Twierdza - Antoine Saint-Exupéry de - ebook

Twierdza ebook

Antoine Saint-Exupéry de

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tę książkę Antoine de Saint-Exupéry uważał za swego rodzaju testament. Nie zdążył jednak jej ukończyć. Została opublikowana w 1948 roku, już po śmierci autora.

Twierdza ma charakter utopii filozoficzno-społecznej. Saint-Exupéry głosi w niej ideały humanizmu: braterstwa, wspólnoty i solidarności opartych na odpowiedzialności, odwadze i akceptacji obowiązku, dzięki którym człowiek w walce z przeciwnościami losu potrafi pokonać własną słabość i zdobyć się na bohaterstwo. Kultywuje też podstawowe wartości ludzkie: wierność, przyjaźń, miłość.

Antoine de Saint-Exupéry (1900–1944), francuski pisarz i pilot wojskowy. Urodził się w Lyonie, w rodzinie arystokratycznej. W wieku 21 lat uzyskał licencję pilota cywilnego, później zaś także wojskowego. W 1926 roku dostał pracę jako kurier, latał pomiędzy Francją i Afryką. W czasie II wojny światowej na własną prośbę dołączył do lotnictwa amerykańskiego. Latał na loty zwiadowcze, podczas jednego z nich zaginął, prawdopodobnie zestrzelony przez niemiecki myśliwiec.

Do najważniejszych dzieł Saint-Exupéry’ego należą: Nocny lot (1931), Mały Książę (1943), Ziemia planeta ludzi (1939).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 743

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jeny_co_tu_czytac

Nie oderwiesz się od lektury

Czy książki mogą mieć moc? Pierwszy raz publikuję post gdy jescze nie ukończyłam książki. Przeczytałam nieco ponad 200 stron z 662. Czy książka jest aż tak okropna, że nie mogę jej dalej czytać? ABSOLUTNIE NIE !!! "Twierdza" Antoine De Saint-Exupéryego ma ogromną moc. To nie jest beletrystyka z jakąś tam fabułą. To nie jest książka o której się zapomina zaraz po jej przeczytaniu. To książka z fiozoficzno-społecznym przesłaniem. Jest to powieść bardzo refleksyjna, zawierająca ogrom życiowych mądrości. Tu wstawię fragment opisu wydawcy: "Saint-Exupéry głosi w niej ideały humanizmu: braterstwa, wspólnoty i solidarności opartych na odpowiedzialności, odwadze i akceptacji obowiązku, dzięki którym człowiek w walce z przeciwnościami losu potrafi pokonać własną słabość i zdobyć się na bohaterstwo." Exupéry nie zdążył ukończyć tego dzieła, została ona wydana pośmiertnie w 1948 roku i jest aktualna do dziś. Zawiera przemyślenia oraz refleksje autora. Swoim stylem przypomina nieco Biblię. Moi...
00
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

Antoine De Saint-Exupery to autor, którego zdecydowanie nie trzeba nikomu przedstawiać, ale znamy go właściwie głównie jako osobę, która stworzyła Małego Księcia, prawda? A widzieliście już "Twierdzę", powieść, która miała być swego rodzaju testamentem pisarza? Mamy tutaj snucia filozoficzne. Utopijne marzenia, kult miłości, odwagi, wierności, a przy tym pokonywania własnych słabości. To niemal siedemset stron opowieści, którą wręcz należy się zachwycać, pozwolić popłynąć myślom, a później rzucić się w wir kaca czytelniczego. Bo musicie wiedzieć, że w środku faktycznie znajdujemy utopijną wizję, która przesiąka do podświadomości i ma zamiar tam zostać. Już po kilku stronach wiadomym jest, że trzeba ją sobie dozować, nie pędzić przez nią, a wręcz sobie dawkować. Tylko czy kogoś jeszcze dziwi, że Saint-Exupery coś takiego stworzył? Bardzo mi szkoda, że nie mógł jej dokończyć i faktycznie, jak już zdążyłam w wielu miejscach doczytać, od mniej więcej połowy widać, że już ...
00

Popularność




I

Nazbyt czę­sto bowiem widzia­łem, jak litość obiera mylną drogę. Ale my, rzą­dząc ludźmi, nauczy­li­śmy się zgłę­biać ich serca, aby życz­li­wo­ścią ota­czać tylko zasłu­gu­ją­cych na nasze względy. Odma­wiam nato­miast lito­ści ranom wysta­wia­nym na widok publiczny, które drę­czą serca kobiece; tak jak umie­ra­ją­cym, a także zmar­łym. I wiem, dla­czego odma­wiam.

W pew­nym okre­sie mło­do­ści lito­wa­łem się nad owrzo­dzo­nymi cia­łami żebra­ków. Opła­ca­łem dla nich uzdra­wia­czy i kupo­wa­łem bal­samy. Kara­wany przy­wo­ziły dla mnie z pew­nej wyspy maści spo­rzą­dzane z domieszką złota, które zabliź­niają skórę na cho­rym ciele. Aż do dnia, kiedy przy­ła­paw­szy ich na tym, jak dra­piąc się wdy­chają odór wydzie­liny, podobni do czło­wieka, co wdy­cha zapach ziemi, aby wyrwać z niej pur­pu­rowy kwiat, poją­łem, że cuch­nące rany są dla nich szcze­gól­nym bogac­twem. Poka­zy­wali jedni dru­gim zgni­li­znę ciała z dumą, pysz­niąc się otrzy­maną jał­mużną, bo ten, co dosta­wał naj­wię­cej, równy był we wła­snym mnie­ma­niu wiel­kiemu kapła­nowi, oka­zu­ją­cemu wier­nym naj­pięk­niej­szego idola. Jeśli godzili się na porady mojego leka­rza, to w nadziei, że ciało tak zżarte zło­śli­wym wrzo­dem obu­dzi zdu­mie­nie.

Tak więc kiku­tami toro­wali sobie drogę w świe­cie, a pod­da­jąc swoje członki ablu­cjom, które zaspo­ka­jały ich dumę, wszel­kie sta­ra­nia przyj­mo­wali jako należny sobie hołd; skoro jed­nak cho­roba została opa­no­wana, odkry­wali, że są niczym, czuli się zbędni, i od tego momentu sta­rali się przede wszyst­kim o nawrót cho­roby, aby kar­mić ją dalej wła­snym cia­łem. Kiedy zaś znów mogli okryć się szatą nie­szczę­ścia, w chwale i w pysze ujmo­wali w rękę żebra­czą miseczkę i ruszali szla­kiem kara­wan, w imię swo­ich nie­czy­stych bóstw naprzy­krzać się podróż­nym.

Był także okres, kiedy lito­wa­łem się nad zmar­łymi. Sądzi­łem, że czło­wiek, któ­rego jak ofiarę pozo­sta­wia­łem na pustyni, pogrąża się w roz­pacz­liwą samot­ność, póki nie poją­łem, że dla umie­ra­ją­cych samot­ność nie ist­nieje. Póki nie sta­ną­łem bez­silny przed ich zgodą na śmierć. Widy­wa­łem nato­miast, jak ego­ista lub ską­piec, dotąd pomstu­jący na wszel­kie mar­no­traw­stwo, w ostat­niej godzi­nie prosi, aby zeszli się dokoła niego wszy­scy domow­nicy, a potem ze wzgar­dliwą spra­wie­dli­wo­ścią dzieli swoje dobra niby pomię­dzy dzieci zabawki i cacka. Widzia­łem, jak ciężko ranny, dotąd lękliwy, który wiel­kim gło­sem wołał pomocy w wąt­pli­wym nie­bez­pie­czeń­stwie, do końca odrzu­cał wszelką pomoc, jeśli mogłaby ona nara­zić towa­rzy­szy na zgubę. Sła­wimy takie wyrze­cze­nie. A prze­cież i tu widzę jedy­nie prze­jaw wzgardy. Znam takich, co sami wypa­leni pra­gnie­niem, dzie­lili się zapa­sem wody albo skórką chleba – w naj­cięż­szym gło­dzie, gdyż czło­wiek nie odczuwa już wtedy potrzeby i pełen kró­lew­skiej obo­jęt­no­ści innemu rzuca kość do ogry­za­nia.

Widzia­łem kobiety opła­ku­jące mar­twych wojow­ni­ków. A prze­cież to my sami je oszu­ku­jemy! Ci, co prze­żyli, wra­cają w chwale i zamę­cie, krzy­kli­wie gło­sząc swoje czyny i jako porękę wła­snego ryzyka przy­no­sząc śmierć innym, śmierć okrutną wedle ich opo­wia­da­nia, bo mogła być ich wła­sną śmier­cią. I ja także, w mło­do­ści, lubi­łem nad czo­łem aure­olę bły­sków sza­bli i cio­sów, co ugo­dziły innych. Wra­ca­łem, nio­sąc mar­twych towa­rzy­szy i ich strasz­liwą roz­pacz. Ale ten, któ­rego śmierć wybrała, wymio­tu­jąc krwią albo przy­trzy­mu­jąc wnętrz­no­ści, sam odkrywa prawdę – odkrywa, że śmierć nie ma w sobie grozy. Wła­sne ciało wydaje mu się narzę­dziem bez­u­ży­tecz­nym, które prze­stało słu­żyć i które odrzuca. Ciało poszar­pane, uka­zu­jące swoje zuży­cie. A jeśli to ciało odczuwa pra­gnie­nie, umie­ra­jący widzi, że pra­gnie­nie jest przy­pa­dło­ścią, od któ­rej dobrze będzie się uwol­nić. I zbędne stają się wszel­kie dobra, słu­żące ozdo­bie, wyży­wie­niu i świet­no­ści ciała, już na wpół obcego, które jest tylko mie­niem, jak uwią­zany do palika osioł.

Wtedy zaczyna się ago­nia, która jest falo­wa­niem świa­do­mo­ści, przy­bo­rem pamięci i wspo­mnień, a potem ich wyga­sa­niem. Bie­gnące po sobie fale, niby przy­pływ i odpływ morza, nie­gdyś nio­sące bogac­two obra­zów, przy­no­szą teraz wszyst­kie muszle wspo­mnień, wszyst­kie szumy sły­sza­nych nie­gdyś gło­sów. Poja­wiają się znowu i znowu opły­wają zewsząd serce, jak woda opływa algi, i odży­wają wszyst­kie dawne tkliwe uczu­cia. Ale nad­cho­dzi moment zrów­na­nia dnia z nocą, a wraz z nim odpływ osta­teczny, serce pusto­szeje, a wielka fala i wszystko, co nio­sła, wra­cają do Boga.

Prawda, widzia­łem ludzi, któ­rzy ucie­kali przed śmier­cią zdjęci trwogą na myśl o jej spo­tka­niu. Ale w umie­ra­ją­cym nie doj­rza­łem ni­gdy lęku i myli się, kto by sądził ina­czej!

Dla­czego zatem miał­bym ich żało­wać? Dla­czego miał­bym opła­ki­wać ich koniec? Zbyt bli­sko pozna­łem dosko­na­łość umar­łych. Cóż lżej­szego niż śmierć owej branki, którą chciano roz­we­se­lić mnie szes­na­sto­let­niego, a która – gdy mi ją przy­pro­wa­dzono, już zajęta była umie­ra­niem; miała oddech ury­wany i krótki jak zdy­szana gazela i tłu­miła kaszel połą szaty, już poko­nana, ale jesz­cze tego nie­świa­doma, bo uśmie­chała się chęt­nie. Ale ten uśmiech był jak powiew na rzece, ślad snu, bruzda, która zosta­wia jakiś znak, z dnia na dzień coraz czyst­sza, coraz bar­dziej bez­cenna i trud­niej­sza do zatrzy­ma­nia, aż – kiedy znak ule­ciał – stała się tylko prze­czy­stą linią i niczym wię­cej.

Pamię­tam także śmierć mojego ojca. Ojca, który odna­lazł swoją peł­nię i stał się kamie­niem. Powia­dają, że włosy mor­dercy pobie­lały, kiedy ujrzał, jak z prze­bi­tego szty­le­tem śmier­tel­nego ciała ucho­dzi życie, ale ono nie pustką się napeł­nia, a maje­sta­tem. Ukryty w kró­lew­skiej kom­na­cie zbój zna­lazł się twa­rzą w twarz nie z ofiarą, ale z ogrom­nym gra­ni­to­wym sar­ko­fa­giem, schwy­tany w pułapkę ciszy, któ­rej sam był sprawcą; zna­le­ziono go o świ­cie, zdru­zgo­ta­nego samą tylko nie­ru­cho­mo­ścią śmierci.

Tak oto mój ojciec, któ­rego kró­lo­bójca jed­nym cio­sem prze­niósł do wiecz­no­ści, ostat­nim wstrzy­ma­nym odde­chem zawie­sił oddech innych na prze­ciąg trzech dni. Do tego stop­nia, że języki roz­wią­zały się, a ramiona wypro­sto­wały dopiero wtedy, gdy­śmy go zło­żyli w ziemi. Ale ten, co nie pano­wał, ale odci­skał swoją pie­częć, zda­wał się ważyć tyle, że kiedy spusz­cza­li­śmy go na trzesz­czą­cych sznu­rach w głąb cmen­tar­nego dołu, mie­li­śmy wra­że­nie, że nie trupa grze­biemy, ale cho­wamy skarb. Wisząc na sznu­rach cią­żył tak, jakby był pierw­szą płytą budo­wa­nej świą­tyni. Nie zako­pa­li­śmy go, ale zło­żyliśmy w ziemi, zaskle­pia­jąc nad nim mur, i stał się wresz­cie tym, czym był naprawdę – fun­da­men­tem.

