Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tę książkę Antoine de Saint-Exupéry uważał za swego rodzaju testament. Nie zdążył jednak jej ukończyć. Została opublikowana w 1948 roku, już po śmierci autora.
Twierdza ma charakter utopii filozoficzno-społecznej. Saint-Exupéry głosi w niej ideały humanizmu: braterstwa, wspólnoty i solidarności opartych na odpowiedzialności, odwadze i akceptacji obowiązku, dzięki którym człowiek w walce z przeciwnościami losu potrafi pokonać własną słabość i zdobyć się na bohaterstwo. Kultywuje też podstawowe wartości ludzkie: wierność, przyjaźń, miłość.
Antoine de Saint-Exupéry (1900–1944), francuski pisarz i pilot wojskowy. Urodził się w Lyonie, w rodzinie arystokratycznej. W wieku 21 lat uzyskał licencję pilota cywilnego, później zaś także wojskowego. W 1926 roku dostał pracę jako kurier, latał pomiędzy Francją i Afryką. W czasie II wojny światowej na własną prośbę dołączył do lotnictwa amerykańskiego. Latał na loty zwiadowcze, podczas jednego z nich zaginął, prawdopodobnie zestrzelony przez niemiecki myśliwiec.
Do najważniejszych dzieł Saint-Exupéry’ego należą: Nocny lot (1931), Mały Książę (1943), Ziemia planeta ludzi (1939).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 743
Nazbyt często bowiem widziałem, jak litość obiera mylną drogę. Ale my, rządząc ludźmi, nauczyliśmy się zgłębiać ich serca, aby życzliwością otaczać tylko zasługujących na nasze względy. Odmawiam natomiast litości ranom wystawianym na widok publiczny, które dręczą serca kobiece; tak jak umierającym, a także zmarłym. I wiem, dlaczego odmawiam.
W pewnym okresie młodości litowałem się nad owrzodzonymi ciałami żebraków. Opłacałem dla nich uzdrawiaczy i kupowałem balsamy. Karawany przywoziły dla mnie z pewnej wyspy maści sporządzane z domieszką złota, które zabliźniają skórę na chorym ciele. Aż do dnia, kiedy przyłapawszy ich na tym, jak drapiąc się wdychają odór wydzieliny, podobni do człowieka, co wdycha zapach ziemi, aby wyrwać z niej purpurowy kwiat, pojąłem, że cuchnące rany są dla nich szczególnym bogactwem. Pokazywali jedni drugim zgniliznę ciała z dumą, pyszniąc się otrzymaną jałmużną, bo ten, co dostawał najwięcej, równy był we własnym mniemaniu wielkiemu kapłanowi, okazującemu wiernym najpiękniejszego idola. Jeśli godzili się na porady mojego lekarza, to w nadziei, że ciało tak zżarte złośliwym wrzodem obudzi zdumienie.
Tak więc kikutami torowali sobie drogę w świecie, a poddając swoje członki ablucjom, które zaspokajały ich dumę, wszelkie starania przyjmowali jako należny sobie hołd; skoro jednak choroba została opanowana, odkrywali, że są niczym, czuli się zbędni, i od tego momentu starali się przede wszystkim o nawrót choroby, aby karmić ją dalej własnym ciałem. Kiedy zaś znów mogli okryć się szatą nieszczęścia, w chwale i w pysze ujmowali w rękę żebraczą miseczkę i ruszali szlakiem karawan, w imię swoich nieczystych bóstw naprzykrzać się podróżnym.
Był także okres, kiedy litowałem się nad zmarłymi. Sądziłem, że człowiek, którego jak ofiarę pozostawiałem na pustyni, pogrąża się w rozpaczliwą samotność, póki nie pojąłem, że dla umierających samotność nie istnieje. Póki nie stanąłem bezsilny przed ich zgodą na śmierć. Widywałem natomiast, jak egoista lub skąpiec, dotąd pomstujący na wszelkie marnotrawstwo, w ostatniej godzinie prosi, aby zeszli się dokoła niego wszyscy domownicy, a potem ze wzgardliwą sprawiedliwością dzieli swoje dobra niby pomiędzy dzieci zabawki i cacka. Widziałem, jak ciężko ranny, dotąd lękliwy, który wielkim głosem wołał pomocy w wątpliwym niebezpieczeństwie, do końca odrzucał wszelką pomoc, jeśli mogłaby ona narazić towarzyszy na zgubę. Sławimy takie wyrzeczenie. A przecież i tu widzę jedynie przejaw wzgardy. Znam takich, co sami wypaleni pragnieniem, dzielili się zapasem wody albo skórką chleba – w najcięższym głodzie, gdyż człowiek nie odczuwa już wtedy potrzeby i pełen królewskiej obojętności innemu rzuca kość do ogryzania.
Widziałem kobiety opłakujące martwych wojowników. A przecież to my sami je oszukujemy! Ci, co przeżyli, wracają w chwale i zamęcie, krzykliwie głosząc swoje czyny i jako porękę własnego ryzyka przynosząc śmierć innym, śmierć okrutną wedle ich opowiadania, bo mogła być ich własną śmiercią. I ja także, w młodości, lubiłem nad czołem aureolę błysków szabli i ciosów, co ugodziły innych. Wracałem, niosąc martwych towarzyszy i ich straszliwą rozpacz. Ale ten, którego śmierć wybrała, wymiotując krwią albo przytrzymując wnętrzności, sam odkrywa prawdę – odkrywa, że śmierć nie ma w sobie grozy. Własne ciało wydaje mu się narzędziem bezużytecznym, które przestało służyć i które odrzuca. Ciało poszarpane, ukazujące swoje zużycie. A jeśli to ciało odczuwa pragnienie, umierający widzi, że pragnienie jest przypadłością, od której dobrze będzie się uwolnić. I zbędne stają się wszelkie dobra, służące ozdobie, wyżywieniu i świetności ciała, już na wpół obcego, które jest tylko mieniem, jak uwiązany do palika osioł.
Wtedy zaczyna się agonia, która jest falowaniem świadomości, przyborem pamięci i wspomnień, a potem ich wygasaniem. Biegnące po sobie fale, niby przypływ i odpływ morza, niegdyś niosące bogactwo obrazów, przynoszą teraz wszystkie muszle wspomnień, wszystkie szumy słyszanych niegdyś głosów. Pojawiają się znowu i znowu opływają zewsząd serce, jak woda opływa algi, i odżywają wszystkie dawne tkliwe uczucia. Ale nadchodzi moment zrównania dnia z nocą, a wraz z nim odpływ ostateczny, serce pustoszeje, a wielka fala i wszystko, co niosła, wracają do Boga.
Prawda, widziałem ludzi, którzy uciekali przed śmiercią zdjęci trwogą na myśl o jej spotkaniu. Ale w umierającym nie dojrzałem nigdy lęku i myli się, kto by sądził inaczej!
Dlaczego zatem miałbym ich żałować? Dlaczego miałbym opłakiwać ich koniec? Zbyt blisko poznałem doskonałość umarłych. Cóż lżejszego niż śmierć owej branki, którą chciano rozweselić mnie szesnastoletniego, a która – gdy mi ją przyprowadzono, już zajęta była umieraniem; miała oddech urywany i krótki jak zdyszana gazela i tłumiła kaszel połą szaty, już pokonana, ale jeszcze tego nieświadoma, bo uśmiechała się chętnie. Ale ten uśmiech był jak powiew na rzece, ślad snu, bruzda, która zostawia jakiś znak, z dnia na dzień coraz czystsza, coraz bardziej bezcenna i trudniejsza do zatrzymania, aż – kiedy znak uleciał – stała się tylko przeczystą linią i niczym więcej.
Pamiętam także śmierć mojego ojca. Ojca, który odnalazł swoją pełnię i stał się kamieniem. Powiadają, że włosy mordercy pobielały, kiedy ujrzał, jak z przebitego sztyletem śmiertelnego ciała uchodzi życie, ale ono nie pustką się napełnia, a majestatem. Ukryty w królewskiej komnacie zbój znalazł się twarzą w twarz nie z ofiarą, ale z ogromnym granitowym sarkofagiem, schwytany w pułapkę ciszy, której sam był sprawcą; znaleziono go o świcie, zdruzgotanego samą tylko nieruchomością śmierci.
Tak oto mój ojciec, którego królobójca jednym ciosem przeniósł do wieczności, ostatnim wstrzymanym oddechem zawiesił oddech innych na przeciąg trzech dni. Do tego stopnia, że języki rozwiązały się, a ramiona wyprostowały dopiero wtedy, gdyśmy go złożyli w ziemi. Ale ten, co nie panował, ale odciskał swoją pieczęć, zdawał się ważyć tyle, że kiedy spuszczaliśmy go na trzeszczących sznurach w głąb cmentarnego dołu, mieliśmy wrażenie, że nie trupa grzebiemy, ale chowamy skarb. Wisząc na sznurach ciążył tak, jakby był pierwszą płytą budowanej świątyni. Nie zakopaliśmy go, ale złożyliśmy w ziemi, zasklepiając nad nim mur, i stał się wreszcie tym, czym był naprawdę – fundamentem.
To on nauczył mnie śmierci i zmusił mnie, jeszcze w młodości, patrzeć jej prosto w twarz, bo sam nigdy nie spuszczał oczu. Mój ojciec był z rodu orłów.
Było to tego roku przeklętego, który nazwano „Ucztą Słońca”, bo słońce tego roku poszerzyło przestrzeń pustyni. Jaśniało na piasku widocznym pomiędzy kośćmi, suchym cierniem, przejrzystymi skórami martwych jaszczurek i wielbłądzią trawą, którą zmieniło w ostrą sierść. Dzięki niemu wznoszą się łodygi kwiatów, a przecież teraz to ono pożarło wszystkie stworzenia i tronowało na ich bezładnie leżących zwłokach jak dziecko wśród zniszczonych przez siebie zabawek.
Wchłonęło nawet podziemne zasoby wody i wypiło nieliczne studnie. Wchłonęło nawet pozłocistość piasków, które stały się teraz tak puste i białe, żeśmy ochrzcili tę krainę imieniem Zwierciadła. Bo zwierciadło nie zawiera w sobie nic, a obrazy, które je napełniają, nie mają ni wagi, ni trwania. Bo i zwierciadło czasem pali oczy niby jezioro soli.
Jeśli czasem zabłąkani wielbłądnicy wpadną w taką pułapkę – która nigdy nie zwraca schwytanej ofiary – nie rozpoznają jej zrazu, bo nic jej nie odróżnia od innych miejsc, i wloką się po owym pustkowiu jak cień w słońcu, jak widmo własnej obecności. Zdaje się im, że idą, ale uwięźli w kleistym blasku; zdaje im się, że żyją, ale wieczność już ich wchłonęła. Kierując się ku nieistniejącej studni, radują się świeżością zmierzchu, a przecież to tylko zbędne odroczenie wyroku. Może, naiwni, skarżą się, że noc mija zbyt wolno, a przecież noce będą nad nimi niebawem mijać tak szybko jak trzepotanie powieki. I kiedy schrypłym głosem rzucają na siebie przekleństwa, narzekając na jakieś błahe niesprawiedliwości, nie wiedzą, że sprawiedliwość już im została wymierzona.
