Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
41 osób interesuje się tą książką
Rewolucja wisi w powietrzu, a Elaman i Czadarama muszą stawić czoła nie tylko niebezpieczeństwu, lecz także własnym wyborom!
Elaman i Czadarama znów mają kłopoty, które, tradycyjnie w przypadku tej pary, potężnieją z każdą chwilą. Choć pielgrzym znalazł się już w stolicy, okazuje się, że wykonanie tajemniczej misji nie będzie należało do najłatwiejszych. Dodatkowo śladem pary wciąż podążają dobroduszny wujek Elaman i jego nowo poznany, paharamski przyjaciel. Za rogiem zaś… szykuje się rewolucja.
Druga część Ucieczki Apsary to jazda bez trzymanki. Wypełniona akcją druga część opowieści przyniesie nie tylko oczekiwane rozwiązania, ale przede wszystkim – nadzieję.
Zanurz się w pachnącym kardamonem świecie pełnym buntowników, poetów i szaleńców!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wyzysk i z mędrca uczyni szaleńca.
Bhagat Singh
Wdzięczność i pszenica wzrastają tylko na dobrej ziemi.
napis nad bramą elfiego getta w Aguris
Otaczająca ich cisza aż bolała w uszy.
Ta okolica rzadko była tak cicha i to właśnie niepokoiło Czadaramę najbardziej. Gdy szedł przez rynek w towarzystwie zakapturzonego mężczyzny, nie mógł pozbyć się natrętnej myśli, że powinien teraz słyszeć wiele dźwięków innych niż odgłos własnych szurających kroków. Gwar ożywionych rozmów, chytre próby zawyżania cen, targowanie się, uderzające o siebie monety, dzieci domagające się kolejnych zabawek, pokrzykiwania poirytowanych matek, wycie sprzedawanych zwierząt, śmiech, płacz. Milczenie otoczenia sprawiało, że porzucone w pośpiechu stoiska wyglądały jeszcze bardziej upiornie.
Czadarama szedł jednak dalej, próbując opanować drżenie całego ciała. Zaklął w myślach, gdy pod stopą poczuł wilgoć. Kałuża rozrobionej henny zdążyła już tak pociemnieć, że przypominała starą, okrzepniętą krew. Chciał wytrzeć się o zwój jedwabiu z innego stoiska, ale towarzysz przywołał go do siebie zniecierpliwionym gestem.
Brunatne ślady znaczyły szlak aż do końca traktu i powlekły się za kapłanem po białych marmurowych schodach prowadzących do zrujnowanej świątyni. Wyglądało to tak, jakby mandir chciała odwiedzić jakaś przeklęta dusza szukająca zbawienia, pomyślał naiwnie chłopak, modląc się jednocześnie, by łaskawy Sinthinia pozwolił mu dożyć wieczora. W końcu tak dobry materiał na wiersz nie mógł się zmarnować.
Mieli już wejść na dziedziniec, gdy drogę zagrodziła im kapłanka, dziecko jeszcze; mogła być w wieku Czadaramy lub nawet młodsza. Rozpuszczone włosy sięgające pasa wyglądały nieporządnie, podobnie jej wygniecione sari. W jednej dłoni trzymała tacę z owocami ofiarnymi, a z drugiej wysypywał się ryż. Długa włócznia wystawała z jej klatki piersiowej – nie mogła więc żyć, nie według ziemskich zasad, a jednak coś nadawało jej pęd.
Mężczyzna towarzyszący Czadaramie roześmiał się na jej widok.
– Daruj sobie ostrzeżenia, zjawo. Nie cofniemy się – oświadczył pewnie, choć przybrał obronną pozycję.
Upiór wzruszył ramionami.
– Nie po to przyszłam.
– A po co? – zapytał młody kapłan ciekawsko, choć przecież nie powinien; w świątyni nieraz ostrzegali go, by nie wchodził w dyskusje z aszurami. Dalebir Mukhti Święte Ostrze, jego nauczyciel, już szykował się do zganienia nieposłusznego ucznia, ale głos uwiązł mu w gardle na widok demona, który nagle rozpłynął się w powietrzu. Puff – i cienka strużka dymu zatańczyła, migocząc wielobarwnie jak tęcza, w pojedynczych promieniach słońca.
Czadarama cofnął się, słysząc przeraźliwy świst tuż nad uchem, a kiedy obrócił głowę, dziewczyna była tuż przy nim, z powrotem w materialnej formie.
– Żeby was zmierzyć.
Tąpnęło, zupełnie tak, jakby z naprzeciwka ruszyła na nich nieprzyjazna armia. Chłopak rzucił się pędem dookoła kolumnady, starając się uniknąć otwartego słońca. Mukhti zaś odrzucił kaptur i mamrocząc słowa mantry inwokacyjnej, wyciągnął przed siebie świętą szablę.
Demon zachichotał.
– Tak jak myślałam. Mój pan ma pojemny brzuch – oświadczyła, krążąc gniewnie dookoła Świętego Ostrza. – Zmieścicie się.
Mukhti się zamachnął. Modlitwa trafiła zjawę prosto w pierś, tuż obok włóczni. Aszura ryknęła z wściekłością, po czym natarła na kapłana, Czadarama był jednak szybszy. Zawsze dobrze mu szło celowanie z odległości.
Miał w tym wprawę. Wamani dbali, by ich niewolnicy potrafili strzelać z łuku – gdyby któryś chciał uciec z pól ryżowych, inny, postawiony na straży, musiał oddać bratobójczy strzał. Takie były zasady. Regulowały pracę na tyle skutecznie, że niewielu decydowało się na dezercję.
Dzięki nabytej umiejętności z łatwością, skryty za kolumną, wycelował mantrę prosto w głowę zjawy. Wypuścił zaklęcie. Odwrócił wzrok, by nie widzieć, jak niewidzialny nóż przecina oko i osadza się w czaszce.
Gdy demon krzyczał z bólu, przez chwilę brzmiał jak tamta dziewczyna i Czadarama mógłby przysiąc, że słyszy w jego głosie nie tylko furię, lecz także rozpacz, może nawet żal. Kim była? Służyła długo, a może dopiero zaczynała karierę świątynnej? Co lubiła? Należała do pracowitych, a może charyzmą dorównywała guru? Tego już nikt nigdy nie miał się dowiedzieć.
Ciało upadło na ziemię, martwe, a Mukhti przywołał do siebie podopiecznego niecierpliwym gestem.
– No ruszże się, niedojdo! – warknął, wycierając szablę rąbkiem paradnej szaty. – Nie mamy całego dnia. Zaanonsuj turniej i kończymy z tym, jutro chcę być z powrotem w domu.
Choć Czadarama poznał Dalebira Mukhtiego jako dojrzałego mężczyznę, zdążył być świadkiem tego, jak surowość i arogancja Świętego Ostrza wzbudzała grozę we wszystkich otaczających go osobach. Lecz coś się zmieniło w ostatnich dniach, na tyle niepostrzeżenie, że wcześniej tego nie zauważył. Teraz patrzył na starca; gnuśnego, niedokładnego. Ledwie łapiącego dech po starciu z pomniejszą aszurą. Młodemu kapłanowi też zdarzały się chaotyczne działania, ale miał jeszcze mnóstwo czasu, by zaprowadzić w sobie porządek, tak zawsze mówiła i mama Gulaba, i tata Samudari. Buta Mukhtiego, niegdyś ochraniająca go jak mur, na starość mogła okazać się kamieniem w kieszeni topielca.
A jeśli zginie w tym starciu, zginie z nim i Czadarama.
Wraz z nim zginą też wszystkie wiersze, które stworzył. Zginą poranki spędzane z Gulabą na świątynnym dachu i wieczory z Samudarim w tawernie. Przekomarzania się z kolegami i koleżankami na placu treningowym. Zginą posiłki, czasem zbyt słone, czasem zbyt słodkie, ale zawsze wydawane o regularnych godzinach. Miękkość kociego futra. Zapach cynamonu i wanilii. Nikt go nie zapamięta, myślał chłopak, wychodząc pozornie spokojnym krokiem na rozgrzany dziedziniec. Zapomną o nim, znajdzie z Aratu, szybciej, niż do końca spłonie jego pogrzebowy stos. Jego wzrok natrafił na posąg Sinthini z utrąconą głową. Ta leżała kilka kroków dalej. Pozbawiona szyi i tułowia wydawała się dziwnie mała, wręcz karykaturalna. Duże, rozciągnięte w uśmiechu usta i półprzymknięte oczy ukazywały wyraz niebiańskiej rozkoszy.
Czyż nie uczyli go w świątyni, że zginąć dla bóstwa to najwyższy z zaszczytów?
Dlaczego więc tak bardzo się bał?
Był tu już przecież kiedyś, pamiętał to. Stanął do walki z potworem bez lęku. Dlaczego więc…
– Czadarama!
Zignorował ten głos, należący zapewne do tamtej umierającej dziewczyny. Skąd wiedziała, jak miał na imię? Nieistotne.
– Czadarama, głupku! – A więc przesłyszał się, to jego nauczyciel cały czas go wołał. – Intonujesz czy potrzebujesz specjalnego zaproszenia?
Zawsze go tak traktował, odkąd go do niego przydzielili. Mówili, że nigdy nie był lepszy, a chłopak każdorazowo starał się czuć wdzięczność do każdego, lecz podskórnie czuł, że odnosiłby się do niego lepiej, gdyby nie był sierotą bez nazwiska. Olej i woda. Nigdy się nie połączą. Kiedyś to rozumiał. Dlaczego więc teraz czuł tak palącą niesprawiedliwość? Zupełnie jakby ktoś go nauczył, że wart jest więcej. Zupełnie…
Nieistotne, powtórzył w myślach, a potem zanucił pierwszą z pieśni z zamiarem wywabienia prawdziwego potwora. W końcu po to wybrali się do Aszkuruham – by znaleźć i zniszczyć bestię. To tylko kolejna z misji, kolejna z lekcji, kolejna, kolejna, kolejna. Mantra inwokacyjna przemieniła się w następną. Wtedy Mukhti dołączył do modlitwy, a dwa głosy, starszy i młodszy, zatańczyły w idealnej harmonii. Czadarama pozwolił, by jego umysł odpłynął gdzieś daleko, gdy tylko wersy stały się powtarzalne. Myślał o stracie, o zapadających się światach i, nie wiedzieć czemu, o jakiejś dziewczynie; innej niż ta, która przed chwilą straciła życie, rudowłosej mądrali ze złotą skórą, której rysów twarzy za nic na świecie nie mógł sobie przypomnieć. Zatracił się w śpiewie kompletnie i pewnie nuciłby jeszcze długi czas, gdyby kątem oka nie zauważył nadchodzącego z wnętrza świątyni drapieżnika.
Musiał być aszurą, inaczej na pewno nie zmieściłby się we wnętrzach mandiru. Teraz, gdy wkraczał na dziedziniec, wypełniał ciężkim cielskiem niemal połowę placu. Wysoki prawie ponad dach, z czterema gigantycznymi nogami, przerażającym pyskiem z kilkoma rzędami zębów i rogiem między oczami, co jakiś czas rósł, by po chwili zmaleć, dając wrażenie pulsowania. Bywały też momenty, w których demon, gdy zbliżał się w stronę chłopaka, przybierał postać wysokiego, bladego elfa pozbawionego ręki. Powidok znikał jednak, gdy Czadarama starał się popatrzyć na niego bezpośrednio.
– Ukaż się! – rozkazał Mukhti, a demon przybrał zupełnie inną formę. Teraz na powrót przypominał zwierzę, a na monstrualnym rogu dyndało nabite ciało. Czadarama upadł na kolana. Rude włosy. Stwór wierzgnął, a pukle odsłoniły okrągłą, wesołą twarzyczkę usianą piegami, teraz wykrzywioną w grymasie cierpienia.
