Ulica Żółtego Błota - Xue Can - ebook + książka

Ulica Żółtego Błota ebook

Xue Can

3,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Can Xue to jeden z najbardziej wyrazistych głosów literackiej sceny Chin. Autorka kilkunastu powieści, około pięćdziesięciu nowel, ponad stu opowiadań i kilku tomów krytyki literackiej, od lat jest wymieniana w gronie faworytów do literackiej Nagrody Nobla. Jej proza - obrazoburcza i oniryczna, odrzuca tradycyjną narrację i realizm, sięga za to po domysły, emocje i obrazy. Pisząc – jak sama przyznaje - podświadomością, Can Xue stworzyła niepowtarzalny i rozpoznawalny styl.
„Ulica Żółtego Błota” to powieść o losach mieszkańców jednej ulicy i rozgrywających się tam niezwykłych wydarzeniach. O ludziach, którzy nie potrafią ze sobą rozmawiać inaczej niż partyjnymi sloganami, ślą do władz petycje i donosy, dzielą lękami i paranojami, wyczekując zbawcy, o którym nie widzą ani kim jest, ani co ma przynieść. Niepewne jest jego istnienie, ale i równie mało pewny jest cały ten rozpadający się, chaotyczny świat, w którym piętrzą się absurdalne i groteskowe zdarzenia. Równie dobrze wszystko to może być jednym, długim koszmarnym snem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 232

Oceny
3,0 (20 ocen)
4
4
4
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy

Z braku laku…

Nie potrafię tej powieści ocenić, bo poziom abstrakcji wywaliło w kosmos. Dobrze, że jest przedmowa, która wiele wyjaśnia.
20
urszulastaszkiewicz

Nie polecam

Nie wiem po co taka pisanina rzygowina. Fuj.
10
Haroldino

Dobrze spędzony czas

Zrozumienie książki wymaga znajomości historii i uwarunkowań społecznych Chin.
10
Dorotkasz

Dobrze spędzony czas

„Gdzieś w tym mieście znajduje się ulica Żółtego Błota, pamiętam to doskonale. Ale wszyscy powtarzają, że taka ulica nie istnieje.” Zaczyna się od brudu, który wciska się żarłocznie w każdą szczelinę, spada w nieba jako „smoliście czarny popiół. Nie wiadomo, skąd się brał, zdawał się padać cały czas, przez cały rok, nawet deszcz padał czarnymi kroplami”, pokrywając wszystko wokół ponurą, czarną breją: domy, drzewa, chodniki, a także ludzi. Wszędzie widzimy podejrzliwość, zamykanie się w swojej małej przestrzeni, opatulanie warstwami odzieży nawet w upał, by jeszcze bardziej się izolować, rozmemłanie i gnuśność, czyli wszystko, co odbiera energię do działania i chęć do życia. Ulica Żółtego Błota to miejsce, w którym na pewno nie chcielibyśmy się znaleźć, a jeśli już tak by się stało, salwowalibyśmy się natychmiastową ucieczką dokądkolwiek, byle dalej. A jej mieszkańcy tkwią tutaj od pokoleń, pogodzenie z tym życiem – nie życiem, złączeni z nim niczym z pępowiną rodzicielki, cho...
10
KerajKainzow

Dobrze spędzony czas

Groteska i abiektalność w służbie krytyki polityczno-spolecznej. Ciekawa rzecz, ale przypomina stylem innych współczesnych pisarzy chińskich.
00

Popularność




Tytuł oryginału 黄泥街(Huángní jiē)

Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Monika Baranowska

Korekta Bernadeta Lekacz

Projekt okładki i stron tytułowych

Wiktor Dyndo

© Copyright by Can Xue

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023

© Copyright for the Polish translation by Katarzyna Sarek

Na pierwszej stronie okładki wykorzystano pracę Yu Ji, „May You Live In Interesting Times”.

Installation view of Etudes – Lento IV, 2019 (detail) by Yu Ji, „May You Live In Interesting Times”, 58th International Art Exhibition, La Biennale di Venezia, Venice, Italy. Image courtesy of the Artist, Kiang Malingue, Hong Kong and Sadie Coles HQ, London.

Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Kompleksowy projekt typograficzny

Agata Mościcka / biały-ogród.pl

ISBN 978-83-8196-560-6

PRZEDMOWA

Prawda to często blada gwiazdka owinięta w grube warstwy chmur i mgieł,

której nie potrafią dostrzec zwykli ludzie. Jedynie osoby doświadczone i wyrafinowane,

ale równocześnie proste i czyste potrafią ją „odkryć” w drodze objawienia.

Drogi czytelniku, sięgasz po tę książkę na własną odpowiedzialność – bądź gotów na zanurzenie się w świecie niekończącego się koszmaru sennego, w którym kolejne sceny i obrazy cię zniesmaczą, przerażą i odrzucą, bowiem Can Xue pisze jak medium, przez które przemawia mroczna podświadomość, zarówno jej własna, jak i zbiorowa. Bądź gotów na paranoicznych bohaterów popychanych do działania destrukcyjnymi impulsami i wypartymi pragnieniami. Przygotuj się na świat pełen nieprzewidywalnych niebezpieczeństw, w którym nie obowiązuje logika, a przemoc potrafi nadejść z rąk obcych i bliskich. A jeśli nie nadążysz za kalejdoskopem szalonych scen i absurdalnych dialogów, wspomnij praktyczną, ale i bezlitosną radę pisarki: „Nie martw się o to, czego nie rozumiesz, po prostu czekaj i wszystko samo się wyjaśni. A jeśli nie, to najwidoczniej z tobą jest coś nie tak”.

