Tydzień z życia Adeli - Suchocka  Agata - ebook + audiobook + książka

Tydzień z życia Adeli ebook i audiobook

Suchocka Agata

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie pytaj, bo się dopytasz. Nie podglądaj, bo zobaczysz rzeczy, których lepiej nie widzieć.

Adela ma swoje rytuały. Poniedziałek, wtorek, sobota… Jeden dzień podobny do drugiego. Aż do momentu, kiedy dostrzega młodego mężczyznę o orlim nosie. To nie może być przypadek. Czyżby miała wielbiciela? W tym wieku...? A może to niebezpieczny stalker? Jeśli nie, to czego on od niej chce?

 

Adela czuje, że traci kontrolę. I nie spodziewa się, że nowe znajomości: z Adamem, a potem z przystojnym sąsiadem i jego kotem zapoczątkują tak wielkie zmiany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 49 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,2 (30 ocen)
15
6
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Całkiem niezła

Spodziewałam się więcej kota i o kocie, zasugerowana tą śliczną okładką. Interesująca, ale gdyby nie kot to zapewne nie zaczęłabym czytać ...
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

smutna historia....
00

Popularność




Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich

przyjaciół książek i SILVERA od wydawczyni!

Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem

Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.

Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2023

Tekst © Agata Suchocka, 2023

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden fragment tej książki nie może być publikowany

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc

występujących w książce jest przypadkowe.

Warszawa 2023

Eleonoro, użyczyłaś Adeli elegancji,

determinacji i charakterku nawet

w trudnych sytuacjach. Dziękuję!

Autorka

PROLOG

Adela zasznurowała usta, po czym wzięła kolejny głęboki oddech. Przez nos.

Nie była dobra w przemawianiu. Nigdy. Od małego, gdy tylko miała się do kogokolwiek odezwać, czuła, że spada w jakąś bezdenną otchłań, przed oczami zaczynały jej latać białe paprochy i kręciło się w głowie. Każde wygruchane przez matkę: „Adelciu, a może powiesz cioci wierszyk, którego się nauczyłaś w szkole?”, było jak głos strażnika otwierającego celę śmierci, oznajmiającego, że przyszła pora, że to jest ten świt, ten dzień – ostatni. Dzień postawienia jej pod ścianą i przebicia grotami ludzkich spojrzeń.

Oczywiście porównanie do egzekucji pojawiło się dopiero, gdy Adela dorosła. Jako dziecko nie mogła po prostu zrozumieć, dlaczego mama karze ją w ten sposób. Po koszmarze dukania wierszyka przed klasą i otrzymania za to marnej trójczyny w akompaniamencie cmokania z dezaprobatą i kręcenia głową nauczycielki mama sprzedawała swą córkę w imię upokarzającej imieninowej rozrywki. Szczególnie że ciocię bardziej interesował kieliszeczek z ajerkoniaczkiem niż wierszyk wyciśnięty z zawiązanego na supeł gardła siostrzenicy.

Mała Adelcia przed którymś z występów wylizała ciociny kieliszeczek i potem deklamowało się jej o wiele swobodniej. To chyba wówczas rozpoczęła romans z alkoholem: burzliwy, wieloletni, naznaczony szarpiącymi serce rozstaniami i rzewnymi pojednaniami.

Dziś też Adela odczuwała aż za dobrze znane dźganie tremy za mostkiem. W siódmej dekadzie życia powinna już chyba nad tym panować, ale to było od niej silniejsze. Poza tym wiele, bardzo wiele rzeczy powinna, ale przecież dotąd jakoś nie obchodziły jej żadna poprawność czy przyzwoitość. Nie uważała się za Dulską, wręcz przeciwnie.

Teraz miała tylko jednego słuchacza. A może słuchaczkę? Nie była pewna, jakiej płci jest paprotka w doniczce i czy w ogóle paprotki mają płeć. Słyszało się to i owo o kwiatkach i pszczółkach, ale jak to jest u samych roślin? Biologia nigdy nie była mocną stroną Adeli. W ogóle uważała się za osobę, która zbyt wielu mocnych stron nie ma, no chyba że liczy się mocna głowa.

Tymczasem paprotka, której Adela ostatecznie nadała imię Zygmunt, decydując w ten sposób, że jednak roślina będzie chłopcem, czekała na przemowę. Jedna z dwóch przyjaciółek Adeli, Zyta, miłośniczka roślin doniczkowych, upierała się, że zielone wiechcie uwielbiają, gdy się do nich łagodnie przemawia. Może chodziło o rozchodzenie się fal albo wydychany przy mówieniu dwutlenek węgla? Adela nie miała pojęcia, lecz Zyta twierdziła z przekonaniem, że to wspaniale wpływa na rozrost.

A Zygmunt wyglądał tak, jakby faktycznie mogło go uratować tylko jakieś wyszeptane z czułością magiczne zaklęcie: na czubku pozornie martwego ni to kłącza, ni to szyszki, ni to pieńka miał jeden rachityczny listek zwinięty jak ślimak skrzypiec. Adela nie wiedziała, jak fachowo nazywa się ta część rośliny. Nie wiedziała również, dlaczego nie wypieprzyła zaschniętego na wiór Zygmunta, jeszcze przed kwadransem bezimiennego, na kompostownik – razem z wypuszczającymi macki łętów ziemniakami, obierkami marchewek, zwiędłą roszponką i ogryzkami jabłek.