Nie, to nie tak, to wspomnienie wyglądało inaczej.
Ta dziewczyna.
Pokochał ją przecież później.
Nazywała się…
– Elaman! – krzyknął Czadarama, a sen rozsypał się na kawałki, wypuszczając go ze swoich objęć prosto w ramiona ukochanej.
*
Niebo zaczynało już czerwienieć i ciekawskie promienie wschodzącego słońca przeciskały się między ciężkimi kotarami. Elaman obserwowała światło wędrujące po podłodze, powoli głaszcząc rozgrzane plecy Czadaramy, wciąż jeszcze niespokojnego po wybudzeniu z koszmaru. Sama nie spała tej nocy wcale. Przewracała się tylko z boku na bok, czekając na świt, w jakiś sposób cieszyła się więc, że będzie mogła się teraz przydać. Delikatnie sięgnęła ku twarzy pielgrzyma. Z troską położyła dłoń na rozgrzanym czole, później zaś ucałowała czule oba policzki.
– Zły sen?
– Paskudny.
– Chcesz opowiedzieć?
Mruknął coś wpierw, jakby przyłapano go na czymś wstydliwym, i zmarszczył długi nos. Po chwili potrząsnął głową i podniósł się nieznacznie na ramionach.
– Chyba… nie wiem. Najpierw myślałem, że przypomniało mi się, jak zostałem Świętym Ostrzem, ale teraz… sam już nie jestem pewien. Czy to, co mówię, ma jakikolwiek sens? – zapytał z przestrachem, a dziewczyna przywarła do niego mocniej.
– Nie musi, słowiczku. Po prostu cieszę się, że jesteś.
Przez chwilę tulili się do siebie w milczeniu, a Elaman z uwagą obserwowała, jak serce kapłana, początkowo rozedrgane, wraca powoli do jednostajnego rytmu. Gdy uspokoiło się już całkiem, zerknęła na Czadaramę z ukosa. Jego pociągła twarz wciąż zdradzała oznaki zaniepokojenia, postanowiła więc skierować rozmowę na inne tory.
– A właściwie, jak już o tym mowa… to jak to się stało, że zostałeś tym Świętym Ostrzem?
No dobrze, pomyślała, gdy tylko zdanie opuściło jej usta, może nie wymyśliła najlepszego tematu na świecie, biorąc pod uwagę, że właśnie zapytała swojego ukochanego o bezpośredni powód jego koszmaru. Ale naprawdę była ciekawa! A z demonami przeszłości trzeba walczyć. Może będzie mu lepiej, jak wyrzuci z siebie jakieś trudne wspomnienie?
Czadarama spojrzał na nią badawczo, zmrużył oczy, podrapał się z roztargnieniem po głowie.
– To długa historia – odparł wreszcie.
Elaman skinęła głową niecierpliwie. Zauważyła, że pielgrzym uśmiechnął się półgębkiem – znał już pewnie to jej spojrzenie. Ale się śmieje, więc wszystko ułożyło się tak, jak zaplanowała. Nie dość, że zmierzy się z koszmarami przeszłości, to jeszcze ona dowie się czegoś nowego.
Czadarama westchnął żartobliwie.
– Ostrzegam, będzie naprawdę długo! I musisz mi uwierzyć, że to wszystko prawda, bo w takich kwestiach kłamać nie wolno. Zresztą… Gulaba też to doskonale pamięta. Zawsze możesz to u niej zweryfikować.
– Wierzę ci przecież.
Uśmiech wciąż nie schodził mu z twarzy. Niepokój wydawał się rozrzedzać z chwili na chwilę i wszystkie zmysły elfa na powrót stawały się ostre, a mowa całkiem składna.
– Zazwyczaj zaszczyt zostania Świętym Ostrzem dosięga tych, którzy mają już za sobą wiele lat życia. A mnie spotkało u jego początku. To było trzy lata temu.
– Tylko?
– Tylko. Na początku służyłem jako przyboczny wielkiego nauczyciela i wspaniałego wojownika. Świętego Ostrza Dalebira Mukhtiego. Był… – Elf zawahał się, jakby szukał odpowiedniego określenia, lecz w połowie myśli zmienił zdanie. – Co tu dużo mówić, świetny w swoim fachu, ale ogromnie surowy, wymagający. Nie zrozum mnie źle, jestem mu ogromnie wdzięczny! – dodał asekuracyjnie, a Elaman od razu rozpoznała w jego tonie nutę, która zwykle pojawiała się u niej samej, gdy mówiła o swojej matce. – Wiele mi przekazał, tylko miał ciężką rękę. Pracowało się u niego bez ustanku. Wiesz, wszystko, co umiem, zawdzięczam jemu, Samudariemu i Gulabie. Zahartował mnie jak stal. Wielu jego uczniów nie dało rady…
– Nie dało rady?
– No… umarło z wycieńczenia.
Uścisnęła mocniej jego dłoń, a drugą ręką pogłaskała go po policzku.
– Przecież to okropne!
– Bywają i gorsze rzeczy w życiu. – Przywarł mocniej do jej ciepłej skóry i opowiadał dalej, spokojnie, całkowicie pochłonięty przez wspomnienia: – Przynajmniej karmili lepiej niż u Wamanów.
– I nie musiałeś już zbierać ryżu na polu.
– Prawda. – Czadarama podniósł się zupełnie i stanął na materacu, z gracją, niczym aktor wstępujący na proscenium. Teatralnym gestem wskazał na okno, następnie zaś zaintonował krótko melodię, akompaniując sobie uderzeniami w wątłą klatkę piersiową.
– Usiądź, dobra Elaman, posłuchaj ballady o pokornym słudze! – zanucił, a dziewczyna rozsiadła się wygodniej na posłaniu i przytulając kolana do piersi, wbiła w niego zaciekawione spojrzenie. Poeta, zachęcony jej ciekawością, kontynuował: – Tak oto mijał mi na służbie u niego dzień za dniem, aż w końcu Mukhti wygrał w pojedynku misję od boga. W Kalhari, w mieście Aszkuruham, pojawił się karkadann, prawdziwy aszura z najgłębszych planów ciemności, i począł terroryzować śmiertelnych.
– Aszura?
– Po waszemu demon.
– Wiem już, co to aszura! Ale nie każesz mi chyba uwierzyć…
– A mówiłem przecież, że wszystko, co powiem, to sama prawda! – odrzekł chłopak z udawaną urazą, przez co Elaman musiała podnieść się i ucałować go w brodę w ramach przeprosin. – Zresztą z takim czymś to nie ma żartów! Ów karkadann to potężna bestia: czterokopytna, czarna, z wielkim rogiem na pysku, o skórze grubej jak mur. Groził zniszczeniem miasta, o ile cała ludność nie zacznie mu służyć. Monstrum było odporne na wszelką zwyczajną broń czy proste czary lokalnych dakiń i ascetów, a i w głowie roiło sobie plany, by podbić stopniowo całe Kalhari, do tego…
Dziewczyna chrząknęła delikatnie, by zapobiec pojawieniu się kolejnej dygresji.
– Opowiesz mi kiedyś dokładnie o Kalhari, teraz przede wszystkim chcę posłuchać o tobie.
– O! Ojej. Więc… – kontynuował z rumieńcem na twarzy, widocznie przyjemnie połechtany jej zainteresowaniem. – Dalebir Mukhti ruszył do Aszkuruhamu ze sporą armią, w której byłem i ja, niosąc proporzec jego rodu. Strasznie tam było. Cicho… – Zamyślił się, by po chwili znów przybrać gawędziarski ton. – Wyszliśmy na spotkanie bestii, prosto na rozgrzany słońcem plac świątynny zbezczeszczony przez niegodziwe praktyki karkadanna. Mukhti pragnął go pokonać w modłach. Ta metoda zawiodła, bowiem stwór znał potężne mantry wykradzione bogom, dzięki którym za nic miał słowa śmiertelnych. Toteż doszło do rozwiązań siłowych. Mukhti zapłonął niczym pochodnia, a wraz z nim zajmowało się ogniem wszystko dookoła. – Czadarama machnął palcami, między którymi zatańczył płomień, a potem pozwolił, by Elaman zgasiła go dmuchnięciem. – Karkadann wpadł w szał i wywiązała się straszliwa walka, w której aszkuruhamska świątynia zmieniła się w zgliszcza. Mukhti ciął stwora po całym cielsku. Krew tryskała, ale rany momentalnie się goiły. Aszura tylko się z tego śmiał.
– Nie można było go zabić? – zapytała dziewczyna, teraz już autentycznie przejęta, jakby słuchała fantastycznej opowieści goszczącego na jej dworze barda.
– Nie. Mówił, że zabije go tylko ten, kto zna odpowiedź na taką zagadkę: siedzi na rolniku jak władca, pomiędzy workiem ryżu a kręgosłupem. Na to Mukhti powiedział: wesz. Karkadann natarł na niego i rzucił nim o ziemię. Kości trzasnęły przeraźliwie. Bitwa przegrana. I tak miałem zginąć, stratowany przez tę bestię, więc niewiele myśląc, przeczołgałem się do ciała Mukhtiego i wyrwałem mu z dłoni Pióro Sinthini. – Kapłan powiódł wzrokiem w stronę ukochanej broni pozostawionej w bezpiecznej odległości od łoża. – Powinno mnie było spopielić na miejscu. A tu nic. Żyłem. Na dodatek ostrze rozbłysło przepięknie jak samo słońce.
– A co z tym stworem? – przypomniała niecierpliwie Elaman.
– Karkadann wbił we mnie tępe spojrzenie wielkich czarnych ślepi. Wyglądało na to, że tak czy inaczej, musiałem zginąć za to świętokradztwo. Ale znałem odpowiedź! Sinthinia mi świadkiem!
– To był…
– Garb!
– Wiedziałam! – ucieszyła się Elaman, Czadarama natomiast wciąż perorował żarliwie, demonstrując sposób ubicia aszury na jednej z wielkich poduszek.
– Rozwiązałem szaradę! – oświadczył, wymierzając poduszce siarczysty cios pięścią. – Wskoczyłem na grzbiet potwora i wbiłem mu szablę w ucho. Ledwo się trzymałem, tak wywijał ciężkim łbem. To było jak wieczność, ale z chwili na chwilę słabł, aż w końcu runął na ziemię. Cały byłem w jego krwi, wycieńczony, z naderwanymi ścięgnami, ale z szablą w dłoni.
– I co było potem?
– Dopadli do mnie wszyscy. „Ma ostrze, na Sinthinię!”, „Niewolnik, truposz, pies z Aratu ma świętą szablę”. – Czadarama dramatycznie intonował głosy wieśniaków, przez co Elaman nie mogła powstrzymać się od śmiechu, po chwili jednak spoważniał, a i ona poczuła, że atmosfera jego opowieści zmieniła się diametralnie. – Mój nauczyciel był martwy. Nie wiedziałem zupełnie, co się dzieje. Krzyczałem do niego, ale dopiero jak zabrali go z ziemi, to zdałem sobie sprawę, że Mukhti jest już w lepszym świecie, a ja mam ostrze. Wypuściłem je z rąk i cały się trząsłem. Kazali mi je wziąć do ręki raz jeszcze. Zrobiłem to. Żyłem. Wróciliśmy do Pahariphulamu, garstka ocalonych wojowników Pana w Pani i Pani w Panu. Guru Pawitara wyszedł nam na spotkanie. Zobaczył wpierw akolitę z urną, w której złożyliśmy popioły Mukhtiego, a potem mnie, obdartusa z Aratu, co zawsze kradł jedzenie i napychał się nim, by nikt nie zabrał. Tego nicponia, co zawsze pyskował i za nic miał batożenie, siedzenie w karcerze czy wielodniowe głodówki.
