Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grupa osób opuszczających PRL na skutek selektywnego prześladowania (tak precyzuje się definicję uchodźcy) była tylko częścią ogółu emigrantów, w okresach wzmożonego odpływu względnie nieliczną. Wobec faktu zablokowania drogi swobodnej emigracji, osoby, które z różnych względów nie widziały możliwości dalszego życia w Polsce Ludowej, podejmowały decyzję o wydostaniu się z kraju nielegalnie. Jednak niewielka tylko część wychodźców angażowała się na obczyźnie w działania na rzecz zmian politycznych w Polsce. Najważniejsze jest to, że bezprecedensowa ingerencja państwa w życie społeczne, nawet w sprawy uważane za całkiem prywatne, uczyniła politycznymi wiele motywów niepolitycznych, a przynajmniej nadała takim ucieczkom polityczny wymiar.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Wstęp
Jednym z elementów systemu komunistycznego w Polsce było odebranie obywatelom możliwości wyjazdu z kraju. Zamknięcie granic państwa i izolacja od wpływów zewnętrznych miały prowadzić do przejęcia przez władzę pełnej kontroli nad społeczeństwem. Kompozytor Zygmunt Mycielski nie mógł zrozumieć: „jak może taki kraj funkcjonować, w którym minister spraw wewnętrznych zajmuje się tak drobnymi sprawami jak mój paszport do Monaco”1.
W wyniku bałaganu – przynajmniej przez kilka pierwszych powojennych miesięcy – osoba cywilna mogła legalnie opuścić Polskę na podstawie polecenia wyjazdu wystawionego przez jedno z ministerstw, w praktyce zaś honorowano delegacje wystawione przez różne urzędy państwowe i instytucje zgoła do tego nieuprawnione. W grudniu 1945 roku Polska Misja Repatriacyjna w Berlinie donosiła, że w Niemczech znajdują się osoby, które przekroczyły granicę z przepustką wystawioną przez PCK, Polski Związek Zachodni, a nawet… Kawiarnię Warszawską w Wałbrzychu2.
Niektórzy niemożność swobodnych wyjazdów z Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zapamiętali jako szczególnie dolegliwą. Joanna Chmielewska nie mogła zapomnieć snu, który przyśnił się jej i kilku innym osobom podczas wycieczki z PRL na Zachód: że stracili paszporty i pieniądze, nie mogą więc wrócić. Podobne koszmary – o niemożności wyjazdu lub powrotu – przytacza wiele osób:
„Przez pierwszych kilka lat po przyjeździe do Stanów, kiedy już mi się udawało zasnąć, bo bezsenność męczyła – przyznawał emigrant stanu wojennego Janusz Głowacki – dopadał mnie ciągle ten sam koszmar: jechałem na chwilę do Polski, a kiedy miałem już wracać, odbierano mi paszport. Opowiedziałem sen paru znajomym i się okazało, że to był klasyk. Wszystkim co do jednego emigrantom, z Czesławem Miłoszem włącznie, to się kiedyś przyśniło”3.
Jakże znamienna jest scena z kultowego filmu fabularnego Miś Stanisława Barei, w niewielkim tylko stopniu koloryzująca rzeczywistość. Przy wręczaniu owego bezcennego dokumentu padają niemal sakramentalne dla obrzędowości PRL doby Gierka słowa:
Lądy i morza przemierzam Kulę ziemską z otwartym czołem Polski mam paszport na sercu (…) Skąd go wziąłem? A wziąłem go z dumy i trudu Ze znoju codziennej pracy Ze stali, żelaza i węgla […]4.
Znaczenie cennego dosłownie i w przenośni dokumentu opisywał w zabawny sposób Henryk Grynberg: „Paszport, za który, jadąc do Izraela, zapłaciłem pięć tysięcy – moje trzy miesięczne gaże – ważny był na pięć lat, ale musiałem grzecznie poprosić, żeby władza mi go znów łaskawie dała do rąk, i zapłacić jeszcze trzy tysiące nie wiadomo za co. I znów czekać dwa miesiące w niepewności, czy władza mnie jeszcze lubi, czy już nie. A potem z wielką ulgą parę godzin w korytarzu. Otwierają się drzwi, władza, w garniturze z państwowej konfekcji, wychodzi, zamyka za sobą drzwi na klucz i pół godziny nikogo nie ma.
– To nic, poczeka się – mówi lojalnie jeden z petentów.
Władza wraca i wskazuje palcem atrakcyjną kobietę. Wchodzą i znów mija pół godzinki.
– Lubi sobie pogadać z kobitką… – mówi z wyrozumiałym uśmiechem drugi petent.
Nareszcie moja kolej. Nieśmiało uchylam drzwi. Jeszcze raz się w progu upewniam, czy można. Podchodzę, miękko stąpając, kładę na biurko wezwanie, dowód osobisty i kwit, że bank raczył przyjąć moje trzy tysiące. I patrzę jasnym spojrzeniem szczerze poddanego, któremu można całkowicie zaufać.
– Podpis? Bardzo proszę! Może bardziej czytelny? Czego tylko ukochana władza sobie zażyczy. Przytrzymując kieszeń na lewej piersi jak serce, biegnę do tramwaju, bo jeszcze tyle trzeba załatwić. Machnąłem przyjaźnie do motorniczego, żeby chwilę poczekał, a on ruszył najszybciej, jak tylko mógł. Dogoniłem, wskoczyłem na stopień – automatyczne drzwi były jeszcze rzadkością – wtem gwizdek, tramwaj ze zgrzytem przystaje, z jezdni kiwa na mnie palcem milicjant.
– Dowód osobisty!
– Nie mam.
– Nie macie dowodu osobistego? To niedobrze, pozwólcie ze mną!
– Ale mam paszport…
– Jak to paszport? – zdziwił się milicjant. Ostrożnie wziął go w rękę, jeszcze ostrożniej otworzył, pierwszy raz coś takiego widział.
– W porządku – mówi, salutując z uznaniem. – Może pan wsiadać”5.
Lata 1949–1955 charakteryzujące się zaostrzeniem stosunków Wschód–Zachód, a w kraju rozkręcaniem tak zwanej walki klasowej, znalazły swoje odbicie także na granicach państwa. Podporządkowana z dniem l stycznia 1949 roku Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego formacja Wojsk Ochrony Pogranicza miała ściśle współpracować z organami bezpieczeństwa. Wydane w tym czasie przepisy, zarówno MPB, jak i Głównego Inspektoratu Ochrony Pogranicza, nakazywały bezwzględne nasilenie służby na zagrożonych odcinkach, wzmożenie czujności i walki z wszelką przestępczością graniczną, bezwzględne przestrzeganie przez ludność pogranicza i osoby przebywające czasowo przepisów granicznych6.
PRL-owski paszport i książeczka walutowa autora
Jednostki nadrzędne wzmogły kontrole służb granicznych, zwracając uwagę na metody i efekty pełnienia służby przez żołnierzy zarówno na granicy zielonej, jak i na przejściach granicznych. Poszerzono znacznie działalność służb w głąb strefy nadgranicznej przez kontrolę ruchu ludności, zwłaszcza na szlakach komunikacji drogowej i kolejowej, wylotach dróg z miejscowości itp. Ścisłą kontrolą objęto wczasowiczów i turystów w górskich i nadmorskich miejscowościach7.
Wyjazd lub przyjazd do Polski był możliwy tylko dla pewnej grupy ludzi uprzywilejowanych lub tych, którzy z wielu innych powodów byli niezbędni do załatwienia ważnych dla funkcjonowania państwa spraw. „Wysiłek jazdy za granicę do tylu bliskich jest dla mnie za duży – przyznawał Zygmunt Mycielski. – Moja neurastenia za duża. Ganianie za dewizami, paszportem – ponad moją codzienną energię. Reprezentowanie tam czegoś, siebie, który jestem już zbyt inni niż oni, też ponad moje siły.