Coś jej nie pozwoliło. W tej przesuszonej bryle ziemi tliła się ostatnia iskierka życia i nie zamierzała się poddać. Roślina dawała Adeli cenną lekcję. Bezcenną, można by rzec. Jeszcze tydzień temu Adela była gotowa się poddać. Położyć się i zasuszyć jak Zygmunt. Od lat niepodlewana miłością, niezraszana regularnie pozytywnymi uczuciami Adela więdła jak jej paprotka. No dobrze, może nie tak szybko i gwałtownie jak Zygmunt (do którego doniczki od czasu do czasu wylewała kieliszek wódki, gdy już-już miała się napić i w ostatniej sekundzie odzyskiwała rozsądek), ale jednak więdła, jeśli nie zewnętrznie – w końcu kobieta w jej wieku o jakieś tam pozory dbać musi – to na pewno wewnętrznie.

No więc gdy zobaczyła ten maleńki, włochaty listek, wydostający się jak jakiś chlorofilowy feniks ze spalonego wódką kłącza, wzruszenie ścisnęło jej serce. Kupiła nową doniczkę, worek ziemi, i to specjalnej do paproci, nawet keramzyt do drenażu. Bez rękawiczek przesadziła roślinę na balkonie, robiąc przy tym taki bałagan, jakby co najmniej kopała komuś płytki grób. Gdy w końcu doszorowała ręce i odsapnęła, usiadła w większym pokoju zwanym szumnie salonikiem, ustawiwszy na stoliku roślinę, czy może raczej dopiero obietnicę rośliny, i w końcu po kilku minutach robienia min i nadymania się rozpoczęła monolog nosowym głosem:

– Słuchaj no, Zygmunt – rzuciła, wydychając na listek ten upragniony zapewne przez roślinę dwutlenek węgla – ja nie zamierzam cię prosić, jasne? Dałeś mi znać, że jeszcze żyjesz, i ja to zauważyłam. Ale nie spodziewaj się za wiele. Wiesz już, na co mnie stać. Wcale ci nie gwarantuję, że czysta znowu się na ciebie nie poleje, bo to bywało silniejsze ode mnie. Alkohol towarzyszył mi zawsze, od maleńkości, od czasu spróbowania pierwszego ajerkoniaku od ciotuni. – Spojrzała w sufit, jakby zobaczyła tam wymalowaną ciotkę zanurzającą jęzor w kieliszku. – Żadne życie nie ma ze mną łatwo, wiesz, co mam na myśli? Czasami mi się wydaje, że ja zabijam wszystko, co żywe. Wysysam życiodajną energię jak wielka pijawa, jak wampirzyca! Bo ja nie jestem fajną babką, chłopaku. Nie jestem miła i dzielna. Choć w dzisiejszych czasach kobiety w moim wieku zasuwają, jakby wciąż miały motorek sam wiesz gdzie. No choćby ta, co grała Alexis. Albo Helen Mirren. Wiem, wiem, nie jestem podobna ani do jednej, ani do drugiej.

Zygmunt nie odpowiadał. Listek, zroszony po przesadzeniu wodą z nabytego również na okoliczność zielonej reanimacji spryskiwaczyka, nawet nie drgnął.

– Poza tym ja jakoś nie umiem się zdecydować – ciągnęła Adela. – Z jednej strony nie chcę się czuć staruszką, a z drugiej mam wrażenie, że nigdy nie byłam młoda. A może raczej byłam młoda tak intensywnie, że teraz tej młodości nie pamiętam. Ale to nie o tym miało być. – Adela przekręciła doniczkę, szukając lepszego ustawienia eksponującego czterocentymetrowy pędzik. – Umówmy się tak: ty sobie będziesz rósł ładnie, a ja wylewam całą wódę do zlewu, dobra? Nawet jak mnie najdzie, to nie chlusnę ci do doniczki, tylko prosto do kanalizacji. Bo wiesz, to jest takie symboliczne. Ja sobie w ten sposób udowadniam, że mam kontrolę.

Zygmunt nie okazał strachu ani zainteresowania.

– Zbyt często ją traciłam w przeszłości, pozwalałam, by inni trzymali kierownicę. Jak chociażby ten młody wczoraj. Nie było cię tam, nie widziałeś, nie słyszałeś… Powiedział, że teraz to ja decyduję. I to nie jest jakaś banalna decyzja typu „chlapnąć sobie jednego czy wylać”. Nie, Zygmunt. To może odmienić resztę mojego życia. Nie „może”, to na pewno ją odmieni. Ja wiem, wielu twierdzi, że pierwszy po długiej abstynencji kieliszek też może odmienić życie, na gorsze, znowu na gorsze, ale przecież akurat w mojej sytuacji mówimy o odmianie na lepsze. Bo musisz przyznać, że takie spotkanie po latach to jest faktycznie… coś. COŚ! – Adela podniosła głos i pokiwała głową dla podkreślenia doniosłości tego stwierdzenia. – Bardzo dawno nic takiego mi się nie przytrafiło. Nigdy w zasadzie. No a już ostatnio to przytrafiało mi się samo NIC. Zobacz, nawet ciebie zasuszyłam na amen prawie i chciałam…

Nie, nie powie tego głośno. Bo co niby chciała? Położyć się wieczorem i rano już nie otworzyć oczu? Samo to by się nie stało, musiałaby sobie pomóc, ale w szafce z lekami miała tylko tanie suplementy, a tego chyba nie da się przedawkować.