– Ale w końcu ci uwierzyli?
– Zanim to się stało, chyba z tysiąc razy kazali mi łapać za broń i wykonywać wszystkie możliwe tańce z nią. Inne Święte Ostrza, prócz Gulaby i Samudariego, podchodziły do mnie z dystansem. Młodzi, jak ja, zdarzali się, ale zazwyczaj szybko ginęli. A tu minął rok, drugi, trzeci… A ja nadal żyję. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. – Czadarama pokręcił głową, uśmiechając się do swoich splątanych myśli.
Elaman wpatrywała się w niego z rozdziawionymi ustami.
– Czyli… jak ktoś ci zabierze szablę, to zginie? – zapytała ciekawsko, patrząc z ukosa na broń spoczywającą spokojnie w bogato zdobionej pochwie.
– Jeśli mu na to nie pozwolę, to tak. Ten, kto spróbowałby mi ją ukraść, zamieniłby się w popiół, ale ty, póki żyję, możesz się nią bawić, ile chcesz. Weź, proszę.
Sięgnął po ostrze i podał Elaman, która aż wzdrygnęła się na samą myśl, że dotknięcie rękojeści mogłoby ją spalić żywcem. Nawet jeśli żadne bóstwo nie miałoby z tym nic wspólnego. Wystarczająco się napatrzyła na efekty ochronnych sygili swojej matki…
– Wiesz co, mimo wszystko trochę się boję – stwierdziła, nerwowo chichocząc. – Nie chcę umierać.
– Naprawdę nie! Nie ma takiej opcji. To znaczy, nie namawiam, ale wiesz… Rzadko się zdarza, żebym komukolwiek na to pozwalał.
Ach, a więc to tak: to było dla niego ważne. Oznaka zaufania i przywiązania! Elaman poczuła się nagle bardzo głupio. Może nic się nie stanie?
– No… dobrze. Przyda się do książki. Wiesz, doświadczenie empiryczne.
Przełamała się wreszcie i czubkiem palca pacnęła głowicę. Nie poczuła, by cokolwiek ją paliło. Złapała za rękojeść. Poczuła dziwne, kojące ciepło. Powoli spróbowała wyciągnąć szablę z pochwy. Szło jej opornie, ale w końcu uniosła ją w dłoniach. Wcale nie była lekka, ale też Elaman nie była przyzwyczajona do trzymania broni białej. Chwilę przyglądała się grawerunkom pokrywającym ostrze.
– Rzeczywiście, jak ma się ją w rękach, to czuć jakiś taki miły prąd – orzekła w pełnym skupieniu. Zdecydowanie był to magiczny przedmiot. Możliwe, że nałożono na niego jakiś skomplikowany sygil, ukryty gdzieś w ornamentach. Miała tak wiele pytań. A noc była taka krótka. – Co było dalej? Wróciłeś do Pahariphulamu i co, i co?
– Młoda damo, miała być jedna historia. Czeka nas ciężki dzień. – Roześmiał się, z szacunkiem odkładając broń.
– Ale nie opowiedziałeś jej w całości! – zaprotestowała, gdy już przykrywał ją kocem.
– Będziemy mieć jeszcze mnóstwo czasu.
Jego usta przywierały co rusz do jej ucha, składając na nim lekkie pocałunki. Wpadli sobie w objęcia.
*
Kiedy tylko wsiadł do kibitki, poczuł przypływ ekscytacji – wreszcie coś zaczynało się dziać. Nie siedział bezczynnie. Lubił siebie takiego. Moronar Mustalia w akcji.
Dotoczył się wreszcie do posiadłości Virtów – i od razu było pod górkę. Dorodny, młodziutki szambelan obwieścił mu bowiem, że pana domu niestety nie ma w latyfundium (wiem, idioto, widziałem się z nim wczoraj!), zaś pani zażywa jeszcze odpoczynku.
– Panie Mustalia, proszę zrozumieć, ja nie mogę…
– Obudź swoją rozlazłą panią natychmiast, bo inaczej ja to zrobię. – Mag nie lubił przebierać w słowach, kiedy był zdenerwowany. Dodatkowo nie miał teraz czasu na grzecznościowe ceregiele; każda kolejna chwila dzieliła go od upragnionego odszkodowania.
– Panie Mustalia…
– Liczę do pięciu. Pięć.
– Pani Virta bardzo prosiła… ale dobrze. Niech pan poczeka w saloniku myśliwskim.
Na tę propozycję Moronar mógł już przystać.
Posadzili go na niewygodnym szezlongu w długim, wąskim pokoju bez okien, korytarzu właściwie, dekorowanym suto paskudnie wypchanymi okazami łowieckimi, zapewne prezentami od jakichś przyjaciół, bo Saanonis na polowaniu był chyba ostatnio jakieś sto osiemdziesiąt lat temu w charakterze naganiacza.
Najgorszy był jednak obraz.
Ogromne prostokątne płótno na prawie całą ścianę, oprawione w kapiącą od złota ramę, było zjawiskiem doprawdy niezwykłym. Jeśli zły gust potrzebowałby encyklopedycznej definicji – to byłoby właśnie to. Malowidło przedstawiać miało najpewniej szanowną matkę rodu, ukazaną w popularnej obecnie manierze nawiązującej do mitologicznych postaci starego obrządku, jednakże jego wykonanie było jarmarczne. Iltuana Virta przedstawiona została jako boginka łowów, przepasana tylko na biodrach króciutką spódniczką. W jej arystokratycznych rączkach spoczywał mały łuk, przypominający dziecięcą zabawkę. Najbardziej nieznośne dla maga były jednak otaczające ją małe satyry, o gębach ani chybi szanownego gospodarza, których miny (i stojące wesoło na sztorc ogonki) miały zapewne służyć jako alegoria zwierzęcego pożądania.
Bogowie, odbierzcie mi wzrok, bym nie musiał tego oglądać…
Wstał w końcu, zirytowany do granic możliwości. Już miał ruszać ku alkowie szanownej Iltuany, kiedy szambelan pojawił się w drzwiach (równie chałowatych, co reszta tego przeklętego pałacu).
– Pani prosi.
Moronar odetchnął z ulgą.
Do tego starcia przygotował się perfekcyjnie.
*
Mimo że reszta poranka przebiegała już przyjemnie, Czadarama czuł się nieswojo do tego stopnia, że nie był w stanie zjeść śniadania (co zdarzało mu się niezwykle rzadko). Sinthinia cały czas sugerował mu nadchodzące niebezpieczeństwo za pomocą znaków. Strumień, wisielczy sznur, sierp księżyca – symbole tańczyły w myślach poety, zatracając pierwotne sensy, gdy tylko próbował złożyć je w jakąś całość. Wiedział już, że trzeba będzie mocno uważać na Nahandę i jego świtę z Aratu – ale czy było coś jeszcze?Czy pielgrzym znajdzie kiedyś wytchnienie na świecie, w którym wiecznie jest obcy? Czy prorok zostanie zrozumiany w świątyni swego miasta? Pani w Panu wydawała się zsyłać więcej pytań niż odpowiedzi…
Gulaba chwyciła jego uttariję i pociągnęła delikatnie, tak, że prawie zrównał się z nią wzrostem.
– Grymasisz przy jedzeniu. Czyli zdajesz sobie sprawę, że sytuacja jest poważna. Więc słuchaj. Próbowałam trochę obłaskawić Nahandę, ale on strasznie przeżywa, że świątynia się nie postarała i wysłała byle kogo, by pomścić śmierć czcigodnego Bahadary… – szeptała zawzięcie, rozglądając się nerwowo na boki, czy przypadkiem ktoś nie jest świadkiem ich rozmowy. – Wiemy oboje, że to nieprawda, ale obawiam się, że czegokolwiek byś teraz nie zrobił, jesteś u niego spalony.
– Wytłumaczę mu się jakoś. Nie martw się, siostro w wierze…
Gulaba westchnęła ciężko.
– Jak zwykle strasznie namieszałeś. I jak zwykle myślisz, że dobra mina do złej gry wystarczy.
– Racz mi wybaczyć, najdroższa – Czadarama nieudolnie starał się ukryć wzbierającą w nim z każdym słowem irytację – ale ośmielę się z tobą nie zgodzić. Tu jest stanowczo zbyt wiele osób i jeśli coś zawiedzie, to nie będę to ja. Ani tym bardziej Elaman.
– Myślisz, że się z tobą nie zgadzam? – syknęła jak pociągnięty za ogon kot. – Mam wrażenie, że cały Paharam wziął sobie śmierć Bahadary za mocno do serca. Gdybyśmy robili to sami, posadzki pałacu już dawno byłyby wyczyszczone z cesarskiej krwi.
– Może powinniśmy zasugerować Nahandzie i reszcie…
– Nawet nie próbuj. Już dość złego się stało. Udało mi się przepchnąć dużą część naszego planu tak, żeby ta cała zbieranina nie zrobiła sobie wielkiej krzywdy, i niech tak zostanie.
– Większość z nich i tak tego nie przeżyje.
– Ale dzięki temu może tobie uda się z tego wyjść. A widzę, że masz do czego wracać. Tylko błagam cię raz jeszcze: nie zapomnij, po co tu jesteś.
– Siostro w wierze, wybacz mi moją bezpośredniość, ale jestem świadom swoich obowiązków. A to nie jest ani czas, ani miejsce, by mnie w ten sposób upominać. – Czadarama postanowił wyłączyć z tej rozmowy jakiekolwiek zaangażowanie emocjonalne, wiedząc doskonale, że po Gulabie głowę zacznie mu suszyć Nahanda i jego poplecznicy. A przecież powinien być w dobrym nastroju, nim ta cała maskarada się rozpocznie. W przeciwnym razie zamach zakończy się tragicznie i to nie dla cesarza.
Milczeli przez chwilę oboje, jedno i drugie wysokie, chude, o chmurnym spojrzeniu. W końcu jednak pielgrzym postanowił przemówić.
– Chciałbym cię jednak o coś prosić…
– Niech zgadnę. Mam się nią zająć, żeby nikt się jej nie pozbył pod twoją nieobecność? – sapnęła, doskonale wiedząc, dokąd zmierzał.
Pokiwał tylko głową.
– Gdybyś nie był taki zdolny, to kazałabym ci zbierać figi z kapokowca. – Machnęła tylko ręką niedbale. – Idź do niej. Tylko coś wcześniej zjedzcie, na Sinthinię. Samą miłością nie da się żyć. No idź! Potem się nią zajmę.
*
Ustroił się jak szczur na otwarcie kanału. Zakręcił nawet loki, psi syn.
Poprzedniej nocy wyrwał ją ze snu pijacki wybryk męża i usnęła dopiero nad ranem, a chwilę później zbudził ją ten kaleki wariat. Wyglądała więc fatalnie, o wiele gorzej niż powinna podczas takiej rozmowy. Czuła, że to podziała na jej niekorzyść. Od startu uplasuje się bowiem na słabszej pozycji. Nie wiedziała tylko, jakiej kwoty będzie żądał, bo to, że Moronar przylazł po pieniądze, wydawało się oczywiste. A przecież nie należał mu się nawet złamany fenig; sam był sobie winien.
A jednak, kiedy tak stał przed nią, długowłosy i piękny jak panna młoda oczekująca kawalera przed ołtarzem, Iltuana uświadomiła sobie, że o cokolwiek poprosi, trudno będzie mu to wyperswadować.
– Ile? – zapytała od razu, nie czekając na słowa powitania. Nie potrzebowała ich nawet.
Skłonił grzecznie głowę, uradowany, że wreszcie nastąpiły jakieś konkrety.
