te słowa oddają esencję patriotyzmu, który przez osiem lat z sukcesem proponowała Polakom Platforma Obywatelska, a wcześniej wiele innych partii nastawionych na przyszłość, modernizację, wyraźny proeuropejski kurs. Patriotyzmu, którego potencjał miał się wkrótce z dnia na dzień wyczerpać, pozostawiając grono zaskoczonych ekspertów, pozbawionych władzy polityków i nagle zdetronizowanych liderów opinii.

Proszę państwa, Polska to jest wielka rzecz! – zaczyna cytatem z klasyka Bronisław Komorowski. – Polska to jest także rzecz nas wszystkich. To jest nasze marzenie. I każdy może, a nawet powinien, cieszyć się z ojczyzny, cieszyć się z symboli narodowych, z polskiej flagi, z polskiego orła tak, jak mu w sercu gra. Byle grała mu Polska w sercu! Kiedyś pan marszałek Piłsudski powiedział, gdy Polska odzyskała niepodległość, że przyjęto tę niepodległość kwasem śledzienników, ludzi pesymistycznego poglądu na świat, ponurych, którzy wszędzie chcieli widzieć jakieś złe intencje. Pan marszałek, który naprawdę na niepodległości się dobrze znał, powiedział: „A powinna być wolność, niepodległość ojczyzny przyjęta radosnym śmiechem polskich dzieci”.

W głębi serca zgadzam się z tymi słowami. Dość dobrze oddają one moje wyobrażenia o Polsce i patriotyzmie. A jednak słucham ich przytłoczony brzemieniem świadomości tego, co wkrótce nastąpi. I nie potrafię usłyszeć w nich nic poza groteską. Moja ukształtowana przez filmy animowane wyobraźnia każe mi widzieć w rękach prezydenta Komorowskiego łopatę, którą kopie dół pod sobą i swoją partią, albo piłę motorową, którą z uśmiechem podcina gałąź, na której wszyscy siedzimy. I kiedy myślę, że już nie może być gorzej, zauważam, że zza pleców prezydenta co jakiś czas wygląda coś jakby wielki zielony muppet. To gigantyczna, kudłata pacynka orzeł. Zatrzymuję film, by się upewnić, że jest tam naprawdę. Niestety, to nie złudzenie optyczne.

Dlatego chciałem podziękować redakcji Trójki, chcę podziękować „Gazecie Wyborczej”, chcę podziękować wszystkim mediom w całej Polsce, które starają się dzisiaj zaproponować nieco zmodyfikowany sposób obchodzenia polskiej tradycji, ukazywania polskich symboli narodowych i państwowych. Niech każdy te symbole przeżywa po swojemu. To wtedy Polska i polskie symbole mogą być wspaniałe, mogą być piękne, a mogą czasami być nawet smaczne i tego wszystkim życzę.

Ale nie wszystkim te nowości zasmakowały. Czy nie mamy naszych narodowych barw, godła, hymnu? – pytano. Dlaczego wszystko trzeba wymyślać na nowo? „Karykatura obchodów Dnia Flagi Rzeczypospolitej Polskiej – będą wspominać po latach redaktorzy prawicowego portalu wPolityce.pl – Bronisław Komorowski pokazał, z jaką pogardą traktuje symbole narodowe, podpisując się pod czekoladowym orłem i pochodem z różowymi (!) flagami”1.

Różowy kolor wyraźnie działał na nerwy także Janowi Pietrzakowi, wówczas skazanemu na autorski kanał na YouTubie, dziś – fetowanemu w państwowej telewizji. „Kpiny z polskiego godła i barw narodowych pod pretekstem rozweselania ponurych Polaków” – głosi opis filmu umieszczonego w sieci 7 maja 2013 roku. „Niemałą rolę w przekolorowaniu święta odegrali redaktorzy wiadomej gazety i radiowej Trójki. Tłumaczyli to potrzebą rozweselenia Polaków, którzy podobno są za smutni na te ucieszne czasy. Złośliwie można by tę teorię skwitować tak, że smutek czytelników i słuchaczy powstaje pod wpływem kontaktu z nudnymi, ponurymi, tępymi redaktorami udającymi wesołków – wyzłośliwia się Pietrzak na tle zasłonki i kaloryfera. – […] półinteligenci przekonywali ćwierć-Polaków, że będzie fajnie, radośnie – ironizuje satyryk, detronizując ortograficzne wyzwania podstępnie ukryte w haśle »Orzeł może« – po prostu ubaw po pachy czeka nas na Krakowskim Przedmieściu z dodatkiem czekolady łupanej prosto z orła. […] Wygląda więc na to, że rządzą nami jacyś narodowi renegaci, nieszanujący nawet godła i barwy […]. Dzielnie pomagają im różowe, podobno europejskie do imentu media – antypolskie w gruncie rzeczy […]”2. Tymczasem z tajnej kwatery Pietrzaka wróćmy przed Pałac Prezydencki, gdzie peron odjeżdża coraz szybciej. Oto bowiem Magda Jethon życzy zgromadzonym, żeby Polska była jak Bhutan – kraj, w którym „narodowe szczęście jest ważniejsze niż PKB”. A potem przychodzi pora na czekoladowego orła.

„Wiemy, co to jest za niespodzianka – zapowiada Jarosław Kurski – ale mimo to proszę państwa o spontaniczną reakcję radości, a dzieci o odsłonięcie”.

„Odwracamy się, kochani! – dudni gromki baryton wodzireja. – I oto… Cały z czekolady… białej…”.

Coś idzie nie tak i odziane w białe koszulki dzieciaki mocują się z osłaniającym orła całunem znacznie dłużej, niż to było przewidziane. Brakowałoby tylko, żeby przy tym odkrywaniu odpadła mu czekoladowa główka. I tak ma już w sobie tyle z Misia.

„I gramy Orzeł może – nie traci rezonu wodzirej – nasz hymn, proszę!” Rozlegają się skoczne dźwięki i z głośników płynie optymistyczny tekst napisany specjalnie na potrzeby akcji przez Artura Andrusa (wówczas gwiazdę Trójki, dziś na uchodźstwie w RMF Classic):

Możesz nosić okulary,

Możesz kontraktować zboże,

Czesać się jak Zygmunt Stary,

Jesteś orzeł. Orzeł może.

Spodnie możesz nosić szersze,

A na bluzce wilkołaki,

Ręcznie przepisywać wiersze,

O, na przykład taki:

Człowieku! No przecież,

Jak sam nie chcesz, to się nie ciesz,

Ale niech cię tak nie peszą

Ci, co się do ciebie cieszą,

Chudzi, grubi,

Starzy, młodzi,

Daj się lubić,

Co ci szkodzi?