Can Xue jest jednym z najbardziej wyrazistych głosów literackiej sceny Chin. Od czasów debiutu w połowie lat 80. ubiegłego wieku zdołała zachować unikalny i rozpoznawalny od pierwszej strony styl. W wywiadach pisarka mówi o sobie: „Wyprzedzam czasy. Obecnie w Chinach nie ma innych pisarzy podobnych do mnie”. Żeby tylko w Chinach! Can Xue od dekad jest pisarką osobną, nie ulega modom czy trendom, nie dostosowuje się do wymogów rynku, nie przejmuje się jadem krytyków i recenzentów. Pisze, jak twierdzi, podświadomością, nigdy nie poprawia swoich tekstów, po prostu siada do stołu i pozwala, aby tekst spływał na papier bez udziału jej świadomej interwencji. Can Xue doskonale zdaje sobie sprawę z własnej odrębności, lubi wypowiadać się na temat swoich książek, wchodzi w polemiki z krytykami, a o sobie mówi często w trzeciej osobie i wnikliwie analizuje swoje utwory, odsłaniając zawarte w nich tropy i metafory.

Ulica Żółtego Błota to pierwsza powieść Can Xue wydana w Polsce. Do tej pory z jej bogatego dorobku polski czytelnik mógł zapoznać się jedynie z dwoma krótkimi opowiadaniami: Chatka na górze i Pył w tłumaczeniu Zofii Jakubów, opublikowanymi w tomie Kamień w lustrze. Antologia literatury chińskiej XX i XXI wieku. Pisarka znana w Chinach i zagranicą, chyba nawet bardziej niż w swojej ojczyźnie, co roku pojawia się na listach kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. Powodów jej popularności nie brakuje. Can Xue to autorka jedenastu powieści, ponad pięćdziesięciu nowel, ponad stu opowiadań i kilku tomów krytyki literackiej. Jej utwory są tłumaczone na kilkanaście języków, regularnie dostaje nagrody literackie i udziela wywiadów mediom. Często jest porównywana do Borgesa, Kafki czy Becketta. Analogie do innych pisarzy i samą ideę szukania podobieństw literackich Can Xue kwituje przewrotnie: „To nic nadzwyczajnego przegonić Kafkę. Moje dzieła w końcu powstały na barkach tego mistrza literatury eksperymentalnej. Powodem, dla którego chińscy pisarze lubią zastanawiać się nad takimi kwestiami, jest głęboki kompleks niższości. Ja go nie mam, w pełni ufam swojej wyobraźni”. Autorka słynie z bezkompromisowości i niezależności, potrafi mocno odpowiadać na krytykę i kwestionować interpretacje jej utworów, wzdychając, że niewielu jest w stanie dogłębnie zrozumieć ich sens.

Can Xue to pseudonim literacki Deng Xiaohua, oznacza brudny, wiosenny śnieg, który nie chce się stopić, albo śnieg zalegający na samym szczycie góry. Wybór takiego pseudonimu nie był przypadkowy, doskonale odzwierciedla postawę życiową i charakter Can Xue. Przyszła pisarka urodziła się w 1953 r. w Changsha w prowincji Hunan. Jej rodzice pracowali w lokalnej gazecie, Can Xue była szóstym z ośmiu dzieci. Spokojne życie rodziny legło w gruzach w 1957 r., kiedy ojca i matkę uznano za prawicowców, pozbawiono pracy i zesłano, podobnie jak starsze dzieci, do obozów reedukacyjnych. Can Xue i dwójką młodszych braci zaopiekowała się babcia, ale zmarła podczas wielkiego głodu – jako członek rodziny wrogów rewolucji nie dostawała kuponów żywnościowych, a wycieńczone dzieci na skraju śmierci głodowej zachorowały na gruźlicę. Na początku lat 60. rodziców wypuszczono na wolność, a Can Xue mogła wreszcie chodzić do szkoły. Kilka lat normalnego życia zakończyło się w 1966 r. wraz z wybuchem rewolucji kulturalnej. Ojciec wylądował w więzieniu, matkę i prawie całe rodzeństwo wysłano na wieś na reedukację. Jedynie chorowitej Can Xue pozwolono zostać w mieście i sporadycznie odwiedzać chorego ojca, ale nie mogła kontynuować nauki, dlatego jej formalna edukacja zakończyła się na poziomie szkoły podstawowej. W 1970 r. została tzw. bosonogim lekarzem – po krótkim szkoleniu medycznym wysłano ją do pracy w terenie, gdzie zbierała zioła i chodziła po wsiach, lecząc najczęstsze choroby, robiąc zastrzyki i wykonując szczepienia. Rok później przeniesiono ją do fabryki, gdzie została na następne siedem lat i pracowała przy obróbce metalu. W zakładzie poznała swojego męża Lu Yonga, którego poślubiła w 1978 r. Życie jej i pozostałej rodziny wracało do normalności wraz ze zmianami w polityce – rodzice zostali zrehabilitowani w 1979 r., w tym samym roku urodził się jej syn, a Can Xue miała więcej czasu, mogła czytać i nadrabiać braki w wykształceniu. W 1982 r. razem z mężem założyli zakład krawiecki, w którym Can Xue pracowała tylko do południa, pozostały czas poświęcała na lektury i pisanie. W 1983 r. zaczęła pracę nad Ulicą Żółtego Błota (w pełnej wersji ukazała się w 1987 r.), ale zadebiutowała innymi utworami – w 1985 r. zostały opublikowane dwa opowiadania: Bańki mydlane w brudnej wodzie i Chatka na górze. Wyjątkowe pod względem narracji i tematyki teksty zwróciły uwagę krytyków i publiczności i od tamtej pory Can Xue jest stale obecna na literackiej scenie Chin. Po pewnym czasie, kiedy Can Xue była w stanie utrzymać się z pisania, zamknęła zakład krawiecki i przeprowadziła się z rodziną do Pekinu, gdzie mieszka do dziś.