– Sto dwadzieścia osiem grzywien na samą operację i osiem na podróż, do tego przynajmniej trzydzieści za uszczerbek na zdrowiu psychicznym. Ach, jeszcze siedemnaście za skradziony przez waszą małolatę kryształ. To nie są tanie zabawki. Sto osiemdziesiąt trzy grzywny to kwota, która mnie usatysfakcjonuje, droga pani.
– Spadłeś z konia, Mustalia? Nawet nie podejmę z tobą rozmowy o takich pieniądzach. – Zmarszczyła groźnie brwi, podnosząc się nieznacznie na miękkim fotelu. Jeśli chodziło o interesy, potrafiła być naprawdę twardą negocjatorką.
Manfred zaśmiał się złowieszczo.
– Takich pieniądzach? To jest absolutne minimum.
– Absolutne minimum? Doprawdy? Niby z jakiego powodu?
– Żeby odzyskać to! – Dramatycznym gestem rozsunął poły rękawa wspaniałej szaty i podniósł wysoko nagie ramię, aby mogła w pełnej krasie zobaczyć obciągnięty świeżą skórą kikut.
Wzruszyła ramionami. Szczerze mówiąc, spodziewała się czegoś gorszego.
– Nie przesadzaj. Gorzej wyglądałeś po wojnie stuletniej. Pamiętasz, jak cię wtedy pozszywali? Wątpię, żeby potrzebne były wtedy aż sto osiemdziesiąt trzy grzywny.
– Jest inflacja. Sprawdź sobie cennik klinik, droga Iltuano, jeśli czujesz się oszukana.
– Nie mam zamiaru niczego sprawdzać, Moronarze zwany Manfredem. Nie wykonałeś powierzonego ci zadania. Dziecko, które miałeś przywieźć, jest obecnie w rękach bandy dzikusów. Jednego z nich mogłeś wziąć do niewoli, a nie zrobiłeś tego. Nie zasługujesz na odszkodowanie. Przykro mi, ale wracaj do swojej nory.
Zbladł ze złości tak bardzo, że kolor twarzy praktycznie zlewał się ze srebrnymi włosami.
– Konsultowałem tę sprawę ze swoim adwokatem.
– Gówno prawda. Nie masz żadnego adwokata! – ryknęła wreszcie, doprowadzona do granic cierpliwości, zła, sfrustrowana, niewyspana, z dłonią obolałą od naśladowania pisma rozwydrzonej nastolatki, z głową wyciśniętą jak gąbka od tych infantylnych liścików, kochana matko, najdroższa, z pokorą i uniżeniem, wujostwo traktuje mnie dobrze, nie przyjeżdżaj, och, matko, nauki mam w bród i ciut-ciut. – Razem z Sanno wyciągnęliśmy cię z rynsztoka, ty kanalio. Po wojnie byłeś skończony. Daliśmy ci pracę, wikt, opierunek, nawet kupowaliśmy ci te twoje kryształy na każde cholerne święta, a teraz tak nam się odwdzięczasz? Ty pijawo, ty mierna abominacjo! Nawet nie powąchasz moich pieniędzy, póki jeszcze chodzę po tym świecie!
Darła się wniebogłosy nawet już nie na samego Manfreda, a na wszystko dookoła. To było stanowczo zbyt wiele na jej skołatane nerwy. Sanno nigdy by do tego nie dopuścił. A teraz się rozleniwił. Nie myślał już tak, jak kiedyś. Postarzał się, spuchł, utył… a do tego siwy był zawsze.
Moronar wyglądał, jakby trochę się zdziwił, jakby ktoś uderzył go w twarz z zaskoczenia, mimo wszystko jednak zachowywał spokój. Schował kikut w połach szaty, odchrząknął spokojnie i popatrzył na Iltuanę ciekawsko jak niewielki gryzoń.
– Interesujące – powiedział w końcu, starając się ostrożnie dobierać słowa. – A więc… nie zamierzasz zapłacić?
– Goń się, Mustalia. Natychmiast zejdź mi z oczu, bo wezwę straże.
– Nie zamierzasz nawet ze mną negocjować?
– Straże! Straże! – Pot lał się jej po skroniach. Chciała już tylko rzucić się w pościel i udawać, że jej nie ma. Spać, może zjeść coś dobrego, wszystko, byleby tylko nie kontynuować tej żenującej komedii, w której przyszło jej grać jedną z głównych ról.
Sto osiemdziesiąt trzy grzywny.
Teoretycznie mieli tyle, aleświątynia dumania…
O dziwo, mag zachował spokój. Zakasał tylko rękaw i uśmiechnął się tajemniczo, jakby właśnie poznał jakiś sekret.
– Nie trzeba, sam wyjdę. Więcej mnie nie zobaczysz na oczy, ale przysięgam, jakem Moronar Mustalia, zapamiętasz to spotkanie na zawsze. Pożałujesz tego. Dojadę cię. Jeszcze was wszystkich, Virtów, dojadę.
Odwrócił się na pięcie, a potem, nie czekając nawet na odpowiedź, wyszedł z komnaty.
Mogła to załatwić polubownie, myślał, idąc po raz ostatni w życiu tymi tandetnymi korytarzami, za którymi na pewno nie będzie tęsknił. Ale oczywiście zrobiła to tak, że to on wyjdzie na tego złego. Zawsze tak jest. Elf tylko chce sprawiedliwości. Kiedy prosi o jedną drobnostkę, zawsze odwracają się do niego zadem. Nie będzie tak. Oj, nie.
Nie na jego zmianie.
Godnym ruchem zamknął drzwi kibitki i bez żalu rzucił ostatnie spojrzenie w stronę paskudnego latyfundium.
– Z powrotem do domu, panie? – zapytał woźnica, Moronar jednak pokręcił głową.
– W żadnym wypadku. Jedź do Kallio, majątek nazywa się Vihrea, zamek Nielee, należący do Naale Virty Miedzianej.
Szach-mat, prusaki.
*
Powietrze zdawało się wrzeć od konspiracyjnych rozmów przeprowadzanych półgębkiem i niewysłowionego napięcia. W głównej sali zgromadzili się już wszyscy spiskowcy – brakowało tylko Czadaramy, który wszedł do pomieszczenia jako ostatni, z nonszalanckim uśmiechem na twarzy.
Jego pojawienie się zasiało wśród obecnych ciszę.
Po dłuższej chwili siedzący wśród swoich najbardziej zaufanych ludzi Nahanda Utsahi wstał i zaczął się powoli przechadzać. Pogładził się po brodzie leniwym ruchem, po czym odezwał się wolno:
– Nie będziemy tracić już więcej czasu, którego, jak dobrze wiecie, nie mamy… – Posłał znaczące spojrzenie w stronę Świętego Ostrza. Czadarama wyszczerzył do niego swoje niemalże idealne zęby, niewiele sobie robiąc z aluzji. Wiedział, że jeśli będzie w pogodnym nastroju, nie da się wciągnąć w grę Nahandy.
– Jak rozkażesz, wodzu. Niech będzie pochwalone imię Sinthini!
Aratczyk nie odpowiedział; odwrócił spojrzenie od pielgrzyma i ogarnął nim wszystkich dookoła.
– Plan wygląda następująco. Rozdzielamy się na dwie grupy. Jedna będzie w pałacu oficjalnie, jako dyplomaci, druga przechodzi kanałami i czeka na resztę w wyznaczonych punktach poza miastem, organizując ucieczkę. Na mapie – rozwinął dokument, który kurczowo ściskał w dłoni – mamy pięć możliwych dróg ucieczki. W ich newralgicznych punktach umieszczamy proch, tak aby podczas wycofywania się odciąć ewentualny pościg… albo nie dać się złapać i zakończyć ziemski żywot z godnością. Co zaś do samego zamachu, to liczę, że nasze Święte Ostrze opowie nam coś więcej – wywołał Czadaramę niespodziewanie.
– Jeśli chodzi o zamach, to zgodnie z ustaleniami z Pahariphulamu, do pałacu ma wejść tylko garstka. Wiem, że to będzie dla nas trudny wybór, ale liczę, że znajdziemy porozumienie. Musimy wszyscy zrozumieć, że osobiste ambicje przy tak ważnej misji powinny ustąpić zdrowemu rozsądkowi.
– Mówi to ten, który ma wykonać to wszystko własnoręcznie… – burknął ktoś z niezadowoleniem w głosie.
– Każdy ma swoje przeznaczenie, także i w tej historii. Rola tego, kto karmi pielgrzyma, jest tak samo ważna jak czubek jego ostrza. Trawiony głodem wojownik zmarłby, nim wykonałby swoją misję… Część z was jest tymi, którzy podają strawę, i nie ma w tym żadnej ujmy. – Czadarama był zadowolony ze swoich słów. Przyszły mu do głowy nagle, jakby źródłem była boska inspiracja, i był pewien, że spotkają się ze zrozumieniem.
– Nie przyjechaliśmy tu, by cię paść jak krowę na rzeź – wtrącił Nahanda.
Czadarama przygryzł wargę i przerwał mu szybkim gestem.
– A i owszem. Przyjechaliście tu, większość z was, wbrew woli bogów.
Napotkał karcące spojrzenie Gulaby, które gdyby miało głos, powiedziałoby zapewne „robisz bardzo źle!”. Gdyby zaś miało ręce, przyłożyłoby mu kijem przez plecy.
– Wbrew woli twojego boga. – Utsahi gniewnie skrzyżował ręce na piersi.
– Którego domeną jest ni mniej, ni więcej, ale mord… Które z waszych bóstw w wizji czy w pieśni, czy we śnie, a może w znaku na niebie albo w jakiejkolwiek innej formie nakazało wam tu przyjść? – zapytał Czadarama stanowczo.
Zapadła cisza.
Odczekał chwilę dla wywołania odpowiedniego efektu, potem zaś kontynuował:
– Pycha. Pycha jest bogiem waszym i waszych władców. Przyjechaliście tu dla czczych przechwałek, że oto księstwo, plemię, miasto, królestwo czy cokolwiek innego mogło się zaprezentować. Oto my, zabójcy cesarza! I prawda: każde z nas tu obecnych splami dłonie krwią. Każdy wasz gest od tego momentu zaważy o tym, czy zamach powiedzie się, czy też nie. Zamordujecie własnych braci i własne siostry, jeśli będziecie czcić swoją wielkość i stawiać na pierwszym miejscu honor i ewentualną sławę. Dlatego macie teraz czas, by przemyśleć, kto z was rzeczywiście jest niezbędny przy moim boku w pałacu. Radzę wam wszystkim mierzyć siły na zamiary. Wielu z was większymi bohaterami będzie, planując reszcie ucieczkę, przenosząc zaopatrzenie czy myląc straż… Ten, kto to zrozumie, zrobi więcej niż Ostrze Sinthini.
Zawiesił głos na moment.
– Kogo zatem potrzebuję? Tych, którzy władają ludzkim językiem i będą w stanie sprawiać wrażenie, że rzeczywiście przybyli tu w celach dyplomatycznych. Tych, którzy w razie potrzeby wspomogą mnie magiją rozpraszającą. Potrzebuję prawdziwych specjalistów, którzy mieli wcześniej do czynienia z jantrami i mudrami. W końcu chcę widzieć u swojego boku tych, którzy już dobrze poznali siatkę kanałów i plan pałacu.
Klasnął i wyminął wymownie Nahandę.
– A jak zamierzasz przeprowadzić zamach? – zapytał wódz, wciąż wyglądając na niezbyt przekonanego do kompetencji Czadaramy.