A może to tylko wypadkowa ambicji i lenistwa? Sam nie wiem. Często mam uczucie przedwcześnie zwiędniętego na sklerozę. Zbyt dobrze wiem, jak trzeba się czuć, żeby mieć ochotę na wydawanie z siebie tego wysiłku, który na Zachodzie jest chlebem powszednim”8.
Zawziętość, z jaką władze komunistyczne ścigały próby ucieczki i uszczelniały granice, stawiając setki kilometrów ogrodzeń i bronując plaże, a także blokując przepływ informacji i na wszelkie sposoby zniechęcając obywateli do wyjazdu, wskazuje, że celem zamknięcia było nie tylko uniemożliwienie niepożądanych wyjazdów, ale i usunięcie ich poza horyzont działań wyobrażalnych. Ucieczka z PRL miała być w tak oczywisty sposób niemożliwa, że aż trudna do pomyślenia9.
Widoczny ślad po murze berlińskim
W kwestii zagranicznych wyjazdów literat Janusz Głowacki przyznawał, że: „[…] jeżeli się komuś w kraju zdecydowanie nie podobało, czyli go nie wypuszczali, a on mimo to odczuwał taką potrzebę, to możliwości były dwie. Pierwsza – niekonwencjonalna, czyli wspomniany skok z wycieczkowego statku u wybrzeży szwedzkich, bagażnik dyplomatycznego samochodu i parę innych, upamiętnionych w berlińskim Muzeum Ucieczek. […]
Drugim sposobem wyjazdu, na który się decydowała większość społeczeństwa ze względu na niską sprawność fizyczną, zły stan zdrowia i praktycznie brak ryzyka, było udawanie, że im się w Polsce podoba albo przynajmniej dosyć podoba. Oczywiście nie było to zajęcie przyjemne, bo w grę wchodziły moralne rozterki i dylematy”10.
Aby jednak uciec z socjalistycznego raju, śmiałkowie imali się najróżniejszych sposobów, na przykład Jacek Telus, długowłosy muzyk punkrockowy, zdobył zezwolenie na wyjazd na wczasy w Bułgarii, skąd w przebraniu kobiety, z przerobionym niemieckim paszportem narzeczonej, postanowił przedostać się do RFN:
„Zdesperowany wyjąłem jej paszport z torebki – wspominał – i bez pytania, po kryjomu, przy nocnej lampce zacząłem żyletką wycinać brzegi jej zdjęcia. Potem udało się jakoś wsadzić moją czarno-białą kobiecą fotografię pod nity. Zdjęcie w niemieckim paszporcie miało na brzegach karbowane paski i odpowiednie dziurki. Te paski odcisnąłem korkiem od kawy Nescafé, dziurki – szpilką. Pieczątkę odbiłem dziesięciofenigową monetą. […] Ręce mi się trzęsły, kiedy podawałem paszport pogranicznikowi. Huk przystawianej w nim pieczątki będę pamiętał do końca życia.
Kiedy wylądowałem w Düsseldorfie i ustawiłem się w ogonku do okienka, w myślach powtarzałem sobie jedno jedyne zdanie: Asil bitte – azyl, proszę. Oblał mnie pot, kiedy młody żołnierz podniósł mój paszport pod światło jarzeniówki. Już chciałem powiedzieć: «Asil bitte», ale słowa zamarły mi w gardle. Nie mogłem wydobyć głosu. A on tylko popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Do dziś nie wiem, dlaczego mnie wtedy nie zatrzymał. Wskazał tylko ręką hol lotniska”11.
Mówiąc o emigrantach, o wygnańcach, trudno znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich sytuacji, proponować uogólnienia, formułować powszechne zasady. Nie ma tu jednakowych reguł. Co bowiem łączy budowlańca wykonującego najgorszą robotę z pisarzem, któremu powiodło się na Zachodzie? Prawie nic. Dzieli ich otchłań. A przecież nie idzie tylko o warunki materialne, o wille i samochody, o spokojne dni, niezatrute pośpiesznymi rachunkami robionymi na serwetkach, obliczeniami, z czego będzie się żyło za dwa dni… Chodzi o tyle innych rzeczy.
Ważniejsze są warunki duchowe pracy artystów przebywających poza ich macierzystym krajem, ale i tu nie istnieją reguły obowiązujące wszystkich emigrantów. Jedni giną na wygnaniu, inni znajdują tam dobre warunki dla swojej pracy. Ktoś powie, że małe talenty więdną na emigracji, wielkie – rozkwitają, ale i to nie zawsze będzie trafne. Kultura polska jednak, trzeba to powiedzieć, na ogół nieźle sobie radziła z fenomenem emigracji. Są nawet tacy, co uważają, że polscy twórcy wręcz potrzebują oddalenia od nazbyt kolektywistycznej, towarzyskiej, zawistnej ojczyzny, że, mówiąc lakonicznie, emigracja dobrze im robi12.
Na przykład Witold Gombrowicz bronił stanowiska, które w emigracji pozwalało dostrzec raczej szansę niż zagrożenie. Zdaniem autora Ferdydurke wygnanie daje wolność. Póki polscy artyści siedzą u siebie w domu, w naszym kraju i mieście, krępują ich niewidzialne nici – konformizmu, zwyczaju, wygody, mimikry. Twórcy rzuceni poza granice ojczyzny muszą natomiast „stać się luźniejsi, giętsi wobec świata – także dlatego że ta operacja wymaga niezmiernej swobody duchowej, która stała się dla nas, poza granicami kraju, możliwa”13.
Ograniczenia swobody podróżowania dotykały nie tylko członków elit kulturalnych, lecz także naukowych, a nawet dyplomatycznych we wszystkich krajach socjalistycznych. Był wśród nich Bertold Brecht, którego list napisany w latach pięćdziesiątych do szefa policji granicznej w Berlinie, i niewysłany, jest dramatycznym opisem misterium granicy. Jest też autorem powiedzenia, że „paszport jest najszlachetniejszą częścią człowieka”14. Oto opowieść o ludziach, którzy nie chcieli żyć w takim „raju”.
Z. Mycielski, Niby-dziennik, Warszawa 1998, s. 18. [wróć]
D. Stola, Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1949–1989, Warszawa 2010, s. 31. [wróć]
J. Głowacki, Z głowy, Warszawa 2008, s. 191. [wróć]
Zapis ścieżki dźwiękowej filmu fabularnego Miś, reż. S. Bareja, Polska 1980. [wróć]
H. Grynberg, Uchodźcy, Warszawa 2004, s. 49–50. [wróć]
H. Dominiczak, Granice państwa i ich ochrona na przestrzeni dziejów, Warszawa 1997, s. 354. [wróć]
Ibidem. [wróć]
Z. Mycielski, Dziennik 1950–1959, Warszawa 1999, s. 295. [wróć]
D. Stola, op. cit., s. 47. [wróć]
J. Głowacki, Z głowy, s. 130. [wróć]
J. Telus, Podróż na Wyspy Migdałowe, „Newsweek” 2007, 16 grudnia, http://polska.newsweek.pl/podroz-na-wyspy-migdalowe,7969,1,1.html; dostęp: 23.08.2014. [wróć]
Panufnik. Architekt emocji. Rozmowy o kompozytorze przeprowadziła Beata Bolesławska-Lewandowska, Kraków 2014, s. 29. [wróć]
W. Gombrowicz, Dziennik 1953–1956, Kraków 1988, s. 173. [wróć]
Zob. J.P. Amette, Kochanka Brechta, przeł. A. Węgrzyn, Warszawa 2004, s. 140–141. [wróć]
Krystyna Bujnowska
Uciekła mi przepióreczka…
„Na pewno zaimponowały jej taksówki i soldateska amerykańska. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że pod opieką panów dolara może czeka ją w przyszłości głód i nędza, bo nie zawsze będzie młoda i nie zawsze będzie gwiazdą kabaretu. Tak podziękowała władzy ludowej za to, że dała jej możliwość uwidocznienia swego talentu, a w Polsce przedwrześniowej pasłaby krowy u kułaka i to samo ją czeka pod opieką panów dolara. Wykorzystali oni słabość dziewczyny szukającej lekkich wrażeń, ale nas to na duchu nie załamie. My potępiamy takiego wyrodka, który dla dolara zhańbił swoją ojczyznę”1.