Wydaje ci się, że ta karawana dokądś śpieszy? Wróć zatem, kiedy dwadzieścia wieków minie, i popatrz!
Rozpłynięte w czasie, zamienione w piasek widma, wyssane przez zwierciadło: tak ich zobaczyłem, kiedy ojciec, chcąc mnie nauczyć, czym jest śmierć, posadził mnie za sobą na siodle i zawiózł w pustynię.
– Tutaj – powiedział – była studnia.
W głębi jednego z tych pionowych skalnych kominów, tak głębokich, że odbija się w nich tylko jedna gwiazda, zakrzepło nawet błoto i uwięzła w nim gwiazda zgasła. Ale brak jednej gwiazdy potrafi powalić całą karawanę tak niezawodnie jak nagły atak wroga.
Wokół tego wąskiego otworu, jak dookoła zerwanej pępowiny, ludzie i zwierzęta skupili się nadaremnie, aby z brzucha ziemi dobyć wody – krwi dla ich ciał. Ale najlepsi robotnicy, spuszczeni aż na dno tej otchłani, na próżno drapali twardą skorupę. Podobna do owada przebitego za życia szpilką, który w przedśmiertnym drżeniu sypie dookoła siebie jedwabisty złoty pył skrzydeł, tak karawana przygwożdżona do ziemi jedną pustą studnią, zaczynała już bieleć w bezruchu połamanych zaprzęgów, rozwiązanych troków, diamentów rozsypanych wśród gruzu i tonących w piasku ciężkich sztab złota.
Kiedy patrzyłem na nich, ojciec tak przemówił:
– Wiesz, jak wygląda weselna uczta, kiedy odejdą biesiadnicy i kochankowie. O świcie bije w oczy pozostawiony nieład. Stłuczone dzbany, poprzewracane stoły, wygasły żar – na wszystkim odciśnięty i zakrzepły znak minionego tumultu. Ale odczytując te ślady – ciągnął ojciec – nie dowiesz się niczego o miłości.
– Człowiek nieuczony – mówił dalej – nie dojdzie istoty prawdy, jeśli będzie trzymał i obracał w dłoni księgę Proroka, jeśli zaprzątnie go zarys liter i złoto ozdób. Bo istotą nie jest przedmiot próżny treści, ale mądrość Boża. Tak jak istotą świecy nie jest wosk, choć on zostawia ślady, ale jej światło.
A kiedy drżałem, widząc na szerokiej pustynnej równinie, podobnej do dawnych ofiarnych stołów, te ślady boskiego posiłku, ojciec dorzucił:
– Tego, co naprawdę ważne, nie dojrzysz w popiele. Odwróć oczy od tych trupów. To tylko wozy, które utknęły w drodze ku wieczności, a którym zabrakło woźniców.
– Kto więc mnie nauczy? – krzyknąłem. A ojciec odparł:
– To, co istotne w karawanie, odkryjesz, gdy czas ją strawi. Odrzuć próżny dźwięk słów i patrz: jeśli przepaść stanie na jej drodze, karawana wyminie przepaść, jeśli skała stanie, obejdzie skałę, jeśli piasek będzie zbyt miałki, poszuka piachu twardego, ale iść będzie wciąż w tym samym kierunku. Jeśli pod ciężarem objuczonych zwierząt zatrzeszczy sól słonego rozlewiska, widzisz, jakie zamieszanie, jak wyciągają bydlęta z błota, jak szukają na wszystkie strony pewnego gruntu, ale za chwilę wszystko się uspokaja i karawana ciągnie w tym samym co przedtem kierunku. Jeśli padnie zwierzę juczne, zarządza się postój, zbiera potłuczone skrzynie, ładuje na inne zwierzę, a przywiązując zaciąga mocno węzły, aż sznur trzeszczy; po czym karawana rusza w dalszą drogę. Czasem umiera ten, który był przewodnikiem. Wszyscy go otaczają. Zakopują w piasku. Rozprawiają. Potem innego wypychają na miejsce przywódcy i z powrotem ruszają w kierunku wyznaczonym wciąż tą samą gwiazdą. Tak nieodmiennie kroczy karawana, a kierunek drogi jest od niej silniejszy, albowiem przypomina ona kamień toczący się po niewidocznym stoku.
Sędziowie miejscy skazali młodą kobietę, która popełniła jakieś przestępstwo, na to, aby słońce zdjęło z niej miękką powłokę ciała, i kazali ją po prostu przywiązać do słupa pośród pustyni.
– Pokażę ci – powiedział mi ojciec – ku czemu zmierzają ludzie.
I znowu wziął mnie ze sobą.
Zanim dojechaliśmy na to miejsce, przetoczył się nad skazaną cały dzień i słońce wypiło jej ciepłą krew, ślinę i pot jej pach. Z oczu wypiło wilgoć światła. Zapadła już noc i krótkie wytchnienie, jakie daje nocny chłód, kiedyśmy dotarli, ojciec i ja, do skraju tego wzbronionego ludziom płaskowyżu, gdzie ona, biała i naga, wyłaniała się z piedestału skał; bardziej krucha od łodygi żywiącej się wilgocią, ale odciętej już od zasobów ciężkiej wody, które w głębi ziemi zalegają gęstą ciszą, łamała ręce jak kłos, który już trzeszczy w ogniu, i wołała o litość do Boga.
– Słuchaj jej – powiedział ojciec. – Odkrywa to, co istotne… Ale ja byłem lękliwym dzieckiem:
– Może ona cierpi – mówiłem – i może też się boi…
– Ona już przeszła – odparł ojciec – granicę cierpienia i strachu, które są chorobami stajennymi i na które zapada ludzkie stado. Ona odkrywa prawdę.
I usłyszałem jej skargę. Objęta bezkresną nocą przyzywała ku sobie wieczorną lampę swego domu i izbę, w której się gromadzono, i drzwi, które się już za nią na dobre zamknęły. Wydana całemu wszechświatowi, który nie ukazywał swojej twarzy, wzywała dziecka pieszczonego przed snem, istoty, w której streszcza się świat. Oddana na tym bezludnym płaskowyżu niewiadomemu, które już nadchodziło, śpiewała kroki małżonka dźwięczące wieczorem na progu, rozpoznawane i niosące pokój. Sama w tym ogromie i niemająca się czego uchwycić, błagała, aby zwrócono jej te wały obronne, które pozwalają żyć: motek wełny do przędzenia, miskę – tę
jedną, jedyną do zmycia, dziecko, które trzeba uśpić – to właśnie, żadne inne. Wołała ku wieczności swego domostwa, nad którym unosiła się ta sama co nad całą wioską wieczorna modlitwa.
Kiedy głowa skazanej opadła na ramię, ojciec posadził mnie z powrotem na końskim zadzie. I ruszyliśmy w wiatr.
– Będziesz słyszał dziś wieczór – mówił ojciec – jak w namiotach ludzie szemrają i wyrzucają mi okrucieństwo. Ale wszelką próbę buntu wepchnę im z powrotem w gardła: ja wykuwam człowieka.
A przecież odgadywałem w nim dobroć!
– Chcę, żeby kochali żywe źródlane wody – ciągnął. – I jednolitą powierzchnię zielonego jęczmienia pokrywającą spękaną latem ziemię. Chcę, żeby wysławiali powroty pór roku. Chcę, żeby jak dojrzewające owoce żywili się powolnością i ciszą. Chcę, żeby długo opłakiwali tych, co odeszli, i długo czcili zmarłych, bo dziedzictwo z wolna przekazuje się z pokolenia na pokolenie i nie chcę, żeby trwonili po drodze należny im miód. Chcę, żeby byli jak gałązka oliwna. Taka, co czeka. A wtedy poczują w sobie to potężne kołysanie ręki Bożej, które nadchodzi jak podmuch uderzający w drzewo. Ono ich będzie prowadzić, a potem powiedzie od świtu aż do nocy, od lata do zimy, od zbóż kiełkujących po zboża sprzątane do stodół, od młodości ku starości, a potem od starości ku nowym dzieciom.
Bo podobnie jak o drzewie, nic nie wiesz o człowieku, jeśli go podzielisz na momenty trwania i pokawałkujesz wedle tego, co go odróżnia. Drzewo to wcale nie nasienie, a potem łodyga, potem pień gibki, wreszcie suche drewno. Nie trzeba go dzielić, by poznać. Drzewo to ta potęga, co wolno zaślubia niebo. Podobnie i ty, mały człowieku. Bóg sprawia, że rodzisz się, rośniesz, że wypełniają cię kolejno pragnienia, żale, radości i cierpienia, wściekłość i przebaczenie – a potem bierze cię do siebie z powrotem. Nie jesteś jednakże ani uczniem, ani małżonkiem, ani dzieckiem, ani starcem. Jesteś tym, który szuka swojej pełni. A jeżeli będziesz umiał zobaczyć, że jesteś gałązką kołysaną wiatrem, ale mocno wszczepioną w drzewo oliwne, poruszany powiewem zakosztujesz wieczności. I wszystko dookoła ciebie stanie się wieczne. Wieczne będzie śpiewające źródło, co poiło twoich przodków, wieczny blask oczu, kiedy się będziesz uśmiechał do ukochanej, i wieczny chłód, i rzeźwość nocy. Czas nie jest wtedy klepsydrą przesypującą piasek, ale żniwiarzem, co wiąże snopy.
Tak więc ze szczytu najwyższej wieży twierdzy ujrzałem, że nie trzeba żałować ani cierpienia, ani śmierci, która jest powrotem na łono Boga, ani nawet żałoby. Bo ten, co odszedł, jeśli czcimy jego pamięć, jest potężniejszy i bardziej obecny od żywych. I zrozumiałem lęk ludzi i użaliłem się nad nimi.
I postanowiłem ich uzdrowić.
Ulitowałem się tylko nad tym, który budzi się wśród ogromnej patriarchalnej nocy, przekonany, że jest bezpieczny pod Bożymi gwiazdami, i nagle czuje, że czeka go podróż.
Zabroniłem, aby go o cokolwiek pytano, bo wiem, że żadna odpowiedź nie przyniesie ulgi. Ten, co pyta bowiem, szuka przede wszystkim otchłani.