„Balony do góry, kciuki do góry!” – komenderuje wodzirej. Prezydent macha wesoło ze sceny. Obok niego w takt muzyki kiwają się uśmiechnięty redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” i szefowa Trójki.

Możesz wracać z biblioteki

O nieprzyzwoitej porze,

Regulować brwi i rzeki,

Jesteś orzeł. Orzeł może.

„Może być optymistycznie, może być fajnie, może być cool, może być pozytywnie!” – skanduje w ekstazie wodzirej. Wśród zgromadzonych nieśmiało kołysze się kilka różowych balonów. Przestrzeń przed Pałacem Prezydenckim rozbrzmiewa śmiechem, który momentalnie ginie, rozproszony między budynkami. Śmiejących się jest zbyt mało, ich radość zbyt wymuszona i niepewna.

A przecież jest jeszcze duch miejsca. Nie zapominajmy, że wszystko odbywa się w tej samej przestrzeni, gdzie zaledwie trzy lata wcześniej toczyła się wojna o krzyż, gdzie wciąż odbywają się smoleńskie miesięcznice. Nie tak łatwo egzorcyzmować z bruku i murów smutek, napięcie, poczucie krzywdy…

[…] Możesz poznać w leśnej głuszy,

Miłych państwa z Państwa Środka,

Jeśli z domu się nie ruszysz,

Trudno będzie kogoś spotkać.

Możesz poczuć w sercu kłucie,

Może zrobić się przyjemnie,

Tylko raz się do mnie uciesz,

Uśmiechnij się ze mnie.

A potem wszyscy patrzą w niebo, gdzie – jak zapowiada mistrz ceremonii – wkrótce ma się pojawić helikopter i „zrzucić ulotki związane z akcją »Orzeł może«, które to ulotki zbieramy oczywiście i zamieniamy na nagrody”. Patrzę na te wyciągnięte szyje, śledzę spojrzenia wbite w nadlatujący helikopter. Teraz skojarzenie z filmem Barei jest już nieubłagane.

Na pamiątkę tego brzemiennego w skutki spotkania Andrzej Siezieniewski, wówczas prezes zarządu Polskiego Radia, wręcza prezydenckiej parze zegarki z godłem akcji – białym orłem. Ale takim innym. Na różowym tle, z karykaturalnie wielkimi skrzydłami. Jednym z nich pokazuje znak „OK”, łącząc kciuk i palec wskazujący, czy raczej pióro wskazujące. „Polaku, nie bądź ponury. Rozwiń skrzydła, dziób do góry!” – głosi hasło akcji.

„Orzeł może!” – wykrzykuje ktoś zbyt blisko mikrofonu, gdy Komorowski triumfalnym gestem unosi otrzymany właśnie czasomierz.

„Tu widać, że orzeł może bardzo wiele! Nawet ma podobno panować nad czasem. Dostałem piękny zegarek”.

Gdyby tak zegarek z orłem naprawdę pozwolił Komorowskiemu zapanować nad czasem! Gdyby mógł przenieść się z powrotem do 2013 roku na Krakowskie Przedmieście, by uniknąć popełnionych wtedy błędów… Dziś już dobrze wie, jak surowo bogowie karzą śmiertelników za znieważenie zwierzęcia totemicznego. Ale to znowu tylko szczeniackie fantazje, poważne jak zegarek z kreskówkowym orłem. A może zresztą już wtedy było za późno? Może Annuszka już rozlała olej słonecznikowy i wszystko było przesądzone?3

Zapewne było przesądzone. Bo kilkanaście miesięcy wcześniej, 11 listopada 2011 roku odbył się w Warszawie pierwszy głośny Marsz Niepodległości. Choć wydarzenie to ma długą tradycję – środowiska narodowe rokrocznie demonstrują w stolicy już od lat dziewięćdziesiątych – to marsz reklamowany na plakatach trzema parami jedynek był pierwszym tak masowym. Szacuje się, że wzięło w nim udział dwadzieścia tysięcy demonstrantów. Był także pierwszym, który wzbudził tyle kontrowersji. Na długo przed wymarszem rozgłos zapewniły mu zapowiedzi blokady ze strony akcji Kolorowa Niepodległa. Po wydarzeniu mówiło się głównie o towarzyszących mu zamieszkach – rzucanych kostkach brukowych, spalonym przez chuliganów wozie transmisyjnym TVN, a także o agresji ze strony niemieckich bojówek antyfaszystowskich.

Błędem byłoby jednak ocenianie Marszu Niepodległości jedynie przez pryzmat medialnych relacji skupionych na tym, co ekstremalne. Dostępny materiał archiwalny pokazujący pochód potwierdza jednoznacznie, że jest to obraz fałszywy. Esencją tego marszu nie były burdy z policją i chuligańskie wybryki, lecz wspólna, synchroniczna manifestacja patriotyzmu w obliczu wroga.

Na filmie udostępnionym przez organizatorów widzimy tysiące uczestników. Głównie młodych mężczyzn. Jest już ciemno. Blask ulicznych latarni przydaje wydarzeniu tajemniczej, podniosłej aury. Wrażenie potęgują jeszcze czerwone race, które zastąpiły na pochodach fatalnie kojarzące się pochodnie.

Ten marsz także określiłbym jako radosny. Być może nawet bardziej niż święto flagi przed Pałacem Prezydenckim. To jednak inna radość. Podniosła, a zarazem naturalna; pewna siebie, choć celebrowana w poczuciu zagrożenia. Tutaj każdy wie, co ma robić. Nie ma miejsca na niezręczną ciszę, zmylenie kroku, usterki z płótnem zaczepionym o orła. „Przyszłość należy do nas!”4 – zapowiadają organizatorzy imprezy i można odnieść wrażenie, że wierzą w to, co mówią.

Wśród symboli wyraźnie dominują biało-czerwona flaga i narodowe godło. Gdzieniegdzie widuje się też wełniane czapki w klubowych barwach. Pośród niesionych transparentów najczęstsze są te z emblematami organizacji stojących za marszem i sympatyzujących z nim: ONR, Młodzież Wszechpolska, Obóz Wielkiej Polski, Stowarzyszenie Solidarność Walcząca, Liga Obrony Suwerenności…

Są także transparenty autorskie. Wśród kilkudziesięciu haseł, które dało się odczytać, nie znalazłem żadnych wzywających do agresji czy nienawiści. Co nie znaczy, że nie są one skierowane przeciw licznym wrogom czyhającym na polską niepodległość. „Czy Polska ma być drugą Palestyną?” – głosi najbardziej kontrowersyjny napis na transparencie tuż przy czole pochodu. „11 listopada, Święto Wolnych Polaków. Panie Michnik i TVN: nie jestem faszystą i antysemitą. Wolny Polak W. Bonkowski”. To znane nazwisko i charakterystyczny styl. Ten transparent wyławiam z tłumu natychmiast. Dziesiątki podobnych, wykonanych amatorską metodą widywałem już, analizując miesięcznice smoleńskie. Cztery lata później Bonkowski, nie bez przyczyny nazywany w mediach „człowiekiem billboardem”, zostanie senatorem Prawa i Sprawiedliwości. Po kolejnych dwóch latach zostanie z partii wyrzucony za antysemickie wpisy w mediach społecznościowych.

