Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Benson i Mike mieszkają w Houston. Mike jest Amerykaninem japońskiego pochodzenia; pracuje jako kucharz w meksykańskiej restauracji. Jego czarnoskóry chłopak, Benson, opiekuje się dziećmi w przedszkolu. Mają fajne życie, są zgraną parą, ale od pewnego czasu zastanawiają się, dlaczego wciąż są razem. I co właściwie powinni zrobić ze swoimi wątpliwościami. A może tak właśnie wygląda koniec związku? Pewnego dnia Mike dowiaduje się, że jego ojciec, z którym nigdy nie miał dobrych relacji, umiera. Leci do Osaki się z nim pożegnać. W tym samym czasie do Texasu przyjeżdża jego matka, Mitsuko, stając się niespodziewaną gościnią w domu Bensona. Dziwaczny, tymczasowy układ okaże się dla wszystkich ważnym doświadczeniem. Albo wzmocni rodzinne więzy, albo też wszystko pójdzie w drzazgi. A może właśnie tak powinno się stać?
Love story, ale całkiem inne. Głęboko poruszająca (i niesamowicie zabawna) książka Washingtona wspaniale opowiada o miłości, seksie, rodzinie, żalu i sposobie, w jaki troszczymy się o bliskich. Przypomina nam, jak potężna potrafi być powieść.
Refinery29
Wprawiająca w zdumienie książka – arcydzieło, które podpowiada, by przyjrzeć się, jak wiele zawdzięczamy osobom niespodziewanie wkraczającym w nasze życie.
NPR
Żadna inna tegoroczna powieść nie pokazuje z takim wdziękiem, jak skomplikowana potrafi być Ameryka.
The Washington Post
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla A, D i L
Moim zdaniem wszyscy i wszędzie gadają w kółko o tym samym syfie.
Rachel Khong
Świat jest cudowny, straszny.
Andrés Neuman
Czy miłości potrzebna jest przyczyna?
Masao Wada, Terrace House
Mike wybiera się do Osaki, mimo że jego matka przylatuje do Houston.
Tylko na kilka tygodni, mówi Mike.
A może na dwa miesiące, dodaje. Ale ja muszę wyjechać.
Po pierwsze myślę: o kurwa.
Po drugie, że nie mamy na to kasy.
Potem przychodzi mi do głowy, żemy nie mamy w ogóle żadnych oszczędności. Mike jednak zawsze był w porządku, jeśli chodzi o finanse, zawsze spoko, płacił swoje rachunki. A ja zawsze uważałem to za oczywiste.
Mówi, że chce odnaleźć swojego ojca. Stary się rozchorował. Mike chce go złapać, zanim zrobi wysiadkę. Siedzę na kanapie, słucham go i jednocześnie ładuję telefon.
Nie widziałeś mamy od wielu lat, mówię. Przyjeżdża tu dlaciebie.A ja jej w ogólenieznam.
Mówię: Ty przecież, kurwa, nawet nie lubisz taty.
Fakt, odpowiada Mike. Ale kupiłem już bilet.
A mama jeszcze tu będzie, kiedy wrócę, dodaje. Jesteś świetnym kompanem. Jakoś to przeżyje.
Rozbija jajka nad zlewem, wrzuca żółtka na dwie patelnie. Kiedy zaczynają się ścinać, soli je i posypuje taki majonez listkami z kilku gałązek oregano. Miał kiedyś obsesję na punkcie sosu sriracha, dostawał piany na ustach, ilekroć po niego sięgałem, ale teraz ściska wyblakłą butelkę nad moim omletem i wsmarowuje w niego sos szpatułką.
Nie pytam, gdzie będzie mieszkał w Japonii. Nie pytam z kim. Nie pytam, gdzie będzie spała u nas jego matka, nasze mieszkanie ma przecież tylko jedną sypialnię, ani jak dokładnie miałbym się tu urządzić z obcą kobietą. Wiadomo, że czasami udaje się wskoczyć do jadącego pociągu. Część rodziców dzieciaków, z którymi pracuję, właśnie w taki sposób przybyła do tego kraju. Jeżeli się potkniesz, nie żyjesz. Jeżeli okażesz się zbyt wolny, też nie żyjesz. Ale jeżeli weźmiesz rozbieg odpowiednio wcześnie, pociąg ci nie ucieknie.
Więc nie wywracam naszej ławy kawowej do góry nogami. Ani żadnego z krzeseł. Nie zarysowuję kluczykiem wozu Mike’a, nie taranuję drzwi wejściowych jego samochodem i nie wjeżdżam prosto do salonu. Po tamtym podbitym oku zaniechaliśmy rękoczynów – obaj doszliśmy do milczącego wniosku, że możemy zrobić dla siebie chociaż tyle.
Dzisiaj więc po prostu się uśmiecham.
Dziękuję Mike’owi, że mnie poinformował.
Pytam, kiedy wyjeżdża, i wiem, że robię błąd. Właśnie wyciągam rękę, żeby odrzucić ładowarkę, kiedy Mike odpowiada, że jutro.
Było nam dobrze. Dziękuję, że pytacie.
Jesteśmy ze sobą ile? Cztery lata? To zależy jednak od tego, jak liczyć. Od kilku miesięcy nie byliśmy razem na żadnej imprezie, a na początku, kiedy jeszcze na nie chodziliśmy, nikt nie wiedział, że się pierdolimy. Mike po prostu odsuwał się na bok, gdy jakaś biała dziewczyna wkraczała gadaniną w moją prywatną przestrzeń, a potem wyciągał rękę, żeby mi włożyć palec do szklanki z piwem.
Albo kichał, przeciągał się i wycierał nos w rękaw mojej koszuli.
Albo leniwymi ruchami najpierw pieścił mój portfel, a później go poklepywał, żeby wrócił na miejsce.
Kiedyś w czasie obiadu zwrócił na siebie uwagę wszystkich obecnych, bo trzymał pod stołem rękę na moim udzie. Przesuwał mi kciukiem po kroczu. Ludzie patrzyli na nas co jakiś czas i można było po nich poznać, kiedy orientowali się wreszcie, co się święci. Prostowali plecy. Uśmiechali się nieco za szeroko. Mike od razu pytał, czy coś się stało, tamci zapewniali go, że nic, a on natychmiast znowu wyszczerzał zęby, ani razu nie kiwając nawet głową w moją stronę.
Wiedzieliśmy, jak wyglądamy. I jak nie wyglądamy. Ale któregoś wieczoru, kilka tygodni temu, kiedy włóczyliśmy się z knajpy do knajpy, bo Mike dostał robotę, dość było na nas popatrzeć. Mike pracuje w barze kawowym w Montrose. To właściwie knajpa w stylu fusion, gdzie masakruje się ryż i sajgonki – chociaż w gruncie rzeczy żarcie jest meksykańskie, ponieważ gotują tam sami Meksykanie oprócz jednego faceta, który nazywa się Mike.