Czas debiutu Can Xue zbiegł się z początkami karier kilku innych, obecnie sławnych i popularnych pisarzy, takich jak Mo Yan, Yu Hua, Su Tong czy Ge Fei. Po wielu latach literackiej pustki – w czasie rewolucji kulturalnej praktycznie zaprzestano wydawania książek innych niż dzieła Mao czy klasyków komunizmu – chińscy wydawcy i czytelnicy łaknęli czegoś nowego, świeżego i odmiennego. Oczekiwania zaspokoiła literatura awangardowa, jak zakwalifikowano utwory kilku twórców ukazujące się od połowy lat 80. do początku lat 90. Awangarda dobrze wpisywała się w czas tzw. gorączki kulturowej lat 80., kiedy Chińczycy rzucili się nadrabiać stracone dekady w kulturze. Wydawano tłumaczenia zachodniej humanistyki, pojawiały się pirackie wydania największych dzieł literatury światowej, np. Stu lat samotności Márqueza, powieści, która wywarła olbrzymi wpływ na wielu chińskich pisarzy. Młodzi twórcy nie chcieli naśladować artystów sprzed rewolucji kulturalnej – literatura socrealistyczna nie uwodziła nawet i wtedy, nie mieli również ochoty na opisywanie realiów, sytuacji społecznej czy tworzenie świadectw epoki. Dawne pytanie: „co pisać?” zastąpiło nowe: „jak pisać?”, bo dla nowego pokolenia pisarzy forma stała się ważniejsza od treści. Eksperymentowali z językiem, narracją, typami bohaterów i stylem. Zachłysnęli się swobodą twórczą – koniec lat 80. XX w. był czasem wyjątkowej jak na Chiny otwartości i wolności słowa, wydawano utwory nowatorskie, obrazoburcze i odważnie łamiące literackie konwenanse. Wydarzenia na Tiananmen w 1989 r. drastycznie zmieniły sytuację i zawęziły granice wypowiedzi dla twórców, a władze skutecznie przekierowały uwagę społeczeństwa na gospodarkę i zarabianie pieniędzy. W latach 90. pojawiła się tzw. komercjalizacja literatury i wielu autorów dostosowało się do rynku, pisząc utwory zgodne z potrzebami czytelnika szukającego głównie łatwej i dostępnej rozrywki. Can Xue do nich nie należała – jako jedyna z grupy pisarzy awangardowych nie zmieniła swojego stylu i do dziś publikuje dłuższe i krótsze utwory, które zdecydowanie nie są łatwe, lekkie i przyjemne. Swoje teksty nazywa literaturą duszy, więc jak mogłaby ulec presji rynku i pieniądza?

W Ulicy Żółtego Błota spotykamy chyba wszystkie charakterystyczne cechy stylu Can Xue. Przede wszystkim nie znajdziemy u niej ciągłości narracyjnej. Jej powieści nie zaczynają się „od początku”, najczęściej zostajemy wrzuceni w świat przedstawiony w niezobowiązującym momencie, nie pojawia się dominujący wątek, akcja ani punkt kulminacyjny, nie ma również rozstrzygającego zakończenia czy podsumowania. Autorka prezentuje nam zaledwie fragment codziennego trwania bohaterów, po czym wyprasza nas z niego, nie czując potrzeby wyjaśniania bądź zakończenia otwartych historii. Oczywiście w jej utworach pojawiają się bohaterowie, zazwyczaj liczni i dość skrupulatnie opisani, są także wydarzenia, intrygi, dramaty i tragedie, ale to jedynie klocki, za pomocą których pisarka buduje duszny i zamknięty świat, w którym dominują logika marzeń sennych, absurd i groteska. Opisy postaci czy wydarzeń niekiedy są bardzo szczegółowe i precyzyjne, ale niewiele z tego przychodzi, bowiem kilka stron później okazuje się, że nasz bohater wygląda zupełnie inaczej, a wspomniane wydarzenie inne osoby relacjonują w zupełnie odmienny sposób. Nic nie jest pewne, wszystko jest nieokreślone, a kolejne opisy potęgują jedynie zamęt i niepokój. Prawdy nie da się ustalić, bo prawda nie istnieje. Nawet jeśli podczas lektury wydaje nam się, że oto namierzyliśmy dominujący wątek, który przewija się w rozmowach bohaterów, i razem z nimi zastanawiamy się, kim lub czym jest Wang Ziguang, czy w końcu pojawi się na ulicy Żółtego Błota i co wtedy się stanie – przekonujemy się, że zasadniczo nie ma to większego znaczenia, i nie dostajemy żadnej jednoznacznej odpowiedzi.