Są także inne, podobne hasła. „Polska katolicka, nie laicka”. „Nie będą komunisty robić ze mnie faszysty”. Tuż obok dowcipny „Polish Nyan Cat”, nawiązujący do popularnego w internecie filmu z tęczowym kotem. Z tym że polski kocur zamiast tęczowej wstęgi zostawia za sobą biało-czerwoną. „My – Naród”, a pod spodem: „Ziomale Nergala” – zamiast „o” logo Platformy Obywatelskiej. „To faszyści i komuniści mordowali polskich patriotów”. Kawałek dalej, jakby dla kontrastu, wesoły baner „Tutaj idą dziecioroby” – obok kolorowych liter rysunek wielodzietnej rodziny z psem. Oprócz tego liczne hasła z żelaznego patriotycznego repertuaru: „Bóg, honor, ojczyzna”, „Amor Patriae Nostra Lex”, „Cześć i chwała bohaterom”.

Tam gdzie uczestnicy Orzeł Może posługiwali się nowymi formami, Marsz Niepodległości nawiązuje do starych, uświęconych tradycją. Godła się tu nie przerabia. Barwy narodowe zachowują swoją czystość. Najistotniejsza wydaje mi się jednak figura wroga. Miękki patriotyzm Komorowskiego i radiowej Trójki był na inność otwarty, łaknął jej, pragnął się w niej roztopić, czego – nieintencjonalnym zapewne – symbolem stał się róż, w który rozpłynęła się biel i czerwień narodowej flagi. Patriotyzm Marszu Niepodległości – przeciwnie. Pragnie się określić, otoczyć symbolicznym lub rzeczywistym murem, wyznaczyć precyzyjne granice. Potrzebuje do tego wroga, czerpie bowiem energię z przełamywania oporu, z walki z entropią czy chaosem.

Dziś potomkowie komunistycznych oprawców, ideowi (i jakże często – nie tylko ideowi) spadkobiercy zbrodniczej ideologii spod znaku sierpa i młota usiłują nas zakneblować, w dalszym ciągu chcą tworzyć przemocą „nowego człowieka”, tak jak im nakazał ich wódz, towarzysz Józef Stalin – można było przeczytać w zaproszeniu na Marsz Niepodległości na oficjalnej stronie organizatorów. Jego autorem był Leszek Żebrowski, związany z Ruchem Narodowym historyk i publicysta, autor między innymi licznych publikacji o powojennym podziemiu niepodległościowym. – Oni nie mają ojczyzny, nie jest im potrzebna. Ale my nie dajmy sobie odebrać honoru i dumy, nie ustępujmy pod naporem lewackich bojówek, działających pod bardzo różnymi hasłami. W istocie jest to cały czas ta sama siła – destrukcyjna, antycywilizacyjna, nawiązująca do najgorszych wzorów znanych z przeszłości.

Według Żebrowskiego, którego słowa dobrze reprezentują wizję świata coraz wyraźniej dominującą w polskim patriotyzmie, jesteśmy częścią odwiecznej i wiecznej walki kosmosu z chaosem. Niezmienne są też metody wrogów, zmieniają się tylko ich imiona – dawniej byli to komuniści i niemieccy faszyści, dziś – Unia Europejska, neomarksiści, poprawność polityczna, islamizacja, feminizm…5 Używając metaforyki popularnego na prawicy filozofa Jordana Petersona, można więc powiedzieć, że maszerujący 11 listopada patriota widzi samego siebie jako kulturowego herosa pokonującego pierwotnego smoka chaosu i ustanawiającego ład w świecie. Sprzeciw dodaje mu sił, usztywnia pancerz tożsamości. Dlatego pochód z 2011 roku stał się tak potężny. Oto bowiem po raz pierwszy od dłuższego czasu na drodze nowych patriotów stanęła przeszkoda, z którą mogli się z impetem zderzyć.

Blokada Marszu Niepodległości przyczyniła się do jego nagłośnienia i wzmocnienia. Nagle okazało się, że na pozór radykalny obraz tożsamości proponowany przez narodowców w rzeczywistości oddaje – z różnych powodów – nastroje znacznej części Polaków lepiej niż propaganda uśmiechu i szczęśliwości.

W latach 2011 i 2013 spór toczył się w istocie o definicję normalności. O to, kto ma do patriotyzmu prawo, jaki patriotyzm jest „normalny” i „właściwy”, a jaki można napiętnować jako aberrację. Był to także spór o to, skąd w ogóle mogą przychodzić do nas kryteria normalności. Kto ma prawo wyrokować o tym, co jest etyczne, estetyczne, nowoczesne, mądre czy dobre. Zachód? Elity? Intelektualiści? Lud?

Święto czekoladowego orła można więc rozpatrywać jako rozpaczliwą i nieudaną próbę kontry, tym bardziej chybioną, że nieświadomą rzeczywistego układu sił. Polska Uśmiechnięta przemawiała z pozycji wyższości czy wręcz „normalności” w momencie, gdy była już zaledwie ciekawostką. Ostatnim podrygiem mody, która za chwilę miała przejść do historii i stać się obiektem kpin.

Czekoladowy orzeł nie tylko nie pokonał Marszu Niepodległości. On dodał mu impetu, wzmacniając w przeciwnikach politycznych poczucie zakorzenienia w tradycji i związanej z tym wyższości. Narodowcom obraz różowego, tęczowego, czekoladowego wroga daje chłodną siłę szyderstwa i przewagę, jaką oryginał zachowuje wobec nędznej podróbki. Posileni czekoladowym orłem patrioci rozpoczęli triumfalny pochód, który obserwujemy do dziś. Pożarli ptaka, by wkrótce schrupać także jego nieszczęsnego patrona. A wówczas rozpoczął się efekt domina. Niemożliwe stało się możliwe, niewybieralni zostali wybrani, skazani na przegraną nieoczekiwanie okazali się zwycięzcami, i to nie tylko moralnymi. To, co uznawano za staroświeckie i nierokujące, stało się nagle naszą przyszłością. Role się odwróciły. Tak narodził się potężny kapitał symboliczny, z którego, co ciekawe, Ruch Narodowy nie skorzystał, gdyż patriotyczną energię niemal natychmiast zagospodarował PiS.