– W każdym razie umówmy się, że jednak nie chcę. I gdy tak sobie siedzimy i gadamy, Zygmunt, to bierność wydaje mi się strasznie głupia. Takie poddanie się. No bo zobacz, gdybym się poddała tydzień temu, to to COŚnigdy by się nie wydarzyło. Nie można się poddawać. Ty się nie poddałeś. Ja się nie poddałam. No więc teraz rośnij sobie, a ja będę knuć, jak to rozegrać.

Zygmunt nie odpowiedział.

Adela psiknęła na niego raz jeszcze z różowego spryskiwaczyka, po czym rozparła się w starym, poprzecieranym fotelu i zaczęła wspominać dziwne wydarzenia minionego tygodnia, które doprowadziły ją do rozmowy z paprotką. Kluczowego tygodnia jej życia.

Nie naspowiadała się tyle przez cały ostatni rok, a może i przez dekadę. I choć raczej nie wierzyła Zycie, to przecież tak naprawdę nie chodziło jej o to, żeby pobudzić do wzrostu malutki listek paproci.

Chciała pobudzić do wzrostu samą siebie.

2 października

wtorek

około południa

Adela uniosła kieliszek i spojrzała przez niego na ulicę.

Tłum na zewnątrz, zniekształcony przez szkło, był tylko migającą, rozmywającą się, widmową kawalkadą anonimowych postaci bez twarzy: w jesionkach nieokreślonego koloru, zgrabiałymi palcami stawiających kołnierze, niechcących dopuścić do siebie myśli, że październik ostatecznie przyszedł, nie cofnie się, za moment pojawią się przymrozki i będzie już tylko smutniej, ciemniej i bardziej beznadziejnie. Czy ktokolwiek jeszcze mówi na ciepły płaszcz „jesionka”?

Wiatr na moment rozgonił chmury i Adela ponownie uniosła kieliszek. Obserwowała przemykających chyłkiem ludzi, zmarzniętych, spieszących się nie wiadomo dokąd, uciekających przed samymi sobą.

Właśnie za to lubiła ten lokal: na zewnątrz mogło być okropnie, a tu wszystko nieskazitelnie czyste, obrusy odprasowane, na stolikach świeże kwiaty w maleńkich wazonikach – nawet w środku zimy. Wiedziała o tym, bo przychodziła do Europejskiej dokładnie od dwunastu miesięcy. W restauracji unosił się duch dawnych czasów, pełgały płomyczki świec, a kryształowe kieliszki podzwaniały na tacach kelnerów w białych koszulach z muszkami i w bordowych fartuchach, którzy przemykali pomiędzy stolikami, powiewając białymi serwetami przewieszonymi na przedramionach.

Zupełnie jak w międzywojniu. Jej oczywiście nie było wtedy nawet w planach, ale ten świat miniony, wciąż jakby niedawny, a już nieistniejący, świat z opowieści babci w mglistych wyobrażeniach Adeli wyglądał właśnie tak: kryształy, świece i wypomadowani kelnerzy z elegancko przystrzyżonym wąsikiem. Tutaj brakowało wyłącznie pomady, reszta mniej więcej się zgadzała. Zgadzali się też goście – w dużej części nie pierwszej młodości, wyelegantowani, tęskniący za światem, który odszedł bezpowrotnie. Idealnie pasowała do tego miejsca: podstarzała i stęskniona. Tylko że tak do końca nie wiedziała, za czym tęskni.

Pamiętała kilka odświętnych okazji, kiedy z rodzicami zasiadała w podobnym lokalu. Rodzice odeszli, restaurację zamknięto, a ona wyprowadziła się na drugi koniec kraju, by rozpocząć samodzielne życie. Życie z dzisiejszej perspektywy wyglądające zupełnie inaczej niż to, które wymarzyła sobie jako wątła dziewuszka dopiero wchodząca w dorosłość. Jako młode dziewczę nie planowała niczego specjalnego, godziła się na gorset poprawności i konwenansów, tymczasem poległa już na starcie.

Za swoje życie – tak bardzo niezwykłe, nieschematyczne, takie nietypowe – zapłaciła najwyższą cenę: życiem właśnie zapłaciła, tym samym, którego w sumie mniej niż więcej przed nią zostało. Dzisiaj jest za późno, żeby zaczynać cokolwiek od początku, żeby ponownie dać sobie szansę.

Każdą swoją dotychczasową szansę zmarnowała i teraz mogła się co najwyżej wygłupić, udając, że jeszcze cokolwiek jest przed nią.

Październik.

Wiosną wszystko wygląda zupełnie inaczej i Adela rok w rok sądziła, że wiosną zawojuje świat. Lecz tegoroczna wiosna przyszła wyjątkowo późno, była wściekle zimna, a podczas majówki spadł śnieg i zmroził wszystkie ukwiecone drzewka owocowe. Latem nastała susza, więc i jesień nie zapowiadała się piękna i złota, skoro na drzewach już w sierpniu wisiały ledwie smętne resztki suchych liści. No i jak tu w taką pogodę mieć jakąkolwiek nadzieję na przyszłość?

Adela wspomniała, jak po raz pierwszy legalnie zamówiła alkohol. Zaplotła wtedy włosy w dwa warkoczyki i z dumą zaprezentowała barmanowi dowód osobisty, gdy spojrzał na nią podejrzliwie. W tamtym czasie dowód to była książeczka, a nie marny kawałek plastiku. I dostała kieliszek tokaja, po którym przez dwa dni bolała ją głowa.

Po kilku latach eksperymentów ustaliła raz na zawsze, że jej najlepszą przyjaciółką jest zmrożona wódeczka, żadne tam kolorowe wynalazki ani tym bardziej wino czy piwo.