Potępiam niepokój, który złodzieja popycha do przestępstwa, gdyż nauczyłem się czytać w tych ludziach i wiem, że nie ocalę ich, ocalając ich od nędzy. Albowiem mylą się, jeśli sądzą, że pożądają złota, które należy do innych. Złoto lśni jak gwiazda. To miłość, która nie zna samej siebie, zwraca się ku światłu, które na zawsze pozostanie nieosiągalne. A oni wykradają niepotrzebne skarby, biegnąc od jednego lustrzanego odbicia do drugiego jak szaleniec, który chcąc schwycić przeglądający się księżyc, czerpałby czarną wodę ze studni. Więc rzucają w nagły ogień rozpasania ten nędzny proch, który wykradli. I znów, bladzi jak przed miłosnym spotkaniem, rozpoczynają swe nocne wigilie, znieruchomieli w obawie, by nie spłoszyć tego, co czeka i co być może kiedyś ich nasyci.
Jeśli wypuszczę na wolność takiego człowieka, dalej pozostanie wierny temu, co czci, a moja straż, łamiąc gałęzie, przyłapie go znów jutro w cudzym ogrodzie, z bijącym sercem, przekonanego, że tej nocy los okaże mu się łaskawy.
Wiem, ile w nich żaru, i rzeczywiście kocham ich bardziej niż cnotliwych, co siedzą w swoich straganach. Ale ja jestem budowniczym miast. Postanowiłem położyć podwaliny mojej twierdzy. Powstrzymałem idącą karawanę. Bo była tylko jak ziarna na łożu wiatru. Wiatr unosi, jak woń, nasiona cedru. Ja opieram się wiatrom i rzucam nasiona w ziemię, aby cedry rozrastały się na chwałę Boga.
Miłość musi znaleźć przedmiot miłości. Ocalę tylko tego, kto kocha rzecz prawdziwie istniejącą, tego, kogo można nasycić.
Dlatego także kobietę zamykam w małżeństwie i każę kamienować cudzołożną żonę. Doprawdy, rozumiem jej pragnienie i to, jak wielka jest ta obecność, której ona przyzywa. Potrafię czytać w niej, kiedy urzeczywistnia się cud wieczoru, a ona na tarasie, wsparta na łokciu, ze wszystkich stron zamknięta wezbranym morzem horyzontu, wydana jest, niby dłoniom kata, męce narastającej czułości.
Czuję, jak drży, wyrzucona niby pstrąg na piasku, czekająca, niby na przybór morza, na błękitny płaszcz rycerza. Swoje wołanie rzuca całej ogromnej nocy. Ktokolwiek się z niej wyłoni, ten ją wysłucha. Ale na próżno będzie przechodzić od jednego płaszcza do drugiego, bo nie ma człowieka, który by ją zaspokoił. Podobnie przybrzeżna ławica, pragnąc ochłody, woła nadmiaru morza, a morze bez końca wysyła swoje fale; jedna po drugiej przybiega i traci u brzegu siłę. Po cóż więc uprawomocniać zmianę małżonka: kto przede wszystkim kocha miłość nadchodzącą, nie pozna, czym jest spotkanie.
Tylko tę ocalę, która potrafi stawać się i budować swój ład wokół wewnętrznego podwórca, podobnie jak cedr rozwija się wokół swojego ziarna i we własnych granicach znajduje siłę wzrostu. Ocalam tę, która nie kocha przede wszystkim wiosny, ale kształt tego jednego kwiatu, w którym jest zawarta wiosna. Tę, która nie kocha przede wszystkim miłości, ale jedną jedyną twarz, którą przybrała miłość.
Dlatego też kobietę, którą wieczór rozprasza, chcę oczyścić i scalić z powrotem. Ustawiam dokoła niej, niby granice, ruszt z płonącym węglem, czajnik i tacę ze złocistej miedzi, ażeby poprzez te przedmioty odkrywała po trochu znajomą, wciąż poznawaną twarz i uśmiech, który tu tylko się pojawia. To będzie dla niej powolne objawianie się Boga. Wtedy dziecko zawoła, aby je nakarmić, wełna czesana upomni się o jej palce, żarzące węgle będą się domagać jej oddechu. Odtąd będzie już schwytana i gotowa służyć. Albowiem jestem tym, co kształtuje urnę, aby woń w niej pozostała na trwałe. Jestem pradawnym nawykiem, co nadaje pełnię owocom. Zmuszam kobietę, aby uformowała się i prawdziwie istniała po to, bym później w jej imieniu przekazał Bogu nie ciche westchnienia rzucane z wiatrem, ale jej własny płomień i jej czułość, jej niepowtarzalny ból…
Długo medytowałem nad tym, czym jest pokój. Dają go tylko dzieci narodzone i żniwa dokonane, i dom, w którym nareszcie zagościł ład. Daje go wieczność, w którą wracają rzeczy, gdy osiągną swoją pełnię. Pokój pełnych stodół i śpiących owiec, i złożonej bielizny, pokój tego, co – jeśli dobrze wykonane – staje się darem dla Boga.
Albowiem wydawało mi się, że człowiek jest taki właśnie jak twierdza.
Kruszy mury, żeby zapewnić sobie wolność, ale wtedy staje się fortecą zburzoną i wydaną gwiazdom. Wtedy rodzi się lęk nieistnienia. Niech przyjmie jako swoją prawdę tę woń, jaką dają palone odrostki winorośli i czekająca postrzyżyn owca. Prawda drąży się w głębokości jak studnia. Kiedy spojrzenie się rozprasza, traci z oczu Boga. Więcej niż niewierna żona wsłuchująca się w obietnice nocy wie o Bogu ten mędrzec skupiony, który zna tylko wagę wełny.
Twierdzo, zbuduję cię w sercu człowieka.
Bo jest czas wybierania pośród nasion, ale i czas, kiedy wybrawszy raz na zawsze, człowiek cieszy się wzrastaniem zbóż. Jest czas stwarzania, ale i czas istoty stworzonej. Jest czas na piorun szkarłatny, rozwierający upusty nieba, ale i czas, gdy wody wylane gromadzą się w cysternach. Jest czas podbojów, ale nadchodzi czas umacniania cesarstw: ja jestem sługą Boga i znam smak wieczności.
Nienawidzę tego, co się zmienia. Zduszę tego, który powstaje w nocy i wiatrom rzuca swoje proroctwa niby drzewo, zapłodnione grotem nieba, co trzaska, łamie się i od którego płonie cały las. Lękam się, kiedy Bóg porzuca swą nieruchomość. On – niewzruszony, niechże zasiądzie z powrotem w wieczności! Bo jest czas wielkich narodzin, ale i czas, czas błogosławiony, na to, co wyznacza obyczaj!
Trzeba nieść pokój, uprawiać go i wygładzać. Ja jestem ten, co zasklepia szczeliny spękanej ziemi i ukrywa przed ludźmi ślady wulkanów. Jestem trawą, co porasta na miejscu przepaści. Jestem piwnicą, która wyzłaca złożone w niej owoce. Jestem promem, który od Boga otrzymał w zastaw całe pokolenie i przewozi je z jednego brzegu na drugi. Bóg na koniec przejmie je znowu z moich rąk, takie, jakie mi przekazał, może dojrzalsze, mądrzejsze, piękniej zdobiące srebrne dzbany na wodę, ale nie odmienione. Zamknąłem mój lud w mej miłości.
Dlatego wspomagam tego, kto w siódmym pokoleniu podejmuje dawny trud ojców – wygięcie żeber łodzi albo wypukłość tarczy – aby samemu z kolei wieść ten kształt w doskonałość. Wspomagam tego, kto od przodka śpiewaka przejął w dziedzictwo bezimienną pieśń i powtarzając ją z kolei, i myląc się w powtarzaniu, wzbogaca ją o własny smak, barwę i piętno. Kocham kobietę ciężarną i tę, co karmi piersią, kocham stado, co się odnawia i trwa, kocham powracające pory roku. Bo jestem nade wszystko tym, co zamieszkuje. O cytadelo, moja siedzibo, ocalę cię przed zakusami lotnych piasków i przydam jako ozdobę trębaczy wokół twych murów, by ostrzegali przed nadejściem barbarzyńców!
Albowiem odkryłem wielką prawdę. A mianowicie, że ludzie zamieszkują i że sens rzeczy zmienia się dla nich w zależności od tego, jaki sens ma dom. I że droga, pole jęczmienia i wypukłość wzgórza są czymś innym dla człowieka w zależności od tego, czy tworzą, czy też nie – jedną ojcowiznę. Bo oto rozproszona materia składa się nagle w całość, w coś, co jest bliskie sercu. A także nie w tym samym świecie mieszka ten, kto mieszka albo nie mieszka w królestwie Bożym. Jakże się mylą niewierni, ci, co się z nas śmieją i którym zdaje się, że dążą do bogactw namacalnych, których przecież nie ma. Bo jeśli pożądają na własność stada, to już kieruje nimi pycha. A już i radości pychy nie są namacalne.
Podobnie ci, którzy dzieląc moje ziemie, sądzą, że je poznają. Są tam – powiadają – owce i kozy, pola jęczmienia, domostwa i góry – i co więcej? I ubodzy są, bo nie posiadają nic więcej. I czują chłód. I odkryłem, że podobni są do człowieka, który kraje trupa. Pokazuję wszem wobec – powiada – czym jest życie: to tylko mieszanina kości, krwi, mięśni i wnętrzności. A tymczasem życie było owym światłem oczu, nieodczytywalnym już w popiele. A tymczasem moja ojcowizna to zupełnie co innego niż owce, pola, domostwa i góry, ale to, co nad nimi panuje i co je wiąże ze sobą. Ojczyzna mojej miłości. I szczęśliwi ci, którzy to wiedzą, gdyż zamieszkują w moim domu.
A obrzędy są w czasie tym, czym w przestrzeni domostwo. Bo dobrze, jeśli nie mamy wrażenia, że płynący czas pożera nas i rozmiata jak garść piasku, ale że nadaje nam pełnię. Dobrze, jeśli czas ma swą wewnętrzną strukturę. Tak i ludzie wtedy przechodzą od święta do święta i od jednej rocznicy do drugiej, jak dzieckiem przechodziłem z sali obrad do sali przeznaczonej na odpoczynek w głębi pałacu mojego ojca, gdzie każdy krok miał swój wewnętrzny sens.
Narzuciłem więc prawo, które jest niby mury i kształt mojego domostwa. Nierozumny przyszedł i powiedział mi: „Wyzwól nas od narzuconego nam przymusu, a staniemy się więksi”. Ale ja wiedziałem, że wtedy utracą najpierw świadomość własnego oblicza, a nie kochając go już – świadomość samych siebie i – wbrew nim – postanowiłem, że ubogacę ich własną ich miłością. Ponieważ oni, chcąc się przechadzać swobodnie, proponowali mi zburzenie murów ojcowskiego pałacu, gdzie każdy krok miał swój sens.