Choć Ruch Narodowy okazał się zaskakująco niesprawną maszyną polityczną, to w sferze symbolicznej odniósł imponujący sukces. Skutecznie uprowadzony przez PiS patriotyzm rodem z Marszu Niepodległości stanowi dziś główny nurt w polskiej przestrzeni publicznej. Powielony na tysiącach patriotycznych koszulek, odtwarzany w kolejnych muzeach, nauczany w szkole i wychwalany z mównicy sejmowej; wykuty w kamieniu i ulepiony z szalonych pomysłów, obalający pomniki i wznoszący je na nowo, tropiący spiski i prowadzący badania historyczne. W jego sercu wciąż znajdują się synchroniczne defilowanie, jednoczenie sił w obliczu odwiecznego wroga i dbałość o czystość kategorii, tak by biel i czerwień nigdy nie zlały się w róż ani nie rozproszyły w tęczy. To właśnie o tym potężnym nurcie współczesnej polskiej kultury opowiada ta książka. Na jej potrzeby proponuję nazwać go turbopatriotyzmem.

Kilka lat temu opublikowałem krótki artykuł o spiskowych teoriach pewnej popularnej wówczas na skrajnej prawicy aktywistki. Tekst ukazał się w medium uznawanym powszechnie za liberalne. Niemal w niczym się z opisywaną działaczką nie zgadzałem, ale starałem się polemizować z jej rzeczywistymi wypowiedziami, a nie ze słomianą kukłą uplecioną z własnych uprzedzeń. Moje starania zostały docenione, bo choć bohaterka tekstu nie zgadzała się z kolei z moimi rozpoznaniami, doceniła artykuł jako rzetelny (oczywiście, jak pisała, „jak na standardy tego medium”). Często stawiam sobie tę recenzję za punkt odniesienia. Pisząc o ludziach, którzy widzą świat inaczej ode mnie, staram się formułować zdania tak, żeby po ich przeczytaniu mogli powiedzieć: „Dalej się z tym gościem nie zgadzam, ale widzę, że przynajmniej próbował coś zrozumieć – opisuje mnie, a nie jakąś karykaturę”.

W sporze softpatriotyzmu i turbopatriotyzmu zawsze stałem po stronie tego pierwszego. Nie jest to zatem książka pisana z pozycji neutralnej. Marzyła mi się, i wciąż marzy, Polska otwarta, europejska, niepodległa, ale nie opętana obsesją niepodległości. Czasem nawet fantazjuję o Polsce Uśmiechniętej. Zdarzyło mi się też popełnić mały softpatriotyczny manifest, z którego muszę się co jakiś czas tłumaczyć.

Skoro nie jestem w tym sporze neutralny, tym bardziej zależało mi, żeby nie opisywać własnych fantazji na temat turbopatriotyzmu, lecz jego rzeczywiste mechanizmy. Stąd właśnie znaczenie, jakie w tej książce pełni zaczerpnięta z antropologii technika gęstego opisu. Punktem wyjścia są tu zawsze konkretne wypowiedzi – polityków, działaczy, publicystów czy nawet anonimowych autorów z forów internetowych. Staram się za każdym razem pokazać, dlaczego dana wypowiedź może zostać uznana za reprezentatywną dla całego nurtu. Nawet jeżeli dla jasności wywodu w danym fragmencie skupiam się na konkretnym przemówieniu, spocie czy nawet tweecie, analizę opieram zawsze na dużych zbiorach tekstów, zwracając szczególną uwagę na powtarzające się elementy. Dbam też, by przywoływane wypowiedzi nie były wyrwane z kontekstu, co – trzeba przyznać – stanowi prawdziwą plagę wśród polskich komentatorów politycznych. W ten sposób powstają – po obu stronach barykady – polityczne przekazy dnia i memy internetowe, tak funkcjonuje większość najpopularniejszych wśród opozycji cytatów z Jarosława Kaczyńskiego. Skutkiem ubocznym przyjętej przeze mnie metody była konieczność ciągłego rewidowania własnych opinii. W toku prac nad tą książką nabrałem sporo dystansu do swoich poglądów. Dostrzegam teraz mnóstwo błędów, śmieszności i sprzeczności tkwiących u źródeł softpatriotycznej mitologii postępu, której bywam gorliwym głosicielem. Jest wiele punktów, w których to „druga strona” ma rację i dla własnego dobra powinniśmy wziąć sobie krytykę do serca.

Choć o turbopatriotyzmie piszę często z dystansem czy nawet ironią, to jest to też książka pełna szacunku dla „przeciwnika”. I to nie fałszywego, jaśniepańskiego uszanowania wynikającego z jakiejś empatycznej wspaniałomyślności. To nie szacunek antropologa, który z wysokości okien biblioteki spoziera na nieprawdopodobne praktyki tubylców na egzotycznej wyspie, tylko atawistyczny, zwierzęcy niemal respekt, jaki pokonany odczuwa przed zwycięzcą. Bo bliski mi softpatriotyzm przegrał, został znokautowany. O nowym patriotyzmie piszę więc z perspektywy człowieka, który podnosząc się z chodnika, zastanawia się, co go właściwie trafiło.

Bo turbopatriotyzm jest przede wszystkim skuteczny. To on stanowi sekret imponujących zwycięstw, jakie kulturowa prawica odnosi w ostatnich latach w Polsce i na świecie. Magiczny napój dający jej siłę i czyniący ją – jak na razie – niepokonaną. Zdradzę tu szczegóły trzymanego w tajemnicy przepisu, ale napiszę też wyraźnie o skutkach ubocznych. Do czytelników – także tych utożsamiających się raczej z prawicą niż z centrum czy lewicą – należy decyzja, co z tą wiedzą zrobić.

1 Turbopatriotyzm i softpatriotyzm

Muzyka do wojny, muzyka do windy

Uroš Čvoro przez lata słuchał turbofolku, choć go nie lubił. Nigdy nie przekonał się do tej gęstej mieszanki techno i melodii luźno nawiązujących do bałkańskiej muzyki ludowej, nierzadko okraszonej także patriotycznymi tekstami. Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia turbofolk rozbrzmiewał w rozpadającej się Jugosławii tak głośno, że nie sposób było go nie słuchać. Czasem po to, żeby zagłuszyć wybuchy. Częściej dlatego, żeby nadać im właściwy rytm. Wszak nie od dziś wiadomo, że nic nie synchronizuje serc, kroków i wystrzałów lepiej niż muzyka. Dlatego może być czymś więcej niż metaforą ideologii. Może stanowić jej materialny wyraz.