Teraz, gdy tak sobie siedziała i myślała, że wszystko jest już raczej za nią niż przed nią oraz że czas przygotować się do snu zimowego – dosłownie i w przenośni, mogła na spokojnie rozliczyć się sama ze sobą, rozmyślać nad tym wszystkim, co bezpowrotnie utraciła. I ta świadomość: nieuchronności przemijania i tego, że nic nie może zmienić, napawała ją uczuciem spokoju, pogodzenia się z losem, który nie szykował już żadnych niespodzianek. Zyskała coś, co na tym etapie życia było cenniejsze niż emocje, oczekiwanie nie wiadomo na co i wieczna presja wewnętrznej potrzeby sprostania cudzym wymaganiom, w czym nigdy nie była dobra. Zyskała wolność.

Wolność, która objawiała się choćby w takich detalach jak możliwość siedzenia w Europejskiej przed południem i zamówienia lampki koniaku, którego nigdy nie wypijała. Jak co wtorek: latte, pączek z różą i koniak.

Kiedy zaczęła pijać latte? Nie pamiętała dokładnie. Za czasów jej młodości nie było takich wynalazków. Cztery dekady temu była tylko zawsze niedoparzona kawa z fusami osiadającymi na szklance tkwiącej w plastikowym uchwycie w intensywnym kolorze: czerwonym, żółtym, granatowym. Te uchwyty nigdy nie pasowały do niczego w mieszkaniu, a na stole przykrytym dzierganą serwetą wyglądały topornie i pretensjonalnie – jak wiele reliktów minionej epoki, z czasów, gdy dopiero zachłystywano się możliwościami, jakie dawał plastik: lekki, tani, łatwy w obróbce.

Z goryczą pomyślała, że kilkadziesiąt lat temu ona również była lekka, tania i łatwa w obróbce. Westchnęła, zaciągnąwszy się aromatem alkoholu, i odstawiła nietknięty kieliszek.

Kiedy przestała pić koniak?

To akurat pamiętała aż za dobrze. Lepiej niż jego pierwszy łyk. Ostatnia lampka, przewrócona, wsiąkający w przykrótki obrus i skapujący z krawędzi blatu bursztynowy płyn, który histerycznie wyłapywała ustami, do najmniejszej kropli, nawet tej, która spadła na podłogę.

Nie bardzo wiedziała, dlaczego co tydzień zadaje sobie tę pokutę. Przecież mogła po prostu zapomnieć albo udawać, że zapomniała; tymczasem w każdy wtorek o jedenastej brała w dłoń kieliszek, ogrzewała alkohol i katowała się aromatem, który znała lepiej niż wszystkie inne zapachy świata.

Mogła wypić ten koniak.

Albo nie.

I to właśnie była wolność.

Ostatnimi czasy, a tak naprawdę wtedy, gdy odziedziczyła po ajerkoniakowej ciotuni całkiem przyjemną sumkę, która znacząco podratowała emerycki Adelowy budżet, zaczęła praktykować zamawianie alkoholu codziennie: w poniedziałek wino do kolacji w Royalu, we wtorek koniak do pączka z różą w Europejskiej, w środę piwo w ogródku na rynku, w czwartek wiśnióweczka do lodów, w piątek czysta w tej mordowni na rogu, gdzie zwykła była wpadać po pracy (zdawać by się mogło: jeszcze tak niedawno), w sobotę szampan – a jakże, do lunchu w japiszońskim wegańskim bistro w parku. Czy alkohol jest wegański? Yuppie. Weganizm! Ostatnimi czasy Adela przyswoiła sobie całą gamę pojęć, które tak naprawdę nic dla niej nie znaczyły.

Tylko w niedzielę siedziała w domu, w pustym mieszkanku na pierwszym piętrze bloku, w którym wiecznie psuje się winda. Zamykała cykl, nalewając kolejne kieliszeczki żołądkowej gorzkiej, żeby następnie podlać nimi zasuszoną paprotkę, której zakup kilka miesięcy wcześniej wymogła na niej Zyta.

Niedziela była dniem odpoczynku. Adela nie wyniosła z domu przesadnej religijności, a z wiekiem chęć do kultywowania pustej w jej mniemaniu obrzędowości jeszcze zmalała. Od kiedy pamiętała, w niedzielę siedziało się w domu i nie robiło nic konkretnego, człowiek po prostu się nudził i odpoczywał na siłę, na zapas przed kolejnym pracowitym tygodniem. Choć od jakiegoś czasu nie chodziła już do biura, nawyk przymusowego odpoczynku pozostał. Tym bardziej gdy stwierdziła, że jeśli jej portfel nie odpocznie przynajmniej raz w tygodniu, spadek po ciotuni zbyt szybko stopnieje. Przez sześć dni w tygodniu i tak bezsensownie kupowała alkohol, którego nikt nie wypijał. A może jednak? Może tyrający za marne grosze pomywacze czy obieracze marchwi we wszystkich tych lokalach czekali tylko na takie niedopite trunki i raczyli się nimi, gdy nikt nie patrzył? Adeli było wszystko jedno, czy jej porcję wypije dorabiający na zmywaku studencina, czy paprotka przy niedzieli.

Choć nie miała ręki do kwiatów, kupiła roślinę za namową Zyty – żeby nieco ożywić wnętrze. Ożywić wnętrze paprotką mordowaną sukcesywnie za pomocą gorzkiej żołądkowej albo czystej (której jedną butelkę miała w domu zawsze – na tak zwaną czarną godzinę).