Tak w połowie lat pięćdziesiątych zeszłego stulecia pisały oburzone pracownice poczty z Łodzi na wieść o tym, że jedna z członkiń „Mazowsza” wybrała „zgniły Zachód”. Jej ucieczka była przy tym swoistym policzkiem dla władz, gdyż zespół stanowił wizytówkę komunistycznej Polski. Tuż po II wojnie światowej kultura, jak mówili Rosjanie, to był front ideologiczny.
W Polsce nie miało to aż takiego znaczenia, ale i u nas władza bardzo chętnie finansowała „rzeczy masowe”. Szczególnie taki ludowy zespół. Ambicją polskich władz powojennych było zrobić coś powszechnie dostępnego, o charakterze ludowym. Któryś z ówczesnych notabli pojechał do Moskwy i zachwycił się akademickim chórem im. M. Piatnickiego czy chórem Aleksandrowa. Bierut powiedział: „Musimy mieć coś takiego”2.
W dzisiejszych czasach istnieje przymus odniesienia sukcesu, który często określa się „wyścigiem szczurów”. W ostrej konkurencji nie ma miejsca na jakąkolwiek słabość. „A do tamtego zespołu trafiały dzieci biedne, nieśmiałe, z masą kompleksów, niedouczone. Dostawały od Sygietyńskiego szansę. Ale nikt nie wymagał, żeby «zrobiły karierę». Być może właśnie dlatego im się udało” – tak tłumaczy fenomen sukcesu „Mazowsza” Anna Mizikowska w monografii o tym zespole3.
„Nasz rząd głosił – pisał sławny dyrygent i kompozytor Andrzej Panufnik – że zespół rozwija talenty dziewcząt i chłopców pochodzenia chłopskiego. W rzeczywistości większość artystów «Mazowsza» to była młodzież inteligencka, pochodząca z miast. Z założenia mieli pielęgnować oryginalną polską sztukę ludową, ale zmuszano ich również do wykonywania politycznych pieśni masowych współczesnych kompozytorów. Występy zwykle kończyły się podniesieniem splecionych rąk i odśpiewaniem hymnu młodzieży świata – rodzaju inwokacji do marksistowskich bóstw – podobnego do Międzynarodówki”4.
To dlatego zarzucano zespołowi, że w zamian za dotacje na działalność wysługuje się propagandzie ówczesnego ustroju. Rzeczywiście „Mazowsze” zaśpiewało parę piosenek masowych (by wymienić utwory O Nowej to Hucie piosenka czy Ukochany kraj). Ale czy to było szkodliwe? A dzięki tym funduszom robiło coś wartościowego. Trzeba było, jak to się mówi, „zapalić Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Takie to były czasy, a zespół zaczął święcić triumfy nie tylko w ojczyźnie.
„We Francji – wspominała Irena Santor – naszym pierwszym kraju «za żelazną kurtyną», był on dosłownie rozchwytywany przez dziennikarzy, władze, Polonię. Miejscowi Polacy ronili łzy na koncertach, a z drugiej strony – niemiłosiernie atakowali Sygietyńskiego. Za to, że stworzył taki zespół… «dla komuny». Ludzie na ogół nie rozumieją, że prawdziwy artysta nie tworzy dla władzy”5.
W ten sposób Tadeusz Sygietyński napotkał w Polsce zwanej Ludową idealne warunki do realizowania swoich pasji. Oczywiście ówczesne władze nie wsparły go bezinteresownie, ale – bez względu na motywy – sfinansowały „Mazowsze”. Prawdopodobnie nikt nie pozyskałby równie hojnego sponsora ani w II, ani w III Rzeczypospolitej. „Mazowsze” świetnie tańczyło i miało imponujące stroje. Gdy chodziło o nowe kostiumy, Mira Zimińska nie liczyła się z kosztami.
Zimińska i Sygietyński – koncert w Warszawie w 1943 roku
„Pomimo obowiązkowych treści politycznych obecnych w każdym programie – zauważał cytowany przed chwilą Panufnik, który sam zresztą też uciekł z Polski – zawsze ich podziwiałem; byli spontaniczni, jak gdyby improwizowali na jakimś wiejskim festynie, a piękno tryskającego życiem tańca i śpiewu podkreślały oszałamiająco barwne ludowe stroje. Na scenie wydawali się zawsze pełni świeżości i zapału, ale poznawszy wielu z nich podczas tego tournée, z przykrością stwierdziłem, że mimo bardzo młodego wieku są wyczerpani zbyt częstymi występami z tym samym programem i podróżami. Skarżyli się, że wskutek nieustannego powtarzania repertuaru nie mogą rozwijać swych zdolności i że gdy tylko zaczynają tracić młodzieńczą świeżość, zastępuje się ich młodszymi wykonawcami, im zaś pozostaje jedynie zająć się nauczaniem lub porzucić wybrany zawód”6.
Mimo to mało kto negował twierdzenie, że w tamtych czasach „Mazowsze” było najwspanialszym ambasadorem Polski. Ba, z okazji ćwierćwiecza jego istnienia Jerzy Waldorff z emfazą napisał, że dzięki Sygietyńskiemu zespół „jest nadal jako świeży kwiat, chociaż tymczasem tyle spraw i ludzi przetoczyło się, przewaliło, przepadło. Najdłuższe kwitnienie w historii botaniki”7.
Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze”, dziś imienia Tadeusza Sygietyńskiego, powstał pod koniec 1948 roku. Wkrótce do pałacu w Karolinie zaczęły zjeżdżać grupy młodzieży z okolicznych mazowieckich wiosek i miasteczek. To ten zespół wykreował Lidię Korsakównę, która potem została znakomitą aktorką. Jego wychowanką była też Irena Santor.
Pierwsi członkowie zespołu mieli nie więcej niż po szesnaście lat. Jedną z nich była nasza bohaterka Krystyna Bujnowska. Gdy została na Zachodzie, była już w zespole prawie pięć lat, gdyż do „Mazowsza” została przyjęta w 1949 roku, po ukończeniu szesnastu lat: „Zdawałam egzamin ze śpiewu, bo z tańca cóż ja mogłam zdawać, skoro wcześniej nie miałam żadnego przygotowania. Zaśpiewałam po prostu piosenkę, profesor Sygietyński kazał mi ze słuchu wystukać pewien rytm, po czym powiedział: «Możesz, dziecko, zostać na próbę na dwa miesiące, później zobaczymy»”8.
Mieszkańcy Karolina, gdzie mieściła się siedziba zespołu, musieli być dyspozycyjni na każde życzenie Sygietyńskich. Na dźwięk dzwonka wszyscy członkowie zespołu zbiegali do baraku, by śpiewać i tańczyć – o każdej godzinie, o której pan Tadeusz chciał przeprowadzić próbę.
„Dla nas był jak ojciec i szlifował nas podobnie jak te swoje piosenki – wspominała Irena Wiśniewska, jedna z najsłynniejszych gwiazd «Mazowsza», później znana jako Irena Santor. – Przyjeżdżaliśmy – pokolenie wojennych dzieci – niedouczeni, często zaniedbani, niedożywieni. Ambicją «Dziadka» było, żebyśmy otrzymali ogładę, normalną maturę i jednocześnie muzyczne wykształcenie. […] Sygietyńskiemu zależało, żebyśmy «powychodzili na ludzi»”9.