W 1992 roku wojna dotarła do Mostaru. 9 listopada 1993 miała unicestwić jego najważniejszy symbol – szesnastowieczny Stary Most przez lata stanowiący miejsce przecięcia dróg – punkt, w którym spotykały się Wschód i Zachód, islam i chrześcijaństwo. Čvoro nie widział, jak chorwacka armia wysadza zabytek. Uciekł z rodzinnego miasta kilka miesięcy wcześniej, by – jak sam mówi – nigdy już nie być u siebie. Wszędzie czuł się outsiderem. Dla Serbów był niepatriotycznym tchórzem czmychającym przed wojną, w Chorwacji – Serbem, w Słowenii – przedstawicielem chaosu czającego się na południu Bałkanów, po powrocie do Serbii oskarżano go z kolei o bycie muzułmaninem. Dopiero w Australii Čvoro mógł nieco odetchnąć. „Tam byłem po prostu kolejnym uchodźcą” – stwierdza.

Dziś Čvoro wykłada na australijskim Uniwersytecie Nowej Południowej Walii. W pracy badawczej zajmuje się estetyką w okresach kryzysu, badając, jak różne społeczności oswajają niepewną rzeczywistość czasu przemian politycznych i ekonomicznych. Na potrzeby projektu badawczego znów godzinami musiał słuchać turbofolku, choć wciąż go nie polubił.

Książka Čvory Turbo-folk Music and Cultural Representations of National Identity in Former Yugoslavia6 [Turbofolk i kulturowe reprezentacje tożsamości narodowej w Jugosławii] zaczyna się od cytatu z wideoprzewodnika „Vice” po Bałkanach adresowanego do amerykańskich hipsterów. Pada tam stwierdzenie, że turbofolk byłby podobny do muzyki popularnej w każdym niemal zakątku Europy, gdyby nie jedna istotna różnica. „Turbofolk jest opłacany przez serbską i chorwacką mafię (czasem także tę z Czarnogóry), służył też jako ścieżka dźwiękowa dla najpotworniejszych zbrodni wojennych od czasów Holokaustu”7. Dzisiaj turbofolk to olbrzymi przemysł – sieć klubów, własna, lokalna wersja MTV, a nawet cały styl życia. Jego obieg nieco przypomina nasze disco polo, włącznie z tym, że w badaniach respondenci często deklarują, że nie słuchają turbofolku na co dzień, a jedynie „do zabawy”, albo nawet że robią to ironicznie. Kilkanaście lat po wojnie turbofolk to przede wszystkim odsłonięte piersi i teledyski na bogato kręcone w klubowych wnętrzach, ale za całym gatunkiem i jego największymi gwiazdami od lat dziewięćdziesiątych ciągnie się wspomnienie ideowego zaangażowania w najkrwawszą europejską masakrę od czasu upadku Hitlera. I to zaangażowania po stanowczo niewłaściwej stronie. Ludzie z „Vice” dobrze to ujęli. Turbofolk zapewnił ścieżkę dźwiękową do masakry. I choć od zbrodni wojennych minęło ponad dwadzieścia lat, wciąż jeszcze zdarza się, że którejś z gwiazd turbofolkowych wyciągną jakiś kompromitujący epizod z przeszłości. Albo skrzynię karabinów maszynowych z piwnicy8.

Ale dlaczego właściwie nagle opowiadam o kulturze muzycznej Bałkanów? Potrzebuję tej muzycznej dygresji, żeby wyjaśnić, skąd się wzięło „turbo-” w turbopatriotyzmie.

Tradycyjny ludowy duch, narodowa treść i nowoczesna forma. Oto przepis na turbofolk. Ludowe rytmy i melodie zapewniają łączność z przeszłością. To dzięki nim ta muzyka sięga korzeniami aż do najgłębszych pokładów zbiorowej nieświadomości, gdzie mity trwają w stanie uśpienia, rozłożone na poszczególne motywy, figury retoryczne, obrazy czy nawet gesty. Turbofolk karmi się tymi uśpionymi mitami, składając je w nowe muzyczne całości. Narodowa treść z kolei czyni turbofolk aktualnym. Bezpośrednie odniesienia do patriotyzmu, teledyski z czołgami, pochwała nieomylnych dowódców czy pogróżki pod adresem wrogów były wprawdzie domeną turbofolku w latach dziewięćdziesiątych, nacjonalistyczna tradycja wciąż jednak stanowi część image’u najpopularniejszych wykonawców. I wreszcie siła przebicia wynikająca z nowoczesnych, pełnych energii aranżacji. Turbofolk aż kipi od mocy.

Čvoro doskonale pokazuje, że muzyka to nie tylko dźwięki. Jego książka przedstawia źródła gatunku, towarzyszące mu społeczne praktyki i ich polityczno-gospodarcze tło. To kawał trudnej roboty badawczej, a czasem nawet detektywistycznej, bo związki między pojawieniem się turbofolku i wzrostem nacjonalistycznego populizmu w krajach byłej Jugosławii są wyraźne, ale wcale nie proste. Turbofolk dostarczył estetykę, w ramach której wyrażały się duma i gniew, miłość i nienawiść, silnie skonsolidowana tożsamość, a zarazem poczucie bycia obcym we własnym domu. Badacz zwraca uwagę także na to, że turbofolk miał ułatwione zadanie, bo wypełniał niszę. Postępujący upadek Jugosławii był związany z rozkładem kultury, jaką socjalistyczny reżim przez lata oferował szerokim masom. Brak nowych atrakcyjnych propozycji ze strony instytucji państwowych stworzył ziemię niczyją, błyskawicznie zagospodarowaną przez mafię i nacjonalistów. Gdy Serbia przechodziła przez wojnę, bombardowania, sankcje międzynarodowe i hiperinflację, turbofolk trwał niewzruszony, a nawet umacniał swą pozycję. Obok telenowel i telewizyjnych wróżbitów był stabilnym punktem odniesienia. W ten sposób zagospodarował gniew społeczny. To bardzo ważny trop, który wielokrotnie będzie powracał na kartach tej książki. Muzyczna historia z Bałkanów pokazuje, jak nacjonalizm, a raczej stojące za nim konkretne grupy interesu skutecznie przechwytują, wzmacniają i kontrolują emocje związane z nierównościami, rozczarowaniem i trudnościami w adaptacji do zmieniających się realiów, proponując narodową dumę zamiast konkretnych rozwiązań problemów. Postrzegana przez soczewkę turbofolkowej estetyki Jugosławia jawi się jako obszar graniczny między nowym a starym, między chaosem a kosmosem. To Bałkany uwięzione na zawsze w niedojrzałości, transformacji, niespełnionych aspiracjach. Brzmi niepokojąco znajomo, prawda?