To on nauczył mnie śmierci i zmu­sił mnie, jesz­cze w mło­do­ści, patrzeć jej pro­sto w twarz, bo sam ni­gdy nie spusz­czał oczu. Mój ojciec był z rodu orłów.

Było to tego roku prze­klę­tego, który nazwano „Ucztą Słońca”, bo słońce tego roku posze­rzyło prze­strzeń pustyni. Jaśniało na pia­sku widocz­nym pomię­dzy kośćmi, suchym cier­niem, przej­rzy­stymi skó­rami mar­twych jasz­czu­rek i wiel­błą­dzią trawą, którą zmie­niło w ostrą sierść. Dzięki niemu wzno­szą się łodygi kwia­tów, a prze­cież teraz to ono pożarło wszyst­kie stwo­rze­nia i tro­no­wało na ich bez­ład­nie leżą­cych zwło­kach jak dziecko wśród znisz­czo­nych przez sie­bie zaba­wek.

Wchło­nęło nawet pod­ziemne zasoby wody i wypiło nie­liczne stud­nie. Wchło­nęło nawet pozło­ci­stość pia­sków, które stały się teraz tak puste i białe, żeśmy ochrzcili tę kra­inę imie­niem Zwier­cia­dła. Bo zwier­cia­dło nie zawiera w sobie nic, a obrazy, które je napeł­niają, nie mają ni wagi, ni trwa­nia. Bo i zwier­cia­dło cza­sem pali oczy niby jezioro soli.

Jeśli cza­sem zabłą­kani wiel­błąd­nicy wpadną w taką pułapkę – która ni­gdy nie zwraca schwy­ta­nej ofiary – nie roz­po­znają jej zrazu, bo nic jej nie odróż­nia od innych miejsc, i wloką się po owym pust­ko­wiu jak cień w słońcu, jak widmo wła­snej obec­no­ści. Zdaje się im, że idą, ale uwięźli w kle­istym bla­sku; zdaje im się, że żyją, ale wiecz­ność już ich wchło­nęła. Kie­ru­jąc się ku nie­ist­nie­ją­cej studni, radują się świe­żo­ścią zmierz­chu, a prze­cież to tylko zbędne odro­cze­nie wyroku. Może, naiwni, skarżą się, że noc mija zbyt wolno, a prze­cież noce będą nad nimi nie­ba­wem mijać tak szybko jak trze­po­ta­nie powieki. I kiedy schry­płym gło­sem rzu­cają na sie­bie prze­kleń­stwa, narze­ka­jąc na jakieś błahe nie­spra­wie­dli­wo­ści, nie wie­dzą, że spra­wie­dli­wość już im została wymie­rzona.

Wydaje ci się, że ta kara­wana dokądś śpie­szy? Wróć zatem, kiedy dwa­dzie­ścia wie­ków minie, i popatrz!

Roz­pły­nięte w cza­sie, zamie­nione w pia­sek widma, wyssane przez zwier­cia­dło: tak ich zoba­czy­łem, kiedy ojciec, chcąc mnie nauczyć, czym jest śmierć, posa­dził mnie za sobą na sio­dle i zawiózł w pusty­nię.

– Tutaj – powie­dział – była stud­nia.

W głębi jed­nego z tych pio­no­wych skal­nych komi­nów, tak głę­bo­kich, że odbija się w nich tylko jedna gwiazda, zakrze­pło nawet błoto i uwię­zła w nim gwiazda zga­sła. Ale brak jed­nej gwiazdy potrafi powa­lić całą kara­wanę tak nie­za­wod­nie jak nagły atak wroga.

Wokół tego wąskiego otworu, jak dookoła zerwa­nej pępo­winy, ludzie i zwie­rzęta sku­pili się nada­rem­nie, aby z brzu­cha ziemi dobyć wody – krwi dla ich ciał. Ale naj­lepsi robot­nicy, spusz­czeni aż na dno tej otchłani, na próżno dra­pali twardą sko­rupę. Podobna do owada prze­bi­tego za życia szpilką, który w przed­śmiert­nym drże­niu sypie dookoła sie­bie jedwa­bi­sty złoty pył skrzy­deł, tak kara­wana przy­gwoż­dżona do ziemi jedną pustą stud­nią, zaczy­nała już bie­leć w bez­ru­chu poła­ma­nych zaprzę­gów, roz­wią­za­nych tro­ków, dia­men­tów roz­sy­pa­nych wśród gruzu i toną­cych w pia­sku cięż­kich sztab złota.

Kiedy patrzy­łem na nich, ojciec tak prze­mó­wił:

– Wiesz, jak wygląda weselna uczta, kiedy odejdą bie­siad­nicy i kochan­ko­wie. O świ­cie bije w oczy pozo­sta­wiony nie­ład. Stłu­czone dzbany, poprzew­ra­cane stoły, wyga­sły żar – na wszyst­kim odci­śnięty i zakrze­pły znak minio­nego tumultu. Ale odczy­tu­jąc te ślady – cią­gnął ojciec – nie dowiesz się niczego o miło­ści.

– Czło­wiek nie­uczony – mówił dalej – nie doj­dzie istoty prawdy, jeśli będzie trzy­mał i obra­cał w dłoni księgę Pro­roka, jeśli zaprząt­nie go zarys liter i złoto ozdób. Bo istotą nie jest przed­miot próżny tre­ści, ale mądrość Boża. Tak jak istotą świecy nie jest wosk, choć on zosta­wia ślady, ale jej świa­tło.

A kiedy drża­łem, widząc na sze­ro­kiej pustyn­nej rów­ni­nie, podob­nej do daw­nych ofiar­nych sto­łów, te ślady boskiego posiłku, ojciec dorzu­cił:

– Tego, co naprawdę ważne, nie doj­rzysz w popiele. Odwróć oczy od tych tru­pów. To tylko wozy, które utknęły w dro­dze ku wiecz­no­ści, a któ­rym zabra­kło woź­ni­ców.

– Kto więc mnie nauczy? – krzyk­ną­łem. A ojciec odparł:

– To, co istotne w kara­wa­nie, odkry­jesz, gdy czas ją strawi. Odrzuć próżny dźwięk słów i patrz: jeśli prze­paść sta­nie na jej dro­dze, kara­wana wymi­nie prze­paść, jeśli skała sta­nie, obej­dzie skałę, jeśli pia­sek będzie zbyt miałki, poszuka pia­chu twar­dego, ale iść będzie wciąż w tym samym kie­runku. Jeśli pod cię­ża­rem obju­czo­nych zwie­rząt zatrzesz­czy sól sło­nego roz­le­wi­ska, widzisz, jakie zamie­sza­nie, jak wycią­gają bydlęta z błota, jak szu­kają na wszyst­kie strony pew­nego gruntu, ale za chwilę wszystko się uspo­kaja i kara­wana cią­gnie w tym samym co przed­tem kie­runku. Jeśli pad­nie zwie­rzę juczne, zarzą­dza się postój, zbiera potłu­czone skrzy­nie, ładuje na inne zwie­rzę, a przy­wią­zu­jąc zaciąga mocno węzły, aż sznur trzesz­czy; po czym kara­wana rusza w dal­szą drogę. Cza­sem umiera ten, który był prze­wod­ni­kiem. Wszy­scy go ota­czają. Zako­pują w pia­sku. Roz­pra­wiają. Potem innego wypy­chają na miej­sce przy­wódcy i z powro­tem ruszają w kie­runku wyzna­czo­nym wciąż tą samą gwiazdą. Tak nie­odmien­nie kro­czy kara­wana, a kie­ru­nek drogi jest od niej sil­niej­szy, albo­wiem przy­po­mina ona kamień toczący się po nie­wi­docz­nym stoku.

Sędzio­wie miej­scy ska­zali młodą kobietę, która popeł­niła jakieś prze­stęp­stwo, na to, aby słońce zdjęło z niej miękką powłokę ciała, i kazali ją po pro­stu przy­wią­zać do słupa pośród pustyni.

– Pokażę ci – powie­dział mi ojciec – ku czemu zmie­rzają ludzie.

I znowu wziął mnie ze sobą.

Zanim doje­cha­li­śmy na to miej­sce, prze­to­czył się nad ska­zaną cały dzień i słońce wypiło jej cie­płą krew, ślinę i pot jej pach. Z oczu wypiło wil­goć świa­tła. Zapa­dła już noc i krót­kie wytchnie­nie, jakie daje nocny chłód, kie­dy­śmy dotarli, ojciec i ja, do skraju tego wzbro­nio­nego ludziom pła­sko­wyżu, gdzie ona, biała i naga, wyła­niała się z pie­de­stału skał; bar­dziej kru­cha od łodygi żywią­cej się wil­go­cią, ale odcię­tej już od zaso­bów cięż­kiej wody, które w głębi ziemi zale­gają gęstą ciszą, łamała ręce jak kłos, który już trzesz­czy w ogniu, i wołała o litość do Boga.

– Słu­chaj jej – powie­dział ojciec. – Odkrywa to, co istotne… Ale ja byłem lękli­wym dziec­kiem:

– Może ona cierpi – mówi­łem – i może też się boi…

– Ona już prze­szła – odparł ojciec – gra­nicę cier­pie­nia i stra­chu, które są cho­ro­bami sta­jen­nymi i na które zapada ludz­kie stado. Ona odkrywa prawdę.

I usły­sza­łem jej skargę. Objęta bez­kre­sną nocą przy­zy­wała ku sobie wie­czorną lampę swego domu i izbę, w któ­rej się gro­ma­dzono, i drzwi, które się już za nią na dobre zamknęły. Wydana całemu wszech­świa­towi, który nie uka­zy­wał swo­jej twa­rzy, wzy­wała dziecka piesz­czo­nego przed snem, istoty, w któ­rej stresz­cza się świat. Oddana na tym bez­lud­nym pła­sko­wyżu nie­wia­do­memu, które już nad­cho­dziło, śpie­wała kroki mał­żonka dźwię­czące wie­czo­rem na progu, roz­po­zna­wane i nio­sące pokój. Sama w tym ogro­mie i nie­ma­jąca się czego uchwy­cić, bła­gała, aby zwró­cono jej te wały obronne, które pozwa­lają żyć: motek wełny do przę­dze­nia, miskę – tę

jedną, jedyną do zmy­cia, dziecko, które trzeba uśpić – to wła­śnie, żadne inne. Wołała ku wiecz­no­ści swego domo­stwa, nad któ­rym uno­siła się ta sama co nad całą wio­ską wie­czorna modli­twa.

Kiedy głowa ska­za­nej opa­dła na ramię, ojciec posa­dził mnie z powro­tem na koń­skim zadzie. I ruszy­li­śmy w wiatr.

– Będziesz sły­szał dziś wie­czór – mówił ojciec – jak w namio­tach ludzie szem­rają i wyrzu­cają mi okru­cień­stwo. Ale wszelką próbę buntu wepchnę im z powro­tem w gar­dła: ja wyku­wam czło­wieka.

A prze­cież odga­dy­wa­łem w nim dobroć!

– Chcę, żeby kochali żywe źró­dlane wody – cią­gnął. – I jed­no­litą powierzch­nię zie­lo­nego jęcz­mie­nia pokry­wa­jącą spę­kaną latem zie­mię. Chcę, żeby wysła­wiali powroty pór roku. Chcę, żeby jak doj­rze­wa­jące owoce żywili się powol­no­ścią i ciszą. Chcę, żeby długo opła­ki­wali tych, co ode­szli, i długo czcili zmar­łych, bo dzie­dzic­two z wolna prze­ka­zuje się z poko­le­nia na poko­le­nie i nie chcę, żeby trwo­nili po dro­dze należny im miód. Chcę, żeby byli jak gałązka oliwna. Taka, co czeka. A wtedy poczują w sobie to potężne koły­sa­nie ręki Bożej, które nad­cho­dzi jak podmuch ude­rza­jący w drzewo. Ono ich będzie pro­wa­dzić, a potem powie­dzie od świtu aż do nocy, od lata do zimy, od zbóż kieł­ku­ją­cych po zboża sprzą­tane do sto­dół, od mło­do­ści ku sta­ro­ści, a potem od sta­ro­ści ku nowym dzie­ciom.

Bo podob­nie jak o drze­wie, nic nie wiesz o czło­wieku, jeśli go podzie­lisz na momenty trwa­nia i poka­wał­ku­jesz wedle tego, co go odróż­nia. Drzewo to wcale nie nasie­nie, a potem łodyga, potem pień gibki, wresz­cie suche drewno. Nie trzeba go dzie­lić, by poznać. Drzewo to ta potęga, co wolno zaślu­bia niebo. Podob­nie i ty, mały czło­wieku. Bóg spra­wia, że rodzisz się, rośniesz, że wypeł­niają cię kolejno pra­gnie­nia, żale, rado­ści i cier­pie­nia, wście­kłość i prze­ba­cze­nie – a potem bie­rze cię do sie­bie z powro­tem. Nie jesteś jed­nakże ani uczniem, ani mał­żon­kiem, ani dziec­kiem, ani star­cem. Jesteś tym, który szuka swo­jej pełni. A jeżeli będziesz umiał zoba­czyć, że jesteś gałązką koły­saną wia­trem, ale mocno wsz­cze­pioną w drzewo oliwne, poru­szany powie­wem zakosz­tu­jesz wiecz­no­ści. I wszystko dookoła cie­bie sta­nie się wieczne. Wieczne będzie śpie­wa­jące źró­dło, co poiło two­ich przod­ków, wieczny blask oczu, kiedy się będziesz uśmie­chał do uko­cha­nej, i wieczny chłód, i rzeź­wość nocy. Czas nie jest wtedy klep­sy­drą prze­sy­pu­jącą pia­sek, ale żni­wia­rzem, co wiąże snopy.