Nowo przyjęty mazowszanin dostawał z magazynu wszystko: koszulę nocną, szlafrok, pościel, skarpety, bluzki, spódnice. Codziennie na tablicy ogłoszeń wisiała karteczka: „Jutro zakładamy takie skarpetki, takie spódniczki…”. Do zespołu przyjeżdżała nawet Moda Polska. Brano miarę i szyto ubrania i dodatki. To był inny świat. Dzięki Zimińskiej i Sygietyńskiemu mazowszanie żyli pod kloszem.
„Mazowsze” na początku swego istnienia – 1949 rok
Dla podopiecznych Sygietyńskiego istniała tylko muzyka, barwy, przyroda. Nie słuchali nawet radia, bo jedyny odbiornik stał w oddzielnym pomieszczeniu. Sygietyński lubił chwalić się swoimi „dziećmi”. Pewnego razu wśród gości był Julian Tuwim. Profesor postanowił popisać się talentem Lidii Włodarskiej, która miała słuch absolutny. Wezwał ją do fortepianu i zapytał: „«Ile ja uderzyłem dźwięków?». Lidzia oczywiście zawsze wiedziała i powtórzyła. Te popisy trwały dość długo. Tuwim nie mógł się nadziwić” – wspominała Irena Santor.
„– Proszę pani, to jest nadzwyczajne, jaki pani ma słuch. Czy to jest możliwe, że pani pasała krowy?
– Nie, proszę pana. Gęsi…” – odpowiedziała rezolutnie dziewczynka, która uczyła się grać, jak mawiała, na „harlfie”10.
Krystyna Bujnowska śpiewała mezzosopranem. Przyznawała, że zarówno ona, jak jej koleżanki już po próbach śpiewały w pokojach, ot tak dla zabicia czasu. Bujnowska tuż przed ucieczką upodobała sobie szczególnie utwór Laura i Filon, do tekstu znanej sielanki Franciszka Karpińskiego. Jest to fantazja na fortepian i orkiestrę, skomponowana przez Fryderyka Chopina w 1828 roku. Dzisiaj można posłuchać tego utworu w wykonaniu „Mazowsza” choćby na Youtube, a ponad sześćdziesiąt lat temu Krystyna Bujnowska brawurowo zaśpiewała go a cappella w paryskim studiu Radia Wolna Europa.
Pochodziła z Legionowa, choć po kilku latach pobytu w stolicy uważała się już za warszawiankę. Do szkoły chodziła jednak w tej podwarszawskiej miejscowości. Gdy miała dziewięć lat zmarła jej matka i musiała przenieść się do Pułtuska, gdzie jej babcia miała kawałek ziemi. Przebywała tam do 1945 roku. O dzieciństwie mówiła niechętnie, wiemy jedynie, że do 1949 roku wychowywała się w bardzo złych warunkach. Po przeprowadzce w 1947 roku do Warszawy uczęszczała do gimnazjum, pracując jednocześnie w prywatnym biurze jako urzędniczka. Szef był z niej bardzo zadowolony i nie chciał jej zwolnić.
Pośrodku Krystyna Bujnowska – jedno z nielicznych zdjęć artystki
Zacznijmy jednak od początku. Pewnego dnia Krystyna, wracając z pracy, czytała gazetę, w której zobaczyła ogłoszenie o naborze do powstającego w Karolinie pod Warszawą zespołu. Nie była jedyna, bo, jak zauważała Mira Zimińska: „[…] niebawem ta młodzież zaczęła zwoływać się do «Mazowsza» z całego kraju jak wróble, które roznoszą wiadomości z jednego drzewa na drugie: nie wiadomo kiedy, a się wszystkiego dowiedziały, co trzeba. Dzięki temu już u samego początku mogliśmy sobie pozwolić na selekcję najzdolniejszych około stu dwudziestu dziewcząt i chłopców spośród paru tysięcy kandydatów”11.
Ponieważ Krystyna czuła, że ma do tego powołanie, postanowiła pojechać którejś niedzieli do Karolina. Zapytana, czy marzyła o karierze scenicznej, odpowiadała: „Gdy byłam jeszcze dzieckiem, z chęcią chodziłam na filmy i sztuki, po przyjściu do domu wygłupiałam się przed lustrem. Oczywiście – zastrzegała – nikt tego nie widział. Ale gdy nas pytano, kim chcemy być, zawsze mówiłam, że ja będę artystką. Nawet teraz nie mogę powiedzieć, czy nią jestem, bo chyba jeszcze na to nie zasłużyłam, choć, jak to się mówi, «powąchałam już deski sceniczne»”12.
Życie przyszłej gwiazdy „Mazowsza” nie było usłane różami, wbrew pozorom skoszarowana młodzież nie miała łatwego życia, wszak był to przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych. „Uważam – przekonywał Henryk Wiśniewski uczestniczący w tworzeniu zespołu w początkowym okresie – że wszyscy, którzy zostali w «Mazowszu», mimo tych pierwszych, bardzo trudnych warunków, powinni dostać medale. Raz, że musieli spełniać wymogi, jeśli chodzi o taniec i śpiew. Dwa, że panował wielki rygor. Trzeba było wcześnie wstawać, dbać o porządek. A do tego jeszcze wyżywienie było różne. Nawet i brukiew jedli. Było ciężko”13.
Podczas wywiadu dla rozgłośni RWE Krystyna Bujnowska zwierzała się, że jej marzeniem było pójście do kina na zachodni film, bo – jak przyznawała z uśmiechem – trochę już jej się sprzykrzyły obrazy z traktorem w roli głównej, choć nawet po bilety na takie „arcydzieła” trzeba było stać w kolejkach. Chciała również przekonać się na własne oczy, czy paryskie kabarety są rzeczywiście tak gorszące, jak to opisywała komunistyczna prasa.
Mira Zimińska podkreślała, że „kultura zespołu rosła z każdą kolejną podróżą. Wolne dni za granicą, w różnych krajach, najpierw mazowszanie przeznaczali głównie na zakupy. Ale później, kiedy im to spowszedniało, młodzież z Karolina za punkt ambicji stawiała sobie odwiedzanie wszystkich co najciekawszych zabytków, muzeów, a także chodzenie na przedstawienia do znanych oper […]. Postępowali wzorem młodzieży na całym świecie. Kiedy ich nie puszczano drzwiami od frontu, pchali się przez kulisy, wślizgiwali na miejsca stojące, byle być, widzieć, słyszeć”14.
Można by długo opowiadać o podróżach „Mazowsza”. Przed każdym wyjazdem zagranicznym do Karolina przyjeżdżała delegacja, która wygłaszała prelekcję dla artystów na temat kraju, do którego mieli jechać, o panujących w nim obyczajach i tradycji. No i trzeba było opanować hymn w obcym języku. Szczególnie trudny był chiński.
Ciekawym reliktem tamtej epoki jest dokument, który znajduje się w archiwum Centralnego Zarządu Teatrów, Oper i Filharmonii. Dokument ów, to rezolucja, w której nakazywano zorganizowanie dla młodzieży wielogodzinnego cyklu wykładów, oczywiście z dyskusją włącznie: „Przedwyjazdowa praca polityczna – uzasadniał urzędnik, będący autorem wiekopomnego dokumentu – ma na celu uzmysłowienie wszystkim członkom Zespołu, jak wielka odpowiedzialność ciąży na zespole reprezentującym polską kulturę ludową w kraju kapitalistycznym”15. Na szczęście plan ten nie został zaakceptowany.