Była to rozległa siedziba ze skrzydłem zastrzeżonym dla kobiet i z ogrodem, zakrytym dla oczu, gdzie śpiewała fontanna. Nakazuję też, aby każdy dom miał takie serce bijące, tak aby można było zbliżać się lub oddalać od jakiegoś punktu, aby można było wychodzić i wracać. W przeciwnym razie człowiek jest nigdzie.
A nie na tym polega wolność, aby nie być wcale. Były tam także stodoły i stajnie. Zdarzało się, że stodoły były puste, a stajnie – niezajęte. Ale mój ojciec nie zezwalał, aby używać ich niezgodnie z przeznaczeniem. Stodoła, powiadał, jest przede wszystkim stodołą i nie zamieszkujesz wcale domu, jeśli nie wiesz, gdzie się sam znajdujesz. To nieważne, dodawał, czy użytkowanie jest mniej lub bardziej owocne. Człowiek nie jest tucznym bydlęciem i miłość jest dla niego ważniejsza niż pożytek. Nie może kochać domu, który nie ma swego oblicza i gdzie kroki nie znajdują swojego kierunku i sensu.
Była sala przeznaczona wyłącznie do przyjmowania znakomitych poselstw, którą otwierano tylko w te dni, kiedy wzbijał się kurz spod kopyt rycerzy, a na horyzoncie pojawiały się ogromne proporce, w których wiatr falował jak na powierzchni morza. Stała pusta, kiedy przyjeżdżali książęta o pomniejszym znaczeniu. Była sala, gdzie wydawano wyroki sądowe, a także inna, do której wnoszono umarłych. I była także pusta izba, której przeznaczenia nie znał nikt – a może nie miała go w ogóle, może była tylko nauką tajemnicy i tego, że nigdy nie przenikniemy wszystkiego bez reszty.
A niewolnicy, którzy obładowani przebiegali korytarzami, przenosili zwoje tkanin do ozdoby ścian, kołyszące się na ich ramionach. Wspinali się po schodach, otwierali jakieś drzwi, znów schodzili po stopniach w dół i im byli bliżej serca domu – owej fontanny – tym bardziej milkli; u granic zaś królestwa kobiet, których nieuważne przestąpienie mogłoby kosztować ich życie, stawali się wręcz niespokojni. A kobiety, w zależności od tego, jakie miejsce zajmowały w domu, były spokojne, zuchwałe albo dyskretne.
Słyszę, jak mówi głupi: „Ile miejsca roztrwonionego, ile niewyzyskanych bogactw, ile wygody utraconej przez niedbalstwo! Trzeba zburzyć te zbędne mury, zrównać poziom, usunąć owe schodki utrudniające poruszanie się. Człowiek stanie się wówczas wolny”. A ja odpowiadam na to: „Wówczas ludzie staną się bydłem przeganianym po miejscach publicznych, a lękając się nudów, wymyślą głupie gry, też rządzące się regułami, ale będą to reguły pozbawione wielkości. Tymczasem taki pałac sprzyja powstawaniu poezji. Ale jakie poematy pisać o płaskiej głupocie rzucanych kości do gry? Długo może jeszcze ludzie będą żyć w cieniu owych murów, a poezja będzie mówić o tęsknocie za nimi, a potem nawet cień się rozwieje i ludzie przestaną rozumieć poezję”.
I w czym odtąd będą szukać radości?
Tak jest z człowiekiem zagubionym w tygodniu, który nie składa się z określonych dni, w roku pozbawionym świąt i własnego oblicza. Tak z człowiekiem pozbawionym poczucia hierarchii, który zazdrości sąsiadowi, jeśli ten przewyższa go czymkolwiek, i stara się go sprowadzić do własnych wymiarów. Jakiej radości dostarczy im potem ta płaska kałuża, nad którą razem będą żyli?
Ja odtwarzam pola napięć i energii. Buduję tamy w górach, aby zatrzymywać wody. Przeciwstawiam się im, jakby niesprawiedliwy w stosunku do naturalnych pochyłości. Ustanawiam z powrotem hierarchie tam, gdzie ludzie połączyli się jak wody, gdy pomieszane stają się płaskim rozlewiskiem. Przerzucam łuki mostów.
Z dzisiejszej niesprawiedliwości tworzę jutrzejszą sprawiedliwość. Ustanawiam na powrót kierunki tam, gdzie każdy tkwi na jednym miejscu i szczęściem nazywa ten bezwład. Gardzę stojącymi wodami ich sprawiedliwości i wyzwalam tego, co ustanowił piękną niesprawiedliwość. Tak nadaję godność mojemu królestwu.
Gdyż znam rozumowanie ludzi. Podziwiali człowieka, którego ukształtował mój ojciec. „Któż by się śmiał natrząsać – mówili – z tak doskonałych osiągnięć?”. Po czym, w imię człowieka, którego przymus ukształtował, odrzucili ów przymus. Póki trwał jeszcze w sercach ludzkich, póty jeszcze działał. Potem powoli o nim zapomniano. A ten, którego chciano w ten sposób ocalić, zmarł.
Dlatego nienawidzę ironii, która nie ludzką jest rzeczą, ale właściwa jest łobuzom. Bo to łobuz powiada: „Gdzie indziej ludzie mają inne obyczaje. Czemuż by naszych nie zmienić?”. Albo też: „Któż to wam każe zboże sprzątać do stodoły, a bydło trzymać w oborze?”. Ale on sam pada ofiarą słów, bo nie rozumie tego, czego słowa nie są w stanie wyrazić. Nie rozumie, że ludzie zamieszkują własny dom.
A ci, co padają jego ofiarą, też nie potrafią już rozpoznać, czym jest dom, i zaczynają go rozbierać. W ten sposób ludzie trwonią swoje najcenniejsze dobro: sens, jaki mają rzeczy. A w dni świąteczne pysznią się tym, że nie ulegają obyczajom, że zdradzają tradycje i że święcą chwałę nieprzyjaciela. To prawda, że dopuszczając się tego świętokradztwa czują jeszcze jakiś wewnętrzny niepokój. Póki jest to jeszcze świętokradztwo. Póki opierają się czemuś, co jeszcze nad nimi ciąży. Żyją dzięki temu, że ich wróg jeszcze oddycha. Jeszcze na tyle zawadza im ów cień prawa, że czują swój opór wobec prawa. Ale niebawem znika nawet ów cień. Wtedy nie czują już nic, bo zapomnieli nawet smaku zwycięstwa. Ziewają. Zamienili pałac na plac publiczny, ale kiedy przejadła się im przyjemność deptania go z samochwalczą butą, przestają wiedzieć, co robią na tym targowisku. I oto zaczynają snuć niejasne marzenia o tym, aby zbudować dom o tysiącu drzwi, o gobelinach ciążących ramionom, o sieniach, gdzie rozbrzmiewa powolny krok. Zaczynają marzyć o tajemnej komnacie, dzięki której tajemnicze stałoby się całe domostwo. I nie wiedząc o tym, zapomniawszy, opłakują pałac mojego ojca, gdzie każdy krok miał swój sens i znaczenie.
I dlatego, pojąwszy to wszystko, przeciwstawiam swoją niezłomną wolę owemu kruszeniu się rzeczy i nie słucham tych, którzy mi mówią o naturalnej pochyłości. Bo aż nadto dobrze wiem, że naturalne pochyłości zasilają płaskie rozlewiska wodą z topniejących lodowców, ścierają ostre wierzchołki gór i powstrzymują rzeczny nurt, kiedy rzuca się w morze i staje się tysiącem sprzecznych prądów. Bo aż nadto dobrze wiem, że naturalne pochyłości rodzą podział władzy i zrównanie ludzi. Ale ja rządzę i wybieram. Wiedząc, że i cedr odnosi zwycięstwo nad czasem, który powinien by go zamienić w proch, i wbrew tej sile, co ciągnie w dół, rok po roku, wznosi dumną świątynię listowia. Tak i ja wbrew interesom rozlewisk wznoszę strome lodowce. To nic, jeśli żaby skrzeczą, że to niesprawiedliwość. Z powrotem daję broń w ręce człowieka, aby się stał sobą.
I dlatego też nie dbam o głupiego gadułę, który palmie wyrzuca, że nie jest cedrem, cedrowi, że nie jest palmą, i mieszając zawartość ksiąg zdąża do chaosu. Dobrze wiem, że gaduła ma rację wedle swej absurdalnej wiedzy, gdyż cedr i palma, gdyby nie żyły, złączyłyby się w jedno i rozsypały w proch. Ale życie przeciwstawia się nieładowi i naturalnym pochyłościom. I z prochu podnosi ku górze cedr.
Z prawdy moich nakazów narodzi się człowiek. Więc nie szukam bynajmniej znaczenia w samych obyczajach, prawach i języku mojego cesarstwa. Wiem aż nadto dobrze, że gromadząc razem kamienie tworzy się ciszę. Ciszę, której z kamieni nie dawało się odczytać. Wiem aż nadto dobrze, że miłość ożywia się poprzez ciężary i skrępowania. Że nie wie nic ten, kto poćwiartował trupa i zważył jego kości i wnętrzności. Bo kości i wnętrzności same w sobie na nic się zdadzą, podobnie jak atrament i papier, które się składają na książkę. Liczy się tylko mądrość, którą książka przynosi, ale ona w swej istocie jest czymś całkiem innym.
Odmawiam na ten temat dyskusji, bo nie ma tu nic, co mogłoby być dowiedzione. Ocalę od zgnilizny język mojego ludu. Przypominam sobie tego niedowiarka, który odwiedził mojego ojca:
– Nakazujesz, aby twoi ludzie modlili się na różańcach o trzynastu paciorkach. Jakie znaczenie ma trzynaście paciorków – pytał – czy jeśli zmienisz ich liczbę, nie ten sam będzie zbawienny pożytek?
Po czym wysuwał subtelne argumenty za różańcem o dwunastu paciorkach. Ja, będąc dzieckiem wrażliwym na zręczność argumentacji, obserwowałem ojca, zastanawiając się, czy jego odpowiedź będzie równie błyskotliwa; albowiem błyskotliwe były przytaczane przez przybysza argumenty.
– Powiedz mi – upierał się tamten – czy różaniec o trzynastu paciorkach ma większą wagę…
– Różaniec o trzynastu ziarnkach – odparł ojciec – waży tyle, ile wszystkie głowy, które w jego imię już kazałem ściąć…
Wtedy Bóg oświecił niedowiarka i ten nawrócił się.
Siedzibo ludzka, kto cię zbuduje na sile rozumu? Kto cię zdoła postawić zgodnie z logiką? Istniejesz i nie istniejesz zarazem. Jesteś uczyniona z przeróżnych materiałów, ale żeby cię odkryć, trzeba cię stworzyć wyobraźnią. Podobnie jak ten, kto zburzył własny dom, sądząc, że go zna, ma przed sobą tylko kupę kamieni, cegieł i dachówek, ale nie znajduje ani cienia, ani ciszy, ani schronienia, którym one służyły, i nie wie, na co mógłby się zdać ten stos cegieł, kamieni i dachówek, bo brakuje im inwencji, która by nad nimi panowała, duszy i serca architekta. Bo kamieniowi brakuje duszy i serca ludzkiego.