II

Tak więc ze szczytu naj­wyż­szej wieży twier­dzy ujrza­łem, że nie trzeba żało­wać ani cier­pie­nia, ani śmierci, która jest powro­tem na łono Boga, ani nawet żałoby. Bo ten, co odszedł, jeśli czcimy jego pamięć, jest potęż­niej­szy i bar­dziej obecny od żywych. I zro­zu­mia­łem lęk ludzi i uża­li­łem się nad nimi.

I posta­no­wi­łem ich uzdro­wić.

Uli­to­wa­łem się tylko nad tym, który budzi się wśród ogrom­nej patriar­chal­nej nocy, prze­ko­nany, że jest bez­pieczny pod Bożymi gwiaz­dami, i nagle czuje, że czeka go podróż.

Zabro­ni­łem, aby go o cokol­wiek pytano, bo wiem, że żadna odpo­wiedź nie przy­nie­sie ulgi. Ten, co pyta bowiem, szuka przede wszyst­kim otchłani.

Potę­piam nie­po­kój, który zło­dzieja popy­cha do prze­stęp­stwa, gdyż nauczy­łem się czy­tać w tych ludziach i wiem, że nie ocalę ich, oca­la­jąc ich od nędzy. Albo­wiem mylą się, jeśli sądzą, że pożą­dają złota, które należy do innych. Złoto lśni jak gwiazda. To miłość, która nie zna samej sie­bie, zwraca się ku świa­tłu, które na zawsze pozo­sta­nie nie­osią­galne. A oni wykra­dają nie­po­trzebne skarby, bie­gnąc od jed­nego lustrza­nego odbi­cia do dru­giego jak sza­le­niec, który chcąc schwy­cić prze­glą­da­jący się księ­życ, czer­pałby czarną wodę ze studni. Więc rzu­cają w nagły ogień roz­pa­sa­nia ten nędzny proch, który wykra­dli. I znów, bla­dzi jak przed miło­snym spo­tka­niem, roz­po­czy­nają swe nocne wigi­lie, znie­ru­cho­mieli w oba­wie, by nie spło­szyć tego, co czeka i co być może kie­dyś ich nasyci.

Jeśli wypusz­czę na wol­ność takiego czło­wieka, dalej pozo­sta­nie wierny temu, co czci, a moja straż, łamiąc gałę­zie, przy­ła­pie go znów jutro w cudzym ogro­dzie, z biją­cym ser­cem, prze­ko­na­nego, że tej nocy los okaże mu się łaskawy.

Wiem, ile w nich żaru, i rze­czy­wi­ście kocham ich bar­dziej niż cno­tli­wych, co sie­dzą w swo­ich stra­ga­nach. Ale ja jestem budow­ni­czym miast. Posta­no­wi­łem poło­żyć pod­wa­liny mojej twier­dzy. Powstrzy­ma­łem idącą kara­wanę. Bo była tylko jak ziarna na łożu wia­tru. Wiatr unosi, jak woń, nasiona cedru. Ja opie­ram się wia­trom i rzu­cam nasiona w zie­mię, aby cedry roz­ra­stały się na chwałę Boga.

Miłość musi zna­leźć przed­miot miło­ści. Ocalę tylko tego, kto kocha rzecz praw­dzi­wie ist­nie­jącą, tego, kogo można nasy­cić.

Dla­tego także kobietę zamy­kam w mał­żeń­stwie i każę kamie­no­wać cudzo­łożną żonę. Doprawdy, rozu­miem jej pra­gnie­nie i to, jak wielka jest ta obec­ność, któ­rej ona przy­zywa. Potra­fię czy­tać w niej, kiedy urze­czy­wist­nia się cud wie­czoru, a ona na tara­sie, wsparta na łok­ciu, ze wszyst­kich stron zamknięta wez­bra­nym morzem hory­zontu, wydana jest, niby dło­niom kata, męce nara­sta­ją­cej czu­ło­ści.

Czuję, jak drży, wyrzu­cona niby pstrąg na pia­sku, cze­ka­jąca, niby na przy­bór morza, na błę­kitny płaszcz ryce­rza. Swoje woła­nie rzuca całej ogrom­nej nocy. Kto­kol­wiek się z niej wyłoni, ten ją wysłu­cha. Ale na próżno będzie prze­cho­dzić od jed­nego płasz­cza do dru­giego, bo nie ma czło­wieka, który by ją zaspo­koił. Podob­nie przy­brzeżna ławica, pra­gnąc ochłody, woła nad­miaru morza, a morze bez końca wysyła swoje fale; jedna po dru­giej przy­biega i traci u brzegu siłę. Po cóż więc upra­wo­moc­niać zmianę mał­żonka: kto przede wszyst­kim kocha miłość nad­cho­dzącą, nie pozna, czym jest spo­tka­nie.

Tylko tę ocalę, która potrafi sta­wać się i budo­wać swój ład wokół wewnętrz­nego podwórca, podob­nie jak cedr roz­wija się wokół swo­jego ziarna i we wła­snych gra­ni­cach znaj­duje siłę wzro­stu. Oca­lam tę, która nie kocha przede wszyst­kim wio­sny, ale kształt tego jed­nego kwiatu, w któ­rym jest zawarta wio­sna. Tę, która nie kocha przede wszyst­kim miło­ści, ale jedną jedyną twarz, którą przy­brała miłość.

Dla­tego też kobietę, którą wie­czór roz­pra­sza, chcę oczy­ścić i sca­lić z powro­tem. Usta­wiam dokoła niej, niby gra­nice, ruszt z pło­ną­cym węglem, czaj­nik i tacę ze zło­ci­stej mie­dzi, ażeby poprzez te przed­mioty odkry­wała po tro­chu zna­jomą, wciąż pozna­waną twarz i uśmiech, który tu tylko się poja­wia. To będzie dla niej powolne obja­wia­nie się Boga. Wtedy dziecko zawoła, aby je nakar­mić, wełna cze­sana upo­mni się o jej palce, żarzące węgle będą się doma­gać jej odde­chu. Odtąd będzie już schwy­tana i gotowa słu­żyć. Albo­wiem jestem tym, co kształ­tuje urnę, aby woń w niej pozo­stała na trwałe. Jestem pra­daw­nym nawy­kiem, co nadaje peł­nię owo­com. Zmu­szam kobietę, aby ufor­mo­wała się i praw­dzi­wie ist­niała po to, bym póź­niej w jej imie­niu prze­ka­zał Bogu nie ciche wes­tchnie­nia rzu­cane z wia­trem, ale jej wła­sny pło­mień i jej czu­łość, jej nie­po­wta­rzalny ból…

Długo medy­to­wa­łem nad tym, czym jest pokój. Dają go tylko dzieci naro­dzone i żniwa doko­nane, i dom, w któ­rym naresz­cie zago­ścił ład. Daje go wiecz­ność, w którą wra­cają rze­czy, gdy osią­gną swoją peł­nię. Pokój peł­nych sto­dół i śpią­cych owiec, i zło­żo­nej bie­li­zny, pokój tego, co – jeśli dobrze wyko­nane – staje się darem dla Boga.

Albo­wiem wyda­wało mi się, że czło­wiek jest taki wła­śnie jak twier­dza.

Kru­szy mury, żeby zapew­nić sobie wol­ność, ale wtedy staje się for­tecą zbu­rzoną i wydaną gwiaz­dom. Wtedy rodzi się lęk nie­ist­nie­nia. Niech przyj­mie jako swoją prawdę tę woń, jaką dają palone odrostki wino­ro­śli i cze­ka­jąca postrzy­żyn owca. Prawda drąży się w głę­bo­ko­ści jak stud­nia. Kiedy spoj­rze­nie się roz­pra­sza, traci z oczu Boga. Wię­cej niż nie­wierna żona wsłu­chu­jąca się w obiet­nice nocy wie o Bogu ten mędrzec sku­piony, który zna tylko wagę wełny.

Twier­dzo, zbu­duję cię w sercu czło­wieka.

Bo jest czas wybie­ra­nia pośród nasion, ale i czas, kiedy wybraw­szy raz na zawsze, czło­wiek cie­szy się wzra­sta­niem zbóż. Jest czas stwa­rza­nia, ale i czas istoty stwo­rzo­nej. Jest czas na pio­run szkar­łatny, roz­wie­ra­jący upu­sty nieba, ale i czas, gdy wody wylane gro­ma­dzą się w cyster­nach. Jest czas pod­bo­jów, ale nad­cho­dzi czas umac­nia­nia cesarstw: ja jestem sługą Boga i znam smak wiecz­no­ści.

Nie­na­wi­dzę tego, co się zmie­nia. Zdu­szę tego, który powstaje w nocy i wia­trom rzuca swoje pro­roc­twa niby drzewo, zapłod­nione gro­tem nieba, co trza­ska, łamie się i od któ­rego pło­nie cały las. Lękam się, kiedy Bóg porzuca swą nie­ru­cho­mość. On – nie­wzru­szony, niech­że zasią­dzie z powro­tem w wiecz­no­ści! Bo jest czas wiel­kich naro­dzin, ale i czas, czas bło­go­sła­wiony, na to, co wyzna­cza oby­czaj!

Trzeba nieść pokój, upra­wiać go i wygła­dzać. Ja jestem ten, co zaskle­pia szcze­liny spę­ka­nej ziemi i ukrywa przed ludźmi ślady wul­ka­nów. Jestem trawą, co pora­sta na miej­scu prze­pa­ści. Jestem piw­nicą, która wyzłaca zło­żone w niej owoce. Jestem pro­mem, który od Boga otrzy­mał w zastaw całe poko­le­nie i prze­wozi je z jed­nego brzegu na drugi. Bóg na koniec przej­mie je znowu z moich rąk, takie, jakie mi prze­ka­zał, może doj­rzal­sze, mądrzej­sze, pięk­niej zdo­biące srebrne dzbany na wodę, ale nie odmie­nione. Zamkną­łem mój lud w mej miło­ści.

Dla­tego wspo­ma­gam tego, kto w siód­mym poko­le­niu podej­muje dawny trud ojców – wygię­cie żeber łodzi albo wypu­kłość tar­czy – aby samemu z kolei wieść ten kształt w dosko­na­łość. Wspo­ma­gam tego, kto od przodka śpie­waka prze­jął w dzie­dzic­two bez­i­mienną pieśń i powta­rza­jąc ją z kolei, i myląc się w powta­rza­niu, wzbo­gaca ją o wła­sny smak, barwę i piętno. Kocham kobietę cię­żarną i tę, co karmi pier­sią, kocham stado, co się odna­wia i trwa, kocham powra­ca­jące pory roku. Bo jestem nade wszystko tym, co zamiesz­kuje. O cyta­delo, moja sie­dzibo, ocalę cię przed zaku­sami lot­nych pia­sków i przy­dam jako ozdobę trę­ba­czy wokół twych murów, by ostrze­gali przed nadej­ściem bar­ba­rzyń­ców!

III

Albo­wiem odkry­łem wielką prawdę. A mia­no­wi­cie, że ludzie zamiesz­kują i że sens rze­czy zmie­nia się dla nich w zależ­no­ści od tego, jaki sens ma dom. I że droga, pole jęczmie­nia i wypu­kłość wzgó­rza są czymś innym dla czło­wieka w zależ­no­ści od tego, czy two­rzą, czy też nie – jedną ojco­wi­znę. Bo oto roz­pro­szona mate­ria składa się nagle w całość, w coś, co jest bli­skie sercu. A także nie w tym samym świe­cie mieszka ten, kto mieszka albo nie mieszka w kró­le­stwie Bożym. Jakże się mylą nie­wierni, ci, co się z nas śmieją i któ­rym zdaje się, że dążą do bogactw nama­cal­nych, któ­rych prze­cież nie ma. Bo jeśli pożą­dają na wła­sność stada, to już kie­ruje nimi pycha. A już i rado­ści pychy nie są nama­calne.

Podob­nie ci, któ­rzy dzie­ląc moje zie­mie, sądzą, że je poznają. Są tam – powia­dają – owce i kozy, pola jęcz­mie­nia, domo­stwa i góry – i co wię­cej? I ubo­dzy są, bo nie posia­dają nic wię­cej. I czują chłód. I odkry­łem, że podobni są do czło­wieka, który kraje trupa. Poka­zuję wszem wobec – powiada – czym jest życie: to tylko mie­sza­nina kości, krwi, mię­śni i wnętrz­no­ści. A tym­cza­sem życie było owym świa­tłem oczu, nie­od­czy­ty­wal­nym już w popiele. A tym­cza­sem moja ojco­wi­zna to zupeł­nie co innego niż owce, pola, domo­stwa i góry, ale to, co nad nimi panuje i co je wiąże ze sobą. Ojczy­zna mojej miło­ści. I szczę­śliwi ci, któ­rzy to wie­dzą, gdyż zamiesz­kują w moim domu.

A obrzędy są w cza­sie tym, czym w prze­strzeni domo­stwo. Bo dobrze, jeśli nie mamy wra­że­nia, że pły­nący czas pożera nas i roz­miata jak garść pia­sku, ale że nadaje nam peł­nię. Dobrze, jeśli czas ma swą wewnętrzną struk­turę. Tak i ludzie wtedy prze­cho­dzą od święta do święta i od jed­nej rocz­nicy do dru­giej, jak dziec­kiem prze­cho­dzi­łem z sali obrad do sali prze­zna­czo­nej na odpo­czy­nek w głębi pałacu mojego ojca, gdzie każdy krok miał swój wewnętrzny sens.