Can Xue w wywiadach podkreśla, że jej pisarstwa nie należy odczytywać przez pryzmat alegorii i odniesień do historii czy teraźniejszości Chin. Odżegnuje się od interpretacji jej utworów jako zakamuflowanej odpowiedzi na traumy przeżyte w czasach dzieciństwa i młodości. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście można się z nią zgodzić – styl Can Xue i tematyka jej utworów nie mogą się różnić bardziej od przykładów chińskiej literatury zaangażowanej – np. literatury obozowej czy ran i blizn, które w otwarty sposób konfrontują się z mroczną przeszłością. Zmienimy jednak zdanie, gdy wgłębimy się w świat na opak jej powieści i opowiadań pełnych zaburzonych relacji międzyludzkich, krańcowej nieufności wszystkich wobec wszystkich, brutalności, w którym z nieba spada popiół, a ludzie jedzą karaluchy, zgniłe owoce i nietoperze… Ta wynaturzona rzeczywistość wywołuje skojarzenia ze zdeformowanymi realiami czasów wielkiego głodu i rewolucji kulturalnej, kiedy wrogiem mógł być najbliższy członek rodziny, kiedy na czarne należało mówić białe, bo tak kazała władza, a świat był miejscem groźnym, dzikim i nieprzewidywalnym. U Can Xue często pojawia się postać matki – wrogiej i brutalnej wobec własnych dzieci, która zazwyczaj interpretowana jest jako alegoria partii komunistycznej. W oficjalnej propagandzie tak ją zresztą nazywano, a cały naród chiński określano jej dziećmi, które winny swą matkę kochać, szanować i wykonywać każde jej polecenie. W tekstach Can Xue dzieci boją się i nienawidzą swoje matki, pragną się od nich wyzwolić, ale nawet gdy podejmą desperacką próbę – ucieczki czy morderstwa – okazuje się, że to na nic – mają tak skrzywioną psychikę, że pozostają niewolnikami bez oprawcy. W Ulicy Żółtego Błota pojawiają się także motywy stale przewijające się w jej późniejszych utworach, m.in. oczu, lustra czy klatki. Bohaterowie zamykają się sami w pokoju, w szafie lub na strychu, zamykają w klatkach zwierzęta czy żonę; dopiero przeglądając się w lustrach, dostrzegają swoje deformacje; chorują na raka oka, który postępuje wraz z rozkładem istnienia całej ulicy.

Na początku Ulicy Żółtego Błota pierwszoosobowy narrator wyrusza na poszukiwanie miejsca, które doskonale pamięta, ale do którego nikt nie potrafi wskazać mu drogi. Ulica Żółtego Błota, tak jak Zamek Kafki, okazuje się zawieszona pomiędzy jawą a snem, jest miejscem granicznym, gdzie ludzie stale śpią i śnią. Czy nasz narrator wszystko sobie wyśnił i ulica Żółtego Błota istnieje jedynie w jego głowie? Czy też śni o jej poszukiwaniu, bo nigdy jej nie opuścił? Czy mieszkańcy ulicy udają, że śnią, nie mając ochoty stawić czoła rzeczywistości? Co jest prawdą, a co fałszem? Gdy usiłują dowiedzieć się, kim są, gdzie są i co ich czeka, ich wysiłki prowadzą jedynie do coraz większego zamieszania. Mityczny Wang Ziguang – wyczekiwany zbawiciel (choć nikt nie wie od czego) ma wszystko zmienić, ale z biegiem czasu staje się widoczne, że nikt nie wierzy w jego przybycie i istnienie.

Mieszkańcy ulicy Żółtego Błota mówią, że pragną zmian, ale nie robią nic, aby nadeszły, biernie przyjmują wszystko, co ich spotyka, na problemy reagują wyłącznie unikami i ucieczką. Przekonani o nadciągającej katastrofie, podejrzewają wszystkich wokół o uczestniczenie w jakimś spisku i knuciu. Jedyną nadzieją pozostaje interwencja z zewnątrz – może Wang Ziguanga, może kogoś „z góry”, nawet nie przyjdzie im do głowy, że mogliby sami coś zrobić. Mieszkańcy są wyzuci ze sprawczości i niezdolni do działania, wybudzają się z letargu jedynie wtedy, gdy są zbici w tłum i tracą swoją jednostkowość.