Ale skoro nie ma tu rozumu, tylko cegła, kamień i dachówka, skoro dusza i serce wymykają się prawom logiki i prawom liczb, pojawiam się ja i moja wolna wola. Ja – architekt. Ja – posiadający duszę i serce. Ja jeden posiadam moc, aby kamień przemienić w ciszę. Przychodzę miesić tę glinę, którą jest materia, zgodnie z obrazem stwarzania pochodzącym od samego Boga i dalekim od wszelkiej logiki. Buduję moją kulturę, wiedziony tylko smakiem, jaki w niej czuję, podobnie jak inni budują wiersze, zmieniając jedno słowo na inne, i nikt im nie każe usprawiedliwiać się, dlaczego taki tok dali wierszowi i takie słowo zmienili, bo wiedzie ich ten smak, który wiersz będzie miał i który znają zawczasu.
Albowiem jestem przywódcą. Układam prawa i stanowię święta, i nakazuję ofiary, i z owiec, kóz i ludzkich domostw składam kulturę, podobną do pałacu mego ojca, gdzie każdy krok ma sens i kierunek.
Bo cóż by beze mnie zrobili z tej kupy kamieni, przekładanych z lewa na prawo ¬– chyba inną kupę kamieni, jeszcze bardziej bezładną. Ja rządzę i wybieram.
I rządzę sam. I ludzie mogą modlić się w ciszy i w cieniu, który zawdzięczają ułożonym przeze mnie kamieniom. Ułożonym wedle obrazu mojego serca.
Jestem przywódcą. Jestem władcą. Jestem odpowiedzialny. A ich wzywam, aby mi pomagali. Gdyż rozumiem, że przywódca to nie ten, co ocala innych, ale ten, który ich wzywa, aby jego ocalili. Bo to dzięki mnie, dzięki obrazowi, jaki w sobie noszę, powstaje jedność, którą wyprowadziłem, sam jeden, z moich owiec i kóz, z domostw i gór; i oto oni zakochani w nich, tak jak byliby zakochani w młodej bogini, otwierającej w słońcu swoje ramiona, a której w pierwszej chwili by nie poznali. Oto kochają dom, który moja wyobraźnia stworzyła zgodnie z moim pragnieniem. A poprzez dom kochają i mnie, architekta. Tak jak ten, kto kocha posąg, nie kocha gliny ani cegły, ni brązu tylko zamysł rzeźbiarza. Ludziom z mojego plemienia daję przywiązanie do domu, ażeby umieli go rozpoznać wśród innych. A rozpoznają go dopiero pod warunkiem, że go żywili własną krwią. I przystroili własnym poświęceniem. Dom będzie od nich wymagał nawet krwi i ciała, bo będzie ich własnym sensem. Nie będą wówczas mogli nie rozpoznać tej boskiej struktury, która będzie niby znajoma twarz. I wtedy obudzi się w nich miłość do niego. I pełne żaru będą ich wieczory. I ojcowie będą się starali ukazać go swoim synom, skoro tylko otworzą się dziecięce oczy i uszy, aby nie zatonął w różnorodności wszelkich rzeczy.
Potrafiłem zbudować domostwo tak ogromne, aby nawet gwiazdom nadać sens, toteż jeśli ludzie wyjdą nocą na próg i podniosą głowy, będą chwalić Boga, że tak dobrze prowadzi te niebieskie statki. A jeśli zbuduję dom trwały, aby mógł zawrzeć w sobie trwanie życia, ludzie iść będą od święta do święta jak z jednej sieni w drugą, wiedząc, dokąd idą, i w różnorodności życia odkrywając twarz Boga.
Zbudowałem cię więc, twierdzo, jak buduje się statek. Dałem maszty i wszelki osprzęt potrzebny i puściłem na fale czasu, to jest na wiatr sprzyjający.
Ludzki statku, bez którego nie dopłynęlibyśmy do wieczności!
Ale znam także niebezpieczeństwa wiszące nad moim statkiem. Z zewnątrz naciera wciąż na niego ciemne morze. I znam inne oblicza tego, co możliwe. Bo to zawsze możliwe: zburzyć świątynię, a kamienie zabrać na budowę innej świątyni.
A ta inna nie jest ani prawdziwsza, ani bardziej fałszywa, ani sprawiedliwsza, ani bardziej niesprawiedliwa. I nikt nie będzie nawet wiedział, do jakiej katastrofy doszło, bo w kupę zwalonych kamieni nie jest wpisana wartość ciszy.
Dlatego pragnę, aby robotnicy mocno wiązali główne wiązania statku. Aby trwały z pokolenia na pokolenie: bo nie uczynię świątyni piękną, jeśli wciąż będę ją budował od nowa.
Dlatego pragnę, by ludzie mocno wiązali główne wiązania statku. To ludzka konstrukcja. A dookoła statku przecież natura ślepa, nieujęta w reguły i potężna. A kto zapomina o potędze morza, temu grozi, że wypoczywać zechce za długo. Wydaje mu się, że domostwo, które zostało dane, jest czymś niepodważalnym. Skoro to, co oczywiste, zostało już wykazane. Mieszkając na statku, nie widzi się już groźnego morza. A jeśli się je nawet dostrzega, to tylko jako tego statku ozdobę. Taka jest właściwość umysłu. Morze wydaje się po to stworzone, aby niosło statek.
Ale to złuda. Rzeźbiarz ukazał patrzącym jedno kamienne oblicze. Ale drugi może mógłby ukazać inne. Widziałeś także konstelacje: to jest Łabędź. Ale ktoś inny mógłby ci pokazać, że to leżąca kobieta. Za późno. Nie odejdziemy już od tego łabędzia. Zmyślony łabędź pochwycił nas.
Aż uwierzywszy nierozumnemu, że jesteśmy w błędzie, nie będziemy już bronić naszej wiary. Ja jednak wiem, czym zagraża człowiek nierozumny. A także ten, co ma zręczność żonglera i z łatwością modeluje swymi palcami różne twarze. Ci, którzy patrzą na tę zabawę, gubią sens, jaki ma ich ojcowizna. Dlatego ja rozkazuję chwycić go i rozerwać końmi. Nie dlatego, oczywiście, że moi sędziowie dowiedli, iż jest w błędzie. Bo nie jest w błędzie. Ale nie ma także racji i dlatego nie pozwalam mu uważać się za mądrzejszego i sprawiedliwszego od moich sędziów. I jest w błędzie, jeśli sądzi, że ma rację. Bo on także proponuje jako bezwzględnie prawdziwe te świetne, bogate, zrodzone w jego rękach kształty, którym brakuje jednak wagi, czasu i z dawien dawna idącej ciągłości, jaką mają religie. Proponowana przez niego struktura jeszcze nie zaistniała. Moja już istnieje. Oto dlaczego potępiam żonglera i ocalam przez to mój lud przed zgnilizną.
Bo ten, co nieostrożny, nie pamięta już, że mieszka na statku, z góry jest niejako skazany na zniszczenie i niebawem zobaczy, jak podnosi się morze, którego fale zaleją jego głupie igraszki.
Taki obraz mojego cesarstwa pokazano mi kiedyś, kiedy byliśmy na pełnym morzu, ja i niektórzy z mojego ludu, a była to pielgrzymka.
Byliśmy więc zamknięci na pokładzie pełnomorskiego statku. Czasem milcząc, spacerowałem wśród moich ludzi. Stali się mieszkańcami statku: jedni przykucnąwszy, otaczali naczynia z jadłem, inni karmili dzieci albo pogrążeni w modlitwie przesuwali paciorki różańca. Statek stał się ich domostwem.
Ale pewnej nocy żywioły podniosły bunt. Przyszedłem odwiedzić ich i ogarnąć ciszą mojej miłości i zobaczyłem, że nic się wśród nich nie zmieniło. Cyzelowali pierścienie, przędli wełnę albo rozmawiali cicho, tkając nieznużenie więź ludzkiej wspólnoty, tę sieć sprawiającą, że jeśli jeden z nich umrze, wszystkim coś zostaje wyrwane. A ja w ciszy mojej miłości słuchałem, jak mówią, ale nie przykładając większej uwagi do tego, o czym mówią; były to opowieści o chorobach czy jakieś historie czajników; jednakże nie w temacie zawierał się sens opowieści, ale w sposobie mówienia. Oto jeden, uśmiechając się z powagą, czyni z siebie samego dar innym… a drugi nudzi się, nie wiedząc, czy to z lęku, czy z braku Boga. I tak patrzyłem na nich w ciszy mojej miłości.
A tymczasem ciężkie ramię morza, o którym nic nie wiedzieli, unosiło ich ruchem powolnym a straszliwym. Zdarzało się, że na szczycie wznoszącej się fali wszystko chwiało się jakby objęte niebytem. Cały statek drżał wtedy, jakby już pękały jego wiązania, jakby już rozsypywał się w kawałki, a oni, w tych momentach nierzeczywistych, przestawali się modlić, rozmawiać, karmić dzieci i zdobić srebrne naczynia. Ale za każdym razem jakiś trzask twardy niby grom przeszywał drewniany kadłub na wskroś. Statek zdawał się zapadać w siebie ciężko, jakby za chwilę miały się rozpęknąć jego burty, a ten wstrząs powalał ludzi na ziemię i wyrywał z ich ust wymioty.
I cisnęli się jedni do drugich, niby w trzeszczącej szopie, pod mdlącym kołysaniem oliwnych lamp.
Lękając się, że niepokój ogarnie ich bez reszty, kazałem ogłosić:
‒ Niech ci, co pracują w srebrze, wykonają dla mnie dzbanek na wodę. Ci, co przyrządzają posiłek, niech się przyłożą do roboty. Niech zdrowi zatroszczą się o chorych. Niech ci, co się modlą, głębiej się pogrążą w modlitwie…
A temu, co blady, oparty o jakąś belkę, nasłuchiwał przez szpary uszczelnione pakułami niespokojnej pieśni morza, powiedziałem:
‒ Idź pod pokład i policz martwe barany. Bo bywa, że tłocząc się w strachu, duszą się nawzajem…
A on mi odparł:
‒ Bóg położył na morzu swoją ciężką dłoń. Jesteśmy zgubieni. Słyszę, jak trzeszczą wiązania okrętu… Nie widzimy ich, bo są to liny stalowe i okucia. Podobnie trzeszczą fundamenty globu ziemskiego, któremu zawierzyliśmy nasze domy i sady oliwne, i miękkie wełniste owce, wieczorem skubiące powoli świeżą trawę. Dobrze jest zajmować się we własnym domu oliwkami, owocami, codziennym posiłkiem i miłością. Ale niedobrze, jeśli niepokój płynie z tego, co nas otacza. Kiedy to, co zostało zrobione, staje się robotą do wykonania. Tak i tu odzywa się to, co powinno milczeć. Co stanie się z nami, jeśli góry zaczynają pomrukiwać? Słyszałem już kiedyś taki pomruk i nie potrafię go zapomnieć…
‒ Jaki to pomruk? ‒ spytałem.