Przed wyjazdem do Francji nie zorganizowano „pracy politycznej”, przyjechał natomiast Jarosław Iwaszkiewicz, który miał przybliżyć ten kraj członkom zespołu. „Mazowsze” miało bowiem w dniach od 1 do 23 października 1954 dać osiemnaście koncertów w Paryżu, Nancy i Lille. To wtedy współtwórca grupy poetyckiej Skamander powiedział: „Zaimponować Paryżowi będzie niesłychanie trudno. To jest stolica światowej piosenki, muzyki, widowisk. Ale sądzę, że waszą młodością, radością, prostotą, skromnością, waszymi pięknymi kostiumami oczarujecie nawet Paryż”16.
Przed wyjazdem do Francji w Karolinie gościł Jarosław Iwaszkiewicz
Dla Krystyny Bujnowskiej pobyt we Francji był jedyną szansą ucieczki. Już w 1947 roku próbowała opuścić Polskę i wyjechać do USA, gdzie mieszkał jej wujek. Jeden z urzędników MSZ, odmawiając wydania paszportu, skonstatował: „Gdyby pani miała czterdzieści parę lat, to by pani pojechała. Tymczasem pani ma piętnaście lat i to jest niemożliwe”17.
Trzeba bowiem wiedzieć, że dopiero w 1954 roku z inicjatywy kierownictwa partyjnego znacznie ułatwiono procedury wyjazdów zagranicznych. Chociaż skutki tej decyzji w pełni zaczęły owocować od 1955 roku, to jednak korzystne zmiany w polityce paszportowej rozpoczęły się w 1954 roku, i to od tego momentu można mówić o nadchodzącej odwilży. Wcześniej możliwość wyjazdów była przez władze starannie limitowana.
Instrumentem kształtującym skalę, kierunki i typy wyjazdów była tak zwana polityka paszportowa. Regulowała ona, w zgodzie z bieżącą sytuacją polityczną, ruchy migracyjne, stosownie do występujących po sobie okresów liberalizacji i restrykcji. Na tym polu pomiędzy obywatelem a władzą wytworzyły się swoiste rytuały, według których jedna strona prosiła i zabiegała o paszport, a druga decydowała, czy nadeszła już odpowiednia pora, aby obdarować wnioskodawcę upragnionym dokumentem18.
Nie ma słowa przesady w dosadnym komentarzu do sytuacji z ograniczeniem swobody wyjazdu z Polski, jaki przedstawił Leopold Tyrmand, słusznie zauważając, że w pierwszej dekadzie po zakończeniu II wojny światowej paszporty otrzymało tylko: „kilkaset osób, na 30 milionów w ciągu 10 lat, którzy po latach pisania podań i wysiadywania pod drzwiami dygnitarzy mogli się w końcu połączyć z żoną czy z ojcem zatrzymanym przez wojnę gdzie indziej; znam jednak wypadek, kiedy sparaliżowana staruszka, reklamowana z uporem przez syna w Kanadzie, otrzymała paszport w rok po swej śmierci”19.
Do 1956 roku większość Polaków nie tylko nie miała możliwości podróżowania za granicę, ale wręcz zbliżenia się bez specjalnych przepustek na mniej niż trzydzieści kilometrów do granic zewnętrznych państwa. Mimo że po upadku stalinizmu wewnętrzne regulacje związane z podróżami zagranicznymi z czasem się liberalizowały, Polska pozostawała izolowanym krajem, w którym wartością jedną z najistotniejszych dla obywateli był umożliwiający wyjazd paszport20.
Jeszcze w 1949 roku podniesiono opłatę za wydanie paszportu zwykłego do pięciu tysięcy zł, a jeszcze wyżej opłatę za paszport emigracyjny. „Biorąc pod uwagę, że emigracja jest sprzeczna z założeniami polityki państwa, należy zastosować do paszportów emigracyjnych najwyższą stawkę i podnieść opłatę za paszport do 20 000 zł” – zadecydował Sekretariat Komitetu Centralnego PZPR21.
Nie wiadomo, o jakie założenia chodziło, ale biorąc pod uwagę ówczesny poziom zarobków (przeciętna płaca wynosiła 466 zł), łatwo można policzyć, że na dokonanie opłat emigracyjnych potrzeba było czterdziestu trzech przeciętnych pensji, a na to mogli pozwolić sobie nieliczni. Restrykcyjna polityka emigracyjna z pierwszych lat po wojnie była okrutna dla tysięcy ludzi pragnących połączyć się z rodzinami za granicą. Kto mógł, starał się obejść system, dlatego zamiast określenia nielegalna – lepiej będzie nazywać tę emigrację nieformalną, czyli niezgodną z ówczesnymi przepisami, choć z pewnością nie z prawem moralnym.
Krystyna Bujnowska przyleciała do Paryża w nocy, dzięki czemu z góry widziała stolicę Francji pięknie rozświetloną. Po wizytach w krajach nazywanych demoludami Paryż ją zachwycił swym przepychem, kolorami i światłami – nijak się miały do niego szare miasta komunistyczne. Bardzo się cieszyła, że będzie mogła zwiedzić metropolię nad Sekwaną, choć przed występami na takie rozrywki zwykle brakowało czasu. Zespół zakwaterowano bowiem prawie trzydzieści kilometrów od Paryża – w Presles, nie w hotelu, lecz w małym zameczku.
Stan tego będącego w gestii polskiej ambasady budynku budził wiele zastrzeżeń. Ulokowanie tam zespołu wiązało się z koniecznością adaptacji niektórych pomieszczeń, zwłaszcza łazienek. Nikt nie był zachwycony tą lokalizacją, bo utrudniała ona zwiedzanie w chwilach wolnych Paryża. Powód tego dziwnego miejsca zakwaterowania stał się zrozumiały dopiero kilka dni później.
Dopiero na miejscu okazało się, że wraz z członkami zespołu przyjechali przebierańcy – stróże ze służb bezpieczeństwa, ubrani tak samo jak członkowie zespołu22. Ich nadzór nad zespołem opisała Mira Zimińska-Sygietyńska. „Wyglądało to tak, pod zameczek w Presles zajeżdżały autobusy, zawoziły przed fronton Palais de Chaillot. Z autobusów wysiadali najpierw nasi «opiekunowie», wśród ludzi zgromadzonych przed wejściem tworzyli szpaler, potem z autobusów wysiadała młodzież i między szpalerem tym przechodziła do teatru. Po spektaklu – znowu szpaler «opiekunów», przejście między szpalerem do autobusów i powrót do Presles”23.
Podczas pierwszej powojennej dekady władze krajów socjalistycznych chciały skutecznie odizolować swoich obywateli od świata. Kontakty były sporadyczne i nie dość, że ograniczały się tylko do wybranych dziedzin (zawody sportowe, występy artystyczne), to jeszcze odbywały się pod ścisłą kontrolą. Wyjeżdżającym ekipom z reguły towarzyszyli „opiekunowie” z bezpieki.
Po Polsce krążył wtedy dowcip, jak taki „opiekun” pocieszał skrzypka, który zajął drugie miejsce na konkursie skrzypcowym.
– Gdybym wygrał, mógłbym w nagrodę zagrać na skrzypcach Stradivariusa – smucił się muzyk.
– Nasze skrzypce wcale nie są gorsze – odparł ubek, który w konkursie zajął ostatnie miejsce.
– Ale Stradivarius to Stradivarius. To tak, jakby wam, towarzyszu, pozwolili strzelić z rewolweru Dzierżyńskiego24.
Bardzo dbano, aby członkowie zespołu nie oglądali zbyt wiele wystaw sklepowych, które kłuły w oczy. Dla młodych ludzi, często z ubogich rodzin, pierwszy pobyt na Zachodzie był prawdziwym szokiem: czyste ulice, pełne sklepy, od widoku towarów można było dostać oczopląsu, dlatego tak ich pilnowano: „Od razu po przyjeździe przez dwa dni nigdzie się nie ruszaliśmy – opowiadała Krystyna. Gdy narzekaliśmy, obiecali, że gdy damy pierwszy koncert, obejrzymy Paryż”25.