Can Xue pokazuje chorą społeczność, w której każdy osobnik zachowuje się irracjonalnie. Jej bezlitosna krytyka natury ludzkiej jest wymierzona w zbiorową świadomość, która na brak sensu reaguje paranoją, porzuceniem ludzkich uczuć i zachowań. Can Xue bynajmniej nie jest jedynym twórcą, który brutalnie obnaża wady swoich krajan i piętnuje narodowe przywary, robiło to wielu pisarzy w latach 20. i 30. XX w. Spośród nich na czoło w zjadliwości wysuwa się Lu Xun, ale w jego krytyce zawsze była obecna nadzieja, pragnienie dążenia do prawdy i duchowej wolności. Can Xue zaś konsekwentnie opisuje jedynie zepsucie i zgniliznę, nie oferuje choćby cienia piękna i dobra, pozostawia bez nadziei i promyka światła. Można Can Xue odczytywać przy pomocy Freuda i odnaleźć w jej wypełnionym snami pisarstwie wyparcia czy tłumione pragnienia, ale jeśli w psychoanalizie chodzi o uświadomienie sobie tłumionych uczuć i dojście z nimi do ładu, to okazuje się, że ten klucz zawodzi. Sny bohaterów nie prowadzą do przełomów czy wejrzenia w siebie, spływają po nich bez śladu – nie ma ratunku dla śniących nawet najdziksze sny. Can Xue oferuje jedynie nihilizm i jak barbarzyńca dokonuje zemsty na rzeczywistości i konwencjach.

Can Xue można odczytywać na wiele sposobów (polityczny, socjologiczny, feministyczny) i każdy z nich odsłoni jedynie część jej szalonej i nieskrępowanej wyobraźni. Pisarka mówi o sobie oraz swoim pisarstwie, że „nie są z tego świata”, i podkreśla, że czytając jej utwory, należy uwolnić się od oczekiwań i schematów, pozwolić na swobodny bieg myśli i skojarzeń. Dopiero wtedy zdołamy, w drodze objawienia, wejść i zrozumieć stworzony przez nią świat.

Katarzyna Sarek

Gdzieś w tym mieście znajduje się ulica Żółtego Błota, pamiętam to doskonale. Ale wszyscy powtarzają, że taka ulica nie istnieje.

Poszedłem jej szukać, brodziłem w żółtym pyle, deptałem zakurzone ludzkie cienie, poszedłem szukać ulicy Żółtego Błota.

Pytałem przechodniów:

– Czy to ulica Żółtego Błota?

Wpatrywali się we mnie oczami martwej ryby, ale nikt nie odpowiadał.

Mój cień wlókł się po rozgrzanym asfalcie, gałki oczne utknęły mi w wysuszonych słońcem oczodołach jak szklane kulki. Ja również miałem oczy jak u martwej ryby, z trudem rozpoznawałem ludzkie sylwetki.

Doszedłem na ulicę ze zrujnowanymi domami, gdzie na poboczach leżeli żebracy. Pamiętam, że pajęcza sieć zwisała ze zniszczonej futryny. Ale żebrak powiedział:

– Czerwony pająk? Który rok teraz mamy?

Z włosów wyleciała mu wielka jak chrząszcz zielonogłowa mucha.

Czarny popiół leciał z nieba jak z kosza na śmieci, był kwaśny, smakował jak biseptol. Z naprzeciwka nadbiegło dziecko i wydłubując popiół z nosa, powiedziało:

– Dwoje ludzi zmarło na raka, o tam.

Poszedłem za nim, zobaczyłem żelazne drzwi podziurawione rdzą, u góry, na ostrych szpikulcach, siedziały rzędem wrony, wiercący w nosie smród gnijących trupów unosił się w powietrzu.

Żebracy zasnęli, a we śnie zlizywali i połykali kwaśny popiół.

Sen, sen jak zielony wąż, łagodnie i chłodno zwisał z moich ramion.

O ULICY ŻÓŁTEGO BŁOTA I FABRYCE MASZYN S

Ulica Żółtego Błota była długa i wąska. Po obu jej stronach pochylały się stłoczone domki o najróżniejszych kształtach – z glinianych cegieł lub z drewna, pokryte strzechą lub dachówkami, z trzema oknami lub z dwoma oknami, z drzwiami od ulicy lub bez nich, ze schodkami albo bez schodków, z ogródkami albo bez ogródków i tak dalej. Każdy z nich nosił jakąś nazwę, na przykład „Skład wina rodziny Xiao”, „Sklep z kadzidłami rodziny Luo”, „Wielka herbaciarnia rodziny Deng”, „Mała makaroniarnia rodziny Wang” i tak dalej. Sądząc po szyldach, mieszkańcom ulicy chyba się niegdyś powodziło. Ale ich pamięć obecnie przypominała ich domy – była do tego stopnia dziurawa i zmurszała, że nikt z nich nie pamiętał dawnych dobrych czasów.

Ulica Żółtego Błota lepiła się od brudu, ponieważ z nieba nieustannie spadał smoliście czarny popiół. Nie wiadomo, skąd się brał, zdawał się padać cały czas, przez cały rok, nawet deszcz padał czarnymi kroplami. Domki wyglądały, jakby wyrosły spod ziemi, i od góry do dołu były tak pokryte błotem i popiołem, że z trudem dało się zauważyć okna. Przechodnie stale chowali się przed lecącym z nieba popiołem, przez który mieszkańcy ulicy Żółtego Błota mieli zaczerwienione oczy i utrzymujący się przez cały rok kaszel.

Mieszkańcy ulicy Żółtego Błota nie wiedzieli, że niebo może mieć różne kolory – od lazurowego czy błękitnego do srebrnoszarego albo ogniście czerwonego, ponieważ nad ich głowami zawsze wisiała taka sama płachta – szara, lekko podbita żółcią, w barwie spłowiałych od upływu lat żagli.