Narzu­ci­łem więc prawo, które jest niby mury i kształt mojego domo­stwa. Nie­ro­zumny przy­szedł i powie­dział mi: „Wyzwól nas od narzu­co­nego nam przy­musu, a sta­niemy się więksi”. Ale ja wie­dzia­łem, że wtedy utracą naj­pierw świa­do­mość wła­snego obli­cza, a nie kocha­jąc go już – świa­do­mość samych sie­bie i – wbrew nim – posta­no­wi­łem, że ubo­gacę ich wła­sną ich miło­ścią. Ponie­waż oni, chcąc się prze­cha­dzać swo­bod­nie, pro­po­no­wali mi zbu­rze­nie murów ojcow­skiego pałacu, gdzie każdy krok miał swój sens.

Była to roz­le­gła sie­dziba ze skrzy­dłem zastrze­żo­nym dla kobiet i z ogro­dem, zakry­tym dla oczu, gdzie śpie­wała fon­tanna. Naka­zuję też, aby każdy dom miał takie serce bijące, tak aby można było zbli­żać się lub odda­lać od jakie­goś punktu, aby można było wycho­dzić i wra­cać. W prze­ciw­nym razie czło­wiek jest ni­gdzie.

A nie na tym polega wol­ność, aby nie być wcale. Były tam także sto­doły i staj­nie. Zda­rzało się, że sto­doły były puste, a staj­nie – nie­za­jęte. Ale mój ojciec nie zezwa­lał, aby uży­wać ich nie­zgod­nie z prze­zna­cze­niem. Sto­doła, powia­dał, jest przede wszyst­kim sto­dołą i nie zamiesz­ku­jesz wcale domu, jeśli nie wiesz, gdzie się sam znaj­du­jesz. To nie­ważne, doda­wał, czy użyt­ko­wa­nie jest mniej lub bar­dziej owocne. Czło­wiek nie jest tucz­nym bydlę­ciem i miłość jest dla niego waż­niej­sza niż poży­tek. Nie może kochać domu, który nie ma swego obli­cza i gdzie kroki nie znaj­dują swo­jego kie­runku i sensu.

Była sala prze­zna­czona wyłącz­nie do przyj­mo­wa­nia zna­ko­mi­tych poselstw, którą otwie­rano tylko w te dni, kiedy wzbi­jał się kurz spod kopyt ryce­rzy, a na hory­zon­cie poja­wiały się ogromne pro­porce, w któ­rych wiatr falo­wał jak na powierzchni morza. Stała pusta, kiedy przy­jeż­dżali ksią­żęta o pomniej­szym zna­cze­niu. Była sala, gdzie wyda­wano wyroki sądowe, a także inna, do któ­rej wno­szono umar­łych. I była także pusta izba, któ­rej prze­zna­cze­nia nie znał nikt – a może nie miała go w ogóle, może była tylko nauką tajem­nicy i tego, że ni­gdy nie prze­nik­niemy wszyst­kiego bez reszty.

A nie­wol­nicy, któ­rzy obła­do­wani prze­bie­gali kory­ta­rzami, prze­no­sili zwoje tka­nin do ozdoby ścian, koły­szące się na ich ramio­nach. Wspi­nali się po scho­dach, otwie­rali jakieś drzwi, znów scho­dzili po stop­niach w dół i im byli bli­żej serca domu – owej fon­tanny – tym bar­dziej mil­kli; u gra­nic zaś kró­le­stwa kobiet, któ­rych nie­uważne prze­stą­pie­nie mogłoby kosz­to­wać ich życie, sta­wali się wręcz nie­spo­kojni. A kobiety, w zależ­no­ści od tego, jakie miej­sce zaj­mo­wały w domu, były spo­kojne, zuchwałe albo dys­kretne.

Sły­szę, jak mówi głupi: „Ile miej­sca roz­trwo­nio­nego, ile nie­wy­zy­ska­nych bogactw, ile wygody utra­co­nej przez nie­dbal­stwo! Trzeba zbu­rzyć te zbędne mury, zrów­nać poziom, usu­nąć owe schodki utrud­nia­jące poru­sza­nie się. Czło­wiek sta­nie się wów­czas wolny”. A ja odpo­wia­dam na to: „Wów­czas ludzie staną się bydłem prze­ga­nia­nym po miej­scach publicz­nych, a lęka­jąc się nudów, wymy­ślą głu­pie gry, też rzą­dzące się regu­łami, ale będą to reguły pozba­wione wiel­ko­ści. Tym­cza­sem taki pałac sprzyja powsta­wa­niu poezji. Ale jakie poematy pisać o pła­skiej głu­po­cie rzu­ca­nych kości do gry? Długo może jesz­cze ludzie będą żyć w cie­niu owych murów, a poezja będzie mówić o tęsk­no­cie za nimi, a potem nawet cień się roz­wieje i ludzie prze­staną rozu­mieć poezję”.

I w czym odtąd będą szu­kać rado­ści?

Tak jest z czło­wie­kiem zagu­bio­nym w tygo­dniu, który nie składa się z okre­ślo­nych dni, w roku pozba­wio­nym świąt i wła­snego obli­cza. Tak z czło­wie­kiem pozba­wio­nym poczu­cia hie­rar­chii, który zazdro­ści sąsia­dowi, jeśli ten prze­wyż­sza go czym­kol­wiek, i stara się go spro­wa­dzić do wła­snych wymia­rów. Jakiej rado­ści dostar­czy im potem ta pła­ska kałuża, nad którą razem będą żyli?

Ja odtwa­rzam pola napięć i ener­gii. Buduję tamy w górach, aby zatrzy­my­wać wody. Prze­ciw­sta­wiam się im, jakby nie­spra­wie­dliwy w sto­sunku do natu­ral­nych pochy­ło­ści. Usta­na­wiam z powro­tem hie­rar­chie tam, gdzie ludzie połą­czyli się jak wody, gdy pomie­szane stają się pła­skim roz­le­wi­skiem. Prze­rzu­cam łuki mostów.

Z dzi­siej­szej nie­spra­wie­dli­wo­ści two­rzę jutrzej­szą spra­wie­dli­wość. Usta­na­wiam na powrót kie­runki tam, gdzie każdy tkwi na jed­nym miej­scu i szczę­ściem nazywa ten bez­wład. Gar­dzę sto­ją­cymi wodami ich spra­wie­dli­wo­ści i wyzwa­lam tego, co usta­no­wił piękną niespra­wie­dli­wość. Tak nadaję god­ność mojemu kró­le­stwu.

Gdyż znam rozu­mo­wa­nie ludzi. Podzi­wiali czło­wieka, któ­rego ukształ­to­wał mój ojciec. „Któż by się śmiał natrzą­sać – mówili – z tak dosko­na­łych osią­gnięć?”. Po czym, w imię czło­wieka, któ­rego przy­mus ukształ­to­wał, odrzu­cili ów przy­mus. Póki trwał jesz­cze w ser­cach ludz­kich, póty jesz­cze dzia­łał. Potem powoli o nim zapo­mniano. A ten, któ­rego chciano w ten spo­sób oca­lić, zmarł.

Dla­tego nie­na­wi­dzę iro­nii, która nie ludzką jest rze­czą, ale wła­ściwa jest łobu­zom. Bo to łobuz powiada: „Gdzie indziej ludzie mają inne oby­czaje. Cze­muż by naszych nie zmie­nić?”. Albo też: „Któż to wam każe zboże sprzą­tać do sto­doły, a bydło trzy­mać w obo­rze?”. Ale on sam pada ofiarą słów, bo nie rozu­mie tego, czego słowa nie są w sta­nie wyra­zić. Nie rozu­mie, że ludzie zamiesz­kują wła­sny dom.

A ci, co padają jego ofiarą, też nie potra­fią już roz­po­znać, czym jest dom, i zaczy­nają go roz­bie­rać. W ten spo­sób ludzie trwo­nią swoje naj­cen­niej­sze dobro: sens, jaki mają rze­czy. A w dni świą­teczne pysz­nią się tym, że nie ule­gają oby­cza­jom, że zdra­dzają tra­dy­cje i że święcą chwałę nie­przy­ja­ciela. To prawda, że dopusz­cza­jąc się tego świę­to­kradz­twa czują jesz­cze jakiś wewnętrzny nie­po­kój. Póki jest to jesz­cze świę­to­kradz­two. Póki opie­rają się cze­muś, co jesz­cze nad nimi ciąży. Żyją dzięki temu, że ich wróg jesz­cze oddy­cha. Jesz­cze na tyle zawa­dza im ów cień prawa, że czują swój opór wobec prawa. Ale nie­ba­wem znika nawet ów cień. Wtedy nie czują już nic, bo zapo­mnieli nawet smaku zwy­cię­stwa. Zie­wają. Zamie­nili pałac na plac publiczny, ale kiedy prze­ja­dła się im przy­jem­ność dep­ta­nia go z samo­chwal­czą butą, prze­stają wie­dzieć, co robią na tym tar­go­wi­sku. I oto zaczy­nają snuć nie­ja­sne marze­nia o tym, aby zbu­do­wać dom o tysiącu drzwi, o gobe­li­nach cią­żą­cych ramio­nom, o sie­niach, gdzie roz­brzmiewa powolny krok. Zaczy­nają marzyć o tajem­nej kom­na­cie, dzięki któ­rej tajem­ni­cze sta­łoby się całe domo­stwo. I nie wie­dząc o tym, zapo­mniaw­szy, opła­kują pałac mojego ojca, gdzie każdy krok miał swój sens i zna­cze­nie.

I dla­tego, pojąw­szy to wszystko, prze­ciw­sta­wiam swoją nie­złomną wolę owemu kru­sze­niu się rze­czy i nie słu­cham tych, któ­rzy mi mówią o natu­ral­nej pochy­ło­ści. Bo aż nadto dobrze wiem, że natu­ralne pochy­ło­ści zasi­lają pła­skie roz­le­wi­ska wodą z top­nie­ją­cych lodow­ców, ście­rają ostre wierz­chołki gór i powstrzy­mują rzeczny nurt, kiedy rzuca się w morze i staje się tysią­cem sprzecz­nych prą­dów. Bo aż nadto dobrze wiem, że natu­ralne pochy­ło­ści rodzą podział wła­dzy i zrów­na­nie ludzi. Ale ja rzą­dzę i wybie­ram. Wie­dząc, że i cedr odnosi zwy­cię­stwo nad cza­sem, który powi­nien by go zamie­nić w proch, i wbrew tej sile, co cią­gnie w dół, rok po roku, wznosi dumną świą­ty­nię listo­wia. Tak i ja wbrew inte­re­som roz­le­wisk wzno­szę strome lodowce. To nic, jeśli żaby skrze­czą, że to nie­spra­wie­dli­wość. Z powro­tem daję broń w ręce czło­wieka, aby się stał sobą.

I dla­tego też nie dbam o głu­piego gadułę, który pal­mie wyrzuca, że nie jest cedrem, cedrowi, że nie jest palmą, i mie­sza­jąc zawar­tość ksiąg zdąża do cha­osu. Dobrze wiem, że gaduła ma rację wedle swej absur­dal­nej wie­dzy, gdyż cedr i palma, gdyby nie żyły, złą­czy­łyby się w jedno i roz­sy­pały w proch. Ale życie prze­ciw­sta­wia się nie­ła­dowi i natu­ral­nym pochy­ło­ściom. I z pro­chu pod­nosi ku górze cedr.

Z prawdy moich naka­zów naro­dzi się czło­wiek. Więc nie szu­kam by­naj­mniej zna­cze­nia w samych oby­cza­jach, pra­wach i języku mojego cesar­stwa. Wiem aż nadto dobrze, że gro­ma­dząc razem kamie­nie two­rzy się ciszę. Ciszę, któ­rej z kamieni nie dawało się odczy­tać. Wiem aż nadto dobrze, że miłość oży­wia się poprzez cię­żary i skrę­po­wa­nia. Że nie wie nic ten, kto poćwiar­to­wał trupa i zwa­żył jego kości i wnętrz­no­ści. Bo kości i wnętrz­no­ści same w sobie na nic się zda­dzą, podob­nie jak atra­ment i papier, które się skła­dają na książkę. Liczy się tylko mądrość, którą książka przy­nosi, ale ona w swej isto­cie jest czymś cał­kiem innym.

Odma­wiam na ten temat dys­ku­sji, bo nie ma tu nic, co mogłoby być dowie­dzione. Ocalę od zgni­li­zny język mojego ludu. Przy­po­mi­nam sobie tego nie­do­wiarka, który odwie­dził mojego ojca:

– Naka­zu­jesz, aby twoi ludzie modlili się na różań­cach o trzy­na­stu pacior­kach. Jakie zna­cze­nie ma trzy­na­ście pacior­ków – pytał – czy jeśli zmie­nisz ich liczbę, nie ten sam będzie zba­wienny poży­tek?

Po czym wysu­wał sub­telne argu­menty za różań­cem o dwu­na­stu pacior­kach. Ja, będąc dziec­kiem wraż­li­wym na zręcz­ność argu­men­ta­cji, obser­wo­wa­łem ojca, zasta­na­wia­jąc się, czy jego odpo­wiedź będzie rów­nie bły­sko­tliwa; albo­wiem bły­sko­tliwe były przy­ta­czane przez przy­by­sza argu­menty.