Komunistyczna władza chciała artystów całkowicie pozbawić możliwości kontaktowania się z mieszkańcami Paryża. Tego rodzaju środki bezpieczeństwa okazały się uzasadnione, bo już na drugi dzień po premierze wychodzący w Paryżu emigracyjny tygodnik kombatantów „Syrena” nawoływał:
„Trzeba starać się nawiązać osobisty kontakt z młodymi uczestnikami zespołu, wdawać się z nimi w rozmowy, zapraszać ich do swoich domów! […] Pokażmy tej obałamuconej kłamliwą propagandą młodzieży, pokażmy z bliska, jak się żyje – naprawdę żyje – na wolnym Zachodzie! […] być może, niektórzy z «Mazowsza», przebywając «żelazną kurtynę», taili w głębi serca nadzieję, że już nie powrócą do bolszewickiego piekła. Takim pomoc – jest nie tylko patriotycznym, ale zwykłym ludzkim obowiązkiem!”26.
Przydzielanie wyjeżdżającym artystom „opiekunów” było normą, o czym wspominał Andrzej Panufnik, który towarzyszył zespołowi w trakcie tournée po Chinach: „Na początku zabawiałem się odgadywaniem, kto jest tajniakiem. Rosyjska obsługa poszczególnych wagonów niewątpliwie była z policji. Nie mniej podejrzani wydawali mi się: Polak, towarzysz Berman (oficjalnie przedstawiciel «Orbisu»), i sowiecki towarzysz Rapaport (oficjalnie zajmujący się wagonem restauracyjnym). Co wieczór, dokonując obowiązkowej inspekcji całego pociągu, zastawałem ich obu w wagonie restauracyjnym raczących się kawiorem i armeńskim koniakiem. Jeśli nie oni właśnie byli naszymi tajnymi szefami politycznymi, to dla kogo przeznaczony był apetyczny kawior?”27.
Atmosfera w Paryżu była więc napięta. Jeszcze raz oddajmy głos świadkowi wydarzeń, Mirze Zimińskiej-Sygietyńskiej: „Szef naszych «opiekunów» był człowiekiem bardzo sumiennym i pracowitym. Ciągle coś notował. Każdego ranka wysyłał gdzieś umyślnego, zapewne z meldunkiem, jak się sprawujemy. Kiedyś – było to kilka dni po naszym przyjeździe, późną nocą, po powrocie ze spektaklu do Presles, zakomunikował nam, tj. ścisłemu kierownictwu, że ma konfidencjonalną informację, iż «szykuje się ucieczka jednej dziewczyny». Zwracając się do naszego lekarza, powiedział: – «Muszę zastosować środek ostateczny. Pan, panie doktorze, da tej dziewczynie jakiś środek odurzający, my dostarczymy ją na lotnisko i wsadzimy do samolotu». «Środek ostateczny» nie zyskał oczywiście naszej akceptacji. Po dłuższej, ostrej wymianie zdań szef zgodził się na «kompromisową» propozycję. Dziewczyna wyłączona zostanie z udziału w koncertach. Lekarz stwierdzi u niej osłabienie. Położy się ją w Presles do łóżka. Będzie brała jakieś środki wzmacniające itp. Wróci do Warszawy z całym zespołem”28.
Tymczasem dwie doby później to zupełnie inna dziewczyna nie stawiła się przed koncertem w garderobie. „Byliśmy przekonani – wyjaśniała Mira Zimińska-Sygietyńska – że zgubiła się gdzieś w mieście. Nie zjawiła się jednak i na noc w Presles. Jej zniknięcie wyjaśniły nazajutrz gazety”29. Zygmunt Mycielski 7 listopada 1954 roku napisał w liście do Jarosława Iwaszkiewicza:
„A Broszkiewicz dalej pisze, po raz 128-my, że cały Paryż oniemiał z zachwytu, gdy kurtyna – podnosząc się w Palais Chaillot – ukazała ich zdumionym oczom kiecki z takim trudem zebrane przez Mirę Zimińską i zespół, w którym brakowała TYLKO jedna Krysia Bujnowska. Pisma, którym wolno nagle o tym pisać, zdają się nie wychodzić ze zdziwienia, że to naprawdę ona tylko jedna uciekła”30.
Nic dziwnego, że Pani Mira po latach wspominała: „Bałam się tego wyjazdu. Bałam się tego miasta, jego widowni. Jak przyjmie pierwszy polski zespół zza «żelaznej kurtyny»? Jak ta snobistyczna, elitarna widownia paryska, która widziała już wszystko, co najlepsze na świecie, przed którą występowali właśnie teraz, jak donosiła prasa, Artur Rubinstein i Yehudi Menuhin, renomowane balety «Sadler’s Wells», «Grand Ballet du Marquis de Cuevas» i «Sarabhai» – przyjmie zespół ludowy i jego program?”31.
Pani Mira żywiła słuszne obawy. Po pierwszych występach „szału nie było” – by użyć słownictwa dzisiejszej młodzieży. Przykrą niespodzianką było, że nie powitano ich tak jak w czasie wcześniejszych wyjazdów zagranicznych – kwiatami, przemówieniami, serdecznościami. Paryski impresario, Georges Soria, dwoił się i troił, żeby stworzyć przyjemną atmosferę, ale jego informacja, że w kasie pozostało sporo niesprzedanych biletów działała deprymująco.
Parę minut przed odsłonięciem kurtyny przed premierą Tadeusz Sygietyński podszedł do młodzieży ustawionej na praktykablach. Ogarnął ich wzrokiem i powiedział: „Dzieci, jesteśmy w Paryżu! Musi być dobrze… Będzie dobrze!”32. Towarzyszący zespołowi Jerzy Broszkiewicz relacjonował:
„Kiedy dobiegły finału ostatnie takty mazura, kiedy tancerze zastygli w końcowym geście, kiedy porywający strumień barw przemienił się w żywy obraz o niezwykłej naprawdę piękności – na widowni w Palais de Chaillot trwała przez ułamek sekundy cisza. Potem wybuchły oklaski. Brawa uniosły się nad estradą tak wysoką falą, tak pełne radości i wzruszeń, że słowa są na pewno za małe”33.
Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze” podczas spotkania świątecznego w Sejmie
Mira Zimińska odnotowała: „Następnego dnia odbyła się konferencja prasowa. Spore zainteresowanie, ale wyczuwalny chłód, co znalazło wyraz również w anonsujących nasze przybycie i koncerty enigmatycznych artykulikach (oczywiście poza tymi, które zamówił odpłatnie impresario). […] w końcu: l października, godz. 2100. Palais de Chaillot premierowy występ «Mazowsza» w Paryżu. Powiem tylko jedno słowo: trema. Tadeusz zanotował krótko: «Mimo małej ilości widzów – powodzenie»”34.
Komunistyczna prasa polska informowała, że w czasie pierwszych występów „olbrzymia sala w Palais de Chaillot była wypełniona do ostatniego miejsca”35. Jak przyznaje Mira Zimińska: „Prawda była nieco inna. Wypisuję z kalendarzyka Tadeusza: 4 X – «Zmniejszenie widowni – źle»; 5 X – «Źle»; 6 X – «Źle»; 8 X – «Nadkomplet»; 9 X – «Nadkomplet»; 10 X – «Nadkomplet»… i tak już do końca naszych występów. Pod datami 18 i 19 X Tadeusz zanotował: «Awantury o bilety»”36.