Połóweczka na czarną godzinę albo dla niespodziewanych gości, tak, jasne.

Adela dobrze wiedziała, że czarniejsza godzina od tych, które już przeżyła, jej nie czeka, a gości – oczywiście nie licząc Zyty i Mirki – po prostu nie przyjmowała. Żadna z dziewczyn nie piła. Zyta chorowała na cukrzycę, Mirka odstawiła kieliszek w chwili, w której dożywotnio straciła prawo jazdy za prowadzenie pod wpływem i przesiadła się na rower. Zarówno odstawienie, jak i przesiadka świetnie jej zrobiły, bo schudła chyba z dziesięć kilogramów i poprawiła jej się cera, a w ich wieku dobra cera jest na wagę złota. Może i Adela kupi sobie damkę? Taką holenderkę z wiklinowym koszykiem na kierownicy, w którym mogłaby wozić pęczek szczypioru powiewający malowniczo.

Spojrzała na swoje dłonie pokryte pierwszymi wciąż bladymi plamami, wyglądającymi jak niedający się zmyć brud. Gotowa byłaby przysiąc, że jeszcze rano ich tam nie było. Były jednakże, dzisiejszego ranka, poprzedniego i w zeszłym miesiącu, a gdyby pogrzebała w pamięci, to przypomniałaby sobie, że i rok temu, gdy po raz pierwszy zasiadła przy stoliku w Europejskiej, miała je również.

Jej stolik.

Wszyscy wiedzieli, że o jedenastej we wtorek pani Adela przychodzi na kawę i koniak. Zjada pączka z różą, wypija latte i bawi się kieliszkiem, a wszystko to trwa godzinkę i elegancka dama wychodzi tuż przed tym, nim na pobliskiej wieży zegarowej rozdzwonią się kuranty.

Na tę elegancję Adela pracowała przez ostatnią dekadę. Gdy któregoś poranka spojrzała w lustro i zobaczyła w nim kogoś, kogo nie poznała, postanowiła jednak zostać Alexis albo Helen Mirren. Może choć Grażą Szapołowską, żeby nie szukać wzorców tak daleko. Postanowiła wziąć się w garść, w dwie garście. Odzyskać kontrolę nad resztą swojego życia, no bo przecież miała już z górki i nie chciała po prostu stoczyć się w bezdenną otchłań.

Rytualna godzinka minęła.

Dzisiaj przebiegła zupełnie inaczej i Adela, zasłuchana w dzwony oznajmiające, że powinna się zbierać, wspomniała przebieg dziwacznego zdarzenia, którego uczestniczką stała się wbrew sobie. Teraz musiała żyć z wszystkimi tego konsekwencjami.

Gdy dzisiaj weszła do Europejskiej, zdziwiła się niepomiernie, widząc przy swoim stoliku mężczyznę. Już-już chciała zrobić aferę przemykającemu kelnerowi, wysyczeć mu przez zęby, co o tym myśli, gdy ten szepnął jej konfidencjonalnym tonem: „Pani znajomy czeka, pani Adelo”.

Nie umówiła się z żadnym znajomym. Na widok siedzącego tyłem młodzieniaszka najpierw się przestraszyła, a potem pomyślała, że to właśnie dla tej chwili tak ciężko pracowała nad sobą i stała się elegancką damą, która nie musi się niczego wstydzić przed jakimś chłystkiem.

Dla kobiety w jej wieku każdy facet przed czterdziestką jest chłystkiem.

Podejść, nie podejść? Uciec czy zostać? Kim jest ten człowiek i czego od niej chce?

Ciekawość zwyciężyła i Adela ruszyła powoli do stolika, do jej stolika, przy którym tkwił podenerwowany chłopak mający na oko jakieś trzydzieści lat. Siedział sztywno i wpatrywał się przez szybę w przemykających na zewnątrz ludzi – tak jak ona zwykła to robić.

Gdy kątem oka zauważył jej obecność, wzdrygnął się i wstał, nieelegancko szurając krzesłem, a Adela poczuła, że blednie nieznacznie, gdy spojrzała w jego twarz nagle górującą nad nią.

Widziała już tego człowieka.

Widywała go codziennie przez ostatni tydzień.

26 września

środa

około 16.00

To miał być ostatni ciepły tydzień w tym roku kalendarzowym. Prognozy długoterminowe zapowiadały nagłe i gwałtowne ochłodzenie, a w górach już spadł pierwszy śnieg. Adela pomyślała, że pogodowo to był naprawdę kiepski rok, choć przecież został jeszcze kwartał. Czego jednak można się spodziewać po październiku, listopadzie i grudniu? Przecież nie tropikalnych upałów! Chyba że w końcu odważyłaby się i poleciała na wycieczkę do Australii, o czym marzyła, od kiedy jako kilkulatka zobaczyła kangura w ogrodzie zoologicznym. Zwierzak nie wyglądał na zadowolonego z faktu, że musi żyć na ciasnawym wybiegu w klimacie umiarkowanym, czyli takim, który nie pozwalał przyzwyczaić się na dobre do żadnej pogody.

W tamtych czasach Adela nie wiedziała jeszcze, co to są cykliczne zmiany pogody, i każdego lata liczyła mocno na to, że jesień i zima nie nadejdą. Od małego była zmarzluchem.

Teraz też w ostatnich promieniach wczesnojesiennego słońca marzyła o tym, by ta chwila trwała, by te smętne resztki liści w jakiś sposób odzyskały soczystą zieloność. By czas się zatrzymał. Albo cofnął. By wróciło lato.