– Powiedz mi – upie­rał się tam­ten – czy róża­niec o trzy­na­stu pacior­kach ma więk­szą wagę…

– Róża­niec o trzy­na­stu ziarn­kach – odparł ojciec – waży tyle, ile wszyst­kie głowy, które w jego imię już kaza­łem ściąć…

Wtedy Bóg oświe­cił nie­do­wiarka i ten nawró­cił się.

IV

Sie­dzibo ludzka, kto cię zbu­duje na sile rozumu? Kto cię zdoła posta­wić zgod­nie z logiką? Ist­nie­jesz i nie ist­nie­jesz zara­zem. Jesteś uczy­niona z prze­róż­nych mate­ria­łów, ale żeby cię odkryć, trzeba cię stwo­rzyć wyobraź­nią. Podob­nie jak ten, kto zbu­rzył wła­sny dom, sądząc, że go zna, ma przed sobą tylko kupę kamieni, cegieł i dachó­wek, ale nie znaj­duje ani cie­nia, ani ciszy, ani schro­nie­nia, któ­rym one słu­żyły, i nie wie, na co mógłby się zdać ten stos cegieł, kamieni i dachó­wek, bo bra­kuje im inwen­cji, która by nad nimi pano­wała, duszy i serca archi­tekta. Bo kamie­niowi bra­kuje duszy i serca ludz­kiego.

Ale skoro nie ma tu rozumu, tylko cegła, kamień i dachówka, skoro dusza i serce wymy­kają się pra­wom logiki i pra­wom liczb, poja­wiam się ja i moja wolna wola. Ja – archi­tekt. Ja – posia­da­jący duszę i serce. Ja jeden posia­dam moc, aby kamień prze­mie­nić w ciszę. Przy­cho­dzę mie­sić tę glinę, którą jest mate­ria, zgod­nie z obra­zem stwa­rza­nia pocho­dzą­cym od samego Boga i dale­kim od wszel­kiej logiki. Buduję moją kul­turę, wie­dziony tylko sma­kiem, jaki w niej czuję, podob­nie jak inni budują wier­sze, zmie­nia­jąc jedno słowo na inne, i nikt im nie każe uspra­wie­dli­wiać się, dla­czego taki tok dali wier­szowi i takie słowo zmie­nili, bo wie­dzie ich ten smak, który wiersz będzie miał i który znają zawczasu.

Albo­wiem jestem przy­wódcą. Ukła­dam prawa i sta­no­wię święta, i naka­zuję ofiary, i z owiec, kóz i ludz­kich domostw skła­dam kul­turę, podobną do pałacu mego ojca, gdzie każdy krok ma sens i kie­ru­nek.

Bo cóż by beze mnie zro­bili z tej kupy kamieni, prze­kła­da­nych z lewa na prawo ¬– chyba inną kupę kamieni, jesz­cze bar­dziej bez­ładną. Ja rzą­dzę i wybie­ram.

I rzą­dzę sam. I ludzie mogą modlić się w ciszy i w cie­niu, który zawdzię­czają uło­żo­nym przeze mnie kamie­niom. Uło­żo­nym wedle obrazu mojego serca.

Jestem przy­wódcą. Jestem władcą. Jestem odpo­wie­dzialny. A ich wzy­wam, aby mi poma­gali. Gdyż rozu­miem, że przy­wódca to nie ten, co ocala innych, ale ten, który ich wzywa, aby jego oca­lili. Bo to dzięki mnie, dzięki obra­zowi, jaki w sobie noszę, powstaje jed­ność, którą wypro­wa­dzi­łem, sam jeden, z moich owiec i kóz, z domostw i gór; i oto oni zako­chani w nich, tak jak byliby zako­chani w mło­dej bogini, otwie­ra­ją­cej w słońcu swoje ramiona, a któ­rej w pierw­szej chwili by nie poznali. Oto kochają dom, który moja wyobraź­nia stwo­rzyła zgod­nie z moim pra­gnie­niem. A poprzez dom kochają i mnie, archi­tekta. Tak jak ten, kto kocha posąg, nie kocha gliny ani cegły, ni brązu tylko zamysł rzeź­bia­rza. Ludziom z mojego ple­mie­nia daję przy­wią­za­nie do domu, ażeby umieli go roz­po­znać wśród innych. A roz­po­znają go dopiero pod warun­kiem, że go żywili wła­sną krwią. I przy­stro­ili wła­snym poświę­ce­niem. Dom będzie od nich wyma­gał nawet krwi i ciała, bo będzie ich wła­snym sen­sem. Nie będą wów­czas mogli nie roz­po­znać tej boskiej struk­tury, która będzie niby zna­joma twarz. I wtedy obu­dzi się w nich miłość do niego. I pełne żaru będą ich wie­czory. I ojco­wie będą się sta­rali uka­zać go swoim synom, skoro tylko otwo­rzą się dzie­cięce oczy i uszy, aby nie zato­nął w róż­no­rod­no­ści wszel­kich rze­czy.

Potra­fi­łem zbu­do­wać domo­stwo tak ogromne, aby nawet gwiaz­dom nadać sens, toteż jeśli ludzie wyjdą nocą na próg i pod­niosą głowy, będą chwa­lić Boga, że tak dobrze pro­wa­dzi te nie­bie­skie statki. A jeśli zbu­duję dom trwały, aby mógł zawrzeć w sobie trwa­nie życia, ludzie iść będą od święta do święta jak z jed­nej sieni w drugą, wie­dząc, dokąd idą, i w róż­no­rod­no­ści życia odkry­wa­jąc twarz Boga.

Zbu­do­wa­łem cię więc, twier­dzo, jak buduje się sta­tek. Dałem maszty i wszelki osprzęt potrzebny i puści­łem na fale czasu, to jest na wiatr sprzy­ja­jący.

Ludzki statku, bez któ­rego nie dopły­nę­li­by­śmy do wiecz­no­ści!

Ale znam także nie­bez­pie­czeń­stwa wiszące nad moim stat­kiem. Z zewnątrz naciera wciąż na niego ciemne morze. I znam inne obli­cza tego, co moż­liwe. Bo to zawsze moż­liwe: zbu­rzyć świą­ty­nię, a kamie­nie zabrać na budowę innej świą­tyni.

A ta inna nie jest ani praw­dziw­sza, ani bar­dziej fał­szywa, ani spra­wie­dliw­sza, ani bar­dziej nie­spra­wie­dliwa. I nikt nie będzie nawet wie­dział, do jakiej kata­strofy doszło, bo w kupę zwa­lo­nych kamieni nie jest wpi­sana war­tość ciszy.

Dla­tego pra­gnę, aby robot­nicy mocno wią­zali główne wią­za­nia statku. Aby trwały z poko­le­nia na poko­le­nie: bo nie uczy­nię świą­tyni piękną, jeśli wciąż będę ją budo­wał od nowa.

V

Dla­tego pra­gnę, by ludzie mocno wią­zali główne wią­za­nia statku. To ludzka kon­struk­cja. A dookoła statku prze­cież natura ślepa, nie­ujęta w reguły i potężna. A kto zapo­mina o potę­dze morza, temu grozi, że wypo­czy­wać zechce za długo. Wydaje mu się, że domo­stwo, które zostało dane, jest czymś nie­pod­wa­żal­nym. Skoro to, co oczy­wi­ste, zostało już wyka­zane. Miesz­ka­jąc na statku, nie widzi się już groź­nego morza. A jeśli się je nawet dostrzega, to tylko jako tego statku ozdobę. Taka jest wła­ści­wość umy­słu. Morze wydaje się po to stwo­rzone, aby nio­sło sta­tek.

Ale to złuda. Rzeź­biarz uka­zał patrzą­cym jedno kamienne obli­cze. Ale drugi może mógłby uka­zać inne. Widzia­łeś także kon­ste­la­cje: to jest Łabędź. Ale ktoś inny mógłby ci poka­zać, że to leżąca kobieta. Za późno. Nie odej­dziemy już od tego łabę­dzia. Zmy­ślony łabędź pochwy­cił nas.

Aż uwie­rzyw­szy nie­ro­zum­nemu, że jeste­śmy w błę­dzie, nie będziemy już bro­nić naszej wiary. Ja jed­nak wiem, czym zagraża czło­wiek nie­ro­zumny. A także ten, co ma zręcz­ność żon­glera i z łatwo­ścią mode­luje swymi pal­cami różne twa­rze. Ci, któ­rzy patrzą na tę zabawę, gubią sens, jaki ma ich ojco­wi­zna. Dla­tego ja roz­ka­zuję chwy­cić go i roze­rwać końmi. Nie dla­tego, oczy­wi­ście, że moi sędzio­wie dowie­dli, iż jest w błę­dzie. Bo nie jest w błę­dzie. Ale nie ma także racji i dla­tego nie pozwa­lam mu uwa­żać się za mądrzej­szego i spra­wie­dliw­szego od moich sędziów. I jest w błę­dzie, jeśli sądzi, że ma rację. Bo on także pro­po­nuje jako bez­względ­nie praw­dziwe te świetne, bogate, zro­dzone w jego rękach kształty, któ­rym bra­kuje jed­nak wagi, czasu i z dawien dawna idą­cej cią­gło­ści, jaką mają reli­gie. Pro­po­no­wana przez niego struk­tura jesz­cze nie zaist­niała. Moja już ist­nieje. Oto dla­czego potę­piam żon­glera i oca­lam przez to mój lud przed zgni­li­zną.

Bo ten, co nie­ostrożny, nie pamięta już, że mieszka na statku, z góry jest nie­jako ska­zany na znisz­cze­nie i nie­ba­wem zoba­czy, jak pod­nosi się morze, któ­rego fale zaleją jego głu­pie igraszki.

Taki obraz mojego cesar­stwa poka­zano mi kie­dyś, kiedy byli­śmy na peł­nym morzu, ja i nie­któ­rzy z mojego ludu, a była to piel­grzymka.

Byli­śmy więc zamknięci na pokła­dzie peł­no­mor­skiego statku. Cza­sem mil­cząc, spa­ce­ro­wa­łem wśród moich ludzi. Stali się miesz­kań­cami statku: jedni przy­kuc­nąw­szy, ota­czali naczy­nia z jadłem, inni kar­mili dzieci albo pogrą­żeni w modli­twie prze­su­wali paciorki różańca. Sta­tek stał się ich domo­stwem.

Ale pew­nej nocy żywioły pod­nio­sły bunt. Przy­sze­dłem odwie­dzić ich i ogar­nąć ciszą mojej miło­ści i zoba­czy­łem, że nic się wśród nich nie zmie­niło. Cyze­lo­wali pier­ście­nie, przę­dli wełnę albo roz­ma­wiali cicho, tka­jąc nie­znu­że­nie więź ludz­kiej wspól­noty, tę sieć spra­wia­jącą, że jeśli jeden z nich umrze, wszyst­kim coś zostaje wyrwane. A ja w ciszy mojej miło­ści słu­cha­łem, jak mówią, ale nie przy­kła­da­jąc więk­szej uwagi do tego, o czym mówią; były to opo­wie­ści o cho­ro­bach czy jakieś histo­rie czaj­ni­ków; jed­nakże nie w tema­cie zawie­rał się sens opo­wie­ści, ale w spo­so­bie mówie­nia. Oto jeden, uśmie­cha­jąc się z powagą, czyni z sie­bie samego dar innym… a drugi nudzi się, nie wie­dząc, czy to z lęku, czy z braku Boga. I tak patrzy­łem na nich w ciszy mojej miło­ści.

A tym­cza­sem cięż­kie ramię morza, o któ­rym nic nie wie­dzieli, uno­siło ich ruchem powol­nym a strasz­li­wym. Zda­rzało się, że na szczy­cie wzno­szą­cej się fali wszystko chwiało się jakby objęte nie­by­tem. Cały sta­tek drżał wtedy, jakby już pękały jego wią­za­nia, jakby już roz­sy­py­wał się w kawałki, a oni, w tych momen­tach nie­rze­czy­wi­stych, prze­sta­wali się modlić, roz­ma­wiać, kar­mić dzieci i zdo­bić srebrne naczy­nia. Ale za każ­dym razem jakiś trzask twardy niby grom prze­szy­wał drew­niany kadłub na wskroś. Sta­tek zda­wał się zapa­dać w sie­bie ciężko, jakby za chwilę miały się roz­pęk­nąć jego burty, a ten wstrząs powa­lał ludzi na zie­mię i wyry­wał z ich ust wymioty.

I cisnęli się jedni do dru­gich, niby w trzesz­czą­cej szo­pie, pod mdlą­cym koły­sa­niem oliw­nych lamp.

Lęka­jąc się, że nie­po­kój ogar­nie ich bez reszty, kaza­łem ogło­sić:

‒ Niech ci, co pra­cują w sre­brze, wyko­nają dla mnie dzba­nek na wodę. Ci, co przy­rzą­dzają posi­łek, niech się przy­łożą do roboty. Niech zdrowi zatrosz­czą się o cho­rych. Niech ci, co się modlą, głę­biej się pogrążą w modli­twie…

A temu, co blady, oparty o jakąś belkę, nasłu­chi­wał przez szpary uszczel­nione paku­łami nie­spo­koj­nej pie­śni morza, powie­dzia­łem:

‒ Idź pod pokład i policz mar­twe barany. Bo bywa, że tło­cząc się w stra­chu, duszą się nawza­jem…

A on mi odparł:

‒ Bóg poło­żył na morzu swoją ciężką dłoń. Jeste­śmy zgu­bieni. Sły­szę, jak trzesz­czą wią­za­nia okrętu… Nie widzimy ich, bo są to liny sta­lowe i oku­cia. Podob­nie trzesz­czą fun­da­menty globu ziem­skiego, któ­remu zawie­rzy­li­śmy nasze domy i sady oliwne, i mięk­kie weł­ni­ste owce, wie­czo­rem sku­biące powoli świeżą trawę. Dobrze jest zaj­mo­wać się we wła­snym domu oliw­kami, owo­cami, codzien­nym posił­kiem i miło­ścią. Ale nie­do­brze, jeśli nie­po­kój pły­nie z tego, co nas ota­cza. Kiedy to, co zostało zro­bione, staje się robotą do wyko­na­nia. Tak i tu odzywa się to, co powinno mil­czeć. Co sta­nie się z nami, jeśli góry zaczy­nają pomru­ki­wać? Sły­sza­łem już kie­dyś taki pomruk i nie potra­fię go zapo­mnieć…

‒ Jaki to pomruk? ‒ spy­ta­łem.

‒ Miesz­ka­łem kie­dyś, panie, w wio­sce zbu­do­wa­nej na spo­koj­nym grzbie­cie wzgó­rza, wro­śnię­tej w zie­mię i w niebo, wio­sce prze­zna­czo­nej do trwa­nia i która rze­czy­wi­ście trwała. Na cem­bro­wi­nach studni, na kamien­nych pro­gach, na koli­stym obmu­ro­wa­niu źró­deł leżał ten cudowny blask, który rodzi się z wie­ko­wego uży­cia. Ale pew­nej nocy coś się zbu­dziło w pod­ziem­nych fun­da­men­tach tej kra­iny. Zro­zu­mie­li­śmy, że zie­mia pod naszymi sto­pami ożyła nagle i zaczęła się poru­szać. To, co było wyko­nane, sta­wało się z powro­tem robotą do wyko­na­nia. Prze­lę­kli­śmy się. Prze­lę­kli­śmy się nie tyle o nas samych, co o przed­miot naszych sta­rań. O to, w co zamie­niało się nasze życie z bie­giem lat. Ja byłem złot­ni­kiem i zlą­kłem się o moją dużą karafkę na wodę, nad którą pra­co­wa­łem od dwóch lat. W którą prze­mie­niły się dwa lata mojego czu­wa­nia. Kto inny drżał o swoje dywany ze szla­chet­nej wełny, które tkał z rado­ścią i co dzień roz­wi­jał na słońcu. Był dumny, że zamie­nił odro­binę swego ciała ‒ swych zro­go­wa­cia­łych pal­ców ‒ na to głę­bo­kie falo­wa­nie weł­nia­nej powierzchni. Jesz­cze inny zląkł się o posa­dzone przez sie­bie oliwki. I wiem, że żaden z nas nie lękał się śmierci, ale wszy­scy­śmy drżeli o te małe głu­pie przed­mioty. Odkry­li­śmy, że życie tylko wtedy ma sens, kiedy się je prze­mie­nia po tro­chu w coś, co jest poza nami. Śmierć ogrod­nika w niczym nie zagraża drzewu. Ale jeśli drzewo będzie zagro­żone, ogrod­nik umiera dwu­krot­nie. Był pomię­dzy nami stary bajarz, który znał naj­pięk­niej­sze opo­wie­ści naszej pustyni. I sam je jesz­cze upięk­szał. A znał je tylko on jeden, bo nie miał syna. I kiedy zie­mia zaczęła się obsu­wać, drżał o te biedne opo­wie­ści, któ­rych nikt już wię­cej nie wyśpiewa. A tym­cza­sem zie­mia wciąż zda­wała się jak żywa albo jak ugnia­tana nie­wi­dzialną dło­nią i zaczy­nała spły­wać w dół wielką rudawą falą błota. Jak myślisz: czy można prze­mie­nić sie­bie w coś, co by upięk­szało to sunące błoto, które prze­wala się powoli i wszystko pochła­nia? Co można zbu­do­wać na tym, co samo się poru­sza?

Pod tym napo­rem domy chwiały się powoli, a skrę­cone nie­do­strze­galną siłą belki trza­skały nagle jak baryłki czar­nego pro­chu. Albo ściany zaczy­nały drżeć, aż roz­sy­py­wały się nagle. A ci spo­śród nas, któ­rzy zostali przy życiu, utra­cili sens ist­nie­nia. Tylko bajarz śpie­wał dalej, postra­daw­szy zmy­sły.

A ty gdzie nas wie­ziesz? Ten sta­tek pój­dzie na dno razem z dzie­łem naszych rąk. Tu, na pokła­dzie, czuję, jak czas upływa nada­remno. Nie powi­nien upły­wać w spo­sób tak wyczu­walny, ale tward­nieć, doj­rze­wać i wzbie­rać latami. Powi­nien gro­ma­dzić po tro­chu dzieła ludz­kich rąk. A teraz, czy może utrwa­lić się w nim coś, co byłoby z nas i co by prze­trwało?

VI

I przy­zna­łem rację mojemu ludowi, myśląc o tej prze­mia­nie, nie­moż­li­wej już, kiedy nic sta­łego nie trwa poprzez poko­le­nia, i o cza­sie, który upływa wów­czas nada­rem­nie, jak w klep­sy­drze. I myśla­łem także: to domo­stwo nie jest jesz­cze dość obszerne, a dzieło, w które ten lud się prze­mie­nia, nie jest jesz­cze dość trwałe. I myśla­łem o fara­onach, któ­rzy kazali sobie budo­wać wiel­kie nie­znisz­czalne mau­zo­lea o ostrych kra­wę­dziach, pły­nące przez ocean czasu, a on je ściera powoli i zamie­nia w pył. Myśla­łem o roz­le­głych, nie­tknię­tych szla­kiem kara­wan pia­skach, z któ­rych cza­sem wyła­nia się dawna świą­ty­nia, zanu­rzona już w nich do połowy, jakby nie­wi­dzialna błę­kitna burza strza­skała jej maszty, a ona pły­nie jesz­cze, cho­ciaż ska­zana na zagładę. Myśla­łem też: nie dość trwała jest jesz­cze ta świą­ty­nia, ładowna zło­ce­niami i klej­no­tami, które kosz­to­wały dłu­gie ludz­kie żywoty, jak miód skła­dany przez tyle poko­leń: fili­gra­nowe wyroby ze złota, zło­ci­ste insy­gnia wła­dzy kapłań­skiej, w które prze­mie­niało się życie sta­rych rze­mieśl­ni­ków, i te obrusy hafto­wane, nad któ­rymi sta­ruszki po kres życia tra­ciły oczy, aż poczer­niałe, kasz­lące, zdu­szone już dło­nią śmierci, odcho­dziły zosta­wia­jąc za sobą ów kró­lew­ski tren. Kwietną łąkę. A ci, co je oglą­dają dziś, powia­dają: „Ach, jakiż to piękny haft! Jaki piękny…”. I zro­zu­mia­łem, że sta­ruszki wplo­tły sie­bie w ten jedwab i prze­mie­niły go. Nie wie­dząc, że są cza­ro­dziej­kami…

Trzeba więc zbu­do­wać wiel­kie skrzy­nie, żeby pomie­ścić w nich to, co zostało z owych haftów. I jakiś pojazd, który by je prze­wiózł. Bo ja sza­nuję przede wszyst­kim to, co trwa, bar­dziej niż ludzi. I oca­lam w ten spo­sób ich prze­mie­nione życie. Wzno­szę wiel­kie taber­na­ku­lum, w które oni skła­dają wszystko, czym są.

Jesz­cze odnaj­duję cza­sem te statki sunące wolno przez pusty­nię. Jesz­cze nie ustają w swo­jej podróży. I poją­łem, co naj­waż­niej­sze, a mia­no­wi­cie, że trzeba naj­pierw zbu­do­wać sta­tek i okul­ba­czyć kara­wanę, i zbu­do­wać świą­ty­nię trwa­jącą dłu­żej od czło­wieka. Odtąd ludzie będą się rado­śnie prze­mie­niać w to, co cen­niej­sze od nich samych. Wtedy rodzą się mala­rze, rzeź­bia­rze, rytow­nicy i złot­nicy. Ale nie ocze­kuj niczego od czło­wieka, jeśli pra­cuje tylko na swoje życie, a nie dla wiecz­no­ści. Bo wtedy nie­po­trzeb­nie bym ich uczył archi­tek­tury i jej zasad. Jeśli budują domy po to, żeby w nich żyć, po cóż by mieli prze­mie­niać swoje życie w domy? Skoro ten dom ma słu­żyć ich życiu i niczemu wię­cej? A oni mówią, że ich dom jest uży­teczny i nie trak­tują go jako war­to­ści samej w sobie, widząc tylko jego uży­tecz­ność. I dom im służy, a oni zaj­mują się tym, żeby się wzbo­ga­cić. Ale umie­rają w nędzy, bo nie zosta­wiają po sobie ani hafto­wa­nego obrusa, ani zło­ci­stej szaty kapłań­skiej ukry­tej w kamien­nym statku. Byli powo­łani do tego, żeby swoje życie w coś prze­mie­nić, a chcieli być tylko obsłu­żeni. Więc kiedy odcho­dzą, nie zostaje po nich nic.

I tak, cho­dząc pomię­dzy ludźmi mojego ple­mie­nia, zamiesz­ku­ją­cymi deltę rzeki, wie­czo­rem, kiedy wszystko wydaje się prze­mie­nione, patrzy­łem na nich, jak w sta­rej wystrzę­pio­nej odzieży, zaprze­staw­szy swo­jej psz­cze­lej pra­co­wi­to­ści sie­dzieli na pro­gach nędz­nych lepia­nek; bar­dziej zaj­mu­jąca od nich samych była dosko­na­łość tego pla­stra miodu, przy któ­rym przez cały dzień się tru­dzili. Roz­my­śla­łem zwłasz­cza na widok jed­nego, który był ślepy, a do tego utra­cił jedną nogę. Tak stary, że stał już u progu śmierci, i zda­wało się, że skrzypi przy każ­dym poru­sze­niu jak stary wia­trak; odpo­wia­dał na moje słowa powoli, bo był posu­nięty w latach i tra­cił już jasność mowy; ale sta­wał się coraz bar­dziej świe­tli­sty i jasny, i coraz lepiej rozu­miał, w co prze­mie­nia się jego życie. Drżą­cymi dłońmi pra­co­wał na­dal nad ażu­ro­wymi cac­kami, które były jak coraz sub­tel­niej­szy elik­sir. On zaś, odcho­dząc w tak cudowny spo­sób od swego sta­rego wyschłego ciała, sta­wał się coraz szczę­śliw­szy, coraz bar­dziej nie­do­ty­kalny. Coraz bar­dziej nie­złomny. I umie­rał, nie wie­dząc o tym, z rękoma peł­nymi gwiazd…

Tak więc ci ludzie całe życie pra­co­wali dla jakie­goś bez­u­ży­tecz­nego ubo­ga­ca­nia przed­mio­tów, prze­mie­nia­jąc się bez reszty w nie­znisz­czalny haft… Prze­zna­cza­jąc tylko część swo­jej pracy na to, co uży­teczne, a całą resztę ‒ na cyze­lo­wa­nie, na zbędną świet­ność metalu, na dosko­na­łość rysunku, mięk­kość wygię­cia, które nie służy niczemu poza tym, że w nim zawiera się prze­mie­nione życie i dając w wyniku coś trwal­szego od ciała.

Wie­czo­rem więc prze­cha­dzam się powoli pomię­dzy moim ple­mie­niem i obej­muję je ciszą swo­jej miło­ści. Nie­spo­kojny jestem tylko o tego, co pło­nie bez­płod­nym bla­skiem, o poetę peł­nego uko­cha­nia wier­szy, ale nie­pi­szą­cego wła­snych, o kobietę zako­chaną w miło­ści, ale która nie umie­jąc doko­nać wyboru, nie może stać się sobą, o tych wszyst­kich, w któ­rych jest lęk; i wiem, że ule­czył­bym ich z tego lęku, gdy­bym im udzie­lił daru, który wymaga ofiary, doko­na­nia wyboru i zapo­mnie­nia o całym świe­cie. Bo jeden okre­ślony kwiat jest przede wszyst­kim odmową wobec wszyst­kich innych kwia­tów. A prze­cież tylko pod tym warun­kiem staje się piękny. Podob­nie jest z przed­mio­tem, w który prze­mie­nia się życie.

I głupi, kto tej sta­ruszce będzie wyrzu­cać, że haftuje, pod pre­tek­stem, że mogłaby utkać co innego ‒ bo taki czło­wiek wyżej sta­wia nicość nad two­rze­nie. Toteż cho­dząc czuję, jak ponad dymy ludz­kiego obo­zo­wi­ska wznosi się modli­twa, jak wszystko tu doj­rzewa i two­rzy się w ciszy, powoli, nie­mal nie­świa­do­mie. Gdyż owoc, haft czy kwiat, aby stać się sobą, muszą być naj­pierw zanu­rzone w cza­sie.

W ciągu tych dłu­gich spa­ce­rów poją­łem w pełni, że war­tość kul­tury w moim kró­le­stwie nie opiera się wcale na war­to­ści poży­wie­nia, ale na wyma­ga­niach i zapale do pracy. Nie opiera się na posia­da­niu, ale na dawa­niu. Cywi­li­zo­wany jest przede wszyst­kim ten rze­mieśl­nik, o któ­rym mówię, a który stwa­rza się na nowo w wyko­ny­wa­nym przed­mio­cie, i w zamian za to staje się sam wieczny i nie lęka się śmierci. Cywi­li­zo­wany także ten, co wal­czy i sie­bie prze­mie­nia w kró­le­stwo. Ubogi zaś ten, kto okrywa się świetną szatą kupioną u han­dla­rzy i jeśli nawet pasie oczy dosko­na­ło­ścią barw, sam nic nie stwo­rzył. Znam takie ple­miona zde­ge­ne­ro­wane, które nie piszą już wier­szy, tylko je czy­tają, nie upra­wiają ziemi, ale odwo­łują się przede wszyst­kim do pracy nie­wol­ni­ków. W pia­skach połu­dnia, wśród płod­nej nędzy rodzą się wiecz­nie inne ple­miona ‒ żywe ‒ które wyru­szą na pod­bój tam­tych mar­twych bogactw. Nie lubię tych, co mają serca osia­dłych. Ci, co w nic się nie prze­mie­niają, nie stają się sobą. Życie nie da im doj­rza­ło­ści. A czas prze­pływa dla nich jak pia­sek przez palce i nie­sie zgubę. I cóż mogę w ich imie­niu dać Bogu?

Pozna­łem ich nędzę w tych chwi­lach, kiedy naczy­nie pęka, nim zostało dopeł­nione. Bo śmierć starca, który cały prze­mie­nił się i stał się zie­mią, jest tylko cudem: to tak jakby skła­dano w zie­mię nie­po­trzebne już narzę­dzie. Wśród moich ludzi widzia­łem także dzieci zagro­żone śmier­cią, dyszące bez słowa, z pół­przy­mknię­tymi oczami, w któ­rych pod osłoną ogrom­nych rzęs kryła się resztka żaru. Bo zda­rza się, że Bóg, podobny do żni­wia­rza, ścina kwiaty wmie­szane w jęcz­mień. A przy­nió­sł­szy snop bogaty w ziarno, znaj­duje w nim także ten nad­miar daremny.

Ludzie mówili, że umiera dziecko Ibra­hima. Posze­dłem więc, nie­roz­po­znany przez nikogo, powoli do domu Ibra­hima, wie­dząc, że ten, kto zamyka się w mil­czą­cej miło­ści, poprzez złu­dze­nia ludz­kiej mowy, zaczyna rozu­mieć. A oni tak byli zajęci wsłu­chi­wa­niem się w to, jak dziecko umiera, że nie zwró­cili na mnie uwagi.

W domu mówiono cicho i stą­pano ledwo suwa­jąc papu­ciami, jakby był tu ktoś bar­dzo wylęk­niony, kogo by mógł spło­szyć każdy gło­śniej­szy dźwięk. Ludzie nie śmieli poru­szać się, otwie­rać czy zamy­kać drzwi, jakby chro­niąc drżący pło­myk zapa­lony w lampce oliw­nej. Kiedy zoba­czy­łem dziecko, wie­dzia­łem od razu, że odcho­dzi, bo oddech miało krótki, piąstki zaci­śnięte, jakby cze­piało się kur­czowo galo­pu­ją­cej w nim gorączki, i oczy upar­cie zamknięte, które nie chciały patrzeć. I doj­rza­łem ludzi dokoła, jak pró­bo­wali je oswoić, tak jak oswaja się małe dzi­kich zwie­rząt. Drżącą ręką pod­su­wano mu czarkę z mle­kiem. Może zapra­gnie mleka i powstrzyma je ten miły zapach i zacznie pić. Wtedy da się nawią­zać z nim kon­takt jak z gazelą, która sku­bie trawę z ręki. Ale ono było wciąż poważne i nie­wzru­szone. Nie mleka potrze­bo­wało. Wtedy sta­ruszki cicho, cichutko, tak jak wabi się syno­gar­lice, zaczęły mu nucić jego ulu­bioną pio­senkę ‒ tę o dzie­wię­ciu gwiaz­dach, co się kąpały w źró­dle ‒ ale ono widocz­nie było już za daleko i nie sły­szało. Ucie­kało i nie zamie­rzało zawró­cić z drogi. Takie było nie­po­czciwe: umie­rało. Zaczęto wtedy żebrać u niego o jeden bodaj gest, o spoj­rze­nie, które podróżny, nawet śpie­sząc się, rzuca przy­ja­cio­łom…, o jakiś znak wdzięcz­no­ści. Obra­cano je na łóżku, ocie­rano mu twarz z potu, zmu­szano, aby piło ‒ a to wszystko być może po to, aby je zbu­dzić ze śmierci.

Odsze­dłem od nich, a oni wciąż byli zajęci zasta­wia­niem puła­pek, czy­ha­niem na nie, żeby wró­ciło do życia. Ach, jak łatwo dali się podejść temu dzie­wię­cio­let­niemu dziecku! I pod­su­wali mu zabawki, żeby je spę­tać szczę­ściem. Ale ono, nie­ubła­gane, odsu­wało je małą rączką, kiedy kła­dziono je za bli­sko, jak ktoś, kto roz­chyla gąsz­cze, żeby mu nie prze­szka­dzały w pędzie.

Cof­ną­łem się zatem na próg. Był to taki prze­lotny moment, jeden błysk, jedno, wśród tylu innych, spoj­rze­nie na mia­sto. Jakieś dziecko zawo­łane tu przez pomyłkę uśmiech­nęło się, odpo­wie­działo na woła­nie. I za chwilę znów odwró­ciło się do ściany. Obec­ność dziecka, kruch­sza niż obec­ność ptaka… a ja patrzy­łem, jak milkną, żeby oswoić tamto dziecko, które umiera.

Sze­dłem wzdłuż uliczki. Sły­sza­łem przez drzwi, jak kłoś łaje słu­żące. Porząd­ko­wano, szy­ko­wano bagaże w innym domu, gdzie ktoś wyru­szał nocą w podróż. Nie inte­re­so­wało mnie, czy łaja­nia były słuszne, czy nie. Słu­cha­łem tylko namięt­nego głosu. A dalej, pod stud­nią, pła­kała mała dziew­czynka, zakry­wa­jąc sobie ramie­niem twarz. Poło­ży­łem jej łagod­nie dłoń na wło­sach i pod­nio­słem ku sobie twa­rzyczkę, ale nie spy­ta­łem o powód smutku, bo wie­dzia­łem, że ona go znać nie może. Bo smu­tek rodzi się zawsze z czasu, który upływa, a nie zosta­wia owocu. Jest smut­kiem ucie­ka­ją­cych dni albo zgu­bio­nej bran­so­lety: czasu zabłą­ka­nego, albo smut­kiem po śmierci brata, to jest cza­sem, który jest już nie­przy­datny. A ona, kiedy będzie star­sza, będzie się smu­cić odej­ściem kochanka, które ‒ choć o tym wie­dzieć sama nie będzie ‒ ozna­cza zagu­bioną drogę do rze­czy­wi­sto­ści, do czaj­nika z wodą i zamknię­tego domu, i dzieci, któ­rym trzeba dać jeść. A czas zacznie nagle prze­pły­wać przez nią, bez­u­ży­teczny, jak piach w klep­sy­drze.

Wtem uka­zała się na progu kobieta pro­mie­nie­jąca uśmie­chem i spoj­rzała mi w twarz, pełna rado­ści, może dla­tego, że dziecko usnęło albo że zupa jest smaczna i wonna, albo po pro­stu, że ktoś wró­cił do domu. Cały czas stał się nagle jej wła­sno­ścią. A ja idąc dalej, miną­łem zna­jo­mego szewca bez nogi, który ozda­biał papu­cie cienką złotą nitką, i zro­zu­mia­łem, że choć głosu mu już brak­nie, on śpiewa.

‒ Czymże się tak radu­jesz, czło­wieku?

Ale nie cze­ka­łem na odpo­wiedź, wie­dząc, że odpo­wie nie to, co trzeba, że zacznie mi opo­wia­dać o zaro­bio­nych pie­nią­dzach, o cze­ka­ją­cym go posiłku albo o odpo­czynku. Bo nie wie, że jego szczę­ście pły­nie z tego, że swoje życie prze­mie­nia w zło­ci­ste papu­cie.

VII

Odkry­łem także i inną prawdę. Oto że próżne jest złu­dze­nie ludzi osia­dłych, któ­rym zdaje się, że mogą spo­koj­nie zamiesz­ki­wać swoje domo­stwa ‒ a prze­cież wszel­kie domo­stwo jest zagro­żone. I tak świą­ty­nia, którą zbu­do­wa­łeś na górze, wydana pół­noc­nemu wia­trowi, znisz­czyła się z bie­giem czasu jak stary drew­niany dziób statku i zaczyna się zapa­dać. Inną oble­gają zewsząd pia­ski i powoli wezmą ją w posia­da­nie. Kie­dyś ponad jej fun­da­men­tami zoba­czysz pusty­nię pła­ską jak morze. Podob­nie dzieje się z każdą budowlą, a przede wszyst­kim z moim nie­wi­dzial­nym pała­cem, na który skła­dają się owce i kozy, domo­stwa i góry; jest to przede wszyst­kim dzieło mojej miło­ści, ale jeśli umrze król, któ­rego obli­cze w nim się zawiera, gmach roz­sy­pie się znowu w góry, owce, domo­stwa i kozy. I zagu­biony odtąd w róż­no­rod­no­ści rze­czy będzie tylko sto­sem bez­ład­nie rzu­co­nego budulca, moż­li­wo­ścią dla trudu nowych arty­stów. I ludzie z pustyni przyjdą odtwo­rzyć nowe obli­cze gma­chu. Przyjdą nio­sąc we wła­snych ser­cach to obli­cze i zgod­nie z nowym zna­cze­niem ułożą dawne litery księgi.

I ja zro­bi­łem to samo.

Nie potra­fię wyśpie­wać całej waszej chwały, wspa­niałe noce moich wojen­nych wypraw. Zbu­do­waw­szy na dzie­wi­czym pia­sku obóz w kształ­cie trój­kąta, sze­dłem na wzgó­rze cze­ka­jąc, aż zapad­nie noc, i obej­mu­jąc wzro­kiem tę czarną plamę nie­wiele więk­szą od wio­sko­wego placu, gdzie pomie­ści­łem moich żoł­nie­rzy, juczne zwie­rzęta i broń, roz­my­śla­łem przede wszyst­kim o jej kru­cho­ści. Istot­nie, cóż nędz­niej­szego od tej garstki pół­na­gich ludzi pod nie­bie­skim płót­nem; grozi im nocny przy­mro­zek, w któ­rym zakrze­pły już gwiazdy, grozi pra­gnie­nie, bo trzeba oszczę­dzać wodę w bukła­kach, prze­zna­czoną aż na dzie­więć dni, grozi wiatr nio­sący pia­sek, który zry­wa­jąc się oka­zuje siłę buntu, a wresz­cie grożą ciosy, pod któ­rymi ciało ludz­kie oka­zuje się kru­che jak owoc. I czło­wiek wtedy do niczego jest już nie­przy­datny. Cóż nędz­niej­szego niż te zawi­niątka nie­bie­skiego płótna, tyle że tward­sze, bo broń jest wewnątrz, nagie i wydane wro­giej rów­ni­nie.

Ale cóż z tego, że tak kru­che? Ja je zwią­za­łem i nie pozwo­li­łem roz­pro­szyć się i zgi­nąć. Już tym samym, że naka­za­łem na noc trój­kątną formę obo­zo­wi­ska, wyod­ręb­ni­łem je pośród pustyni. Mój obóz był zaci­śnięty jak pięść. Widzia­łem też cedr wzno­szący się pośród skal­nych usy­pisk, chro­niący przed zagładą roz­ło­ży­ste konary, bo cedr nie zna snu i wal­czy nocą i dniem w głębi swego ciała, znaj­du­jąc pokarm we wro­gim świe­cie fer­men­tów gro­żą­cych znisz­cze­niem. Cedr w każ­dej chwili buduje swoje ist­nie­nie. Ja w każ­dej chwili budo­wa­łem moje domo­stwo, aby było trwałe. l z tego zbio­ro­wi­ska, które zwy­kły powiew gotów był roz­pro­szyć, kła­dłem pod­wa­liny surowe i nie­zdo­byte jak wieża obronna i odporne jak dziób statku. A z obawy, aby obo­zo­wi­sko nie usnęło przy­sy­pane nie­pa­mię­cią, oto­czy­łem je stra­żami, które nasłu­chi­wały szme­rów z pustyni. I podob­nie jak cedr wchła­nia w sie­bie gruz usy­pisk, aby go prze­mie­nić w drewno cedrowe, tak mój obóz żywił się nad­cho­dzą­cymi z zewnątrz zagro­że­niami. Niech będzie bło­go­sła­wiona nocna wymiana pomię­dzy ludźmi; owi mil­czący posłańcy, któ­rych nikt nie widział, któ­rzy poja­wiają się dokoła ognisk i przy­kuc­nąw­szy opo­wia­dają, jak jedne ple­miona kie­rują się na pół­noc, inne, z połu­dnia, wyru­szają w poszu­ki­wa­niu skra­dzio­nych wiel­błą­dów, inne jesz­cze rzuca na drogi pogło­ska o jakimś zabój­stwie, a ci, co mil­czą pod płót­nami namio­tów, snują plany i dumają nad nad­cho­dzącą nocą. Bło­go­sła­wieni ci, co poja­wiają się wokół naszych ognisk tak nie­spo­dzie­wa­nie i mówią swoim mil­cze­niem! A ich słowa są tak zło­wiesz­cze, że ogni­ska w jed­nej chwili giną przy­sy­pane pia­skiem, a ludzie rzu­cają się do strzelb i leżąc na brzu­chach, ota­czają obo­zo­wi­sko wień­cem pro­chu.

Gdyż noc, led­wie zapad­nie, już nie­sie ze sobą cuda!

I tak każ­dego wie­czora patrzy­łem na swój oddział tkwiący na wiel­kiej rów­ni­nie niczym sta­tek, ale znie­ru­cho­miały; i widzia­łem, że w nowy dzień wej­dzie nie­tknięty i jak koguty o świ­cie pełny rado­snego gwaru. W tym momen­cie, kiedy kul­ba­czy się juczne zwie­rzęta, sły­chać jasne głosy dzwo­niące o chłód poranku jak miedź. A ludzie są wtedy jak pijani likwo­rem rodzą­cego się dnia, nabie­rają w płuca nowego powie­trza i czują ostry smak roz­le­głych hory­zon­tów.

Pro­wa­dzi­łem ich ku oazie, którą mie­li­śmy zdo­być. Ten, kto nie rozu­mie ludzi, w samej oazie szu­kałby wyja­śnie­nia reli­gii oazy. Ale ci, któ­rzy miesz­kają w oazie, nic nie wie­dzą o swo­jej sie­dzi­bie. Odna­leźć je trzeba wśród bez­dom­nych noma­dów, utru­dzo­nych mar­szem przez pia­ski. Ja ich uczy­łem tej miło­ści.

Mówi­łem im:

‒ Znaj­dzie­cie tam wonną trawę, szmer źró­deł i kobiety o dłu­gich barw­nych welo­nach, które będą ucie­kać zalęk­nione jak stado zręcz­nych saren, które będą jed­nak słod­kie w uści­skach, bo są stwo­rzone na branki…

Mówi­łem im dalej:

– Sądzą, że was nie­na­wi­dzą, będą was odpy­chać i bro­nić się zębami i paznok­ciami. Ale żeby je poskro­mić, wystar­czy dłoń owi­nąć w błę­kit­nawe sploty ich wło­sów!

Wystar­czy ‒ mówi­łem ‒ z łagod­no­ścią oka­zy­wać siłę, a prze­staną się wyry­wać. Jesz­cze będą zamy­kać oczy, żeby was nie widzieć, ale wasze mil­cze­nie pad­nie na nie cię­ża­rem jak cień orła. A wresz­cie otwo­rzą oczy, żeby wam spoj­rzeć w twarz, a pod waszym spoj­rze­niem te oczy napeł­nią się łzami.

Wy będzie­cie ich bez­mia­rem, jakże by więc was mogły zapo­mnieć?

A na koniec, i żeby ich upoić wizją tego raju, mówi­łem:

– Zoba­czy­cie tam gaje pal­mowe i róż­no­barwne ptaki… Oaza podda się wam, bo macie w sercu cześć dla niej, a tym­cza­sem ci, któ­rych z niej wygna­cie, nie są już jej godni. Nawet ich kobiety pio­rące bie­li­znę w stru­mie­niu, który śpiewa na krą­głych i bia­łych kamy­kach, trak­tują to jak smutną, przez wszyst­kich wyko­ny­waną pracę, gdy w rze­czy­wi­sto­ści jest to świę­ce­nie święta. Ale wy, stward­niali wśród pia­sków i spa­leni słoń­cem, o skó­rze sło­nej od palą­cej sko­rupy sło­nych bagien, poślu­bi­cie je i trzy­ma­jąc się pod boki będzie­cie patrzeć, jak piorą bie­li­znę u błę­kit­nej wody, i nasy­cać się będzie­cie swoim zwy­cię­stwem.

Dzi­siaj trwa­cie wśród pia­sków niby cedr, dzięki nie­przy­ja­cio­łom, co was ota­czają, i tward­nie­je­cie w bojach z nimi, ale zdo­byw­szy oazę, będzie­cie trwać w oazie, gdyż ona nie jest dla was schro­nie­niem, w któ­rym czło­wiek zamyka się i zapo­mina o wszyst­kim, ale usta­wicz­nym zwy­cię­stwem nad pusty­nią.

Zwy­cię­ży­li­ście tych ludzi, bo oni, zado­wo­leni z posia­da­nych bogactw, zaskle­pili się w swoim ego­izmie. W wieńcu pia­sko­wych wydm, które napie­rały na nich zewsząd, widzieli tylko ozdobę oazy i kpili ze śmiał­ków, któ­rzy chcie­liby ich stąd usu­nąć, aż w końcu od gra­nic tej ziemi boga­tej w źró­dła odwo­łano senne straże. Oni zasty­gli w złu­dze­niu szczę­ścia, jakim napeł­niały ich posia­dane dobra. A prze­cież szczę­ście to tylko namiętne czyny i ta satys­fak­cja, którą daje two­rze­nie. Ci, co nie prze­mie­niają swego życia w nic poza sobą i od innych otrzy­mują poży­wie­nie, choćby naj­de­li­kat­niej­sze i naj­wy­bor­niej­sze, ci o wytwor­nych umy­słach, któ­rzy słu­chają obcych poema­tów nie pisząc wła­snych, korzy­stają z oazy, ale nie dają jej życia i korzy­stają z two­rzo­nych przez innych pie­śni, ci ludzie sami się przy­wią­zują do koryt sta­jen­nych i nie róż­niąc się już od bydła, gotowi są przy­jąć los nie­wol­ni­ków.

Powie­dzia­łem im też:

– Kiedy zdo­bę­dzie­cie oazę, nic istot­nego nie zmieni się w waszym życiu.

To tylko inny spo­sób obo­zo­wa­nia na pustyni. Bo moje kró­le­stwo jest zewsząd zagro­żone. Jego two­rzywo to nie zwy­kłe zbio­ro­wi­sko kóz, owiec, domów i gór; lecz jeśli zerwie się ta więź, która je łączy w jedno, nie zosta­nie nic, tylko czę­ści oddzielne, wydane na łup.

VIII

Wydało mi się, że ludzie mają mylne zda­nie na temat sza­cunku. Gdyż ja zaj­mo­wa­łem się wyłącz­nie pra­wami Boga poprzez czło­wieka. Oczy­wi­ście, nawet żebraka, nie prze­ce­nia­jąc jego zna­cze­nia, trak­to­wa­łem zawsze jak amba­sa­dora Boga.

Ale nie uzna­wa­łem praw żebraka i jego wrzo­dów, i jego szpe­toty, czczo­nych w sobie tylko jak idole.

Nie spo­tka­łem cze­goś rów­nie odra­ża­ją­cego jak pewna dziel­nica mia­sta zbu­do­wana na stoku wzgó­rza, która jak ściek spły­wała aż ku morzu. Z wycho­dzą­cych na uliczki kory­ta­rzy wyle­wało się w bez­kształt­nych kłę­bach tchnie­nie zarazy. A zamiesz­ku­jące tu męty wyła­niały się z tej gąb­cza­stej głębi tylko po to, żeby wza­jem­nie się prze­kli­nać, ale gło­sem zdła­wio­nym i pozba­wio­nym praw­dzi­wej zło­ści, podob­nie jak lek­kie bańki pękają od czasu do czasu na powierzchni bagna.

Widzia­łem trę­do­wa­tego, jak śmiał się gru­bym śmie­chem i ocie­rał oko brudną szmatą. Był przede wszyst­kim wul­garny i nik­czem­nie drwił sam z sie­bie.

Mój ojciec posta­no­wił pod­pa­lić tę dziel­nicę. Wtedy to stado, przy­wią­zane do swo­ich zgni­łych poideł, zaczęło się burzyć i powo­ły­wać się na swoje prawa. Prawa do trądu i zgni­li­zny.

– To natu­ralne ‒ powie­dział ojciec ‒ bo według nich spra­wie­dli­wość jest utrzy­my­wa­niem tego, co było.

A oni krzy­czeli o swo­ich pra­wach do życia w bru­dzie.

– Jeśli pozwo­lisz, by robac­two się roz­mno­żyło ‒ cią­gnął ojciec ‒ rodzą się prawa robac­twa. Oczy­wi­ście. I rodzą się piewcy, któ­rzy będą je wysła­wiać. Będą śpie­wać o tym, jak potężny patos jest w zagro­że­niu robac­twa jego wynisz­cze­niem.

– Spra­wie­dli­wość… ‒ powia­dał ojciec ‒ trzeba wybie­rać: spra­wie­dli­wość dla archa­nioła czy dla czło­wieka? Spra­wie­dli­wość dla rany czy dla zdro­wego ciała? Dla­czego miał­bym słu­chać tego, kto prze­ma­wia do mnie w imie­niu tra­wią­cej go zarazy?

– Nato­miast będę go leczył ze względu na Boga. Bo i on jest miesz­ka­niem Boga. Ale nie wedle jego pra­gnień, które wyra­żają tylko jego cho­robę.

– Kiedy go obmyję, oczysz­czę i nauczę, wów­czas jego pra­gnie­nie odmieni się, a on sam zaprze się tego, czym był przed­tem. I dla­czego miał­bym być sojusz­ni­kiem tego, czego on sam z cza­sem się wyprze? Dla­czego miał­bym speł­niać pra­gnie­nie trę­do­wa­tego o niskim umy­śle i wzbra­niać mu, żeby się odro­dził i wypięk­niał?

Dla­czego miał­bym przy­zna­wać rację temu, co jest, prze­ciw temu, co będzie? Temu, co wege­tuje, prze­ciw temu, co rośnie w moc?

– Spra­wie­dli­wość ‒ cią­gnął dalej ojciec ‒ wedle mnie jest posza­no­wa­niem czło­wieka, który otrzy­mał skarb, w imię tego skarbu. Tak samo sza­nuję samego sie­bie. Bo on, jak i ja sam, jest odbi­ciem tego samego świa­tła. We mnie jest ono rów­nie mało widoczne jak w nim. Spra­wie­dliwe jest trak­to­wać go jako narzę­dzie i jako drogę. A miło­sierne ‒ poma­gać mu, aby zro­dził sam sie­bie.

A pośród tych ście­ków spły­wa­ją­cych w morze, pośród tej zgni­li­zny, ogar­nia mnie smu­tek. Obraz Boga jest tu tak znie­kształ­cony… Ocze­kuję od nich jakie­goś znaku, że są ludźmi, i nie otrzy­muję go.

– A prze­cież widzia­łem i takich ‒ odpar­łem ojcu ‒ co dzielą się chle­bem, poma­gają jesz­cze bar­dziej cho­remu dźwi­gać jakieś worki albo litują się nad sła­bu­ją­cym dziec­kiem.

– Wszystko jest u nich wspólne ‒ odparł ojciec ‒ i z tego zmie­sza­nia czy­nią miło­sier­dzie. To, co nazy­wają miło­sier­dziem. Dzielą się mię­dzy sobą. Ale pakt, do któ­rego są zdolne także sza­kale zebrane wokół ścierwa, wiel­bią jako wznio­słe uczu­cie. Chcie­liby nas prze­ko­nać, że to jest wielki dar! Ale war­tość daru zależy od tego, komu się go daje. Tu daje się temu, kto naj­niż­szy. Jak alko­hol piją­cemu pija­kowi. Tu dar jest cho­robą. Ja nato­miast daję zdro­wie, odci­nam chore członki ciała… i odpo­wiada mi nie­na­wiść.

– Zda­rza się także ‒ dodał ojciec ‒ że pełni miło­sier­dzia opo­wia­dają się za zgni­li­zną… Ale jeśli ja opo­wia­dam się za zdro­wiem?

– Kiedy ktoś ci ocali życie ‒ mówił dalej ‒ nie dzię­kuj ni­gdy. Nie wyol­brzy­miaj wdzięcz­no­ści. Gdyż jeśli ten, co cię oca­lił, ocze­kuje two­jej wdzięcz­no­ści, musi mieć niską duszę; cóż on bowiem myśli? Że tobie słu­żył? Jeśli jesteś coś wart, to on bro­niąc cię słu­żył prze­cież Bogu. A ty zbyt mocno wyra­ża­jąc wdzięcz­ność, oka­zu­jesz zara­zem brak skrom­no­ści i brak dumy. Bo ważne jest nie to, że tam­ten oca­lił twój błahy oso­bi­sty los, ale dzieło, z któ­rym ty współ­pra­cu­jesz i które się opiera na tobie. A ponie­waż on jest pod­dany temu samemu dziełu, nie masz mu co dzię­ko­wać. On podzię­ko­wa­nie znaj­dzie we wła­snym tru­dzie, któ­rym cię oca­lił. Na tym polega jego współ­dzia­ła­nie z owym wiel­kim dzie­łem.

Bra­kuje ci także dumy, jeśli ule­gasz naj­niż­szym uczu­ciom. Jeśli pochle­biasz jego miło­ści, czy­niąc z sie­bie nie­wol­nika. Bo gdyby był szla­chetny, odrzu­ciłby twoją wdzięcz­ność.

‒ Nie obcho­dzi mnie nic wię­cej ‒ powia­dał ojciec ‒ poza tym cudow­nym współ­dzia­ła­niem jed­nych poprzez dru­gich. Posłu­guję się tobą tak, jak się posłu­guję kamie­niem. Ale czy kto wyraża wdzięcz­ność kamie­niowi za to, że stał się fun­da­men­tem świą­tyni?