Mieszkańcy ulicy Żółtego Błota nigdy nie widzieli dostojnego splendoru zachodu ani majestatu wschodu, w ich małych zamglonych oczach słońce było tylko żółtą piłeczką, która pojawia się i znika, zawsze taka sama. Mówili jedynie: „dzisiaj wyszło słońce” albo „dzisiaj nie ma słońca”, albo „dzisiaj mocno świeci”, albo „dzisiaj świeci tak sobie”. Jednak w apogeum lata, kiedy na zewnątrz buchało żarem, a wnętrza domów przypominały koszyk do gotowania na parze, syczeli przez zaciśnięte zęby: „Spali nas na larwy”.

Na ulicy Żółtego Błota kochano sprzedawać przejrzałe owoce. Z niewyjaśnionych przyczyn stawały się takie od razu po przywiezieniu – przejrzałe jabłka, przejrzałe gruszki, przejrzałe mandarynki, przejrzałe brzoskwinie, przejrzałe pomarańcze, przejrzałe winogrona… wszystkie. Nad ulicą Żółtego Błota przez cały rok unosił się uwodzicielsko słodki zapach nadgniłych owoców, aż przechodniom ciekła ślina. Mieszkańców nie było stać na owoce, nawet na te nadpsute, i kiedy jakieś dziecko głośno domagało się kupna, straszyli: „Od jedzenia przejrzałych owoców dostaje się raka!”. Ale pomimo strachu przed chorobą od czasu do czasu kupowali jakieś i zaspokajali apetyt.

Na ulicy Żółtego Błota mieszkało wielu ludzi, więc dużo było tam i śmieci. Dawniej wrzucano je do rzeki, w jej szybkim nurcie wszystko natychmiast znikało i na ulicy panowała czystość. Pewnego dnia, podczas ulewy, jakaś stara baba skorzystała z tego, że nikt nie patrzył, i wysypała szufelkę popiołu z węgla przed drzwiami restauracji, mówiąc: „Nikomu krzywdy nie zrobi”. Jej pionierski wyczyn przyciągnął uwagę i natychmiast znalazł naśladowców. Nikt nie widział czynów, ale wszyscy zauważyli efekty. Śmieci piętrzyły się coraz wyżej, aż powstała z nich mała góra. Zaczęło się od popiołu i żużlu, ale potem pojawiły się resztki warzyw, zniszczone buty, potłuczone butelki, dziecięce kupy. Podczas deszczu cuchnąca czarna woda spływała ulicą prosto pod czyjeś drzwi, a właściciel przeklinał na całe gardło: „Teraz mój dom robi za śmietnik! Mordują bez rozlewania krwi! Świetnie! Jutro idę do urzędu i składam skargę!”. Ale kiedy niby miał to zrobić? Każdego dnia nie wiedział, w co ręce włożyć, i w bieganinie zapominał o złożeniu skargi. Przypominał sobie o niej dopiero przy kolejnej ulewie, ale i wtedy oczywiście nigdzie nie szedł, bo coś zawsze stawało mu na drodze.

Mieszkańcy ulicy Żółtego Błota nie grzeszyli odwagą, ale lubili koszmary senne i codziennie opowiadali innym, co im się przyśniło, jak straszny to był sen, co hałasowało po nocy, jaki przerażający omen ujrzeli, opowiadali, aż bledli ze strachu, a oczy wychodziły im z orbit. Podobno pewnemu człowiekowi przyśnił się koszmar, o którym nieustannie opowiadał przez kilka dni, i kiedy robił to po raz kolejny, nagle zesztywniał i upadł bez tchu na ziemię. Dopiero sekcja wykazała, że pękł mu woreczek żółciowy1. „Nie wolno dusić w sobie!” Baby z palcem w górze ostrzegały: „Jak się człowiek wygada, to mu lżej!”.

Mieszkańcy ulicy Żółtego Błota lubili zastawiać „pułapki” na złodziei, jak twierdzili. Jednak zawsze, ale to zawsze wpadali w nie sami. Na przykład Stara Qi wieszała nad framugą czajnik z wrzątkiem. Raz otworzyła drzwi, chlusnęła na nią woda i do dziś nosi wielką bliznę na nodze.

Zwierzęta z ulicy Żółtego Błota dostawały wścieklizny. Koty, psy żyły sobie, rosły, rosły i nagle, buch! wścieklizna, wariackie bieganie i gryzienie kogo popadnie. Kiedy jakiś kot czy pies się wściekł, wszyscy ryglowali drzwi i nikt nie śmiał wyjść na ulicę. Ale bydlęta zawsze wyskakiwały z najmniej spodziewanych miejsc i robiły coś strasznego. Raz pewien wściekły pies jednym chapsnięciem ugryzł dwoje ludzi, bo stali blisko siebie i dotykali się nogami.

Mieszkańcy ulicy Żółtego Błota lubili się grubo ubierać, nawet latem często nosili watowane kurtki, mówiąc, że ubrania bez podszewki są „zbyt przewiewne”, czują się w nich „niepewnie” i lepiej się „ukisić, niż złapać jakieś choróbsko”. A jeśli już jakieś się przydarzy, to wystarczy się wypocić. Latem pewnego dziadka strasznie swędziały plecy, kiedy zdjął waciak, okazało się, że pod podszewką wyhodował mnóstwo larw, które wypełzały na zewnątrz. Dziadek żył długo, ponad osiemdziesiąt lat. Za każdym razem, kiedy zgrzane dziecko chciało zdjąć watowane ubranie, dorośli wrzeszczeli: „Śmierci szukasz? Życie ci niemiłe?!”.