By wróciła jej młodość.

Zmrużyła oczy, unosząc szklankę z piwem z malinowym sokiem. Małe piwko, którego nie zamierzała wypić, i sok, który przywodził jej na myśl saturatory: syk pieniącej się wściekle gazowanej wody i słodkie bąbelki szczypiące w język. Soku zawsze było za mało i ciepły, buchający nosem napój był tak naprawdę tylko zapowiedzią słodyczy, czegoś pyszniejszego, wspanialszego.

Gdy Adela poszła na swoje, zawsze miała w domu zapas malinowego soku. I aluminiową butlę na wymienne naboje z dwutlenkiem węgla do gazowania wody. Przyrządzała sobie taki napój, jakiego nigdy nie dostała od nadąsanego sprzedawcy gruźliczanki, zachowującego się tak, jakby to przechodnie za karę przykuli go do ciężkiego wózka.

Adela zjadła już lody z owocami i tak naprawdę nie miała ochoty na nic więcej. Niedużą butelkę wody z bąbelkami zawsze nosiła w torebce. Mogła poprosić barmana, żeby wlał jej ten sok do butelki zamiast do szklanki z piwem, którego i tak nie wypije.

Wystroiła się tamtego dnia, niby sama dla siebie, ale przecież to było jedno z kłamstewek, jakimi lubiła się oszukiwać. Chciała się podobać, jak kiedyś, w czasach gdy była młoda i szczupła. Chłopcy oglądali się za efemeryczną blondynką, powiewającą grubym warkoczem. Była trochę podobna do Poli Raksy.

Trochę.

Kiedyś.

Warkocz już dawno zniknął, zastąpiony krótką fryzurą. Zniknęła też filigranowa blondynka, która została pożarta przez tego opasłego harpuna, jakim Adela się stała. Elegancja elegancją, zasady ubioru czy makijażu dla kobiet dojrzałych zdołała sobie przyswoić, jednak nadprogramowych „gratisów”, których przecież wcale nie lubiła dźwigać, nie umiała się pozbyć. Chciała, bardzo chciała, ale wrosły w nią tak dogłębnie i trzymały się tak uparcie, że po kilku dietach, podczas których chodziła wściekła z głodu, dała sobie spokój.

Wiele lat temu, niedługo po rozwodzie, przestało jej zależeć na wyglądzie, przestało jej się chcieć. Łaziła po mieście odziana w workowate kiecki przypominające szaty pokutne, bez grama makijażu na pooranej przez życie twarzy. A przecież wtedy nie była jeszcze stara. Ani taka pomarszczona. A jednak czuła się jak spróchniałe truchło swojej dawnej świetności.

Tamte dni były jednakże przeszłością, o której starała się zapomnieć, a przynajmniej udawała przed sobą, że zapomniała. Owinęła kokonem zdrowych nawyków tamtą wymemłaną przez życie pijaczkę i wyłoniła się z niej jako motyl. No może nie motyl, raczej przyciężka ćma, ale to było i tak lepsze niż bycie tłustą gąsienicą. Zapragnęła znowu się podobać, nieważne komu. Komukolwiek. Regularnie strzygła włosy i farbowała je na kasztanowo z jaśniejszymi pasemkami (co miesiąc karnie stawiała się na odświeżanie odrostów).

Choć czuła przed tym jakiś irracjonalny strach, na początku lata pozwoliła sobie zrobić manicure hybrydowy. Z niepokojem patrzyła na zabiegi kosmetyczki, wspominając z rozrzewnieniem tusz do rzęs, w który się pluło, i kupowane w pewexie cienie do powiek, pomadki z Polleny, wszystkie pachnące tak samo i osiadające na zębach. Kobiety dyskretnie wylizywały uzębienie pod zaciśniętymi wargami, żeby nie pokazać w uśmiechu nakrapianych na czerwono kłów.

Zaśmiała się w duchu, przywołując to wszystko; odruchowo uniosła do ust szklankę, jednak powstrzymała się w ostatniej chwili. Mało brakowało!

Wracając do gruźliczanki z saturatora – tym razem konsumowanej w czasach studenckich: może sok potaniał, bo była o wiele słodsza niż ta z dzieciństwa.

Piła ją na pierwszej randce ze Stefanem.

Stefan.

Cóż za pospolite imię. Tak właśnie pomyślała, gdy się przedstawił, podając jej ogień w studenckiej knajpie, w czasach, w których wszyscy kurzyli sporty do posiłku. Nikt wówczas nie mówił o szkodliwości palenia, a młode dziewczyny we własnych oczach stawały się takie ponętne, wymachując na wpół wypalonymi papierosami!

Adela nigdy tak naprawdę nie lubiła palić, ale nie chciała odstawać od koleżanek. W czasach jej młodości najważniejsze było, żeby się dopasować. Identyczne bananówy, identyczne okulary muchy, identyczne bluzki z bistoru w kwiaty. Tylko warkocz sięgający pośladków pozwalał wyłowić Adelę z tłumu pozornie jednakowych elastanowych lalek.

Za to Stefan urodę miał niepospolitą. Przydługie ciemne włosy na czeskiego piłkarza, wąsik i bródka. Piwne oczy, czarujący uśmiech. No i gadane, Stefan miał również gadane, to mu trzeba przyznać. Ilekroć Adela wspominała tamten podryw, uśmiechała się z politowaniem. Wówczas jednak zadziałał, i to jak!