‒ Mieszkałem kiedyś, panie, w wiosce zbudowanej na spokojnym grzbiecie wzgórza, wrośniętej w ziemię i w niebo, wiosce przeznaczonej do trwania i która rzeczywiście trwała. Na cembrowinach studni, na kamiennych progach, na kolistym obmurowaniu źródeł leżał ten cudowny blask, który rodzi się z wiekowego użycia. Ale pewnej nocy coś się zbudziło w podziemnych fundamentach tej krainy. Zrozumieliśmy, że ziemia pod naszymi stopami ożyła nagle i zaczęła się poruszać. To, co było wykonane, stawało się z powrotem robotą do wykonania. Przelękliśmy się. Przelękliśmy się nie tyle o nas samych, co o przedmiot naszych starań. O to, w co zamieniało się nasze życie z biegiem lat. Ja byłem złotnikiem i zląkłem się o moją dużą karafkę na wodę, nad którą pracowałem od dwóch lat. W którą przemieniły się dwa lata mojego czuwania. Kto inny drżał o swoje dywany ze szlachetnej wełny, które tkał z radością i co dzień rozwijał na słońcu. Był dumny, że zamienił odrobinę swego ciała ‒ swych zrogowaciałych palców ‒ na to głębokie falowanie wełnianej powierzchni. Jeszcze inny zląkł się o posadzone przez siebie oliwki. I wiem, że żaden z nas nie lękał się śmierci, ale wszyscyśmy drżeli o te małe głupie przedmioty. Odkryliśmy, że życie tylko wtedy ma sens, kiedy się je przemienia po trochu w coś, co jest poza nami. Śmierć ogrodnika w niczym nie zagraża drzewu. Ale jeśli drzewo będzie zagrożone, ogrodnik umiera dwukrotnie. Był pomiędzy nami stary bajarz, który znał najpiękniejsze opowieści naszej pustyni. I sam je jeszcze upiększał. A znał je tylko on jeden, bo nie miał syna. I kiedy ziemia zaczęła się obsuwać, drżał o te biedne opowieści, których nikt już więcej nie wyśpiewa. A tymczasem ziemia wciąż zdawała się jak żywa albo jak ugniatana niewidzialną dłonią i zaczynała spływać w dół wielką rudawą falą błota. Jak myślisz: czy można przemienić siebie w coś, co by upiększało to sunące błoto, które przewala się powoli i wszystko pochłania? Co można zbudować na tym, co samo się porusza?
Pod tym naporem domy chwiały się powoli, a skręcone niedostrzegalną siłą belki trzaskały nagle jak baryłki czarnego prochu. Albo ściany zaczynały drżeć, aż rozsypywały się nagle. A ci spośród nas, którzy zostali przy życiu, utracili sens istnienia. Tylko bajarz śpiewał dalej, postradawszy zmysły.
A ty gdzie nas wieziesz? Ten statek pójdzie na dno razem z dziełem naszych rąk. Tu, na pokładzie, czuję, jak czas upływa nadaremno. Nie powinien upływać w sposób tak wyczuwalny, ale twardnieć, dojrzewać i wzbierać latami. Powinien gromadzić po trochu dzieła ludzkich rąk. A teraz, czy może utrwalić się w nim coś, co byłoby z nas i co by przetrwało?
I przyznałem rację mojemu ludowi, myśląc o tej przemianie, niemożliwej już, kiedy nic stałego nie trwa poprzez pokolenia, i o czasie, który upływa wówczas nadaremnie, jak w klepsydrze. I myślałem także: to domostwo nie jest jeszcze dość obszerne, a dzieło, w które ten lud się przemienia, nie jest jeszcze dość trwałe. I myślałem o faraonach, którzy kazali sobie budować wielkie niezniszczalne mauzolea o ostrych krawędziach, płynące przez ocean czasu, a on je ściera powoli i zamienia w pył. Myślałem o rozległych, nietkniętych szlakiem karawan piaskach, z których czasem wyłania się dawna świątynia, zanurzona już w nich do połowy, jakby niewidzialna błękitna burza strzaskała jej maszty, a ona płynie jeszcze, chociaż skazana na zagładę. Myślałem też: nie dość trwała jest jeszcze ta świątynia, ładowna złoceniami i klejnotami, które kosztowały długie ludzkie żywoty, jak miód składany przez tyle pokoleń: filigranowe wyroby ze złota, złociste insygnia władzy kapłańskiej, w które przemieniało się życie starych rzemieślników, i te obrusy haftowane, nad którymi staruszki po kres życia traciły oczy, aż poczerniałe, kaszlące, zduszone już dłonią śmierci, odchodziły zostawiając za sobą ów królewski tren. Kwietną łąkę. A ci, co je oglądają dziś, powiadają: „Ach, jakiż to piękny haft! Jaki piękny…”. I zrozumiałem, że staruszki wplotły siebie w ten jedwab i przemieniły go. Nie wiedząc, że są czarodziejkami…
Trzeba więc zbudować wielkie skrzynie, żeby pomieścić w nich to, co zostało z owych haftów. I jakiś pojazd, który by je przewiózł. Bo ja szanuję przede wszystkim to, co trwa, bardziej niż ludzi. I ocalam w ten sposób ich przemienione życie. Wznoszę wielkie tabernakulum, w które oni składają wszystko, czym są.
Jeszcze odnajduję czasem te statki sunące wolno przez pustynię. Jeszcze nie ustają w swojej podróży. I pojąłem, co najważniejsze, a mianowicie, że trzeba najpierw zbudować statek i okulbaczyć karawanę, i zbudować świątynię trwającą dłużej od człowieka. Odtąd ludzie będą się radośnie przemieniać w to, co cenniejsze od nich samych. Wtedy rodzą się malarze, rzeźbiarze, rytownicy i złotnicy. Ale nie oczekuj niczego od człowieka, jeśli pracuje tylko na swoje życie, a nie dla wieczności. Bo wtedy niepotrzebnie bym ich uczył architektury i jej zasad. Jeśli budują domy po to, żeby w nich żyć, po cóż by mieli przemieniać swoje życie w domy? Skoro ten dom ma służyć ich życiu i niczemu więcej? A oni mówią, że ich dom jest użyteczny i nie traktują go jako wartości samej w sobie, widząc tylko jego użyteczność. I dom im służy, a oni zajmują się tym, żeby się wzbogacić. Ale umierają w nędzy, bo nie zostawiają po sobie ani haftowanego obrusa, ani złocistej szaty kapłańskiej ukrytej w kamiennym statku. Byli powołani do tego, żeby swoje życie w coś przemienić, a chcieli być tylko obsłużeni. Więc kiedy odchodzą, nie zostaje po nich nic.
I tak, chodząc pomiędzy ludźmi mojego plemienia, zamieszkującymi deltę rzeki, wieczorem, kiedy wszystko wydaje się przemienione, patrzyłem na nich, jak w starej wystrzępionej odzieży, zaprzestawszy swojej pszczelej pracowitości siedzieli na progach nędznych lepianek; bardziej zajmująca od nich samych była doskonałość tego plastra miodu, przy którym przez cały dzień się trudzili. Rozmyślałem zwłaszcza na widok jednego, który był ślepy, a do tego utracił jedną nogę. Tak stary, że stał już u progu śmierci, i zdawało się, że skrzypi przy każdym poruszeniu jak stary wiatrak; odpowiadał na moje słowa powoli, bo był posunięty w latach i tracił już jasność mowy; ale stawał się coraz bardziej świetlisty i jasny, i coraz lepiej rozumiał, w co przemienia się jego życie. Drżącymi dłońmi pracował nadal nad ażurowymi cackami, które były jak coraz subtelniejszy eliksir. On zaś, odchodząc w tak cudowny sposób od swego starego wyschłego ciała, stawał się coraz szczęśliwszy, coraz bardziej niedotykalny. Coraz bardziej niezłomny. I umierał, nie wiedząc o tym, z rękoma pełnymi gwiazd…
Tak więc ci ludzie całe życie pracowali dla jakiegoś bezużytecznego ubogacania przedmiotów, przemieniając się bez reszty w niezniszczalny haft… Przeznaczając tylko część swojej pracy na to, co użyteczne, a całą resztę ‒ na cyzelowanie, na zbędną świetność metalu, na doskonałość rysunku, miękkość wygięcia, które nie służy niczemu poza tym, że w nim zawiera się przemienione życie i dając w wyniku coś trwalszego od ciała.
Wieczorem więc przechadzam się powoli pomiędzy moim plemieniem i obejmuję je ciszą swojej miłości. Niespokojny jestem tylko o tego, co płonie bezpłodnym blaskiem, o poetę pełnego ukochania wierszy, ale niepiszącego własnych, o kobietę zakochaną w miłości, ale która nie umiejąc dokonać wyboru, nie może stać się sobą, o tych wszystkich, w których jest lęk; i wiem, że uleczyłbym ich z tego lęku, gdybym im udzielił daru, który wymaga ofiary, dokonania wyboru i zapomnienia o całym świecie. Bo jeden określony kwiat jest przede wszystkim odmową wobec wszystkich innych kwiatów. A przecież tylko pod tym warunkiem staje się piękny. Podobnie jest z przedmiotem, w który przemienia się życie.
I głupi, kto tej staruszce będzie wyrzucać, że haftuje, pod pretekstem, że mogłaby utkać co innego ‒ bo taki człowiek wyżej stawia nicość nad tworzenie. Toteż chodząc czuję, jak ponad dymy ludzkiego obozowiska wznosi się modlitwa, jak wszystko tu dojrzewa i tworzy się w ciszy, powoli, niemal nieświadomie. Gdyż owoc, haft czy kwiat, aby stać się sobą, muszą być najpierw zanurzone w czasie.
W ciągu tych długich spacerów pojąłem w pełni, że wartość kultury w moim królestwie nie opiera się wcale na wartości pożywienia, ale na wymaganiach i zapale do pracy. Nie opiera się na posiadaniu, ale na dawaniu. Cywilizowany jest przede wszystkim ten rzemieślnik, o którym mówię, a który stwarza się na nowo w wykonywanym przedmiocie, i w zamian za to staje się sam wieczny i nie lęka się śmierci. Cywilizowany także ten, co walczy i siebie przemienia w królestwo. Ubogi zaś ten, kto okrywa się świetną szatą kupioną u handlarzy i jeśli nawet pasie oczy doskonałością barw, sam nic nie stworzył. Znam takie plemiona zdegenerowane, które nie piszą już wierszy, tylko je czytają, nie uprawiają ziemi, ale odwołują się przede wszystkim do pracy niewolników. W piaskach południa, wśród płodnej nędzy rodzą się wiecznie inne plemiona ‒ żywe ‒ które wyruszą na podbój tamtych martwych bogactw. Nie lubię tych, co mają serca osiadłych. Ci, co w nic się nie przemieniają, nie stają się sobą. Życie nie da im dojrzałości. A czas przepływa dla nich jak piasek przez palce i niesie zgubę. I cóż mogę w ich imieniu dać Bogu?