Mieszkańcy ulicy Żółtego Błota rzadko chodzili do miasta, niektórzy wręcz nigdy. Mówiono, że na początku nie istniało, była tylko ulica Żółtego Błota, dlatego większość mieszkańców na niej się urodziła, wychowała i nie miała żadnych związków z miastem. Na przykład Stary Hu Trzeci przez całe życie ani razu nie był w mieście. Kiedy ktoś o tym wspomniał, ciemniały jego stare brązowe oczy, jak we śnie wycierał paprochy z kącików i mówił: „Dawno temu z nieba spadały same dobre rzeczy, rynsztokami płynęły kawały dobrego tłustego mięsa. Wystarczyło je złowić i były twoje! W każdym domu hodowano wielkie karaluchy, które jak ludzie siadały do stołu do jedzenia… Czemu mnie pytasz? Co myślisz o przyszłości buntowników?”.

Mieszkańcy ulicy Żółtego Błota ciągle spali, nie wiadomo, ile lat przespali. Otwierali drzwi, dopiero kiedy słońce wisiało wysoko na niebie, tarli zaspane wpółprzymknięte oczy, przerażająco szeroko otwierali usta i ziewali na cały głos: „Aaa…”. Jeśli przechodził ktoś znajomy, pozdrawiali go, mamrocząc: „Ale wcześnie… dzień… dobry…! Dobranoc…” – jakby mówili przez sen. Drzemali przy śniadaniu z rytmicznie opadającą głową. Czytali stare książki o zszywanych grzbietach, ale oczy same im się zamykały, książki wypadały z rąk, więc dawali sobie spokój z czytaniem, siedzieli i chrapali. Drzemali również w ubikacji, kupa zrobiona i koniec spania. W kolejce po bułki baozi2 nagle wpadali na osobę stojącą przed nimi, podrywali się i przestraszeni znów się prostowali. Kiedy jakaś jędza darła się na ulicy, przeklinała, dopóki z napięcia nie ziewnęła raz, potem drugi i trzeci i w końcu każdemu przekleństwu towarzyszyło tupnięcie i ziewnięcie.

Jak można było nie być sennym? Wiosenne słoneczko, jesienna rześkość, krótkie letnie noce czy zimowy dzień niezdatny do niczego – każda pora roku dostarczała powodu do drzemki. Albo po prostu spano do południa, żeby zaoszczędzić na jednym posiłku, a mniej jedzenia to i mniej energii.

Na całej ulicy, czy w domach, czy na zewnątrz, wszyscy na siebie wpadali, potrącali się i wymijali i tak schodził im cały dzień. Wzdychali: „Ale ten czas pędzi!”. I rzeczywiście, słońce znów chowało się za strzechą walącej się chałupy Wang Sima, jak to możliwe, że na ulicy Żółtego Błota dzień mijał tak szybko? W okamgnieniu! Nawet nie zdążyłeś o tym pomyśleć! Tak jakby w trakcie jednego snu mijała cała pora roku.

Nie było rady, ulica Żółtego Błota znów zapadała w sen, zamykały się drzwi domów, w niektórych paliły się małe lampki, u innych były zupełnie ciemne okna. Z nastaniem dziewiątej gasły wszystkie światła. Kiedy zamykało się ostatnie maleńkie oko, cała ulica zdawała się niknąć z obrzeży miasta, stawała się nieznajdywalna.

Na końcu ulicy Żółtego Błota, zaraz za domami mieszkalnymi, stała fabryka maszyn S.

Fabryka maszyn S była jedynym dzieckiem ulicy Żółtego Błota.

Fabryka maszyn S była jedynym, co w oczach innych ludzi mogłoby podnieść wartość ulicy Żółtego Błota.

W zakładzie pracowało około pięciuset, sześciuset robotników, większość z nich mieszkała na ulicy Żółtego Błota.

Co produkowała fabryka maszyn S? „Stalowe kule” – odpowiadali ludzie. Co dwa tygodnie z fabryki wywożono kilkadziesiąt skrzyń załadowanych czarnymi przedmiotami. Do czego służyły te kule? Nikt nie potrafił odpowiedzieć. Gdy drążyłeś, ludzie mierzyli cię wzrokiem od stóp do głów i podejrzliwie pytali: „Czy przysłał cię ktoś z góry?”. Jeśli natychmiast nie odszedłeś, dociekali: „Co myślisz o racjonalnym zarządzaniu? Czy należy nadal stosować tradycję starych baz rewolucyjnych?”. Nie przestawali, dopóki nie odwróciłeś się i nie uciekłeś z głową pełną zamętu.

Nikt nie znał historii fabryki maszyn S.

Stała od zawsze na końcu ulicy.