Również z notatek Sygietyńskiego wynika, że początkowo Francuzi nieufnie przyjęli polskich artystów. Sala Palais de Chaillot zapełniła się w stu procentach dopiero po sensacyjnych doniesieniach paryskiej prasy, że jedna z tancerek zespołu poprosiła o azyl polityczny. „Nie oszukujmy się – mówiła wokalistka «Mazowsza» Krystyna Jusińska – w Paryżu z początku było różnie. Sukces odnieśliśmy wtedy, gdy Krysia Bujnowska wybrała tzw. wolność. Wszędzie ukazywały się jej zdjęcia. I dopiero wtedy zaczęło się powodzenie «Mazowsza» za granicą”37.
W podobnym tonie wypowiadał się członek „Mazowsza” Stefan Żuława: „Przez pierwsze dni widownia przedzielona była specjalnym przepierzeniem. Przypominała wtedy rozmiarami Salę Kongresową. Po ucieczce Krystyny Bujnowskiej trzeba było to przepierzenie usunąć. Dzięki reklamie, jaką zrobiła nam prasa, każdego wieczoru publiczność wypełniała wszystkie miejsca”38.
Pani Mira, jakby nie chcąc przyjąć do świadomości, że tę eksplozję zainteresowania wywołała ucieczka Krystyny Bujnowskiej, pisała: „A tymczasem nastąpił przełom w zainteresowaniu paryżan występami «Mazowsza». Zaczął się run na bilety. Na salę liczącą 2800 miejsc wpuszczano 400 osób więcej. Połowa chętnych odchodziła od kas z kwitkiem. Przed Palais de Chaillot pojawiła się liczna grupa francuskich «koników». Ceny biletów rosły u nich jak ceny dolara w naszych kantorach: najpierw po kilkaset franków w ciągu wieczora, potem po kilka tysięcy, pod koniec za bilet płacono do 30 000 franków. Porządku przed wejściem pilnować musiała policja francuska”39.
Dość enigmatyczne słowa żony Sygietyńskiego wynikały być może z faktu, że nie była to pierwsza ucieczka w historii zagranicznych wojaży zespołu. W 1951 roku „Mazowsze” brało udział w III Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w NRD. Dwóch członków zespołu, Mieczysław Dzierżanowski i Tadeusz Bednarski, zdecydowało się wtedy uciec do Berlina Zachodniego. Ten drugi trafił potem do Rzymu, gdzie ponoć bardzo dobrze mu się powodziło. A wszystko zaczęło się jeszcze podczas tournée w Związku Radzieckim.
„Po pierwszych koncertach w Moskwie – relacjonował członek zespołu Jan Obirek – Rosjanie postanowili wypłacić nam część zarobionych pieniędzy. Wezwał nas Sygietyński i poprosił, aby podpisać listę, ale nie brać na razie tych pieniędzy. Chciał, byśmy poczekali na całą gażę za pobyt w Moskwie. Mówił, że w ten sposób nie roztrwonimy pieniędzy, będzie nas stać na coś większego. Większość zespołu uznała racje profesora. Ale znalazł się jeden, któremu propozycja Sygietyńskiego nie przypadła do gustu. Nazywał się Mietek Dzierżanowski – emigrant z Francji, znakomity tenor zespołu. Przekonał jeszcze kilku chłopców i razem odebrali swoje pieniądze.
I tak się zaczęło. Sygietyński nie darował im tego. Szczególnie oskarżał Dzierżanowskiego i drugiego tenora, Bednarskiego. Zaczął ich bardzo prześladować, tępić. Ten inteligentny przecież człowiek w gniewie odebrał im solówki, zarzucił, że nie mają głosu, słuchu. Dla wszystkich była to ewidentna nieprawda. I jaskrawa niesprawiedliwość.
Chłopcy poczuli się zaszczuci. W 1951 roku «Mazowsze» wyjechało do Berlina […]. Przebywaliśmy oczywiście we wschodniej części miasta, ale zdarzało nam się przez przypadek zabłądzić do Berlina Zachodniego. Niesławny mur jeszcze nie istniał. Ci dwaj koledzy wykorzystali okazję i uciekli na Zachód.
Razem z «Mazowszem» był w Berlinie członek Biura Politycznego KC PZPR o nazwisku Matwin. Natychmiast zwołał zebranie zespołu, wraz z Sygietyńskim, Zimińską… Chciał wiedzieć, dlaczego dwóch mazowszan uciekło, przecież «wszyscy wiedzą, że ‘Mazowszu’ tylko ptasiego mleka brakuje».
Siedzący obok mnie kolega wyszeptał:
– Chyba powiem.
– Wal prosto z mostu – odpowiedziałem – o ile się znam na ludziach, zespół cię poprze. Wszyscy mamy tej sytuacji po dziurki w nosie.
Wygłosił więc przemówienie, krytycznie oceniając działania Sygietyńskiego i podając je jako główną przyczynę ucieczki kolegów. I wkrótce potem dyrektor został zwolniony z «Mazowsza»”40.
Kilku dyrektorów starało się zastąpić Tadeusza Sygietyńskiego. Wszyscy byli wielkimi muzykami: jeden pisał wspaniałe symfonie, drugi był znakomitym dyrygentem, trzeci – wybitnym znawcą folkloru. Ale żaden z nich nie potrafił poprowadzić „Mazowsza” tak jak Sygietyński. Do tego trzeba było nie tylko talentu muzycznego, ale jeszcze tego czegoś, co trudno nazwać.
Dla Tadeusza Sygietyńskiego każdy z nich był bardzo ważny. Był bardzo łagodny i opiekuńczy. Można powiedzieć, że był jak mama, bo Mira Zimińska była raczej jak ojciec. Ona potrafiła powiedzieć do dziewczyny: „Stoisz jak pokraka”, ale trudno negować wspaniałe efekty jej pracy. Niejedna dziewczyna przyznawała, że jeśli chodzi o opiekę i troskę Sygietyński był znacznie lepszy niż Zimińska.
„Te dzieci były jak owieczki. Kiedy się śmiały to wszystkie, jak płakały to też razem. Było im przykro, kiedy Mira im dogryzała” – wspominała członkini „Mazowsza” Teresa Wiśniewska. „Ale podskakiwać nie mogły. Bo gdzie pójdą? Porzucały szkoły, domy – wszystko. Znalazły się w podobnej sytuacji jak ja, gdy wróciłam na rodzinną wieś na wakacje i wybuchła wojna. Nie mogłam kontynuować nauki. Nie nazywano mnie inaczej niż «artystka ze spalonego teatru»”41.
Krystyna Bujnowska podjęła decyzję o niewracaniu za „żelazną kurtynę”. Potem nie mogła nacieszyć się wolnością: „Świetnie się czuję jak do tej pory – mówiła w wywiadzie dla RWE czwartego dnia po wybraniu wolności – w ogóle jestem zachwycona, świetnie mi się dzisiaj spało, tylko że cały czas śniły mi się aparaty fotograficzne. Być może to wszystko z wczorajszego dnia: wywiad z prasy i tak dalej. Muszę przyznać, że zdjęcia w porannych gazetach paryskich są udane, bardzo mi się podobały, chciałabym mieć na pamiątkę kilka takich artykułów, fotografii”42.