Poznałem ich nędzę w tych chwilach, kiedy naczynie pęka, nim zostało dopełnione. Bo śmierć starca, który cały przemienił się i stał się ziemią, jest tylko cudem: to tak jakby składano w ziemię niepotrzebne już narzędzie. Wśród moich ludzi widziałem także dzieci zagrożone śmiercią, dyszące bez słowa, z półprzymkniętymi oczami, w których pod osłoną ogromnych rzęs kryła się resztka żaru. Bo zdarza się, że Bóg, podobny do żniwiarza, ścina kwiaty wmieszane w jęczmień. A przyniósłszy snop bogaty w ziarno, znajduje w nim także ten nadmiar daremny.
Ludzie mówili, że umiera dziecko Ibrahima. Poszedłem więc, nierozpoznany przez nikogo, powoli do domu Ibrahima, wiedząc, że ten, kto zamyka się w milczącej miłości, poprzez złudzenia ludzkiej mowy, zaczyna rozumieć. A oni tak byli zajęci wsłuchiwaniem się w to, jak dziecko umiera, że nie zwrócili na mnie uwagi.
W domu mówiono cicho i stąpano ledwo suwając papuciami, jakby był tu ktoś bardzo wylękniony, kogo by mógł spłoszyć każdy głośniejszy dźwięk. Ludzie nie śmieli poruszać się, otwierać czy zamykać drzwi, jakby chroniąc drżący płomyk zapalony w lampce oliwnej. Kiedy zobaczyłem dziecko, wiedziałem od razu, że odchodzi, bo oddech miało krótki, piąstki zaciśnięte, jakby czepiało się kurczowo galopującej w nim gorączki, i oczy uparcie zamknięte, które nie chciały patrzeć. I dojrzałem ludzi dokoła, jak próbowali je oswoić, tak jak oswaja się małe dzikich zwierząt. Drżącą ręką podsuwano mu czarkę z mlekiem. Może zapragnie mleka i powstrzyma je ten miły zapach i zacznie pić. Wtedy da się nawiązać z nim kontakt jak z gazelą, która skubie trawę z ręki. Ale ono było wciąż poważne i niewzruszone. Nie mleka potrzebowało. Wtedy staruszki cicho, cichutko, tak jak wabi się synogarlice, zaczęły mu nucić jego ulubioną piosenkę ‒ tę o dziewięciu gwiazdach, co się kąpały w źródle ‒ ale ono widocznie było już za daleko i nie słyszało. Uciekało i nie zamierzało zawrócić z drogi. Takie było niepoczciwe: umierało. Zaczęto wtedy żebrać u niego o jeden bodaj gest, o spojrzenie, które podróżny, nawet śpiesząc się, rzuca przyjaciołom…, o jakiś znak wdzięczności. Obracano je na łóżku, ocierano mu twarz z potu, zmuszano, aby piło ‒ a to wszystko być może po to, aby je zbudzić ze śmierci.
Odszedłem od nich, a oni wciąż byli zajęci zastawianiem pułapek, czyhaniem na nie, żeby wróciło do życia. Ach, jak łatwo dali się podejść temu dziewięcioletniemu dziecku! I podsuwali mu zabawki, żeby je spętać szczęściem. Ale ono, nieubłagane, odsuwało je małą rączką, kiedy kładziono je za blisko, jak ktoś, kto rozchyla gąszcze, żeby mu nie przeszkadzały w pędzie.
Cofnąłem się zatem na próg. Był to taki przelotny moment, jeden błysk, jedno, wśród tylu innych, spojrzenie na miasto. Jakieś dziecko zawołane tu przez pomyłkę uśmiechnęło się, odpowiedziało na wołanie. I za chwilę znów odwróciło się do ściany. Obecność dziecka, kruchsza niż obecność ptaka… a ja patrzyłem, jak milkną, żeby oswoić tamto dziecko, które umiera.
Szedłem wzdłuż uliczki. Słyszałem przez drzwi, jak kłoś łaje służące. Porządkowano, szykowano bagaże w innym domu, gdzie ktoś wyruszał nocą w podróż. Nie interesowało mnie, czy łajania były słuszne, czy nie. Słuchałem tylko namiętnego głosu. A dalej, pod studnią, płakała mała dziewczynka, zakrywając sobie ramieniem twarz. Położyłem jej łagodnie dłoń na włosach i podniosłem ku sobie twarzyczkę, ale nie spytałem o powód smutku, bo wiedziałem, że ona go znać nie może. Bo smutek rodzi się zawsze z czasu, który upływa, a nie zostawia owocu. Jest smutkiem uciekających dni albo zgubionej bransolety: czasu zabłąkanego, albo smutkiem po śmierci brata, to jest czasem, który jest już nieprzydatny. A ona, kiedy będzie starsza, będzie się smucić odejściem kochanka, które ‒ choć o tym wiedzieć sama nie będzie ‒ oznacza zagubioną drogę do rzeczywistości, do czajnika z wodą i zamkniętego domu, i dzieci, którym trzeba dać jeść. A czas zacznie nagle przepływać przez nią, bezużyteczny, jak piach w klepsydrze.
Wtem ukazała się na progu kobieta promieniejąca uśmiechem i spojrzała mi w twarz, pełna radości, może dlatego, że dziecko usnęło albo że zupa jest smaczna i wonna, albo po prostu, że ktoś wrócił do domu. Cały czas stał się nagle jej własnością. A ja idąc dalej, minąłem znajomego szewca bez nogi, który ozdabiał papucie cienką złotą nitką, i zrozumiałem, że choć głosu mu już braknie, on śpiewa.
‒ Czymże się tak radujesz, człowieku?
Ale nie czekałem na odpowiedź, wiedząc, że odpowie nie to, co trzeba, że zacznie mi opowiadać o zarobionych pieniądzach, o czekającym go posiłku albo o odpoczynku. Bo nie wie, że jego szczęście płynie z tego, że swoje życie przemienia w złociste papucie.
Odkryłem także i inną prawdę. Oto że próżne jest złudzenie ludzi osiadłych, którym zdaje się, że mogą spokojnie zamieszkiwać swoje domostwa ‒ a przecież wszelkie domostwo jest zagrożone. I tak świątynia, którą zbudowałeś na górze, wydana północnemu wiatrowi, zniszczyła się z biegiem czasu jak stary drewniany dziób statku i zaczyna się zapadać. Inną oblegają zewsząd piaski i powoli wezmą ją w posiadanie. Kiedyś ponad jej fundamentami zobaczysz pustynię płaską jak morze. Podobnie dzieje się z każdą budowlą, a przede wszystkim z moim niewidzialnym pałacem, na który składają się owce i kozy, domostwa i góry; jest to przede wszystkim dzieło mojej miłości, ale jeśli umrze król, którego oblicze w nim się zawiera, gmach rozsypie się znowu w góry, owce, domostwa i kozy. I zagubiony odtąd w różnorodności rzeczy będzie tylko stosem bezładnie rzuconego budulca, możliwością dla trudu nowych artystów. I ludzie z pustyni przyjdą odtworzyć nowe oblicze gmachu. Przyjdą niosąc we własnych sercach to oblicze i zgodnie z nowym znaczeniem ułożą dawne litery księgi.
I ja zrobiłem to samo.
Nie potrafię wyśpiewać całej waszej chwały, wspaniałe noce moich wojennych wypraw. Zbudowawszy na dziewiczym piasku obóz w kształcie trójkąta, szedłem na wzgórze czekając, aż zapadnie noc, i obejmując wzrokiem tę czarną plamę niewiele większą od wioskowego placu, gdzie pomieściłem moich żołnierzy, juczne zwierzęta i broń, rozmyślałem przede wszystkim o jej kruchości. Istotnie, cóż nędzniejszego od tej garstki półnagich ludzi pod niebieskim płótnem; grozi im nocny przymrozek, w którym zakrzepły już gwiazdy, grozi pragnienie, bo trzeba oszczędzać wodę w bukłakach, przeznaczoną aż na dziewięć dni, grozi wiatr niosący piasek, który zrywając się okazuje siłę buntu, a wreszcie grożą ciosy, pod którymi ciało ludzkie okazuje się kruche jak owoc. I człowiek wtedy do niczego jest już nieprzydatny. Cóż nędzniejszego niż te zawiniątka niebieskiego płótna, tyle że twardsze, bo broń jest wewnątrz, nagie i wydane wrogiej równinie.
Ale cóż z tego, że tak kruche? Ja je związałem i nie pozwoliłem rozproszyć się i zginąć. Już tym samym, że nakazałem na noc trójkątną formę obozowiska, wyodrębniłem je pośród pustyni. Mój obóz był zaciśnięty jak pięść. Widziałem też cedr wznoszący się pośród skalnych usypisk, chroniący przed zagładą rozłożyste konary, bo cedr nie zna snu i walczy nocą i dniem w głębi swego ciała, znajdując pokarm we wrogim świecie fermentów grożących zniszczeniem. Cedr w każdej chwili buduje swoje istnienie. Ja w każdej chwili budowałem moje domostwo, aby było trwałe. l z tego zbiorowiska, które zwykły powiew gotów był rozproszyć, kładłem podwaliny surowe i niezdobyte jak wieża obronna i odporne jak dziób statku. A z obawy, aby obozowisko nie usnęło przysypane niepamięcią, otoczyłem je strażami, które nasłuchiwały szmerów z pustyni. I podobnie jak cedr wchłania w siebie gruz usypisk, aby go przemienić w drewno cedrowe, tak mój obóz żywił się nadchodzącymi z zewnątrz zagrożeniami. Niech będzie błogosławiona nocna wymiana pomiędzy ludźmi; owi milczący posłańcy, których nikt nie widział, którzy pojawiają się dokoła ognisk i przykucnąwszy opowiadają, jak jedne plemiona kierują się na północ, inne, z południa, wyruszają w poszukiwaniu skradzionych wielbłądów, inne jeszcze rzuca na drogi pogłoska o jakimś zabójstwie, a ci, co milczą pod płótnami namiotów, snują plany i dumają nad nadchodzącą nocą. Błogosławieni ci, co pojawiają się wokół naszych ognisk tak niespodziewanie i mówią swoim milczeniem! A ich słowa są tak złowieszcze, że ogniska w jednej chwili giną przysypane piaskiem, a ludzie rzucają się do strzelb i leżąc na brzuchach, otaczają obozowisko wieńcem prochu.