Fabryka maszyn S urodziła się na ulicy Żółtego Błota, jej mieszkańcy wspominając o niej, zawsze mówili: „Nasza fabryka to kawał dobrego, tłustego mięcha, zagranicznych diabłów od samego patrzenia boli, że nie mogą go połknąć; nasza fabryka od dawna ma dojścia do władz, nas, ludzi z fachem w rękach, będą wozić autami z ulicy i na ulicę; nasza fabryka jest wspaniała, mamy sześć potężnych hal, a ryk naszych strugarek raz wystraszył staruszkę na śmierć; miastowi kopią tunele, żeby zniszczyć fundamenty naszej fabryki…”, i tak dalej, i tak dalej.

W rzeczywistości fabryka za zardzewiałą bramą nie robiła specjalnego wrażenia. Tylko jeden budynek biurowy był nowy, ale i tak pokrywał go czarny pył i zasnuwały pajęczyny. W środku wiecznie cuchnęło kiblem. Sześć mrocznych hal służyło dawniej jako budynki mieszkalne z małymi oknami, które wyglądały jak oczy duchów. Zwisały z nich konopne sznury oblepione girlandami kurzu. Kiedy maszyny zaczynały pracować i z rykiem wstrząsały powietrzem, farfocle pyłu spadały, wirując jak puszki z topoli.

Przy bramie znajdowało się bajorko, ludzie nazywali je stawem Krystalicznej Wody, ale nie miało to żadnego związku z rzeczywistością – na powierzchni straszliwie śmierdzącej czarnej cieczy unosiła się warstwa oleju silnikowego. Na brzegach leżały stare szmaty i żelazne rupiecie, które zalegały także na dnie. Nikt nigdy nie widział ryby w tej martwej wodzie, nie były w stanie tam przetrwać nawet larwy komarów. W stawie zazwyczaj dryfował martwy kot lub ptak, skąd się tam brała padlina? Nie wiadomo, nigdy nie było świadków. Kiedy w wodzie pojawiało się nowe truchło, pracownicy fabryki S gromadzili się na brzegu i dotąd debatowali, dokąd nie zaczęli się rozglądać wokół, nie poczuli się nieswojo i gdy ktoś, jakby dodając sobie odwagi, krzyknął: „Ta przeklęta pogoda! Jak to się stało!”. I wszyscy szybko się wtedy rozchodzili pod jakimś pozorem.

Przy tylnej bramie stało kilka wzniesień, podobno dawniej znajdował się tam ogród, ale nie rosły tam ani żadne kwiaty, ani drzewa, jedynie leżała sterta połamanych i porośniętych mchem cegieł i dachówek, na które wiatr przenosił strzępy papierzysk i śmieci. Niekiedy pojawiały się wróble, ale nie zagrzewały długo miejsca. Nadal u stóp jednego z wzniesień widoczny był ślad wielkiego dołu zasypanego ziemią. Zakopano w nim niegdyś szkielet i do dziś, z nieznanego powodu, ludzie widywali, jak pomiędzy pagórkami unosił się błędny ognik, jasnozielona i nadzwyczaj jasna kula ognia, która świeciła tak mocno, jakby przechadzał się człowiek z lampionem w ręku. Dlatego nocą nikt nie śmiał się tam zapuszczać. Raz tylko Liu Tiechui założył się o pięć juanów, ale w połowie drogi wystraszył się i zawrócił.

Przy halach leżały sterty niedbale porzuconych rzeczy, o których natychmiast zapominano. Zniszczone łoże obrabiarki, perforowany stół jakiejś maszyny, stos zardzewiałych zniszczonych kul, ileś par popsutych kombinerek, kupa do połowy zakopanych kawałków stali pokrytych grubą warstwą kruchej rdzy, które na słońcu i deszczu powoli łączyły się w całość z ziemią. Ludzie uważali, że ostatecznie te wszystkie przedmioty całkiem się rozłożą, więc zadowoleni dali sobie spokój ze sprzątaniem.

Fabryka maszyn S zwykła huczeć i dymić noce i dnie, wypluwając z siebie dziwaczne stalowe kule. Mieszkańcy ulicy Żółtego Błota przez okrągły rok słyszeli huk od przebudzenia do uśnięcia i traktowali go jako coś naturalnego. Gdyby zbudzili się w nocy i nie usłyszeli znajomego hałasu, z pewnością łamaliby sobie nad tym głowę.

Była sobie ulica Żółtego Błota.

A na ulicy była fabryka maszyn S.

Przez cały rok wszędzie unosił się popiół. Wyrastały na nim maleńkie niebieskie kwiatki – dziwne i rzucające się w oczy.

Dachy domów ciągnęły się rzędami jak zniszczone parasole, o zachodzie słońca przelatywały nad nimi stada nietoperzy.

Och, ulica Żółtego Błota, ulica Żółtego Błota, miałem sny, sny tak chwytające za serce, tak melancholijne, tak niespójne! We snach zawsze widziałem dziwaczną stalową bramę, zawsze widziałem w nich żółte, brudne niewielkie słońce. Nad bramą sterczały, nie wiadomo dlaczego, metalowe szpikulce, małe słońce zawsze wisiało w rogu szarego, zakurzonego nieba, lśniąc metalicznie złotym blaskiem śmierci.

Och, ulico Żółtego Błota, ulico Żółtego Błota, a może istniejesz wyłącznie w moich snach? Może jesteś tylko dygoczącym ze smutku cieniem?

Och, ulica Żółtego Błota, ulica Żółtego Błota…