Otworzyli się rok wcześniej. Więc była to pierwsza rocznica. Mike zgłosił nas do pracy ochotniczej i przez godzinę przewracaliśmy tortille na drugą stronę na kuchence, przy której siedział didżej.
Czułem się fatalnie. Mike też. Wszyscy, którzy przechodzili obok nas, mieli miny oznaczające: Mm. Klepali nas po ramionach. Pytali, od jak dawna jesteśmy razem. Byli ciekawi, gdzie się poznaliśmy i jak nam się udało przetrwać huragan Harvey, ale muzyka napierdalała za głośno, więc Mike i ja właściwie wzruszaliśmy tylko ramionami.
Nie odzywam się ni chuja, kiedy jedziemy na lotnisko po jego matkę, i nie odzywam się też ni chuja, kiedy Mike parkuje. Lotnisko międzynarodowe leży za obwodnicą Houston, ale na drodze zawsze jest duży ruch. Mike podjeżdża pod halę przylotów i wyciąga kluczyki ze stacyjki, a za nami ciągnie się połyskliwa kreska, maleńka konstelacja podróżników.
Ostatnio zapuścił wąsy. Ich cień tańczy na jego całej twarzy. Zazwyczaj goli się gładko, więc teraz wydaje mi się, że wygląda jak karykatura samego siebie. Siedzimy pod terminalem i nie możemy dopuścić w takim miejscu do kompletnie pojebanej awantury, a jednak. Nie można nie myśleć.
Myślę.
Myślę, czy on myśli.
Przeprosiny ostatnio nie szły nam dobrze. Teraz byłoby miło.
Przez to lotnisko przewija się mniej więcej sto jedenaście tysięcy pięćset osób dziennie i oto my, dwie najbardziej idiotyczne z nich.
Hej, mówi Mike.
Wzdycha. Podaje mi kluczyki. Oświadcza, że niedługo wróci z matką.
Jeżeli odjedziesz i zostawisz nas na tym parkingu, dodaje, pewnie i tak cię znajdziemy.
Temat rasy poruszył dopiero po całych dwóch randkach. Poszliśmy do jakiegoś irlandzkiego baru, usytuowanego przytulnie przy Hyde Parku. Wszyscy pozostali klienci na patio byli biali. Trochę się upiłem, a kiedy powiedziałem Mike’owi, że jest odrobinę za niski niż w sam raz, zakląskał językiem, jak gdyby pytając, dlaczego mówię mu o tym dopiero w tej chwili.
A gdybym ja ci powiedział, że jesteś za grzeczny, zauważył.
To nic nie szkodzi, odparłem.
Albo taki wygadany.
Rozumiem. Przepraszam.
Nie przepraszaj, odparł, po czym uderzył mnie w ramię.
Tego wieczoru dotknęliśmy się pierwszy raz. Barman spojrzał w naszą stronę, mrugając powiekami.
Mam tylko nadzieję, że widzisz we mnie spełnioną istotę ludzką, powiedział Mike. Że sięgasz wzrokiem poza mój oczywisty sex appeal.
Zamknij się, powiedziałem.
Poważnie, odrzekł Mike, nie ściemniam.
Moja Mifune, dodał, twoja Yasuke.
Przestań.
A może jesteśmy po prostu, kurwa, Bonnie i Clyde.
Kiedy Mike idzie do hali odbioru bagażu, do samochodu zagląda trzech różnych gliniarzy. Na widok pierwszych dwóch się uśmiecham. Widząc trzeciego, patrzę spode łba. Facet puka w szybę, jak gdyby mówił: Na co ty, kurwa, czekasz, a kiedy pokazuję wejście na lotnisko, tylko marszczy brwi.
Potem widzę, jak wychodzą. W pierwszej chwili myślę, że to oczywiste, że łączą ich więzy krwi. Matka Mike’a jest nieco przygarbiona, chociaż tylko troszeczkę, on ciągnie za sobą jej walizkę na kółkach. Przez jakiś czas widywali się raz w roku – przylatywała po prostu w odwiedziny – ale w ostatnich kilku latach pojawiły się między nimi jakieś zgrzyty. Jej odwiedziny ustały, odkąd wprowadziłem się do Mike’a.
Mogę im przynajmniej otworzyć bagażnik. Wolałbym być facetem, który nie robi tego rodzaju rzeczy, ale nie jestem.
Mike wsiada i pomaga matce ustawić tylny fotel, a ona nawet nie zaszczyca mnie spojrzeniem. Włosy nosi spięte w kok. Jest w jasnoniebieskiej wiatrówce, na twarzy ma maseczkę ochronną i leciuteńki makijaż.
Mamo, pyta Mike, jesteś głodna?
Matka mamrocze coś do niego po japońsku. I wzrusza ramionami.
Mamo, mówi Mike.
Mike patrzy na mnie. Znowu zadaje jej to samo pytanie. Potem on też przechodzi na japoński.
Matka coś mówi, Mike również, po czym do okna od mojej strony zbliża się kolejny facet, kierujący ruchem. Latynos, jest w służbowej kamizelce, wygląda w niej potężnie. Głowę ma podgoloną jak żołnierz. Mówi coś do nas zza szyby, a gdy otwieram okno, pyta, czy coś jest nie w porządku.
Odpowiadam, że już ruszamy.
No to ruszajcie, rzuca.
Słowa wydobywają się z moich ust tak szybko, że nie czuję ich smaku. Tak jak się nie czuje grawitacji. Mówię: Dobrze, ty jebańcu, już nas nie ma.
Patrzy na mnie spode łba. Nie ma czasu na odpowiedź, bo za nami rozlega się nagły chór klaksonów. Facet znów patrzy na mnie, a potem odchodzi, drapiąc się po piersiach i z kwaśną miną oglądając na nasz samochód.
Kiedy zamykam okno, Mike spogląda w dal. Jego matka też. Mówi coś, kręcąc głową, a ja się włączam do ruchu.
Nastawiam radio, śpiewa Meek Mill.
Zmieniam stację, śpiewa zespół Migos.
Wyłączam to cholerstwo. Chwilę później wjeżdżamy na autostradę.
Ni z tego, ni z owego wydaje mi się, że przypominamy postaci z jeszcze jednej ze zdecydowanie zbyt licznych oper mydlanych, ale wtedy matka Mike’a zaczyna się śmiać, kręcąc głową.
Mówi coś po japońsku.
Mike wali pięścią w schowek pod deską rozdzielczą i mówi: „Mamo”.
Moi rodzice udają, że nie jestem gejem. Przychodzi im to łatwiej, niż mogłoby się wydawać. Ojciec mieszka w Katy, bliziutko, na zachód od Houston, a mama została w Bellaire, nawet kiedy drugi raz wyszła za mąż. Kiedyś na rodzinne obiady jeździliśmy wszyscy razem do śródmieścia. Ojciec pracował jako prezenter pogody. Te obiady to była dla niego kwestia statusu społecznego. Zabierał z domu moją siostrę, matkę i mnie, wiózł nas samochodem drogą I-45, żebyśmy mogli zjeść w otoczeniu jego współpracowników, a dla naszego stolika zawsze zamawiał największe danie w karcie – z półmisków zsuwały się pieczone prosiaki, na kapuście pekińskiej skwierczały olbrzymie stosy parujących krabów – i on nazywał to Pracą, bo wiecznie Pracował.