Westchnęła, rozglądając się dyskretnie. Czuła się niewidzialna, skryta za przydymionymi szkłami okularów. Wystarczył jeden rzut oka na jakąś młodszą i szczuplejszą kobietę, by Adela traciła całą pewność siebie i nadzieję na to podobanie się nie wiadomo komu. Takie jak ona były przezroczyste, nieważne, ile czasu spędziły przed lustrem. Może gdyby wciąż nosiła warkocz, bardziej rzucałaby się w oczy. Zbankrutowałaby jednak przez farbowanie, bo wracająca do łask siwizna, naturalna biel i srebro to nie była jej bajka. Na młodych, owszem, wszystkie te gołębie szarości wyglądały szałowo, ale w jej mniemaniu starsze kobiety z siwymi włosami wyglądały po prostu jeszcze starzej. Miała świadomość tego, że pozwoliła namieszać sobie w głowie czytanym od dwudziestu lat kolorowym gazetkom o tytułach będących damskimi imionami, ale cóż, jakieś autorytety trzeba w życiu mieć, prawda? Nawet jeśli są to tylko artykuliki w kioskowych periodykach.

Powinna umówić się do Daniela, nikt tak czule jak on nie zajmował się jej włosami. Piejąc uroczo przez nos i przeciągając samogłoski, wyginał się za fryzjerskim fotelem i komplementował wciąż gładką szyję Adeli, a do tego cmokał i robił dzióbek.

– Niegdy nie damy im adrooosnąć, nieeegdy! Taaa szyyyjka, ach, ta szyjkaaa! Jak u dwudziestkiiii!

Przesadzał, ale i tak za każdym razem Adela czuła się mile połechtana. A potem wracała do domu i chlustała wódką na paprotkę, ubolewając nad tym, że komplementy prawi jej już tylko ewidentnie homoseksualny stylista fryzur.

Trzeba mu było przyznać, że tym razem naprawdę trafnie dobrał odcień farby. Miedziana rudość, nie za ostra, nie za krzykliwa, ładnie się komponowała z ciemnymi oczami Adeli.

Stefan nie mógł się napatrzeć na te jej niezwykłe ciemne oczy, tak rzadko spotykane u słomkowych blondynek.

No cóż, Stefana już nie ma, a nie pojawił się żaden inny Clark Gable na zastępstwo. Przecież nie zamierzała wiązać się z jakimś starym „narciarzem”, ledwie pełzającym o lasce albo dwóch, a na młodszego amanta nie ma przecież co liczyć. A może jednak? Skoro Mirce udało się wyrwać pięćdziesięciolatka, to może i jej się uda?

Rozmarzyła się, a w jej głowie przewijały się slajdy z dojrzałymi mężczyznami o białych czuprynach i modnie przystrzyżonych brodach. No tak, siwy facet jest sexy, siwa kobieta jest stara. Co za świat…

Adela obserwowała ludzi przy stolikach, wszyscy siedzieli zapatrzeni w ekrany telefonów. Prawie nikt nie rozmawiał, nikt nie palił, choć przecież w ogródku na zewnątrz było wolno. Jakaś matka karmiła piersią, wzbudzając niezdrowe zainteresowanie tych, którzy akurat podnieśli wzrok znad ekraników i dyskretnie próbowali zrobić jej zdjęcie – a nuż mogłoby zmienić się w zgarniający lajki instagramowy post.

I wtedy go zobaczyła.

Wystawił twarz do słońca, zamknął oczy, rozparty w fotelu z technorattanu. Chłopak po trzydziestce, młody – bo przecież w jej oczach wszyscy mężczyźni poniżej czterdziestego roku życia byli zaledwie chłopiętami.

Spodobał jej się. Miał orli nos, podobny do jej własnego. Kiedyś miała z powodu swojego nosa kompleksy, ale Stefan skutecznie ją z nich wyleczył. Nie zawsze było między nimi różowo, częściej szarawo, a nieraz nawet smoliście czarno, jednak ta czerń była delikatnie posypana brokatem.

– Moja ty ponętna wiedźmo – szeptał Stefan, całując ją w nos. – Rzuciłaś na mnie urok!

Gadanie, ot co.

Otrząsnęła się z niewygodnych wspomnień, oblizała łyżeczkę po raz ostatni i wyłożyła na stolik trzydzieści złotych, już z napiwkiem. Raz jeszcze spojrzała na mężczyznę, bezpiecznie schowana za wielkimi okularami. Zdawało jej się, że on również na nią patrzy, z pustą twarzą, jasną w plamie słońca jak prześwietlone zdjęcie.

Dlaczego miałby na nią patrzeć? Była bodajże najstarsza w towarzystwie, wokół siedziało kilka atrakcyjnych kobiet w zbliżonym do niego wieku. Może to przez kapelusz? Przez chwilę poczuła się głupio, bo wypindrzyła się jak na wyścigi w Ascot. A może kręciły go starsze kobiety? Mirka jej opowiadała, że sporo młodych facetów ma jakieś fetysze, nietypowe upodobania, podobno czytała o tym w internecie. Adela nie chciałaby nigdy zbłądzić w te czeluści, po których buszowała jej energiczna przyjaciółka. No tak, jak się ma młodszego chłopaka, to trzeba być na bieżąco, bo w końcu pięćdziesiątka dla mężczyzny to teraz nowa trzydziestka.