– Tak, jak ustalono w Pahariphulamie. Gdy tylko cesarz zdecyduje się nas przyjąć, ty, Nahando, będziesz musiał wdać się w grę i udawać, że chcesz, by po śmierci twojego brata ludzie mieli wolny dostęp do zasobów Aratu. Tak, jak mówi guru oraz siostra w wierze Gulaba, nie wolno ci podpisać żadnych dokumentów. Jeśli spiszecie jakikolwiek papier w sprawie Aratu, Kajowie, gdy tylko opanują chaos, zaczną machać nam tym przed oczami i zyskają świetny casus belli, by napaść na nas, gdy odmówimy im budowy kolejnych placówek „handlowych” obsadzonych wojskiem. A przecież jesteśmy tu właśnie po to, by do tego nie doszło. Jako posłowie zaproponujecie Amanzaspie pokaz tańców i pieśni z Paharamu. Mój występ musi znaleźć się w jego środku. Tak, by cesarz nie przegapił go, spóźniając się, ani nie wyszedł znudzony przed czasem. Podczas recytacji rozbiję magiczne bariery chroniące władcę i jego rodzinę. Słowo Sinthini powinno pozostać niezauważone, co pozwoli mi podczas części tanecznej wykonać wyrok…
– A co, jeśli bariery nie ustąpią? – zapytał nieśmiały głos z sali.
– Wówczas moja siostra w wierze Gulaba wcieli w życie drugi z planów. Jeśli pozwolicie, o tym porozmawiamy jedynie z grupą, która zostanie wybrana do wejścia do pałacu.
– Co, jeśli rodzina cesarza nie stawi się razem z nim? Albo gdy pojawią się tylko sami synowie, a Amanzaspa będzie w swoich komnatach? – dopytywał ktoś inny.
– Koronowane głowy, które nie uświetnią mojego występu swoją obecnością, zostaną przeze mnie otrute – odparł Czadarama spokojnie, jakby opowiadał o tym, jak mu minął poranek. – Mam przy sobie wspaniały specyfik. Nie wykrywa go magia, nie ma smaku. Śmierć przychodzi bardzo szybko i jest pewna.
– Krew wetali – szepnęła jedna z kobiet w grupie.
– Zgadza się.
Odpowiedź Czadaramy spotkała się z nagłym poruszeniem i nerwowością w tłumie. Jedynie cichy elf w pięknie malowanej jedwabnej szacie nie wyglądał na mocno zaskoczonego.
Krew wetali miała moc jedynie wtedy, gdy złośliwy duch przebywał w ciele, które wcześniej należało do potężnego maga. Jak Czadarama zdobył ten specyfik? I do jakiej tragedii doszłoby, gdyby substancja uwolniła się z pojemniczka? Wetala rozpocząłby jatkę, na jaką nikt nie był gotowy.
– Co dalej?
– Nocą wkradłbym się do cesarskich komnat i dobił naszego wielkiego nieobecnego – kontynuował Czadarama, zupełnie niewzruszony reakcją na krew wetali.
Trzymał ją bezpieczną wśród licznych talizmanów na szyi. Zamknięta była w złotym naszyjniku; szmaragd, który udawała, był w istocie diamentową fiolką. Żadna siła nie mogła ot tak jej zbić, jedynie Sinthinia mógł pokruszyć fasetki. Czadarama doskonale wiedział, że teraz każdy będzie się go obawiać pięć razy bardziej, niż powinien. Sinthinia w życiu nie dałby mu skorzystać z krwi wetali, by zabić kogoś, dla kaprysu. Sprawa cesarza dotyczyła jednak osobistego rozkazu ze strony boga.
Najdroższa matko, może to wszystko było tylko głupim popisem przed Nahandą, ale tak strasznie mnie zdenerwował, Czadarama przepraszał gorliwie w myślach za swoje zachowanie. Nie mógł się jednak powstrzymać.
– Jakkolwiek nie dojdzie do śmierci cesarza – ciągnął – w czasie, gdy ruszymy do pałacu, reszta musi się ewakuować kanałami. Zebrać wszystkie nasze rzeczy, wydostać się z miasta i uciekać. Najlepiej osobno albo w naprawdę małych grupkach. Jeśli będziecie podróżować razem… Nie wróżę wam sukcesu. Po tym, co zrobimy, będą chcieli zamordować każdego nefrytowego elfa. – Czadarama uśmiechnął się smutno. – Wracając jednak do ucieczki grupy, która wchodzi do pałacu. Zgodnie ze wcześniejszymi ustaleniami torujemy sobie drogę do kanałów przez podziemia pałacu i właz w ogrodzie. Tak jak na mapach. Czy jakikolwiek patrol był już wysłany, żeby sprawdzić, czy nasze mapy odpowiadają stanowi faktycznemu?
– Sprawdzone. Trzeba nanieść parę poprawek. Część korytarzy musi zostać udrożniona – wtrącił Nahanda, którego humor był już naprawdę bardzo podły. – Liczę, że skoro jesteś tak skory do zarządzania wszystkim, to będziesz miał również czas, żeby to sprawdzić.
– Z najmilszą chęcią. Niesienie światła w mrok to powinność kapłanów Sinthini.
– A co z dziewczyną? – Nahanda uderzył po raz kolejny. – Nie powinno jej tu być.
– Ciebie również. A jednak tu jesteś. Muszę się zastanowić, jak odpowiednio wykorzystać i jej, i twój potencjał, byście przysłużyli się sprawie. Ona ma nad tobą taką przewagę, że jest na znanym sobie terenie i we własnym kręgu kulturowym.
Aratczycy nie wyglądali na zadowolonych z jego słów.
– To nie jej brat został zamordowany przez ludzi – zripostował Nahanda.
– Właśnie o tym mówię. Racz wybaczyć mi te słowa. Rozumiem twój gniew. Z tego, co wiem, masz jeszcze dwie siostry. Czemu to nie one stanęły na czele delegacji z Aratu? – Czadarama klepnął wodza w ramię niby po przyjacielsku. Już widział, że problem był poważniejszy, niż mu się z początku wydawało.
– To nie jest coś, co powinno być teraz roztrząsane – odparł wódz tonem pełnym zaskoczenia.
– Podobnie jak kwestia mojej specjalnej gościni. Umówmy się zatem, że nie będziemy poruszać żadnej z tych spraw, dobrze?
Utsahi zamilkł, chwilowo całkowicie zbity z tropu. Wiedział już, że czegokolwiek by nie zrobił, to rozdanie przegrał z kretesem.
*
Kiedy pojawiła się Gulaba, Elaman siedziała, starannie ubrana, z piórem w dłoni. Spisywała pospiesznie na zwitkach papieru opowieści o karkadannach, Piórach Sinthini i czerwonym słońcu.
– Dzień dobry, Gulabo. Przepraszam, że robię problem… całą sobą – bąknęła z zakłopotaniem, uważnie lustrując wzrokiem kapłankę, jakby szukała w niej jakiegokolwiek znaku irytacji. O dziwo, nie spostrzegła go.
– To nie tak. – Gulaba usiadła na łóżku, rozpierając się na nim wygodnie. – Nie wiedziałaś, że to się tak potoczy, kiedy poznałaś Czadaramę, prawda?
Elaman otworzyła usta, ale nie zdążyła wydobyć głosu.
– Prawda – odpowiedziała sobie kapłanka – więc nie są twoją winą ewentualne konsekwencje. Dlaczego mnie przepraszasz?
– Bo…
– To głupi nawyk kobiet ze wschodu? Jeśli chcesz znać moje zdanie, pozbądź się go szybko. W Paharamie na nic się nie zda.
Elaman pokiwała smętnie głową, Gulaba wskazała zaś brodą przybory do notowania.
– Pracujesz nad czymś?
Młoda elfka znów się zmieszała; zainteresowanie starszej osoby z zachodu z jednej strony krępowało ją trochę, a z drugiej bardzo cieszyło, dawało bowiem nadzieję, że może kiedyś faktycznie głupie, spontaniczne marzenie mogłoby stać się rzeczywistością.
– Staram się wynotować, co Czadarama mi opowiedział o Paharamie – podjęła niepewnie. – Nie chcę niczego zapomnieć. Będę pisać książkę.
– Mogę? – Gulaba uśmiechnęła się i sięgnęła po prowizoryczny notes.
Elaman pokiwała głową skwapliwie.
Na pewno pomyśli, że to bzdurne. Że mam brzydkie pismo i to się nie nadaje do niczego. Że mam dziecinny styl. Że marnuję czas. Matka zawsze tak mówiła…
Kapłanka przeglądała jej notatki z uwagą, od czasu do czasu uśmiechając się, innym razem poważniejąc, gdy jej wzrok natrafiał na bardziej rzeczowy, naukowy fragment. W końcu spojrzała na swoją tymczasową podopieczną z dziwnym światłem w oczach.
– Nie żartowałaś z tą książką o Paharamie, co? Bardzo ciekawe spostrzeżenia. Dziwi cię wiele rzeczy, które u nas są normalne. I odwrotnie, mnie dziwi wiele rzeczy, które są dla ciebie oczywistością. Ale przyzwyczaisz się, zobaczysz.
Elaman nie do końca zrozumiała, co chciano jej przekazać.
– Sądzisz, że ktoś będzie chciał to przeczytać?
– Twoją książkę? Myślę, że mnóstwo elfów. Nawet w Paharamie.
– Naprawdę?
Kiedy Gulaba uśmiechała się łagodnie, pełnymi ustami pomalowanymi tak mocno, że aż wydawały się czarne, wyglądała najpiękniej na świecie. Elaman już rozumiała, dlaczego wszyscy tracili dla niej głowę.
– Naprawdę.
Miała ochotę ją uściskać.
– Udzielisz mi w takim razie wywiadu?
Wyraz twarzy Gulaby zmienił się natychmiast. Elaman miała nadzieję, że nie popełniła żadnego afrontu, bo nie wiedziała, czy kapłanka wyglądała na bardziej zdziwioną czy urażoną. Po raz kolejny odezwała się, nim Elaman zdążyła wyartykułować swoje myśli:
– Ze mną? A kim ja jestem? Prochem niesionym przez wiatr.
– Jesteś Świętym Ostrzem jak Czadarama. To podobno wielki zaszczyt.
– A do tego córką najsłynniejszej kokoty w Paharamie. – Uśmiech nefrytowej elfki stał się gorzki. – I to nawet nie najsłynniejszej ze względu na umiejętności, ale cenę: najniższą. Mogłabym ci opowiedzieć wiele o rzeczach, o których zapewne nie chciałabyś się nigdy dowiedzieć.
Elaman aż podskoczyła z wrażenia, choć jednocześnie była pewna, że Gulaba i tak użyła najłagodniejszego słowa, jakie przewinęło jej się przez głowę. Początkowo raz jeszcze chciała przeprosić, ale to nie zdałoby się na nic, w końcu nie wiedziała o tym; nie było sensu prosić o wybaczenie czegoś, co zrobiła zupełnie przypadkowo.
– Pochodzenie nie ma dla mnie znaczenia. Dla nikogo innego też nie powinno mieć. A Czadarama bardzo cię lubi, jesteś dla niego jak matka. To znaczy: starsza siostra. Tak mi się wydaje. Albo jak najdroższa przyjaciółka. Tylko proszę, nie mów mu, dobrze? Może właśnie zdradziłam jakiś jego sekret.
Stężałe rysy twarzy Gulaby nieco złagodniały.
– Nie zdradziłaś. Właściwie…
Tym razem to ona nie dokończyła zdania. Dźwięk konchy dochodzący z dziedzińca był tak donośny, że obie poruszyły się nerwowo.
– Pudża! Na śmierć zapomniałam! Bierz swoje notatki i chodź! Będziesz miała materiał do książki. – Gulaba klasnęła i się poderwała.
Elaman zdążyła tylko porwać przybory do pisania, a już Gulaba ciągnęła ją za rękaw, wlokąc przez nieskończenie długie krużganki. Potrafiła naprawdę szybko chodzić, szybciej niż wszystkie wschodnie niewiasty.