Często zadawał nam następujące pytanie: Ilu czarnuchów zapowiada pogodę w telewizji?
Matka nigdy się z nim nie spierała, nie obrzucała go obelgami ani nic takiego. Tylko dokładnie powtarzała jego słowa. Parodiowała jego głos. Taką miała zajawkę. W jej interpretacji brzmiał niczym ważniak, szef; mój ojciec jest jednak szaraczkiem, więc jej taktyka przynosiła dokładnie takie rezultaty, jakich należało się spodziewać.
Kupa roboty dzisiaj, oznajmiała w samochodzie, stanie w korku na autostradzie 10.
Taka prognoza naprawdę robi wrażenie, mówiła kilka chwil po tym, jak ojciec roztrzaskiwał kieliszek wina o kuchenną ścianę.
Przysięgam, że to ostatni, zapewniała, patrząc mu prościutko w oczy, kiedy bełkotał pijany, obejmował jej kolana i przysięgał, że w życiu nie wypije już nawet jednego piwa.
W końcu od niego odeszła. Lydia razem z nią, i zmieniła liceum. Ja zostałem na przedmieściach, w swoim starym gimnazjum, a ojciec dalej pił. Kiedy wyrzucili go z telewizji za to, że wystąpił narąbany na żywo, żył z oszczędności. Czasami brał zastępstwa jako nauczyciel chemii i biologii w liceum, ale głównie przesiadywał na kanapie, wygwizdując szyderczo cogodzinne prognozy pogody stacji KHOU.
Zdarzało się, że miał okresy trzeźwości, i wtedy po powrocie do domu zastawałem go, jak sprawdzał szkolne testy. Jeden uczeń wytrącenie chemiczne nazwał potrąceniem. Drugi, zamiast podać definicję chmur zwanych cumulusami, pokrył całą kartkę rysunkami puchatych kłaczków. Pewnego razu ojciec położył na i tak zasłanym już do granic możliwości stole trzy testy, wszystkie wypełnione jednakowym charakterem pisma, tylko nazwiska na nich były różne.
Machnął tymi testami w moją stronę, pytając, dlaczego wszystko musi być tak kurewskotrudne.
Po kilku miesiącach znajomości Mike oświadczył, że możemy być, kim tylko chcemy. Jakkolwiek by to zabrzmiało.
Jestem taki łatwy w pożyciu, powiedział.
Ja nie, odparłem.
Będziesz, stwierdził. Daj mi tylko trochę czasu.
Podjeżdżamy na naszą ulicę już po północy. W większości okien jest ciemno. Przy krawężniku siedzi stadko dzieciaków, jarają trawę i napierdalają petardami.
Gdy jedna wybucha za naszymi plecami, dzieci się ulatniają. To ich najnowsza zajawka. Matce Mike’a nie drży nawet powieka.
Mamo, mówi Mike, jesteśmy w domu.
Mieszkamy w Third Ward, historycznie rzecz biorąc, czarnej dzielnicy Houston. Mamy zdecydowanie za duże mieszkanie. Bez sensu. Na osiedlu były kiedyś pieniądze, ale później przyszedł crack i forsa zniknęła, a teraz słychać tu czasem strzały z broni palnej, odgłosy bójek albo samochody jakichś pojebańców, jeżdżących o wiele za szybko. Naszą ulicę najechały jednak ostatnio bractwa z pobliskiego koledżu. I garstka jakichś chyba profesorów. Z kupą bogatych dzieci, bawiących się w ubóstwo. Czarni, którzy mieszkają tu od lat, pozwalają im na to i są zadowoleni, dowody naukowe wskazują bowiem, że biała młodzież odstrasza gliniarzy.
Nasi najbliżsi sąsiedzi to Wenezuelczycy. Mają chyba coś z dziewięcioro dzieci. Wśród innych sąsiadów są tacy czarni dziadkowie, którzy mieszkają tu od niepamiętnych czasów. Co kilka tygodni Mike gotuje posiłki dla obu tych rodzin, sopa de pescado, słodkie ziemniaki, makaron i ryż. Nigdy nie robił z tego żadnej afery; po prostu budzi się, wstaje i gotuje, a ja po kilku pierwszych takich przypadkach zapytałem go, czy nie traktuje tych ludzi protekcjonalnie.
Po pewnym czasie zauważyłem jednak, że sąsiedzi pozwalają mu się wylegiwać na gankach swoich domów. Zagadywał ich dzieciaki, wsparty o drewnianą balustradę. Czasami ci czarnoskórzy staruszkowie zapraszali go do środka, pokazywali mu zdjęcia córek swojej córki.
Mike mieszka tutaj od lat. Przeprowadziłem się do niego od ojca. Pierwszej nocy nie mogłem zasnąć ze względu na hałasy. Twierdził, że z czasem przywyknę, ale szczerze mówiąc, wcale tego nie chciałem.
Matka Mike’a zzuwa buty pod naszymi drzwiami. Przesuwa dłonią wzdłuż ściany. Opukuje kuchenny bufet, dotyka jego drewna palcami stóp. Gdy wychodzi na korytarz, Mike uśmiecha się do mnie, chyba po raz pierwszy od miesięcy, i wtedy ją słyszymy: najpierw jak gdyby czka, a potem z wolna zaczyna płakać.
Kilka lat po rozwodzie rodzice zabrali mnie na lunch do Montrose. Od dawna nie siedzieliśmy razem przy jednym stole. Lydia prawie zupełnie zerwała z nimi kontakt; wyprowadziła się, wyruszyła w świat i poradziła mi, żebym zrobił to samo, nie posłuchałem jej jednak, tylko zamówiłem sobie kanapkę z wołowiną na ciepło.
Tydzień wcześniej ojciec wszedł do pokoju, w którym jakiś chłopak walił mi konia. Nie był to dla mnie nikt ważny. Poznaliśmy się, kurwa, na jakiejś apce. Ojciec otworzył drzwi, zakaszlał i nawet powiedział przepraszam, kiedy wycofywał się za próg. Siedzący koło mnie chłopak zrobił taką minę, jak gdyby pytał, czy powinniśmy dokończyć, czy jak.
Wieczorem, kiedy już wyszedł, czekałem, aż ojciec wspomni o tym zajściu. Ale on siedział tylko na kanapie i przedzierał się przez dwa sześciopaki. Sprawa się rozmyła. Tamten chłopak, zanim wsiadł w samochód i odjechał, powiedział, że chciałby się jeszcze kiedyś ze mną spotkać, a ja odparłem, że chyba się nie spotkamy, bo pewnie mimo wszystko nic z nas nie będzie. Nie wiedziałem wtedy, że liczba osób, które okazują nam zainteresowanie w życiu, jest skończona.