Turbofolk – jak pokazuje Čvoro – był także pomostem między nostalgiczną fantazją o chłopskiej przeszłości a sprawnie zarządzanym współczesnym biznesem. Największe gwiazdy tego gatunku przeszły niezwykłą ewolucję od niszowych pieśniarzy i pieśniarek przez nacjonalistyczne ikony aż po doskonale skrojone produkty nowoczesnego marketingu. Bo turbofolk przemawia do fanów także językiem rynku. Potrafi dla własnych potrzeb wykorzystać media, licencjonowanie produktów czy nowe zbiorowe rytuały.

Turbofolk – stwierdza Čvoro, odwołując się do prac słoweńskiego filozofa Slavoja Žižka – opiera się na satysfakcji czerpanej z przesytu, połączeniu przyjemności i bólu w niemożliwej do zniesienia intensywności. Muzyka staje się w ten sposób narzędziem zarządzania rozkoszą. „Ideologia przejmuje władzę nad podmiotem aż do granic przesytu, dostarczając zrozumienia identyfikacji narodowej poprzez dozwolony przesyt”9 – pisze Čvoro. Sam Žižek uzupełnia: „Naród istnieje tylko tak długo, jak długo pewien rodzaj rozkoszy materializowany jest w praktykach społecznych i przekazywany przez narodowe mity, które nadają im strukturę”10. Znaczy to, że turbofolk wprowadza słuchaczy w rodzaj transu. Ogłusza, daje im poczucie wspólnoty, ale zarazem zapobiega rozpłynięciu się ich tożsamości, poprzez wyraźne wyznaczenie granic i oddzielenie od „innego”. Turbofolk jest więc głośny, a nawet hałaśliwy. Epatuje przepychem, hipnotyzuje rytmem, obezwładnia masą dźwięku. To muzyka, której nie sposób nie usłyszeć.

Ale nie każda muzyka chce, by ją słyszano. Są takie gatunki, które celowo ukrywają się w tle. Pomyślcie tylko o tych wszystkich dźwiękach, które towarzyszą wam w restauracji, supermarkecie albo w windzie. Muzak ma za zadanie nikogo nie odstraszyć, co powoduje, że nikt się nim nie zachwyca. Jeżeli turbofolk był „gorący”, to smooth jazz cichutko mruczący w hotelowym lobby stanowi ideał muzyki „zimnej” – nieangażującej, niewzbudzającej kontrowersji, nieprzyspieszającej bicia serca. Jest do słuchania tylko przy okazji. Towarzyszy, ale nie domaga się uwagi.

Czar muzaku pryska w momencie, gdy uświadamiamy sobie jego istnienie. Staje się wówczas męczący jak brzęcząca jarzeniówka albo tramwaje kursujące o świcie tuż pod hotelowym oknem. Zdemaskowany muzak łatwo staje się obiektem drwin, a potem niechęci, która szybko zmienia się w odrazę. Dokładnie tak jest z softpatriotyzmem. Święto czekoladowego orła nie było organizowane z myślą o szczegółowej analizie. Widziane z daleka, nieuważnie, przedstawiało się jeszcze w miarę solidnie, ale gdy rozebrało się je na elementy składowe, oglądane klatka po klatce, obnażała się cała jego sztuczność i śmieszność.

Muzyka do wojny, muzyka do windy. To fundamentalna opozycja, na której opiera się pomysł na tę książkę, wyrażona przedrostkami turbo- i soft-. Ale relacja między turbopatriotyzmem a softpatriotyzmem to nie tylko oczywiste różnice, ale także skomplikowane pokrewieństwo. Bez softpatriotyzmu nie byłoby turbopatriotyzmu. Dobrze pokazuje to smutna anegdota przywoływana przez narodowców w przeddzień pamiętnego marszu z 11 listopada 2011 roku.

Porwane dziecko i psie kupy – dialektyka nowego patriotyzmu

Oto wpis z bloga pewnego łódzkiego narodowca przedrukowany na oficjalnej stronie Marszu Niepodległości na kilka dni przed wydarzeniem, w okresie największego wzmożenia związanego z medialną krytyką i groźbami blokady. Warto ten fragment przeczytać uważnie, bo wykorzystana w nim metaforyka osierocenia, porzucenia i odbierania przemocą pozwala znacznie lepiej zrozumieć narodziny turbopatriotyzmu z ducha resentymentu.

Kilka dni temu dotarła do mnie wiadomość, że na własnej posesji został pobity 22-latek. Stało się to gdzieś na południu województwa lubelskiego. 20-letnia matka jego dziecka po wielomiesięcznej nieobecności i obojętności wobec losu potomstwa pojawiła się nagle z bandą opryszków by odebrać synka. Ojciec chłopca nie chciał oddać swojego dziecka pod opiekę komuś, kto wcześniej kompletnie nie interesował się jego wychowaniem. W moich oczach młody ojciec postąpił słusznie – nie mam co do tego wątpliwości. Podobną słuszność odczuwam, gdy myślę o nadchodzącym Marszu Niepodległości. Ktoś oczywiście może się zastanawiać: skąd właściwie takie porównanie? Postaram się więc to wyjaśnić.

W ostatnim czasie środowiska lewicowe prowadzą wzmożoną nagonkę na organizatorów i uczestników nadchodzącego Marszu Niepodległości. Próbuje się ich na siłę powiązać z ideologią neonazizmu. Przedstawia się całe wydarzenie jako spektakl patriotyzmu „złego”, „chorego na faszyzm”, który konfrontuje się z patriotyzmem „dobrym”, który ma być zaprezentowany na imprezie pod tytułem „Kolorowa Niepodległa” oraz na blokadzie Marszu organizowanym przez Porozumienie 11 Listopada. Na czym ten „dobry” patriotyzm ma polegać? Trudne pytanie, bo tworzyć go mają anarchiści, feministki, aktywiści homoseksualni, antyteiści, antyfaszystowscy terroryści bijący przeciwników politycznych młotkami… Tylko gdzie w tym wszystkim miejsce na polskość?11

W oczach organizatorów Marszu Niepodległości patriotyzm jest jak dziecko, które przez lata wychowywali sami, wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Kto chce nie tylko poznać, ale też zrozumieć najnowsze formy patriotyzmu, powinien mieć ten obraz w pamięci. Bez tego turbopatriotyzm jest tylko zbiorem nowoczesnych technik wykorzystanych w starej sprawie.