Podwórze wyglądało, jakby coś na nim wybuchło – z kilku stron dymiło się i pachniało bardzo specyficznie. Elaman nagle została otoczona przez wszystkie możliwe kolory: od szat fuksjowych przez amarantowe po żółte, od bordo do zieleni symboli wymalowanych na malachitowych i seledynowych twarzach. Wszyscy wydawali się pogrążeni w dziwnym transie: albo wznosili ręce do nieba w niemej modlitwie, albo śpiewali coś w kilku różnych językach, albo po prostu bili pokłony na brukowanym placyku, tuż przed ozdobnie przystrzyżonym krzewem.
– Nie dasz się zabić przez najbliższe pół godziny, prawda? Prowadzę modlitwę południową. Gdyby coś się działo, krzycz, zrobię sobie chwilę przerwy – oświadczyła Gulaba pośpiesznie, a potem zanurkowała w roztańczonej tłuszczy.
Elaman nie chciała się specjalnie rzucać w oczy, więc skryła się w cieniu krużganka. Wszyscy wydawali się zajęci chaotycznym obrzędem dokonującym się gdzieś w rogu zbiegowiska. Elfów było tak wiele, że nie miała szans czegokolwiek dostrzec. Przypatrywała się im, śledząc ich zachowania i gesty.
Rozglądając się z niezbyt dobrze skrywanym zaskoczeniem, spostrzegła w końcu jeszcze bardziej niecodzienny widok: na wysłużonej kamiennej ławie siedział spokojnie łysy jegomość w długiej, haftowanej szacie. Ewidentnie jako jedyny nie był zajęty rozmową z bóstwami. Postanowiła zaryzykować i podejść do niego – w końcu jaka byłaby z niej naukowczyni, gdyby nie potrafiła przeprowadzać wywiadów terenowych? Zbliżyła się nieco niezdarnie, starając się nie gapić za bardzo w jego ciemnozieloną twarz usianą piegami.
– Dzień dobry – zagaiła, przystanąwszy przy balustradzie krużganka.
– Dzień dobry – odpowiedział z mocnym akcentem, który znacznie różnił się od zaśpiewu Gulaby i Czadaramy. Był odrobinę zaskoczony, ale wyraźnie ucieszony jej towarzystwem. – Elaman, prawda?
Świetnie, a więc absolutnie wszyscy wiedzą, jak się nazywam…
– Tak… Elaman Virta.
– Palaja Telinajata z Wysp Jadeitowych – przedstawił się i zmarszczył brwi, wpatrując się w nią intensywnie, po czym zapytał: – Też się nie modlisz?
– U nas raczej nie robi się takich rzeczy codziennie i głośno. Poza tym nie jestem zbyt religijna.
– To trochę jak ja. Chociaż nie do końca. – Palaja zawahał się lekko z roztargnionym, wybrakowanym pod względem uzębienia uśmiechem.
Nareszcie ktoś normalny, pomyślała Elaman z nadzieją. Ktoś, kto doceni sceptycyzm i naukowe podejście do życia.
– U nas na Wyspach raczej mało kto przywiązuje wagę do spraw wieczności, bo jesteśmy z nią w stałym i stabilnym kontakcie. Naszą boginią jest czas – zakończył z satysfakcją.
A już miałam nadzieję na kogoś zdrowego na umyśle, westchnęła z przekąsem Elaman. Badania terenowe nie mogły jednak zrobić się same.
– O, to coś nowego – udała zaskoczoną, chociaż w kwestii Paharamczyków już dawno przestało dziwić ją cokolwiek. – Właściwie, skoro i tak już tkwimy tutaj pomiędzy jedną pieśnią a drugą, wśród całej tej nabożnej zawieruchy… mogę pana o coś zapytać?
– Panów to…
– Wiem, wybili Paharamczycy. Wojna konopna.
– Chcesz zapytać o wojnę konopną? – Teraz to on popatrzył na nią ze zdziwieniem, pokręciła jednak głową.
– Jeśli mam być szczera, wolę zapytać o ten stabilny kontakt z wiecznością. Wiesz – dodała konspiracyjnym szeptem, nie zważając na jego poprzednią uwagę – zaczęłam pracować nad książką. Zbieram materiały. Myślę, że to ciekawa historia do opowiedzenia.
– Pewnie, że ciekawa, w końcu to wieczność i inne światy – zasępił się elf, wznosząc cynobrowe oczy ku niebu. – Jest bardzo wiele planów, które można odwiedzić przy pomocy magiji... Tak, u was to się nazywa magiją. Opieracie to na znakach i zapisach podobnych paharamskim jantrom, co daje dość duże możliwości i jest bardzo przydatne, ale jednocześnie bardzo męczące, bo korzystacie z samych siebie, otwierając ciała, umysły i dusze. Dużo łatwiej jest czerpać ten wyjątkowy rodzaj energii z wszystkiego dookoła.
– U nas nie wolno tego robić. Kiedyś wykorzystywano zwierzęta i wysysano z nich siły życiowe, ale od wieków…
– Nie, nie. Nie zwierzęta ani tym bardziej elfy, ludzie, gnomy i tak dalej. Mówię tu o morzu: przypływy i odpływy, leżące na dnie kryształy. Pozwalają przemieszczać się z miejsca na miejsce, przenosić głos, duszę, ciało. To nieskończona energia magiczna.
Elaman była tym autentycznie zafascynowana, choć wzmianka o kryształach ukłuła ją lekko w serce. Od razu przypomniała sobie odbijającą się w fasetkach rozeźloną twarz wujka.
– Kryształy znam… Może niekoniecznie takie teleportujące, ale komunikacyjne jak najbardziej. Natomiast morze? Jak? Jak to robicie? Jest jakiś schemat działania?
– Ha! Proszę, jaka ciekawska gorczycowa elfka! A zdawać by się mogło, że macie o sobie mniemanie, że już wszystko wiecie. Być może jak wrócisz z naszym boskim wojownikiem do Paharamu, będziesz miała okazję odwiedzić moją ojczyznę, a nawet rozpocząć u nas nauki. Rzecz jasna, o ile to wszystko dobrze się skończy. Przy czym od dłuższego czasu mam wątpliwości… – Tym razem to on zniżył głos, a Elaman spuściła smutno głowę.
No pięknie. Znowu będą mi wypominać, że tu jestem.
– Chodzi o to, że Czadarama mnie tu przyprowadził?
– Nie, to drobnostka. Tym bardziej, że widać, że jesteś całkiem rozgarnięta i nie sprawiasz kłopotów. Problem leży gdzie indziej. – Wskazał brodą na rozmodloną grupę Nahandy, tym razem pozbawioną przywódcy. – Ogromna ambicja napędzana żądzą zemsty. Będą z tego wielkie kłopoty.
– Jeśli to w jakikolwiek sposób zagraża Czadaramie, to chciałabym to wiedzieć.
– Miejcie oko na Nahandę. Może będzie okazja, by jeszcze o tym porozmawiać, niech moja Pani o tym zadecyduje. – Rozejrzał się wokół, przerażony, że powiedział o kilka słów za dużo. – Paradoksalnie to, że jesteś spoza naszego małego świata, może być ogromnym atutem. Ale o tym na razie cisza! Postaraj się zachować dyskrecję. Spotkamy się jeszcze, obiecuję. – Elf zwinnie zeskoczył z ławy i skinął głową, wskazując, że modły miały się ku końcowi, a potem odszedł, zostawiając dziewczynę w stanie stuporu.
Elaman się zasępiła. To wszystko wyglądało jak intryga z powieści o dzielnych królewnach-zabójczyniach, jednak ona już od dłuższego czasu nie chciała być bohaterką tego typu. Jedno było pewne – na razie słowa Palai były tylko pogłoskami rzuconymi przez nieznajomego, wcale nie musiały być prawdziwe. To nie zmieniało faktu, że Elaman naprawdę zamierzała uważnie obserwować i słuchać Nahandy.
Oczywiście, kiedy tylko będzie to możliwe i kiedy nie będzie mówił w swoim ojczystym języku.
*
Wszechobecna wilgoć i drażniący smród nie działały zbyt dobrze na morale grupy. Podobnie jak narzekania Nahandy.
Najważniejszą cechą dobrego kapłana była jednak cierpliwość, a zaraz obok niej iść musiało zrozumienie. Czadarama nie miał zbyt wiele ani jednego, ani drugiego, ale starał się to odpowiednio markować. Wtłoczono mu to do głowy siłą, za co obecnie był całkiem wdzięczny, bo inaczej po prostu rozszarpałby Aratczyka na strzępy. Może wściekał się aż do tego stopnia, bo Nahanda miał w paru kwestiach rację? Rzeczywiście, Czadarama nie zachował odpowiedniej ostrożności. W nocy poselstwo nawiedził jasnoelfi dyplomata, informując, że ktoś spalił Cilantro i najprawdopodobniej była to sprawka „niecodziennie wyglądającego kłapoucha”.Cień podejrzenia padł na mieszkańców Taivas, ale parę przesłuchanych osób wspominało o zielonoskórym indywiduum. Nahanda oczywiście zbył to, twierdząc, że jedyne nefrytowe elfy na wschodzie przebywały w Aguris i nie wyściubiały zeń nosa, więc na pewno nie był to nikt z poselstwa. Chwilowo udało się załagodzić sytuację, jednak szał Czadaramy w Cilantro mógł się skończyć tragicznie dla gorczycowych kuzynów. W tym dla rodziny Elaman. Święte Ostrze był tym wszystkim zdenerwowany.
– Skąd właściwie jesteś? – spytał w końcu otwarcie Nahanda, gdy znajdowali się gdzieś w połowie drogi. Czadarama analizował szerokość kanałów i to, ilu maksymalnie strażników mogłoby go ścigać naraz. Pytanie Aratczyka całkowicie wyrwało go ze skupienia.
– Dohak, mała wieś przy wschodniej granicy – mruknął, oświetlając dłonią skąpane w płomieniach napisy na ścianach. Dwie przecznice prosto, potem zachód. Proste wskazówki drogi ucieczki. – Właściwie moja rodzina osiadła tam jakiś miesiąc przed atakiem Wamanów. Nikt w Dohaku nie wiedział, skąd przyszli.
– Pewnie musieli nieźle nabroić, że byli tacy tajemniczy – parsknął Nahanda. Czadarama nie spodziewał się innej reakcji. – Nikt ze wsi nie wiedział, jak się nazywali?
– Powiedzieli mi, że moja matka miała na imię Gaika. Ojca nikt nie znał. Trzymali się na uboczu. Mieli poletko, niewielką chatę, no i dzieciaka. Mnie. Nawet najbardziej rozplotkowane kobiety nie pamiętały mojego imienia. Tyle, trop się urywa.
– Więc nawet nie nazywasz się Czadarama.
– Teraz już się tak nazywam. Od jakichś dwunastu lat – wyjaśnił kapłan, zaciskając nerwowo pięść. Szepnął Sinthini jedno krótkie słowo, by zagasiła płomienie. Momentalnie zapanował mrok, a Czadarama przemówił grobowym tonem: – I jak widzicie, zasługuję na swoje miano. Bo tak jak światło księżyca, tylko ja potrafię rozgonić smolistość nocy.
Wybiegł trochę naprzód, wiedziony przeczuciem, prowadzony przez Sinthinię za rękę. Przemknął między Aratczykami, zostawiając ich skonfundowanych i przerażonych.
– Cóż to za głupia gra?! Rozpal ogień! – krzyknął Nahanda z wyraźnym strachem.
Czadarama schował się za winklem i nasłuchiwał chaotycznych kroków i plusku ścieków. Aratczycy szamotali się i próbowali znaleźć jakiekolwiek źródło światła. Na próżno.