Podszedł nasz kelner, brązowoskóry chudzielec, i zapytał, czy potrzebujemy czegoś jeszcze, na co odezwałem się trochę za szybko. Uśmiechnął się. Po chwili uśmiechnęła się moja matka.
Wiesz, że możesz z nami porozmawiać, zwróciła się do mnie.
I ze mną, i z ojcem, dodała.
Pachniała czekoladą. A ojciec miał na sobie ładną koszulę. Trudno byłoby się domyślić, że ten mężczyzna rzucił kiedyś swoją żoną o ścianę. Albo że ta kobieta chwilę później wbiła mu widelec w łokieć.
Super, powiedziałem. Dziękuję.
O wszystkim, odezwała się matka, dotykając mojej dłoni.
Cofnęła rękę, kiedy się wzdrygnąłem. Ojciec nie odzywał się ni chuja.
Tamtego wieczoru podrzucił mnie do domu. Powiedział, że wróci rano.
Nie minęła wtedy nawet godzina, a ja już zaesemesowałem do tego chłopaka z przedwczoraj. Gdy otworzyłem drzwi, miał trochę niepewną minę, ale pogładziłem go po nadgarstku, a wówczas na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
Pozwoliłem mu, żeby mnie przeleciał na kanapie. A potem jeszcze raz w kuchni. I znowu w sypialni ojca. Nie używaliśmy kondomów.
Wyszedł rano, ale najpierw zjedliśmy grzanki. Był Filipińczykiem, mówił z mocnym akcentem. Powiedział, że chce zostać adwokatem.
Któregoś dnia, już w drugim roku naszego związku, opowiedziałem Mike’owi o tym wszystkim. Robiliśmy akurat zakupy spożywcze. Mike pieszczotliwie przebierał imbir, kapustę i boczek.
Przerwał mi w połowie opowiadania, żeby się dowiedzieć, czy mają w tym sklepie kombu.
Powiedział: Twoi starzy to chyba istne anioły.
A ty, dodał, jesteś jak małe dziecko. Taki chłopaczek, który ma mnóstwo szczęścia.
Potem któregoś ranka wyszedł do pracy. Zostawił telefon w kuchni. Nie chciałem go dotykać, ale ekran zamrugał, więc dotknąłem.
Nie znałem i nie znam faceta, którego kutas błysnął na ekranie.
Na krótką chwilę.
Później zniknął.
Oglądamy takie sytuacje na filmach i w ogóle, kurde, i mówimy sobie, że nam coś takiego nigdy się nie przydarzy. Oczywiście każdy chciałby w podobnych okolicznościach przejąć inicjatywę. Wywalić ten cały telefon.
Mike najpierw zapukał do drzwi, potem zaczął szukać swojej komórki, a ja w milczeniu pokazałem mu zlew.
Chwileczkę, zapytał, co się stało?
Nic, odparłem.
Powiedz, prosił Mike.
Wszystko jest cool. Po prostu czuję się zmęczony.
Pijesz za mało wody, odpowiedział i usiadł, naprawdę usiadł, żeby mi trochę jej nalać.
Nie wspomniałem o tej fotce nigdy ni chuja. Ale chyba można by powiedzieć, że nie dawała mi spokoju.
Mike kombinuje, żebyśmy przygotowali jego matce posłanie na rozkładanej wersalce.
A jutro dostaniesz sypialnię, mówi do niej, patrząc na mnie.
Matka Mike’a ni chuja nie odpowiada, przestała już jednak płakać. Stawia torebkę na blacie, krzyżuje ramiona na piersiach. Bierzemy materac z kanapy i owijamy go kocami, które dała nam Lydia, a kiedy wchodzę do swojego pokoju po poduszki, postanawiam, że już stamtąd nie wyjdę.
Charakterystyczną cechą naszego mieszkania jest to, że nie ma w nim za wiele do sprzątania. Większość moich zarobków idzie na połowę czynszu, a Mike wydaje wszystkie swoje pieniądze na jedzenie. Więc jeśli się dobrze nad tym zastanowić, zostaje jeszcze sporo na bilet lotniczy. Wciąż mamy kupę kasy, żeby przelecieć pół świata.
Wrzeszczą jeszcze w salonie, gdy kładę się do łóżka. Na podłogę w pokoju spada coś ciężkiego. Nie zrywam się, żeby zobaczyć, co to jest. A kiedy Mike wreszcie wchodzi i zamyka drzwi, słyszę, jak jego matka szlocha z ich drugiej strony.
Dobrze to przyjęła, mówi Mike.
Właściwie w ogóle jej nie uprzedziłeś, mówię. Ona przylatuje, żeby cię tu złapać, a ty sobie, kurwa, odlatujesz.
To niesprawiedliwe. Dobrze wiesz dlaczego.
Wobec niej to też niesprawiedliwe.
Wszystko jest wporzo. Nic jej się nie stanie.
Łatwo cię kochać.
Mama jest właściwie bezobsługowa, mówi Mike. Nie będziesz musiał nic przy niej robić, jeżeli o to się martwisz. Za kilka dni nie będziesz nawet pamiętał, że jest w domu.
Zaczynam pytać: Czy ona w ogóle mówi po angielsku?
Potem powściągam język.
A potem jednak pytam.
Chyba żartujesz, mówi Mike, ściągając koszulę.
Nie, odpowiadam.
Nie powiem, że to rasistowska uwaga, mówi Mike. Ale pojebana jest. Przez chwilę wydawało mi się, że chociaż trochę cię to wszystko obchodzi, kurde.
Zrzuca spodnie i wpycha je nogą do torby. Przybrał nieco na wadze, to jednak nic nowego. Tusza nigdy mi nie przeszkadzała, nie pogardzałem ludźmi cierpiącymi na nadwagę, chociaż w tej chwili po raz pierwszy jak gdyby się krztuszę.
Mike to zauważa. Milczy.
Możesz ją nauczyć, mówi. Jeżeli chociaż tyle ci zależy. Słowo po słowie.
Żartujesz, mówię.
Pakuję się, odpowiada Mike.
Moja siostra poznała go przypadkiem. W święto Halloween, w jakimś barze przy Westheimer. Zostawiłem Mike’a na chwilę, żeby się odlać, a kiedy wróciłem do stolika, Lydia już siedziała obok niego i mieszała swoją colę. Miała na sobie kostium czarownicy, strój o zbyt wielu paskach i ramiączkach. Mike był w todze. Ja poszedłem do knajpy jako ja.
Gadałam właśnie z Mikiem, powiedziała Lydia.
Nie mówiłeś mi, że masz siostrzyczkę, powiedział Mike.
I tak się przerzucali, jedno przez drugie. Lydia zamówiła więcej drinków. Kiedy spytałem, czy przypadkiem z kimś się nie umówiła i nie powinna już wracać na randkę, uśmiechnęła się i odparła, że będzie musiała po prostu ją przełożyć. Boto, stwierdziła, jest wyjątkowa okazja. Już nigdy nie pozna po raz pierwszy chłopaka swojego braciszka.
Była w wieku Mike’a. Kilka lat starsza ode mnie. Pracowała jako copywriterka dla Buffalo Soldier Museum w centrum miasta, a kiedy ludzie mówili, że nie wiedzieli, że w Houston jest taka placówka, odpowiadała, że to dlatego, że to jest muzeum dla czarnuchów.
Ale tego wieczoru zachowywała się cool. Śmiała się z naszych dowcipów. Fundnęła więcej piwa.
Tuż przed zamknięciem lokalu dała Mike’owi swój numer.
Nieźle, powiedział Mike. Pierwszy raz dostaję telefon od dziewczyny.
Życie jest długie, zauważyła Lydia.
Twoje zdrowie, rzucił Mike.
Później tego wieczoru siostra puściła mi esa.
„Ma poczucie humoru”.
„Za duże jak na ciebie”, dodała.
Z naszej czwórki najczarniejszą skórę mają mój ojciec i Lydia. Ilekroć w dzieciństwie jadaliśmy poza domem, ona i ja siedzieliśmy zawsze na tym samym końcu stołu. Jeżeli zdarzało się inaczej, to istniało ryzyko, że kelnerzy wypiszą nam dwa rachunki, o co ojciec wściekał się potem miesiącami. W takich restauracjach nigdy więcej nie jadaliśmy.
Jest już późno, kiedy Mike mnie dotyka, a ja nie myślę o tym, dopóki nie zaczynamy – i wtedy wciskamy się jeden w drugiego piersiami, oplatamy rękami i nogami.
Język Mike’a dotyka mojego. Ocieram się nosem o jego pępek. Kiedy człowiek z kimś jest, dochodzi do takiego stanu, że wszystko wydaje się jedynie reakcją. Bo już zrobiłeś wszystko, co tylko można.
Ale raz na jakiś czas będziesz się czuł jak z kimś obcym, będzie ci się wydawać, że trzymasz w ramionach kogoś, kto przyszedł w gości.
No więc całujemy się pierwszy raz od tygodni, a potem obciągam Mike’owi, kiedy unosi kolana.
Wskazuję salon.
Dorośnij, mówi Mike.
Zanim znów się odzywa, wsuwam mu do środka jeden palec, potem cztery. Jak gdybym miesił ciasto. Mike się śmieje. Przestaje, gdy w niego wchodzę.
Jest ciasny, ale się mieszczę.
Żałuję, że nie trwa to dłużej.
Potem Mike idzie do toalety, kiwając się niczym kaczka, a ja wpatruję się w jego spakowaną torbę podróżną. Kiedy się budzę, jest już z powrotem w łóżku i śpi we własnych objęciach.
Byłby to dobry moment, aby go obudzić i poprosić, żeby został, ale nie chcę tego robić.
Patrzę, jak jego pierś unosi się i opada, unosi się i opada.
Po kilku randkach Mike opowiedział mi kawał. Dopiero co pozwoliłem mu się zerżnąć u niego w domu. Nie dotarliśmy dalej niż na kanapę. I właściwie wszystko poszło dobrze, z wyjątkiem kilku drobiazgów, bo wsunął mi kciuk do ust, a ja go wyplułem, no i posuwałem go za szybko, on mówił „zwolnij”, ja się śmiałem, on spuścił się natychmiast, a u mnie trwało to wieki.
W końcu wszystko jednak jakoś poszło.
Potem gładziłem dłonią jego uda. I leżałem z głową na jego kolanach.
No więc, zaczął, japoniec i czarnuch wchodzą razem do knajpy.
No i? zapytałem.
To wszystko. To cały kawał.
Budzi mnie odgłos trzaskających szafek. Sięgam po swoje tabletki. Wyciągam rękę do Mike’a, ale go nie ma.
Zniknęła też jego torba. Zostawił zapalone światło w łazience. Prosić o liścik to byłoby już za wiele, szukam jednak jakiejś kartki.
Dostaję natomiast esa: „Mitsuko Hara”.
A potem: „Dopilnuj, żeby brała leki, bo zapomina”.
A potem: „Chodzi o mojego ojca, Ben. Naprawdę nie o ciebie”.
Mitsuko jest w kuchni, otwiera szafki, zagląda do środka i zamyka drzwiczki. Na kuchence gotuje się woda. Na blacie stoi kubek. Ugotowała ryż, pokroiła ogórek w plasterki i ugotowała jajko w koszulce; wchodzę na kuchenne płytki podłogowe, a ona nie podnosi na mnie oczu, nie daje poznać w żaden sposób, że jest świadoma mojej obecności.
Dopiero po chwili kiwa głową w moją stronę.
Pracujesz? pyta.
Odpowiadam: Co?
Ty nie pracujesz, odpowiada Mitsuko i kręci głową.
Pracuję, mówię. Głównie popołudniami.
A na czym polega twoje zajęcie?
Pracuję w przedszkolu.
Więc jesteś nauczycielem.
Raczej opiekunką do dzieci.
Na to Mitsuko już nic nie odpowiada. A ja nie ciągnę rozmowy.
Matka Mike’a jest przysadzista jak on, ale zwinna. Krzepka. Kończy swoją miskę ryżu i idzie do zlewu pozmywać. Mówię jej, że nie musi się tym martwić, ona jednak nawet nie odwraca głowy.
Gdy kończy, wyciera zlew i ustawia wszystko z powrotem w odpowiednich szafkach. Nie umiem wam powiedzieć, gdzie znalazła ściereczkę. Kiedy sięga po kurtkę, podnosząc swoje stojące przy drzwiach buty, pytam, czy wzięła tabletki, i wtedy wreszcie Mitsuko na mnie patrzy.
Żartujesz, mówi.
Mike właśnie mi o nich napisał, odpowiadam.
Nie do wiary. On mówi ci takie rzeczy.
Przepraszam.
A teraz jeszcze przepraszasz, mówi Mitsuko.
No ale za późno, dodaje.
I hałasujesz.
Obaj hałasujecie, odzywa się tuż przed zamknięciem drzwi. Przez całą noc. Jak psy.
Nowy mąż mojej matki to Nigeryjczyk. Pastor. Mają szpica miniaturkę i dwóch synów. Mama mieszka na ogrodzonym osiedlu, urządza składkowe imprezy i przyjęcia dla sąsiadów, ale kiedy po raz pierwszy pokazałem Lydii ich wigilijne zdjęcie, to samo, które przysłali ojcu mejlem, moja siostra krzyknęła przeraźliwie.
Ten pies!
Kurwa, jaki on jest ohydny!
Zazwyczaj jeżdżę do pracy rowerem. Właścicielem samochodu jest Mike. Dokumenty są na jego nazwisko, Mike jednak przecież wyjechał, więc teraz ja korzystam z bryki, choćby po to, żeby zobaczyć, jak się ją prowadzi. Pod palcami czuję ciepłą, wysłużoną kierownicę, w rozdarcie w tapicerce wchodzi mi cały kciuk, a fotel zapada się pode mną, bo Mike pewnie wgniótł go swoim dupskiem. Próbuję się umościć na siedzeniu, ale ciągle coś mi nie pasuje. Jebię się też przez jakiś czas z lusterkiem wstecznym, aż w końcu się poddaję i przejeżdżam całą trasę na ślepo.
Po południu na ogół mam w przedszkolu tę samą ósemkę dzieciaków. Jest Hannah, ta z prostowanymi włosami. Thomas nosi loczki jak sprężynki, Xu i Ethan to bliźniacy, a Marcos ma siostrę o imieniu Silvia. Jest jeszcze Margaret, starsza od nich wszystkich mniej więcej o rok, i Ahmad, jedyny czarnoskóry dzieciak, młodszy od całej reszty o jakieś dwa lata.
Pracuję z jeszcze jednym facetem, Barrym, dużym, niechlujnym i białym. Do tego dochodzi Ximena, do której nie pasuje żadne z tych określeń. Stanowimy coś w rodzaju zespołu. Szefowa przychodzi wieczorami, ale na ogół zajmuje się wyłącznie pieniędzmi i harmonogramem naszych zajęć, a jeśli akurat nie wręcza nam wypłaty, zazwyczaj jest nieobecna niczym żołnierz zaginiony w akcji.
Przeciskam się przez drzwi, gdy macha do mnie Ximena. Pilnuje Ethana i Xu na huśtawkach. Ahmad wybiega mi na powitanie z piaskownicy i pokazuje za siebie, nie wiadomo na co, a ja podnoszę go, trzymając pod łokcie. Śmieje się. To nasza wielka zajawka.
Mówię Ximenie o Mike’u.
Żartujesz, odpowiada.
A skąd.
No a rozmawiałeś już z tą jego matką? pyta.
Nagadała mi, odpowiadam.
Nagadała ci.
Nie wprost.
No i?
Nie wiem, odpowiadam.
To mama Mike’a, i tyle, uzupełniam.
Nie. Są matki i mamy. Ale są też mamusie.
Ximena mieszka z matką i obie opiekują się jej synkiem. Lubi tak mówić: że razem ze swoją mamą wychowuje sześcioletniego chłopca. Studiowała medycynę, ale rzuciła ją, i teraz kiedy do przedszkola przychodzą tatusiowie, lubią z nią mitrężyć czas w recepcji.
Jakiś czas temu zapytałem Ximenę, dlaczego ona w ogóle poświęca im czas. Odpowiedziała pytaniem, czy widziałem kiedyś w życiu trupa.
Nieważne, czy zmarły jest od ciebie starszy o pięćdziesiąt lat, czy był dwudziestolatkiem, zwłoki są zwłoki są zwłoki.
Ximena drugi raz wychodzi za mąż, już za kilka tygodni. Za jakiegoś białego chłopaka, który utrzymuje się z czyszczenia ludziom zębów. Widziałem go dokładnie jeden raz.
Zanim zaczynam jeść lunch, Ximena dotyka mojego łokcia.
Jest przynajmniej jedna dobra strona tej sytuacji, mówi. To mógł być ojciec Mike’a.
Mike mógł cię zostawić z jakimś facetem, dodaje.
Na siódmej, ósmej albo dziewiątej randce zagadnąłem Mike’a o jego rodziców. Teraz już od czasu do czasu u niego nocowałem. Zamówiliśmy pizzę z jednym dodatkiem i piliśmy wino, zakupione na stacji benzynowej.
Przypatrywał mi się przez dłuższy czas, zanim w końcu odpowiedział.
Mama wychowała się w Tokio. Zaszła w ciążę. Urodziła mnie w tym mieście, przeprowadziła się tutaj, ale ostatecznie wróciła do domu.
Do Japonii?
No.
Tylko że ty nie chciałeś z nią stąd wyjechać, powiedziałem, a Mike się skrzywił.
Nie, odpowiedział. Bo ja mieszkam tutaj.
A matka potrafi się przystosować do każdych warunków, stwierdził. Mam to po niej.
No a twój ojciec?
Co ojciec?
Nie wspomniałeś o nim.
Nie, odpowiedział Mike.
Pewnego wieczoru przyznał, że jego ojciec uderzył kiedyś Mitsuko. Byliśmy wtedy w Warehouse, przyglądaliśmy się, jak znajomi Mike’a z jakiejś kapeli brzdąkają na gitarach. Wgramolili się na scenę lekko najebani i zaczęli majstrować przy wzmacniaczach, które i tak normalnie tonęły całe w pogłosie. Chłopak w stroju mariachi dął w trąbkę. Senna publiczność z tyłu kiwała głowami, podskakując na jeden i na trzy.
Nie byłem pewien, czy mi się tu podoba. Mike wcześniej powiedział mi, że w tej kapeli gra jego były. Próbowałem sobie wyobrazić, jak facet może wyglądać, zastanawiałem się, który to, ale Mike w końcu ziewnął i zapytał, czy mam ochotę już iść.
Tak szybko? zapytałem.
Widział nas, odparł Mike. W każdym razie tak mi się wydaje. Miał po temu kilka okazji.
No więc zapaliliśmy e-papierosy przed wejściem, a on opowiedział mi o swoim ojcu. Za nami jakaś parka z pitbulem szła w stronę skrzyżowania. Pies na nas zawarczał, Mike obnażył zęby, pitbul się zamknął i popatrzył na swoich właścicieli, właściciele popatrzyli na Mike’a, a Mike na mnie.
Mama oddała mu patelnią, oświadczył. Mieszkaliśmy już wtedy w Stanach.
O kurde, odpowiedziałem.
Wywalił się i w ogóle, mówił Mike. Myślałem, że go zabiła. Potem zaczęła na mnie krzyczeć, że niby jej nie pomagam. Ale wrzeszczała za szybko i po japońsku, więc nic nie rozumiałem.
To było jak scena z filmu, powiedział Mike, wypuszczając dym. Wydaje mi się, że do dzisiaj mi tego nie wybaczyła.
Zapaliły się latarnie uliczne, a parka z psem szła dalej. Pitbul usiłował chapnąć rowerzystę, który o mały włos nie wjechał mu w dupę.
Kino opiera się na życiu, zauważyłem.
Nie zawsze, odrzekł Mike.
Wracam z pracy, Mitsuko przegląda jakieś czasopismo. Wpatruje się w moje buty, bo wchodzę w nich do mieszkania, zawracam więc i ściągam je przy drzwiach.
Wydaje mi się, że powinienem jakoś się postarać.
I jak ci minął dzień? pytam.
Jak minął mi dzień, powtarza Mitsuko.
Mój syn wyjeżdża z kraju następnego dnia rano po moim przyjeździe, dodaje.
Zostawia mnie tu samą, nie wiadomo z kim i nie wiadomo na jak długo.
Nie widziałam go od wielu lat, a ten sobie wyjeżdża, żeby odszukać mojego byłego męża, który gnije na raka.
Dzień minął mi fenomenalnie, kurwa, kończy Mitsuko.
Przebiega mnie dreszcz i uśmiecham się. Oświadczam matce Mike’a, że wchodzę do sypialni tylko na chwilę. Ale potem kładę się na łóżku, wsuwam pod koc i nie wstaję przez kilka długich godzin.
Budzę się koło północy. Światła w salonie są już pogaszone.
Zaczynam pisać esemesy do Mike’a.
Piszę: „Z nami koniec”.
Piszę: „Spierdalaj”.
Piszę: „To koniec, chuju głupi”.
Piszę: „Co u ciebie?”, i tego esa wysyłam.
Matka mnie pierwszego poinformowała, że ma nowego męża. Ufała mi, w każdym razie tak twierdziła. Więc nie mówiłem nic Lydii. Nie powiedziałem też ojcu. Patrzyłem, jak wchodzi do domu i wychodzi, czasami z jedną kobietą, z którą się właśnie spotykał, a czasami z drugą.
Nazywała się Carlotta. Zdarzało się, że nocowała u nas. Wtedy rano rozbijała jajka i kroiła queso fresco w plasterki. Pochodziła z San Antonio, mieszkała z braćmi niedaleko liceum i zawsze powtarzała, że szkoda, że nie jestem hetero, bo byłbym idealny dla jej córki.
Podobają się jej tylko źli chłopcy, oznajmiła.
Ja też jestem zepsuty, odparłem.
Przypatrywała mi się przez sekundę, a potem wróciła do siekania kolendry.
To co innego, zauważyła z uśmiechem.
Nie wiem, kiedy tak dokładnie mój ojciec dowiedział się o ślubie matki, Carlotta jednak przestała nas w końcu odwiedzać. Potem przez jakiś czas w ogóle nie wychodził z domu.
Przesiadywał głównie na ganku.
Zaczął mówić „proszę”.
Pewnego ranka mniej więcej właśnie w tym czasie obudził mnie dzwonek do drzwi. Była najwyżej czwarta. Jakichś dwóch facetów podtrzymywało mojego bezwładnego ojca pod ramiona. Był w samym podkoszulku i gaciach i miał niepewną minę.
Es tu papa? zapytał jeden z nich.
Si, odpowiedziałem, lo siento.
Lo encontramos por allá, powiedział ten sam facet, wskazując ponad drzewami drugą stronę ulicy.
Es niebezpiecznie, dodał drugi.
Lo siento, powtórzyłem, a oni przekazali ojca w moje ręce.
Necesitas cuidarlo, powiedział pierwszy facet, drapiąc się po ramieniu.
Ojciec później się śmiał i czkał przez cały ranek, wygadywał najróżniejsze głupstwa, zanim nieoczekiwanie i totalnie urżnął się po południu.
Następnego dnia zawołał mnie na dół jeszcze przed śniadaniem. Oświadczył, że ma mi coś do powiedzenia. Coś o mojej matce.
Starałem się zrobić odpowiednio zaskoczoną minę.
Jest jeszcze ciemno, kiedy wstaję następnego dnia, ale Mitsuko mieli już krewetki. Pochyla się nad deską do krojenia, pod ręką ma też jajka, mąkę i miód.
Będziesz jeść? pyta.
Odpowiadam, że tak.
Nie rozmawiamy ni chuja, kiedy przygotowuje śniadanie. Miksuje wszystko błyskawicznie w robocie kuchennym. Wylewa ciasto na patelnię, skrapia sosem sojowym i powoli formuje z niego omlet. Łykam swoje pigułki, przyglądając się, jak ona to wszystko robi, a mama Mike’a przez cały ten czas nie zwraca na mnie uwagi, pracuje w swoim tempie.
Gdy siadam na kanapie, Mitsuko przestaje zwijać omlet. Przewraca go ponownie, gdy wstaję, by nakryć stół.
Kończy, wrzuca do miseczki marynowane ogórki, bierze talerz i wyciąga drugi dla mnie. Jemy zgarbieni nad bufetem, stojąc obok siebie, biodro w biodro.
A więc, pyta Mitsuko, od jak dawna sypiasz z moim synem?
Czy może to przelotny związek? uzupełnia pytanie.
Raczej nie, odpowiadam.
Nie wiem, jak to jest z wami, stwierdza Mitsuko.
Wydaje mi się, że tak samo jak ze wszystkimi innymi ludźmi.
Nie, odpowiada.
I mówi: Na pewno zauważyłeś, że Michael i ja jesteśmy związani ze sobą bardzo blisko.
Żyjemy razem z Mikiem już cztery lata, mówię. Mniej więcej.
Więcej, pyta Mitsuko, czy mniej?
Trochę więcej.
Ale tylko trochę, mówi.
Mike jest lepszy w rachunkach ode mnie, zauważam.
Ni stąd, ni zowąd przychodzi mi nagle do głowy, że stoję w jakiejś kompletnie popierdolonej pozycji. Mitsuko trzyma się nienagannie, nawet kiedy jest pochylona. Prostuję się więc, potem pochylam, a ona unosi brew.
Parska i mówi: Mój syn w rachunkach jest najgorszy na świecie.
Jemy w milczeniu. Zza okna dochodzą strzępy hiszpańszczyzny. Dzieci sąsiadów kopią piłkę o ścianę, aż wreszcie ich ojciec wychodzi na zewnątrz i wrzaskliwie pyta, które postradało rozum.
Mitsuko skupia się na jedzeniu, a wtedy ja uważnie się jej przyglądam. Jest oczywiste, że była kiedyś olśniewająco piękna.
Po chwili spogląda mi w oczy. Mrugam, jak gdyby coś mi wpadło pod powiekę.
Mitsuko mówi: Zdaję sobie sprawę, że ty też pewnie czujesz się dość dziwnie w tej sytuacji.
Nie, odpowiadam. Wszystko jest w porządku.
Czyli jesteś kłamcą, stwierdza Mitsuko.
Mówię szczerze. Naprawdę.
Dobrze wiem, co znaczy w porządku. W porządku znaczy chujowo.
Czy mój syn ci powiedział, jak długo nie będzie go w domu? pyta.
Przez miesiąc, odpowiadam. Może dwa. Nie wiem. Nie rozmawialiśmy za wiele na ten temat.
No jasne.
A tobie powiedział?
Co?
Jak długo go nie będzie, mówię. Albo że wyjeżdża.
Mitsuko ponownie spogląda mi w oczy. Rozprostowuje trzaskające w stawach palce na blacie.
Nie, mówi. Mój syn zapomniał mnie o tym poinformować. Ale może to dobrze. Potrzebowałam wyjechać na trochę z Japonii. Nie ma sensu gnać z powrotem do Tokio, żeby patrzeć na umierającego człowieka.
Czyli co, pytam, zostaniesz tutaj ze mną? Do powrotu Mike’a?
Załamuje mi się głos, bardzo nieznacznie. Ale Mitsuko to zauważa. Wyszczerza zęby w uśmiechu.
A czy to będzie problem? pyta.
Nie, odpowiadam. Nie o to mi chodziło.
A o co?
Przepraszam, odpowiadam. Po prostu, tak spytałem.
To wystarcza, żeby skrzyżowała ręce na piersi. Opiera się o blat, a włosy zsuwają się jej z barków. Postanawiam spowolnić oddech, żeby się trochę przygarbić i opuścić ramiona.
W takim razie myślę, że właśnie tak, zostanę, jak najbardziej, stwierdza Mitsuko. Przyda mi się mały urlop. Wasz dom to chlew, ale da się wytrzymać, dopóki nie wróci Michael.
Jeżeli chodzi o mnie, to nie ma problemu, mówię. Zero, najmniejszego.
Pamiętaj, mówi Mitsuko, że to ty pozwoliłeś mu wyjechać.
Masz rację. To ja pozwoliłem mu wyjechać.
Jakiś ty wielkoduszny, odpowiada mama Mike’a, potem jednak już się nie odzywa.
Opróżniwszy miseczkę, wrzuca ją do zlewu. Odkręca kran. Sięga po moją miseczkę. Omlet był przepyszny, Mike przygotowałby coś podobnego, bo to on robi u nas wszystko w kuchni, i wydaje mi się, że może od tego zaczęły się nasze problemy.
To była miła rozmowa, mówi Mitsuko, a ja ją przepraszam, chociaż wcale nie jestem pewien za co.
W pewnym momencie zaczęliśmy z Lydią gadać o nowej rodzinie mamy. Nie spytałem ani razu, kiedy moja siostra się o tym dowiedziała ani od kogo. Ale ona też nie zapytała, skąd ja wiem.
Następnego dnia Mitsuko gotuje kartofle, owsiankę ryżową zwaną okayu i płatek jakiejś ryby. Stawia miseczkę dla mnie i posypuje owsiankę odrobiną szczypiorku. Potem popija herbatę przy bufecie, a ja chłepczę wodę jak tonący i nie widzę, żeby zażyła lekarstwo, zmierzyła sobie ciśnienie ani nic.
Mitsuko kończy jeść, po czym wkłada kurtkę i buty. Nie pytam, dokąd wychodzi. Nie popełnię dwa razy tego samego błędu.
W pracy Ximena pyta, dokąd moim zdaniem mama Mike’a chadza w ciągu dnia. Oglądamy zdjęcia sali weselnej. Ximena zastanawia się, czy mimo wszystko nie zrezygnować ze ślubu. Jakiś czas temu powiedziała mi, że raz już szła do ołtarza i że niewiele jej to przyniosło dobrego, więc dlaczego, kurwa, miałaby próbować to powtórzyć?
Matka Mike’a chodzi tam, dokąd chodzą wszystkie matki ze złamanym sercem, odpowiadam.
Do pralni, mówi Ximena.
Do galerii handlowej, mówię ja.
Do parku dla psów.
Do spa.
Do supermarketu.
Na siłownię.
Do knajpy.
Na pewno nie.
Co, pyta Ximena, wydaje ci się, że tylko ty potrzebujesz sobie czasem poruchać?
Staram się nie myśleć o Mitsuko w ten sposób, odpowiadam.
Dlatego nie wiesz, co robić, stwierdza Ximena. Ona dla ciebie nie jest normalnym człowiekiem. Zastanów się nad tym.
Jest przeciwieństwem anioła, mówię.
Jest przeciwieństwem wszystkiego, mówi Ximena.
W gruncie rzeczy nazywasz mnie mizoginem.
Nazywam cię mężczyzną, Benson.
Zanim otwieram usta, z boku wypadają Barry z Ahmadem. Barry trzyma chłopaka za ramiona, a Ahmad mocno przywiera do jego brzucha.
Tak się składa, że Barry jest żonaty, żyje z kobietą, z którą chodził jeszcze w liceum. Została chirurgiem. A on pracuje tu z nami i sprząta place zabaw. Ilekroć żona Barry’ego wpada do przedszkola, uśmiecha się prawie do każdego, chociaż Ximena powiedziała mi pewnego dnia, że właściwie nigdy niczego u nas nie dotyka. Przypatrz się jej, to się przekonasz.
I miała rację. Żona Barry’ego niczego nie dotykała.
Ahmad ściska go za szyję, a Barry o mały włos nie upuszcza dzieciaka.
Twój synnaprawdę dziś rozrabia, mówi Barry.
To nie jest mój syn, odpowiadam.
Synek Bensona powinien iść do fryzjera, wtrąca Ximena.
Przestańcie, mówi Ahmad. Nie jestemjego synem.
A oto dyżurny żart: pomimo że ze wszystkich pracowników przedszkola to ja mam najbardziej ambiwalentny stosunek do dzieci i dlatego sądziłem, że będę tu tylko przekładał papiery z miejsca na miejsce, okazało się, że właściwie nie przeszkadzam naszym podopiecznym. I że większość dzieciaków, którymi się zajmujemy, autentycznie mnie lubi. I to właściwie ja jestem jedyną osobą, z którą Ahmad się liczy. Dlatego ilekroć Ximena i Barry mieli z naszymi wychowankami jakiś problem, którego nie mogli rozwiązać, bywałem ich ostatnią deską ratunku. I dzięki mnie zwykle udawało się znaleźć jakieś wyjście. Nadal nie wiem, co mam na ten temat myśleć. Ale pewnego dnia opowiedziałem o tym wszystkim Mike’owi, a on odparł, że to jest logiczne, że ja po prostu tego nie dostrzegam i że po części przez to jestem taki atrakcyjny.
W końcu pytam Ahmada, co się stało, w czym problem, a chłopiec mi mówi, że Marcos dał mu w twarz.
Marcos raczej ci oddał, stwierdza Barry. To ty zacząłeś.
On zaczął, mówi Ahmad.
Ty uderzyłeś go pierwszy, mówi Barry.
Taa, odpowiada Ahmad, ale to on zaczął.
Mógłbym powiedzieć Ahmadowi, że na swój sposób ma rację. Nie musisz uderzyć pierwszy, żeby zacząć. I chciałbym mu powiedzieć, że jest jeszcze bardzo młody, ale że później wcale nie będzie łatwiej.
Podnoszę go jednak tylko i zarzucam sobie na ramię. A on się na mnie ogląda, trochę podejrzliwie. I wybucha śmiechem dorosłego mężczyzny.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Tytuł oryginału: Memorial
Copyright © 2020 by Bryan Washington
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2022
Copyright © for the Polish translation by Maciej Świerkocki, 2022
Projekt okładki Bartosz Szymkiewicz
Zdjęcia na okładce: Sam Burriss, Christopher Campbell
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Redakcja Ewa Saska
Korekta d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
ISBN 978-83-67121-08-8
Wydanie I
Warszawa 2022
Wydawnictwo Cyranka
al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl
sprzedaż: [email protected]
redakcja: [email protected]