Poczucie, że transformacja ustrojowa w Polsce zaniedbała czy wręcz zdradziła patriotyzm, jest szeroko rozpowszechnione nie tylko w kręgach narodowców i stanowi jeden z obowiązkowych punktów credo współczesnej polskiej prawicy. W jednej ze swoich poprzednich książek (Powstanie umarłych) analizowałem tę kwestię na podstawie materiałów dotyczących pamięci powstania warszawskiego. Choć w deklaracjach o porzuceniu czy obojętności jest nieco przesady, to nie ulega wątpliwości, że mniej więcej do roku 2004 (otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego) przyszłość i teraźniejszość były w polskiej polityce znacznie istotniejsze niż przeszłość. Budowanie nowoczesnej gospodarki i europejskiej kultury mobilizowało emocje elektoratu skuteczniej niż opowieści o chwalebnej przeszłości i związanych z nią zobowiązaniach12. Stąd w turbopatriotyzmie kult powstania warszawskiego i żołnierzy wyklętych. Obydwa kluczowe obszary współczesnej polskiej wyobraźni patriotycznej to modelowe przykłady pamięci „odroczonej”, „wyklętej” czy „zdradzonej” – historii przez lata zabronionej, zakłamanej, skazanej na wzgardę i zapomnienie.

Ale za obrazem ojca, któremu banda wyrostków odbiera dziecko na zlecenie wyrodnej matki, kryje się znacznie więcej. Między innymi ściśle określona wizja społecznych ról mężczyzn i kobiet, wyrażana w przestrzeni publicznej na przykład przez ruch Dzielny Tata. Mężczyzna to strażnik wartości, kobieta uosabia rozpuszczający tożsamość żywioł chaosu. Metafora odebranego dziecka pokazuje też, że turbopatriotyzm nie narodził się po prostu jako nowe wcielenie tradycyjnego polskiego patriotyzmu, że nie jest zaledwie przedłużeniem linii prowadzącej od powstańców styczniowych i listopadowych przez powstanie warszawskie aż po antykomunistyczną opozycję PRL. Turbopatriotyzm jest reakcją na softpatriotyzm. Stanowi odpowiedź na próbę „porwania dziecka”, a więc stworzenia tradycji wynalezionej – „ugrzecznionego” patriotyzmu, który byłby „nowoczesny” zarówno w formie, jak i w treści. „A może tzw. postępowa lewica i kibicujące jej media dawno już się po prostu patriotyzmu wyparły? – pyta dalej bloger. – Podobnie jak matka, która przestała się zajmować swoim synkiem, więc zajął się nim jego ojciec. Sęk w tym, że ta matka wróciła, w dodatku z zamaskowanymi i uzbrojonymi kolegami. Podobnie chce zrobić tzw. postępowa lewica w towarzystwie swoich kolegów z antify i odebrać nam patriotyzm, który już dawno olała i z którym nie ma kompletnie nic wspólnego”.

Ten metaforyczny obraz można przenieść na grunt precyzyjnych definicji. Otrzymamy wówczas interesującą strukturę dialektyczną. Softpatriotyzm został zbudowany w opozycji do tradycyjnego polskiego patriotyzmu. Sprzeciwiał się istotnym elementom jego treści, przede wszystkim kultowi niepodległości jako wartości najwyższej i nieustannie zagrożonej. Proponował także nową formę: wykorzystanie nowoczesnych narzędzi marketingu, happeningów ulicznych, nowych mediów…

Turbopatriotyzm stanowi w tej relacji kolejny krok – odpowiedź na softpatriotycznego orła z czekolady. Turbopatriotyzm nie gardzi nowoczesnymi metodami docierania do odbiorców i mobilizowania ich do działania, postuluje jednak przy tym powrót do tradycyjnych wartości, przywracając niepodległości rolę centralnego zwornika tożsamości. Oglądany z tej perspektywy turbopatriotyzm okazuje się syntezą patriotycznej tradycji ze znienawidzonym przez siebie softpatriotyzmem.

Tę klasyczną dialektyczną relację (teza–antyteza–synteza) można zilustrować za pomocą prostego diagramu:

Chociaż w zasadzie po co nam diagram, skoro mamy Michała Rusinka? Jego patriotyczna książeczka dla dzieci i reakcje na nią układają się w plastyczną ilustrację triady teza–antyteza–synteza. Jaki znak twój? Wierszyki na dalsze 100 lat niepodległości – tomik Michała Rusinka z ilustracjami Joanny Rusinek – to esencja softpatriotyzmu13. W przedmowie Ewa Łętowska i Krzysztof Pawłowski przywołują klasyczny Katechizm polskiego dziecka Władysława Bełzy (Kto ty jesteś? Polak mały): „Kolejne pokolenia przez dekady poznawały te same pytania i odpowiedzi. Katechizm… się nie zmieniał, choć świat wokół stawał się inny. […] Michał Rusinek po stu latach zdobył się na to, co trzeba było zrobić co najmniej kilka lat temu. Zauważył, że świat się zmienił i do jego opisu potrzeba nam czegoś nowego. Nie tyle nowych słów, ile spojrzenia z innej perspektywy”. Jakież to nowe/stare prawdy przedstawia najmłodszym czytelnikom Rusinek?

Zachęca ich, by czuli się najpierw reprezentantami gatunku homo sapiens, potem Ziemianami, następnie Europejczykami, a wreszcie także (oczywiście) Polakami.

Jeśli kiedyś zamieszkam na Marsie – powiem wam po kryjomu –

To też będę się chciał tam czuć jak we własnym domu.

Nie chcę, żeby Ziemia była tylko dla Ziemian, Polska dla Polaków,

Azja dla Azjatów, a dla krakowian Kraków.

Chcę, żeby była tak jak mój pokój, który – dodam dla ścisłości –

Jest zawsze otwarty dla wszystkich fajnych gości.

Na pytanie „A w co wierzysz?” odpowiada Rusinek tak:

Wierzę w różne rodzaje wolności:

By można było wierzyć albo mieć wątpliwości

Dopiero na sam koniec książeczki pada jednak najsroższy cios dla zwolenników tradycyjnego patriotyzmu. „Coś jej winien?” – pyta Rusinek, podążając tropem Bełzy, by po chwili odpowiedzieć:

W zimie karmić ptaki,

Nie używać słów byle jakich

I sprzątać po swoim psie

– Ale to się przecież wie!

Zbyt bliskie sąsiedztwo psiej kupy i patriotyzmu to niezawodny przepis na awanturę. Złamanie narodowego decorum,które w rankingu grzechów przeciw dekalogowi tradycyjnych wartości ustępuje chyba tylko szkalowaniu pamięci Jana Pawła II.