Gdyż noc, ledwie zapadnie, już niesie ze sobą cuda!
I tak każdego wieczora patrzyłem na swój oddział tkwiący na wielkiej równinie niczym statek, ale znieruchomiały; i widziałem, że w nowy dzień wejdzie nietknięty i jak koguty o świcie pełny radosnego gwaru. W tym momencie, kiedy kulbaczy się juczne zwierzęta, słychać jasne głosy dzwoniące o chłód poranku jak miedź. A ludzie są wtedy jak pijani likworem rodzącego się dnia, nabierają w płuca nowego powietrza i czują ostry smak rozległych horyzontów.
Prowadziłem ich ku oazie, którą mieliśmy zdobyć. Ten, kto nie rozumie ludzi, w samej oazie szukałby wyjaśnienia religii oazy. Ale ci, którzy mieszkają w oazie, nic nie wiedzą o swojej siedzibie. Odnaleźć je trzeba wśród bezdomnych nomadów, utrudzonych marszem przez piaski. Ja ich uczyłem tej miłości.
Mówiłem im:
‒ Znajdziecie tam wonną trawę, szmer źródeł i kobiety o długich barwnych welonach, które będą uciekać zalęknione jak stado zręcznych saren, które będą jednak słodkie w uściskach, bo są stworzone na branki…
Mówiłem im dalej:
– Sądzą, że was nienawidzą, będą was odpychać i bronić się zębami i paznokciami. Ale żeby je poskromić, wystarczy dłoń owinąć w błękitnawe sploty ich włosów!
Wystarczy ‒ mówiłem ‒ z łagodnością okazywać siłę, a przestaną się wyrywać. Jeszcze będą zamykać oczy, żeby was nie widzieć, ale wasze milczenie padnie na nie ciężarem jak cień orła. A wreszcie otworzą oczy, żeby wam spojrzeć w twarz, a pod waszym spojrzeniem te oczy napełnią się łzami.
Wy będziecie ich bezmiarem, jakże by więc was mogły zapomnieć?
A na koniec, i żeby ich upoić wizją tego raju, mówiłem:
– Zobaczycie tam gaje palmowe i różnobarwne ptaki… Oaza podda się wam, bo macie w sercu cześć dla niej, a tymczasem ci, których z niej wygnacie, nie są już jej godni. Nawet ich kobiety piorące bieliznę w strumieniu, który śpiewa na krągłych i białych kamykach, traktują to jak smutną, przez wszystkich wykonywaną pracę, gdy w rzeczywistości jest to święcenie święta. Ale wy, stwardniali wśród piasków i spaleni słońcem, o skórze słonej od palącej skorupy słonych bagien, poślubicie je i trzymając się pod boki będziecie patrzeć, jak piorą bieliznę u błękitnej wody, i nasycać się będziecie swoim zwycięstwem.
Dzisiaj trwacie wśród piasków niby cedr, dzięki nieprzyjaciołom, co was otaczają, i twardniejecie w bojach z nimi, ale zdobywszy oazę, będziecie trwać w oazie, gdyż ona nie jest dla was schronieniem, w którym człowiek zamyka się i zapomina o wszystkim, ale ustawicznym zwycięstwem nad pustynią.
Zwyciężyliście tych ludzi, bo oni, zadowoleni z posiadanych bogactw, zasklepili się w swoim egoizmie. W wieńcu piaskowych wydm, które napierały na nich zewsząd, widzieli tylko ozdobę oazy i kpili ze śmiałków, którzy chcieliby ich stąd usunąć, aż w końcu od granic tej ziemi bogatej w źródła odwołano senne straże. Oni zastygli w złudzeniu szczęścia, jakim napełniały ich posiadane dobra. A przecież szczęście to tylko namiętne czyny i ta satysfakcja, którą daje tworzenie. Ci, co nie przemieniają swego życia w nic poza sobą i od innych otrzymują pożywienie, choćby najdelikatniejsze i najwyborniejsze, ci o wytwornych umysłach, którzy słuchają obcych poematów nie pisząc własnych, korzystają z oazy, ale nie dają jej życia i korzystają z tworzonych przez innych pieśni, ci ludzie sami się przywiązują do koryt stajennych i nie różniąc się już od bydła, gotowi są przyjąć los niewolników.
Powiedziałem im też:
– Kiedy zdobędziecie oazę, nic istotnego nie zmieni się w waszym życiu.
To tylko inny sposób obozowania na pustyni. Bo moje królestwo jest zewsząd zagrożone. Jego tworzywo to nie zwykłe zbiorowisko kóz, owiec, domów i gór; lecz jeśli zerwie się ta więź, która je łączy w jedno, nie zostanie nic, tylko części oddzielne, wydane na łup.
Wydało mi się, że ludzie mają mylne zdanie na temat szacunku. Gdyż ja zajmowałem się wyłącznie prawami Boga poprzez człowieka. Oczywiście, nawet żebraka, nie przeceniając jego znaczenia, traktowałem zawsze jak ambasadora Boga.
Ale nie uznawałem praw żebraka i jego wrzodów, i jego szpetoty, czczonych w sobie tylko jak idole.
Nie spotkałem czegoś równie odrażającego jak pewna dzielnica miasta zbudowana na stoku wzgórza, która jak ściek spływała aż ku morzu. Z wychodzących na uliczki korytarzy wylewało się w bezkształtnych kłębach tchnienie zarazy. A zamieszkujące tu męty wyłaniały się z tej gąbczastej głębi tylko po to, żeby wzajemnie się przeklinać, ale głosem zdławionym i pozbawionym prawdziwej złości, podobnie jak lekkie bańki pękają od czasu do czasu na powierzchni bagna.
Widziałem trędowatego, jak śmiał się grubym śmiechem i ocierał oko brudną szmatą. Był przede wszystkim wulgarny i nikczemnie drwił sam z siebie.
Mój ojciec postanowił podpalić tę dzielnicę. Wtedy to stado, przywiązane do swoich zgniłych poideł, zaczęło się burzyć i powoływać się na swoje prawa. Prawa do trądu i zgnilizny.
– To naturalne ‒ powiedział ojciec ‒ bo według nich sprawiedliwość jest utrzymywaniem tego, co było.
A oni krzyczeli o swoich prawach do życia w brudzie.
– Jeśli pozwolisz, by robactwo się rozmnożyło ‒ ciągnął ojciec ‒ rodzą się prawa robactwa. Oczywiście. I rodzą się piewcy, którzy będą je wysławiać. Będą śpiewać o tym, jak potężny patos jest w zagrożeniu robactwa jego wyniszczeniem.
– Sprawiedliwość… ‒ powiadał ojciec ‒ trzeba wybierać: sprawiedliwość dla archanioła czy dla człowieka? Sprawiedliwość dla rany czy dla zdrowego ciała? Dlaczego miałbym słuchać tego, kto przemawia do mnie w imieniu trawiącej go zarazy?
– Natomiast będę go leczył ze względu na Boga. Bo i on jest mieszkaniem Boga. Ale nie wedle jego pragnień, które wyrażają tylko jego chorobę.
– Kiedy go obmyję, oczyszczę i nauczę, wówczas jego pragnienie odmieni się, a on sam zaprze się tego, czym był przedtem. I dlaczego miałbym być sojusznikiem tego, czego on sam z czasem się wyprze? Dlaczego miałbym spełniać pragnienie trędowatego o niskim umyśle i wzbraniać mu, żeby się odrodził i wypiękniał?
Dlaczego miałbym przyznawać rację temu, co jest, przeciw temu, co będzie? Temu, co wegetuje, przeciw temu, co rośnie w moc?
– Sprawiedliwość ‒ ciągnął dalej ojciec ‒ wedle mnie jest poszanowaniem człowieka, który otrzymał skarb, w imię tego skarbu. Tak samo szanuję samego siebie. Bo on, jak i ja sam, jest odbiciem tego samego światła. We mnie jest ono równie mało widoczne jak w nim. Sprawiedliwe jest traktować go jako narzędzie i jako drogę. A miłosierne ‒ pomagać mu, aby zrodził sam siebie.
A pośród tych ścieków spływających w morze, pośród tej zgnilizny, ogarnia mnie smutek. Obraz Boga jest tu tak zniekształcony… Oczekuję od nich jakiegoś znaku, że są ludźmi, i nie otrzymuję go.
– A przecież widziałem i takich ‒ odparłem ojcu ‒ co dzielą się chlebem, pomagają jeszcze bardziej choremu dźwigać jakieś worki albo litują się nad słabującym dzieckiem.
– Wszystko jest u nich wspólne ‒ odparł ojciec ‒ i z tego zmieszania czynią miłosierdzie. To, co nazywają miłosierdziem. Dzielą się między sobą. Ale pakt, do którego są zdolne także szakale zebrane wokół ścierwa, wielbią jako wzniosłe uczucie. Chcieliby nas przekonać, że to jest wielki dar! Ale wartość daru zależy od tego, komu się go daje. Tu daje się temu, kto najniższy. Jak alkohol pijącemu pijakowi. Tu dar jest chorobą. Ja natomiast daję zdrowie, odcinam chore członki ciała… i odpowiada mi nienawiść.
– Zdarza się także ‒ dodał ojciec ‒ że pełni miłosierdzia opowiadają się za zgnilizną… Ale jeśli ja opowiadam się za zdrowiem?
– Kiedy ktoś ci ocali życie ‒ mówił dalej ‒ nie dziękuj nigdy. Nie wyolbrzymiaj wdzięczności. Gdyż jeśli ten, co cię ocalił, oczekuje twojej wdzięczności, musi mieć niską duszę; cóż on bowiem myśli? Że tobie służył? Jeśli jesteś coś wart, to on broniąc cię służył przecież Bogu. A ty zbyt mocno wyrażając wdzięczność, okazujesz zarazem brak skromności i brak dumy. Bo ważne jest nie to, że tamten ocalił twój błahy osobisty los, ale dzieło, z którym ty współpracujesz i które się opiera na tobie. A ponieważ on jest poddany temu samemu dziełu, nie masz mu co dziękować. On podziękowanie znajdzie we własnym trudzie, którym cię ocalił. Na tym polega jego współdziałanie z owym wielkim dziełem.
Brakuje ci także dumy, jeśli ulegasz najniższym uczuciom. Jeśli pochlebiasz jego miłości, czyniąc z siebie niewolnika. Bo gdyby był szlachetny, odrzuciłby twoją wdzięczność.
‒ Nie obchodzi mnie nic więcej ‒ powiadał ojciec ‒ poza tym cudownym współdziałaniem jednych poprzez drugich. Posługuję się tobą tak, jak się posługuję kamieniem. Ale czy kto wyraża wdzięczność kamieniowi za to, że stał się fundamentem świątyni?