– Czadaramo Święte Ostrze, to nie jest zabawa! – pokrzykiwał wódz Aratczyków coraz groźniej.
Kapłan przewrócił oczami, wyłonił się zza rogu, a jego dłoń na powrót rozgorzała płomieniem. Nahanda był umorusany od stóp do głów.
– Tak jak bez księżyca nocą, tak beze mnie, Nahando, polegając tylko na własnym pochodzeniu, skończysz po uszy w strasznym gównie – obwieścił Czadarama z grobową miną.
*
Widział wszystkie pałacowe włazy. Porównywał je długo z planem cesarskiej rezydencji, który wykonali Aratczycy. Wystarczyło przebiec przez kilka korytarzy i pozbyć się strażników, którzy zastąpiliby mu drogę. No i magów strzegących cesarza. To oni stanowili największą przeszkodę. Czadarama modlił się żarliwie do Sinthini o natchnienie do tańca, który zerwie wszystkie bariery. Z tego, co udało mu się zauważyć, na wschodzie rzucanie zaklęć nie było łatwe: trzeba było dokonać obliczeń i wykreślić konkretny symbol. To dawało sporo czasu, by czmychnąć przed czarownikami bądź rozpłatać ich złocistą szablą.
Ale to później…
Doszorowywał skórę z brudu i potu w gwarnej łaźni. Pozostali Aratczycy trzymali się na dystans, ale Czadarama się tym nie przejmował. Właściwie to nawet lepiej, że nie musiał patrzeć na ich bladozielone tyłki. Przejrzał się w srebrnym zwierciadle na ścianie. Może był trochę zbyt zarośnięty? Spojrzał na swoją wątłą pierś, westchnął ciężko i zebrał się na odwagę, by rzucić do swoich towarzyszy:
– Chłopcy, macie może ostrą brzytwę i pastę cukrową?
Z brodą przystrzyżoną w szpic i wypachniony olejami rozczesywał włosy, nucąc przy tym pod nosem miłosne pieśni ze swojego trzeciego tomiku poezji. W końcu wyglądał jak na elfa przystało. Przeżuwał lekko zwietrzałe goździki i co jakiś czas zerkał w zwierciadło, podziwiając haftowaną, muślinową dżamę do łydek, przez którą przezierała jego sina, wątła, ale wydepilowana klatka piersiowa. Jak na swoje skromne możliwości wyglądał całkiem nieźle. Niezorientowani mieszkańcy wschodu mogliby go spokojnie wziąć za jakiegoś księcia. Księcia z niewielkiego państewka po przejściach, ale zawsze… Musiał przecież wyglądać godnie jako dyplomata.
Towarzyszył mu dziwny niepokój; starał się go zbywać modlitwami. Chociaż przez chwilę nie myśleć o Aratczykach, cesarzu i tym wszystkim. Jeden przyjemny wieczór, wychodne dla podratowania strapionego ciała i ducha. Na pewno nic złego w tym czasie się nie wydarzy.
Oszukiwał samego siebie, ale tak bardzo chciał spędzić trochę czasu z Elaman, że po prostu nie mógł sobie tego odmówić. Przecież Gulaba na pewno zapanuje nad ewentualnym rozgardiaszem.
A jeśli to wszystko skończy się przykro i nawet nie wyjdę z Elaman na miasto?
Wpiął w turban ostatnią ze szpil. Przejrzał się raz jeszcze, wyprężył pierś i ruszył na spotkanie ukochanej.
Znalazł ją w ich komnacie. Siedziała skupiona, porządkując notatki. Jedną ręką sięgała po dostarczone z kuchni smakołyki, a drugą próbowała pisać. Przerwał jej nagłym wejściem. Podniosła wzrok znad papierów i momentalnie się rozpromieniła, połykając szybko ryżową kulkę nasączoną syropem.
– Czadarama! – Zerwała się zza stolika i popędziła ku niemu, by rzucić mu się w ramiona. Serce zabiło mu mocniej, gdy tylko poczuł ciepło jej ciała i usłyszał radosne westchnienia.
– Gulaba powiedziała, że będę mogła zobaczyć Rubina, jeszcze dziś! – oświadczyła dziewczyna, niezwykle z siebie zadowolona. – Musisz być pewnie zmęczony i głodny, co?
– Nie tak bardzo, ale chciałbym, żebyśmy dzisiaj trochę się rozerwali. We dwoje – zaproponował Czadarama nieco niezgrabnie, szczerząc się głupkowato.
Elaman wybałuszyła oczy ze zdziwienia.
– Jak? Gdzie? Czy to nie narazi twojej misji?
– Pojutrze dojdzie do zamachu – wyszeptał jej na ucho. – Dzisiaj mamy ostatnią sposobność, by spędzić razem czas. Potem będzie już tylko ucieczka. żebyś zaznała ze mną trochę spokoju. Wakacji, wreszcie takich, jakie chciałaś.
– Bogowie – westchnęła całkowicie zaskoczona. – A jak będą na ciebie źli?
– Sinthinia nie jest – odparł, pewnie wznosząc oczy ku niebu i składając ręce. – Pani w Panu i Pan w Pani sama nie jest zbyt odpowiedzialna. Chodź, wyjdziemy przez kuchnię, nikt nie zauważy. Oprócz Gulaby, ale jej powiem, żeby się nie piekliła.
– Jesteś czasem kompletnie szalony. – Elaman ukryła twarz w dłoniach, śmiejąc się lekko i zerkając nieśmiało spomiędzy palców wprost w jego roziskrzone psotną radością oczy. Stanęła na palcach, ucałowała go w czubek długiego nosa i pospiesznie ruszyła do drewnianej szafy, w której zdążyła rozwiesić swoje rzeczy w idealnym rządku. Sięgnęła po jakieś niewielkie zawiniątko i wyciągnęła z niego czepiec, który Czadarama widział już wcześniej na innych niewieścich główkach na wschodzie. Ukryła burzę loków w niewielkiej białej czapeczce, częściowo przesłoniła twarz woalem, po czym wyciągnęła ku niemu dłoń. Uścisnął ją, jak gdyby miał się z nią przywitać, i dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że była to niewerbalna prośba o poprowadzenie jej pod ramię.
– Tak będzie łatwiej – wyszeptała cichutko.
Nie do końca zrozumiał i przekrzywił ciekawsko głowę. Elaman odchrząknęła znacząco:
– Żeby udawać małżeństwo albo chociaż narzeczeństwo. Inaczej będą się czepiać, a już chyba nikt nam nie uwierzy w bajkę o byciu rodzeństwem.
– To niech będzie żona. – Wzruszył ramionami. – Matka by cię za to zabiła, co?
– Matka to mnie raczej już nigdy nie zobaczy. – Głos elfki przybrał ciemniejszą barwę a jej słowa zabrzmiały wyjątkowo gorzko.
Czadarama pobladł i nieco się zmieszał. Elaman dodała:
– Nie zamartwiajmy się dziś niczym. Błagam cię. Ani tym głupim zamachem, ani moją matką. Może w nocy uderzy wielki meteoryt i okaże się, że trapiliśmy się wszystkim niepotrzebnie.
Szarpnęła go w kierunku wyjścia z komnaty, a dalej pozwoliła, by prowadził ją przez korytarze poselstwa.
Zapukał do drzwi Gulaby trzykrotnie i usłyszał jej leniwe, nieco groźne:
– Wejdź, Czadaramo!
Szybko znaleźli się z Elaman w środku bogato urządzonej komnaty. Kapłanka leżała na wysłużonym szezlongu, a służąca rozczesywała jej długie włosy uwolnione z ciasnego warkocza. Od razu poznał ten charakterystyczny, drobny gest: uniesienie brwi, którym zawsze zachęcała go do wyartykułowania swoich próśb. Wyszczerzył się głupkowato, Elaman dygnęła zza jego pleców.
– Na pióra Sinthini, coście znów zrobili? – Gulaba przekręciła się i gestem oddelegowała służkę.
Czadarama spojrzał na Elaman, ta zaś porozumiewawczo zerknęła w jego stronę. Wyglądali jak dwójka dzieciaków, którymi w rzeczy samej byli.
– Chcemy z Elaman trochę się rozerwać – zaczął nieśmiało elf, kładąc uszy.
– Mam wam dać jakieś zioła?
Elaman momentalnie ukryła się za plecami swojego ukochanego, by zasłonić policzki, które przybrały niezdrowo rumiany kolor.
– Nie, nie w tym rzecz… To znaczy, to też, ale chcieliśmy wyjść i trochę pozwiedzać – wybełkotał Czadarama.
Elaman jęknęła boleśnie, słysząc jego słowa. Miała ochotę spalić się ze wstydu.
Gulaba nie wyglądała na zbyt poruszoną. Powoli wzięła głęboki wdech i oznajmiła:
– Dzisiaj ma tu być ambasador z Taivas. Będzie jakiś bankiet. Jeśli coś przeskrobiecie na mieście, to was oboje oskóruję. Macie się grzecznie bawić. Żadnego palenia kogokolwiek, bójek i czegokolwiek, co mogłoby zagrozić misji. Reszta mnie nie interesuje. Zajmę się Nahandą. Możecie iść. – Przekręciła się na bok, opierając ciężar ciała na ramieniu. Czadarama pospiesznie pociągnął za sobą Elaman i radośnie ruszyli na podbój Aguris.
Tak jakby po tej nocy naprawdę świat miał się skończyć.
*
Boczne drzwiczki kuchni starego pałacu w elfim getcie uchyliły się powoli.
Czerwona para oczu zlustrowała uważnie wąską uliczkę. Prócz tłuściutkich gołębi wydłubujących spomiędzy kostek brukowych resztki jedzenia nie było żywej duszy. Czadarama wychylił się dalej i pospiesznie zrobił dwa susy naprzód, pociągając za sobą swoją towarzyszkę.
Wolność. Nareszcie.
Było późne popołudnie. Do zaułka, w którym się znaleźli, docierał wielkomiejski gwar: pokrzykiwania handlarzy, rżenie koni, rwane, szybkie rozmowy. Najwyraźniej najtrudniej było po prostu wyjść. Nawet z woalem na twarzy Elaman czuła w żołądku nerwowy ucisk.
A co, jeśli ktoś nas rozpozna? Powie, że to my spaliliśmy Cilantro? Albo ludzie wujka na nas trafią?
Odganiała te myśli od siebie. Aguris było ogromne, a szansa na dekonspirację zerowa. Zapewne nikt nie zwróci na nich uwagi. Wyglądali bardzo porządnie. Spojrzeli po sobie, oboje do granic przejęci.
– Gotowa? – zapytał Czadarama z lekkim uśmiechem, łapiąc ją kurtuazyjnie pod ramię.
Kiwnęła głową nieznacznie.
– Gotowa.
Wyłonili się zza winkla pewnym krokiem, tak, by nie wzbudzać u nikogo podejrzeń. Ot, para, jakich wiele, tak przynajmniej zdawało się Elaman; na pewno do momentu, w którym zaczęła czuć na sobie coraz więcej spojrzeń… Przylgnęła mocniej do ramienia Czadaramy i podniosła na niego zdezorientowany wzrok.
– A dokąd właściwie pójdziemy po zobaczeniu się z Rubinem?
Zmarszczył brwi.
– Chciałbym zwiedzić miasto, zjeść coś lokalnego, a potem tańczyć do upadłego. Chyba że masz lepszy pomysł na spędzenie czasu. – Wyprostował się i wyminął grupę skonfundowanych złotoskórych handlarzy, którzy zamarli na jego widok.