No właśnie, może po prostu spodobała się temu gówniarzowi? A co, nie może się podobać? Przecież może, przecież o to właśnie walczyła, żeby ktoś zerknął na nią pożądliwie. Nie myślała chyba jednak aż o takim dzieciaku. A co, jeśli podejdzie, zagada? Co ona mu powie? O czym się rozmawia z takimi szczeniakami?

Na policzki Adeli wypełzły rumieńce, spuściła wzrok i wpatrzyła się w nietkniętą szklankę z piwem, a gdy uniosła oczy, chłopak zbierał się z miejsca, przerzucając przez głowę pasek od torby listonoszki.

Odszedł, nie patrząc więcej w jej stronę.

No tak, znowu nawyobrażała sobie nie wiadomo co na temat obcego człowieka. Spodobała mu się, akurat! Przez długą chwilę spoglądała za nim: szedł równym, pewnym, rytmicznym krokiem, jak ktoś, kto doskonale wie, dokąd zmierza. Ani razu się nie obejrzał.

Adela ze smutkiem skonstatowała, że ona sama nie wybiera się już donikąd.

Wstała, zarzuciła na ramiona kwiecisty szal, po czym ruszyła parkową aleją, z dumnie uniesioną głową, niby królowa udająca się na inspekcję wojsk, choć przecież nie czekali na nią żadni żołnierze.

W tym mieście nawet nie ma koszar.

– A bo ty to taka stara durna jesteś! – podsumowała Mirka znad talerza placków ziemniaczanych. Zjadła ich już chyba z dziesięć i nic nie wskazywało na to, by miała przestać. – Zamiast kuć żelazo, póki gorące – dodała z wyrzutem.

– Taaa, jasne! – Adela odłożyła widelec. – Bo ty byś sobie zaraz coś tam z trzydziestolatkiem wykuła.

Zyta ryknęła śmiechem znad patelni, aż zatrząsł się jej wydatny kuper ukryty w kwiecistych fałdach ni to tuniki, ni to sarongu. Ona nawet do garów ubierała się jak afrykańska królowa i jakoś nigdy nie zachlapała się tłuszczem. A może zachlapała, tylko na tych jej wzorzystych szmatkach nie było widać.

– A mowe pym i wyguła! – odburknęła Mira z pełnymi ustami, po czym przełknęła kolejny placek. Powinna to zrobić w odwrotnej kolejności, ale twierdziła, że panowie lubią dziewczyny, które mają apetyt. W zasięgu wzroku nie przebywał jednak żaden pan, którego mogłaby kusić swoim obżarstwem. – Trzeba było chociaż się do niego uśmiechnąć, zamachać rzęsami spod kapelutka! – Zademonstrowała, a miała czym machać, bo co miesiąc doklejała sobie kępki w salonie kosmetycznym. Aż dziw brał, że jej od tego całego ciężaru powieki nie opadały. – Uśmiechanie się dotąd nikomu nie zaszkodziło… – ogłosiła autorytatywnie.

A Jokera w Batmanie przypadkiem nie zabiło???

– Jeszcze by sobie pomyślał, że jakaś stara durna chce go poderwać. – Adela dźgnęła widelcem ostatni kawałek placka na swoim talerzu.

Tymczasem Zyta podleciała z patelnią i bez pytania nałożyła im świeże porcje. Nie musiała pytać, czy chcą – w końcu jej placuszki nie miały kalorii!

– No i co z tego? Naprawdę, Adela, myślałam, że kto jak kto, ale tyto masz gdzieś, co sobie ludzie myślą. – Kolejny placek zniknął w ustach Mirki. Cały, złożony na czworo. – Wystroiłaś się przecież po to, żeby się faceci oglądali. A jak jeden się obejrzał, to ty nic!

Adela tak naprawdę w głębi duszy wcale nie wierzyła w to, że jeszcze ktoś się za nią kiedykolwiek obejrzy. A tu taka niespodzianka. Nie była na to przygotowana.

– Ale on tak jakoś dziwnie patrzył.

– Co to znaczy dziwnie?

– No… – No właśnie: co to znaczy? – Tak… zimno. To nie było zachęcające spojrzenie. Chyba wcale nie chciał, żebym zauważyła, że mi się przygląda, bo przecież gdy tylko się zorientował, że ja się gapię, od razu zwiał.

– Może się przestraszył? – Mirka na chwilę przestała przeżuwać. – No wiesz, może to były jego pierwsze łowy. Chłopak dopiero niedawno odkrył, że kręcą go starsze panie, wyszedł na pierwszy podryw i nie sądził, że od razu trafi na taką sztukę.

– Mirka, serio! Ty jak coś walniesz, to jak łysy grzywką o beton! – Adela pokręciła głową. – Mogłam nic wam nie mówić. Wiedziałam, że będziecie się tylko ze mnie natrząsały! – Nadąsała się.

– Nie no, Adelciu! – Mirka naprawdę usiłowała się nie śmiać. – Jakie tam natrząsanie? Pierwsze koty za płoty. Może to znak, że tej jesieni coś się zmieni?

– Rymy składam jak Mickiewicz Adam! – zawtórowała znad patelni Zyta.

– Dobra, dosyć tych głupot! Nie mierz wszystkich swoją miarką. – Adela odchyliła się na krześle i poczuła, że coś ją smyra po włosach. To był tylko nowy pęd monstery, „małpeczki”, jak ją nazywała Zyta, której mieszkanie przypominało dżunglę. – Powiedz lepiej, co tam u tego twojego.

– On ma imię, wiesz? – Mirka spojrzała na nią znacząco.

– Może i ma, ale nigdy nie pamiętam, jak to się odmienia…