Dość wspomnieć kontrowersyjny gest sprzed kilku lat, kiedy to rysownik Marek Raczkowski przed kamerami TVN wetknął miniaturową polską flagę w psią kupę. Według deklaracji uczestników happening nie służył samej przyjemności szokowania i podbiciu wyników oglądalności, lecz był zmyślną akcją edukacyjną zwracającą uwagę na problem sprzątania po swoich pupilach. „Proszę państwa, tylko u nas Marek Raczkowski wetknie polską flagę w psią kupę i będzie siedział!” – zagrzewał go do działania Kuba Wojewódzki, gospodarz programu. Raczkowski nie trafił wprawdzie do więzienia, ale jego wyczyn wzbudził spore kontrowersje. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, otrzymawszy listy protestacyjne podpisane łącznie przez ponad dziesięć tysięcy osób, postanowiła nałożyć na TVN karę czterystu siedemdziesięciu tysięcy złotych za propagowanie „działań sprzecznych z prawem, z polską racją stanu oraz postaw i poglądów sprzecznych z moralnością i dobrem społecznym”. Stacja odwołała się od decyzji, rozpoczynając prawniczy maraton, który zakończył się w Sądzie Najwyższym. Ten ostatecznie podtrzymał karę, ku zgrozie dziennikarzy „Gazety Wyborczej”: „Problem niesprzątanych psich kup urósł już u nas do rangi narodowego – pisała po wyroku Ewa Siedlecka. – Polak po psie nie sprząta, bo jest dumny i wolny. Polski pies też jest dumny i wolny i będzie kupczyć, gdzie mu się podoba. Taka już nasza narodowa tradycja: śmierdząca, obrzydliwa i niezdrowa, szczególnie dla dzieci, które w tej obsr… trawie się bawią. Problem więc jest nie tylko natury estetycznej”14. Te słowa poparcia niewiele mogły już jednak pomóc stacji, która nie miała innego wyjścia, jak tylko wyłożyć gotówkę, za którą – zaznaczmy na marginesie – można by ufundować półtora tysiąca eleganckich koszy na psie kupy.

Ale wróćmy do Rusinka, który najwyraźniej nie oglądał TVN, a przynajmniej nie czytał doniesień o surowej karze. Z łatwością mógłby bowiem przewidzieć, że z całej jego wesołej książeczki prawicowe media wyciągną właśnie wers o sprzątaniu po psie. Słowo „kupa” wprawdzie u Rusinka nie pada, wiadomo jednak, że w „sprzątaniu po swoim psie” poecie nie chodzi raczej o pozbieranie rozsypanej przez jamnika kolekcji znaczków z Romanem Dmowskim.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

Wstęp

1Czekoladowy orzeł i różowe flagi czyli tak „fajni Polacy” świętowali Dzień Flagi z Bronisławem Komorowskim, 2.05.2018, wpolityce.pl, bit.ly/2PBVEP4, dostęp: 30.04.2019.

2Ożeł morze w rurzowym koloże Jan Pietrzak felieton, egida1, 7.05.2013, youtube.com, bit.ly/2GRJTkN, dostęp: 30.04.2019.

3 W podobnym tonie omawia to wydarzenie Adam Leszczyński: „Oglądanie telewizyjnych relacji z kulminacyjnego momentu całej akcji – odsłonięcia przed Pałacem Prezydenckim wielkiego orła z czekolady – może nawet dziś przyprawić o mdłości. Nie dlatego, że organizatorzy akcji nie mieli dobrych intencji. Ewidentnie jednak czuli się nie na miejscu, ich radość z daleka wyglądała na udawaną i zachowywali się tak, jak gdyby nie bardzo wiedzieli, co właściwie mają ze sobą zrobić. Wyglądali tak, jak gdyby właśnie sobie powiedzieli: »W porządku, czyli ustaliliśmy, że od dzisiaj jesteśmy dla siebie mili. Od czego zaczynamy?«”. (A. Leszczyński, No dno po prostu jest Polska, EPUB, Warszawa 2017, rozdz. 8).

4 Tymi słowami, wprost zaczerpniętymi ze złowróżbnej sceny z Kabaretu, kończy się artykuł wstępny w broszurze dystrybuowanej wśród uczestników marszu. ([Artykuł wstępny], „Polityka Narodowa”, wyd. specjalne, 11.11.2011, s. 1).

5 „Nie możemy się ugiąć pod naciskami środowisk skrajnych, lewackich – przekonuje dalej Żebrowski – które pod płaszczykiem »tolerancji«, »europejskości« i »praw mniejszości« propagują w istocie to, co było istotą okupacji nazistowskiej i komunistycznej w Polsce. W latach 1939–1945, pod okupacją niemiecką, polskość była zakazana. Przywileje uzyskali natomiast Volksdeutsche za marki. Wyznaczono nam rolę niewolników, których liczba miała być (i była) znacznie ograniczona” (zob. L. Żebrowski, Przyjdź, nie bój się, jesteś u siebie!, 11.11.2011, dakowski.pl, bit.ly/2wD4Jyh, dostęp: 30.04.2019. Tekst pierwotnie ukazał się na stronie marszniepodleglosci.org, bit.ly/2QJd6BV).

1 Turbopatriotyzm i softpatriotyzm

6 U. Čvoro, Turbo-folk Music and Cultural Representations of National Identity in Former Yugoslavia, London 2014.

7 Wideoprzewodnik Around the Balkans in 20+ Daysjest dostępny na kanale Vice pod adresem: youtube.com, bit.ly/2XUnMQn, dostęp: 30.04.2019.

8 Kilka lat temu w piwnicy Cecy, królowej turbofolku, odnaleziono skrzynię z jedenastoma karabinami maszynowymi. Zob. E. Vulliamy, Serb singer Ceca charged with embezzlement, 29.03.2011, theguardian.com, bit.ly/2DG9ScX, dostęp: 30.04.2019.

9 U. Čvoro, Turbo-folk Music…, dz. cyt., s. 4.

10 S. Žižek, Tarrying with the Negative. Kant, Hegel, and the Critique of Ideology, Durham 1993, s. 202.

11 Narodowiec, Ukradliśmy patriotyzm?, 9.11.2011, narodowalodz.blogspot.com, bit.ly/2J28tRq, dostęp: 30.04.2019.

12 Zob. E. Tarkowska, Czas w życiu Polaków,Warszawa 1992.

13 M. Rusinek, Jaki znak twój? Wierszyki na dalsze 100 lat niepodległości, Kraków 2018.

14 E. Siedlecka, Flaga w psich kupach a patriotyzm. Dlaczego sąd podtrzymał karę dla TVN?, 4.07.2013, wyborcza.pl, bit.ly/2GKfCmO, dostęp: 30.04.2019.

Przypisy

[1] Cytaty ze źródeł pozostawiono w oryginalnym brzmieniu.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43 / 1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9 / 14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I