Powszechnie było co prawda wiadomo, że jakiś czas temu zjechały do Aguris mroczne elfy, jednak do tej pory siedziały u siebie w poselstwie i rzadko wyściubiały z niego orle nosy. A ten tutaj – nie dość, że szpetny, to jeszcze zielonoskóry – odstrojony jak paw dziwoląg paradował sobie dumnie ulicami getta, w dodatku w towarzystwie złotej dziewuchy. Coś w tym obrazku mocno do siebie nie pasowało.
– Bogowie, kto to widział takie rzeczy – szepnęła konspiracyjna jedna z przekupek na ucho drugiej, która pokiwała smutno głową. Gdy tylko muślinowo-jedwabne zjawisko obwieszone złotem znalazło się bliżej, próbowały desperacko skierować wzrok gdziekolwiek indziej.
Przybysz był jak otwarta rana.
– Nawet tu wszyscy się na mnie gapią. – Czadarama wzruszył ramionami, starając się brzmieć neutralnie.
Elaman nie odpowiedziała. Drugą ręką ścisnęła mocniej troczki czepka, naciągając go bardziej na głowę. Ot, dla pewności.
Pierwsze pozytywne wrażenie wywołane wesołą wrzawą okazało się błędne. Getto prezentowało się niewiele lepiej od okolic „Czterech Róż dla Ihany”, które miała okazję podziwiać podczas swojej nocnej eskapady w Silcie. Wiele budynków było w o wiele gorszym stanie niż te w Cilantro. Wokół walało się mnóstwo śmieci, w większości niedopałków książek, a bruk tonął w kałużach nieczystości wylewanych prosto z okien. Ze zdziwieniem spostrzegła pozabijane deskami witryny kramów.
Elfy, stłoczone na wąskich trotuarach, handlowały przeróżnymi dobrami prosto z ulicy, przekrzykując się wzajemnie, prezentując towary na prowizorycznych stoiskach z podróżnych kufrów i rozłożonych na płasko worów. Najgorsze wrażenie robiła jednak populacja getta – z ubytkami w zębach i wyraźnym brudem za paznokciami, mimo popołudniowego ciepła okutana w szare, bezkształtne szaty. Łypali groźnie to na siebie nawzajem, to na kolorowego przybysza, którego bezceremonialna czystość wydawała się na ich tle niemalże wyzywająca.
Elaman była tym wszystkim przerażona. Jakim cudem to niegdyś elfie miasto stało się tak wrogie dla swoich pierwotnych mieszkańców?
Każdemu czegoś tu brakowało. Widziała prowizoryczne koczowiska stłoczonych ciasno bezdomnych i dzieci, które kościstymi dłońmi wyrywały sobie skrawki pieczywa. Wszyscy wkoło wydawali się nie mieć już sił na walkę z rzeczywistością. Apatyczność i marazm wyzierały z każdego zaułka.
Brudne stajnie także nie robiły zbyt dobrego wrażenia i serce krajało się jej na widok Rubina, który skubał sobie siano, pilnowany przez wychudłego jegomościa o twarzy pokrytej bliznami po przebytej chorobie. Najprawdopodobniej ktoś przygarnie biednego rumaka, jeśli nie udałoby im się po niego wrócić. Jednak nie to najbardziej bolało Elaman.
Czyż nie czytała w tak wielu książkach, że Jasna Dzielnica, jak nazywano getto w fachowej literaturze, była jednym z najbardziej zaawansowanych cywilizacyjnie miejsc na świecie? Lecz nawet w porównaniu z siltańskim przedmieściem wydawała się okrutnie przygnębiająca, z tymi wybitymi oknami, pozbawionymi łap kotami (Czadarama wodził smutno wzrokiem za każdym z nich), z wszędobylskim zapachem gotującej się kapusty? Elaman ciągle przypominała sobie wszystkie opowieści swojego towarzysza na temat jego ojczyzny. Jakim cudem to jego strony były uznawane za dzikie?
Już miała się odezwać, kiedy nagle ktoś wszedł między nich z impetem. Złoty elf szarpnął Czadaramą tak mocno, że ten zachwiał się, niemal padając na bruk.
– Zostaw naszą dziewuchę, samcołożniku! – zakrzyknął buńczucznie zakapior, po czym splunął tuż przed ekscentrycznie wywinięte noski butów zielonoskórego przybysza.
Czadarama spojrzał z zaniepokojeniem w stronę swojej towarzyszki.
– Co to znaczy samcołożnik? – zapytał zdezorientowany, dziewczyna zaś, cała czerwona na twarzy, pociągnęła go szybko za rękaw, próbując odciągnąć jak najszybciej od agresywnie nastawionego młokosa.
– Chodźmy stąd. Potem ci powiem.
– To znaczy, że lubisz, jak ci penetrują odbyt, brudna małpo – wyjaśnił uprzejmie jego koleżka, który wyłonił się z tłumu razem z kilkoma innymi chłystkami, stając z dumnie wypiętą piersią przed wciąż napuszonym adwersarzem.
W pierwszym odruchu Elaman chciała po prostu uciekać. Przed oczami przetoczyły jej się paskudne widoki płonącego miasta, ludzie w popłochu skaczący z okien kamienic, wykrzywione złością twarze inkwizytorów, bandyci z wioski – ci, których jej ukochany z taką łatwością przeciął na pół, jakby wsuwał nóż w ciepłe masło. Nagle dotarło do niej, że tych trzech młodych mężczyzn w żadnym stopniu nie stanowiło dla Czadaramy wyzwania. Ba, nie stanowiłaby go nawet cała ta ulica. Święte Ostrze był niezwyciężony. A jednak nie zrobił jeszcze niczego – patrzył na nią pytająco.
Wymiana spojrzeń między nimi trwała krótko. Wystarczyła jednak, aby Elaman w całym ciele poczuła ogrom nowo nabytej mocy. Zbliżyła się do niego śmiało.
– Czadaramo, proszę, udziel moim krajanom lekcji dobrego, zachodniego wychowania. Tylko miej na uwadze misję – dodała, widząc, że jego ręka zmierza w stronę pasa z szablą. – Ale niech to spotkanie zapamiętają na całe życie.
Skłonił się przed nią dworsko, a potem ujął jej dłoń i, ku rozdzierającemu obrzydzeniu gapiów, ucałował ją zapamiętale.
– Jak rozkażesz, najmilsza. – Ukłonił się, po czym odwrócił w stronę chłystków. – Widzicie, panowie – podjął, wyciągając w ich stronę długie palce; Sinthinia zdawał się rozprostowywać swe skrzydła w jego osobie i jedna króciutka mantra wystarczyła, by powalić chłystków na kolana. – Widzę, że przyda wam się lekcja na temat obyczajów panujących w obcych krajach. Otóż w moich stronach powiedzieć mężczyźnie, że kocha innego mężczyznę, to nie jest obelga. Nigdy. To może być mylne wrażenie, sprawa, którą wyjaśnia się grzecznym pytaniem. Pan w Pani i Pani w Panu mówi o tym w piśmie: będziecie kochać się dowolnie, niezależnie od płci swojej, jak wam rozkaże niespokojne serce. I to jest dobrem. Tam, gdzie jest miłość, jest pokój.
Szarpali się, próbując wydusić z siebie jakiekolwiek słowo. Wola Sinthini skutecznie związała ich języki. Teraz to on, Czadarama, perorował:
– Natomiast mówienie o kochaniu w sposób wulgarny nie cieszy mojego bóstwa. A co nie cieszy mojego bóstwa, nie cieszy również mnie. Dlatego uprzejmie proszę, żebyście przemyśleli swoje postępowanie w ciszy i skupieniu. I pamiętali, że spotkanie z inną kulturą zawsze wzbogaca.
Pocieszycielu pękniętych serc, włócznio przebijająca serca wszystkich, którzy rozdzielają kochanków,intonował w myślach, a mężczyźni runęli twarzami w zabłocony bruk. Dźwięk pękającej kości musiał świadczyć o tym, że co najmniej jeden z nich skończył ze złamanym nosem.
Ulica zamarła. Wszyscy świadkowie sceny momentalnie odstąpili od pary w obawie, że zaraz zapewne i oni padną ofiarami okrutnej klątwy dziwoląga. Elaman spojrzała kątem oka na pielgrzyma. Wyraźnie nie zamierzał odpuścić. Był teraz w swoim kapłańskim afekcie.
Byleby tylko niczego ani nikogo nie spalił, westchnęła w duchu.
– Czy ktoś jeszcze ma ochotę porozmawiać ze mną na temat miłości homoseksualnej? Na temat mojej karnacji, mojej wiary albo na jakikolwiek inny temat?! – ryknął na całą ulicę, a wystraszeni złotoskórzy wydawali się nagle kurczyć i jeszcze bardziej szarzeć. – Śmiało, zapraszam. Uwielbiam dyskutować z nieznajomymi. Zróbcie to jednak wprost, patrząc mi w twarz. A jeśli nie jesteście w stanie, zamilknijcie na wieki.
Zapadła cisza, ta z gatunku niemalże namacalnych. W oddali słychać było jedynie gwar kolejnych ulic, przejeżdżające wozy, ściek uderzający z impetem o trotuar.
Czadarama uśmiechnął się, najwyraźniej ogromnie zadowolony z efektu. Zwrócił ku Elaman rozradowane spojrzenie, ona zaś dygnęła lekko i rozpromieniła się tajemniczo.
*
Saanonis Virta osiągnął ostateczny poziom psychofizycznego cierpienia.
Chyliło się już dobrze ku wieczorowi, kiedy pozostała dwójka bez słowa wyprzedziła ich z towarzyszeniem świszczącego zaklęcia, najpewniej zwiększającego prędkość końskiego biegu. Saanonis nie miał siły ani ochoty dopytać o to, było mu już absolutnie wszystko jedno.
Wrócili niewiele później z minami wyrażającymi głębokie zaniepokojenie.
– No i co? – zapytał po paharamsku Sagardon, ledwie widząc przez mokre od potu, opadające mu na twarz kosmyki.
– Czeka przed bramą.
– A Czadarama Święte Ostrze? Dotarł bezpiecznie?
– Nic nie mówiła…
– Idioci, nie zapytaliście?
– Mieliśmy wrócić najszybciej, jak się da! – wyjaśnił buńczucznie Akeme, pozwalając, aby w głosie odpowiednio wybrzmiał ton pretensji względem niezbyt precyzyjnych poleceń.
– Mieliście się czegoś dowiedzieć, barany! Bardzo jest zła?
Nie odpowiedzieli. Nie musieli. Duma Zamini zaklęła w myślach i pogoniła chabetę jeszcze szybciej. Że też ze wszystkich Świętych Ostrz, które wybrały się na wschód, musiało się tam znaleźć to zasuszone babsko, pomyślał smutno, a nie dobroduszny Saagarama czy pogodna Akabi, od której zwykle kupował haszysz, albo Dźjoti czy Samudari, któreś z tych bogatych dzieciaków od krewetek i statków. Nawet z Dhartim by sobie poradził. Przehandlowałby wujaszka na jakiegoś egzotycznego robala. Ale z Różyczką może nie być łatwo.
Rzeczywiście Gulaba stała tam, na trakcie wiodącym ku bramie miejskiej, z pochodnią w dłoni, napięta jak cięciwa. Sagardon już otwierał usta i skłaniał pokornie kark, ona jednak ubiegła go, używając tonu, który przypominał trzask bicza:
– Gordi, nawet nie próbuj. Ani słowa – ostrzegła go, wskazując nań długim, kościstym palcem. – Mówię poważnie. Usłyszę jeden dźwięk z twojej strony, póki nie skończę, a bez żalu wyślę cię prosto w ramiona Mudastarin. Nie mam ochoty słuchać wymówek. Mamy większe zmartwienia. Znalazłam Czadaramę, jest już w stolicy, razem z dziewczyną, gorczycową elfką…