Pierwszą rzeczą, jaka zrobiła na niej wrażenie, oprócz masy samochodów i pełnych półek sklepowych było to, że ludzie na ulicach są uśmiechnięci. Szokiem była informacja, że we Francji pracownicy mają sobotnie popołudnia i niedziele wolne. „Krysia bardzo podziwia, że tutaj można tak mówić wszystko i wesoło się bawić” – mówiła jej ciocia43. Sama artystka indagowana przez dziennikarza RWE, czy nie jest jej tęskno za koleżankami i kolegami z „Mazowsza”, odpowiadała:
„To jest całkiem słuszne pytanie. Chciałam powiedzieć, że bardzo tęsknię, ale ponieważ nie mogę tam żyć, bardziej mi odpowiada wszystko tutaj. Chciałabym, aby wszyscy tutaj byli, ale tak nie może się stać, prawda? Myślę, że moje dobre koleżanki z zespołu nie wyklinają mnie jako «zdrajcę narodu», jak czyni to prasa i różne reakcyjne pisma warszawskie”44. Stosunkowo krótko przed wyjazdem czytała nieprzychylne teksty po ucieczce kompozytora Andrzeja Panufnika, w których PRL-owscy dziennikarze zarzucali mu, że wybrał „amerykańskie dolary” i nazywali zdrajcą ojczyzny: „Myśmy się tylko z tego śmiały” – komentowała podczas nagrywania wywiadu dla RWE. Bujnowska znała Andrzeja Panufnika osobiście, ponieważ pojechał z „Mazowszem” do Chin. „Rozmawialiśmy kilkakrotnie i bardzo bym się cieszyła, gdybym mogła się teraz z nim spotkać. Na pewno byłby zdziwiony, że mnie tutaj widzi”45.
Mira Zimińska nie potrafiła wybaczyć Krystynie Bujnowskiej paryskiej dezercji, gdyż słynęła z bezwzględności w sprawach dotyczących zespołu. „Sygietyńscy nie lubili dzielić się sławą i sukcesami. Jeśli zaczynano wyróżniać kogoś z zespołu, wkrótce kończył w nim pracę. To był wpływ Miry Zimińskiej. Ale on jej słuchał” – twierdził Henryk Wiśniewski. „Była bardzo dobrą organizatorką. Ale jako kobieta – przewrotna jak żadna. […] Jeśli zauważyła, że chłopiec jakoś źle chodzi, ma złą posturę, od razu kazała zwalniać”46.
W podobnym tonie wypowiadali się inni mazowszanie. Tadeusz Kruk: „Jeśli ktoś był przydatny artystycznie dla zespołu, była w stanie wybaczyć. Kiedyś mi nawet powiedziała: «Ale niech mi coś złego zrobi ktoś przeciętny – ja mu pokażę, gdzie pieprz rośnie!»”. Jan Obirek: „[…] rzadko kto się do tego przyzna, ale prawie nikt nie lubił Miry Zimińskiej. Potrafiła wmówić profesorowi, że ktoś jest w zespole niepotrzebny”. Chórzystka Leokadia Kucharska: „[…] pewne jest, że Mira była w Karolinie punktem zapalnym. Wiecznie się z nią kłóciłam”47.
Księga listów PRL-u, t. I, 1951–1956, oprac. G. Sołtysiak, Warszawa 2004, s. 153. [wróć]
A. Mizikowska, Tadeusz Sygietyński i jego Mazowsze, Warszawa 2004, s. 63. [wróć]
Ibidem. [wróć]
Andrzej Panufnik o sobie, przeł. M. Glińska, Warszawa 1990, s. 224–225. [wróć]
I. Santor, Miło wspomnieć, Warszawa 1995, s. 23–24. [wróć]
Andrzej Panufnik o sobie, s. 225. [wróć]
J. Waldorff, Moje cienie, Warszawa 1979, s. 177. [wróć]
Zapis ścieżki dźwiękowej rozmowy z Krystyną Bujnowską w paryskiej rozgłośni RWE, http://www.polskieradio.pl/13/3707/Audio/294191,Rozmowa-z-Krystyna-Bujnowska; dostęp: 20.12.2015. [wróć]
I. Santor, op. cit., s. 17 i 21. [wróć]
Ibidem, s. 20–21. [wróć]
J. Waldorff, op. cit., s. 165. [wróć]
Zapis ścieżki dźwiękowej rozmowy z Krystyną Bujnowską w paryskiej rozgłośni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]
A. Mizikowska, op. cit., s. 91. [wróć]
J. Waldorff, op. cit., s. 172–173. [wróć]
J. Kopeć, Plan pracy polityczno-wyjaśniającej poprzedzającej wyjazd „Mazowsza” do Francji, AAN, MKiSz, CZTOiF, 3218. [wróć]
A. Mizikowska, op. cit., s. 130. [wróć]
Zapis ścieżki dźwiękowej rozmowy z Krystyną Bujnowską w paryskiej rozgłośni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]
M. Bortlik-Dźwierzyńska, M. Niedurny, Uciekinierzy z PRL, Katowice–Warszawa 2009, s. 231. [wróć]
L. Tyrmand, Uciekinierzy z PRL, Katowice–Warszawa 2009, s. 21. [wróć]
M. Morzycki-Markowski, Jak przekraczano granice w socjalizmie. Przykład PRL, [w:] Bocznymi drogami. Nieoficjalne kontakty społeczeństw socjalistycznych 1956–1989, red. W. Borodziej, J. Kochanowski, Warszawa 2010, s. 45. [wróć]
D. Stola, Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1949–1989, Warszawa 2010, s. 34. [wróć]
M. Barbasiewicz, „Mazowsze” w Karolinie, „Podkowiański Magazyn Kulturalny” 2000, nr 2–3, http://www.podkowianskimagazyn.pl/archiwum/mazowsze.htm; dostęp: 20.12.2015. [wróć]
M. Zimińska-Sygietyńska, Druga miłość mego życia, Warszawa 1990, s. 237. [wróć]
J. Krzyk, Wolne słowo w zimnej wojnie, „Ale Historia” 2015, nr 48, s. 11. [wróć]
Zapis ścieżki dźwiękowej rozmowy z Krystyną Bujnowską w paryskiej rozgłośni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]
Cyt. za: M. Zimińska-Sygietyńska, op. cit., s. 235. [wróć]
Andrzej Panufnik o sobie, s. 224. [wróć]
M. Zimińska-Sygietyńska, op. cit., s. 238–239. [wróć]
Ibidem, s. 239. [wróć]
http://serwer392851.home.pl/kreator/data/documents/Mycielski_Listy=20do=20Iwaszkiewicza=20_Kamerton=202014_.pdf; dostęp: 20.12.2015. [wróć]
M. Zimińska-Sygietyńska, op. cit., s. 228. [wróć]
A. Mizikowska, op. cit., s. 196. [wróć]
J. Broszkiewicz, Pierwszy list z Paryża, „Trybuna Ludu” 1954, 3 października. [wróć]
M. Zimińska-Sygietyńska, op. cit., s. 230. [wróć]
„Wspaniałe widowisko ludowe”. Pierwszy występ „Mazowsza” w Paryżu, „Życie Warszawy” 1954, 3–4 października. [wróć]
M. Zimińska-Sygietyńska, op. cit., s. 232. [wróć]
A. Mizikowska, op. cit., s. 98. [wróć]
Ibidem, s. 154. [wróć]
M. Zimińska-Sygietyńska, op. cit., s. 240. [wróć]
A. Mizikowska, op. cit., s. 133–134. [wróć]
Ibidem, s. 87. [wróć]
Zapis ścieżki dźwiękowej rozmowy z Krystyną Bujnowską w paryskiej rozgłośni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]
Zapis ścieżki dźwiękowej wywiadu z Krystyną Bujnowską przeprowadzanego w studio RWE w Nowym Jorku przez Władysława Zachariasiewicza, http://www.polskieradio.pl/68/2461/Audio/290175,Wywiad-z-Krystyna-Bujnowska; dostęp: 20.12.2015. [wróć]
Zapis ścieżki dźwiękowej rozmowy z Krystyną Bujnowską w paryskiej rozgłośni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]
Ibidem. [wróć]
A. Mizikowska, op. cit., s. 92–93. [wróć]
Wszystkie cytaty w tym akapicie: Ibidem, s. 148, 132 i 140. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki