41,50 zł
Czasami wystarczy drobiazg, aby życie trafiło na właściwy tor…. Uniwersalna, pełna humoru, wzruszająca powieść. W szkole są dobrzy uczniowie… i jest Gustaw. Ze swojego stanowiska przy kaloryferze, w głębi klasy, ten młody marzyciel przygląda się ptakom na szkolnym dziedzińcu, albo wpatruje się we wskazówki zegara, które czerpią złośliwą przyjemność z przesuwania się jak najwolniej. Chłopiec chciałby przynosić mamie dobre oceny, niestety kolekcjonuje głównie wezwania do gabinetu dyrektora. A jednak Gustaw jest pracowity. Nad zadaniami spędza więcej czasu niż większość jego kolegów, ale w przeciwieństwie do nich, albo do Joséphine – jego przemądrzałej siostry, klasowej prymuski – materiał jakoś nie wchodzi mu do głowy. Co gorsza, niektórzy nauczyciele zaczynają pałać do niego niechęcią i przykleili mu już łatkę lenia. Słysząc w kółko, że jest nieukiem, Gustaw sam zaczyna w to wierzyć, nie podejrzewając, że jedno spotkanie może wszystko zmienić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 280
«NÉ SOUS UNE BONNE ETOILE » by Aurélie Valognes
© Librairie Arthème Fayard, 2020
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2023 for the Polish translation by Marta Turnau
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz, Kinga Dolczewska
ISBN: 978-83-8230-597-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Niedogodność związana z urodzeniem się jako drugie dziecko w kolejności sprawiła, że Gustave odziedziczył tornister po siostrze. Wytarty i w nieokreślonym kolorze – między wypłowiałym bordo i przykurzonym brązem – ciążył na drobnych ramionach chłopca w dniu rozpoczęcia nauki w pierwszej klasie.
Stojąc przed szkolną bramą, Gustave zrobił głęboki wdech. On i system edukacji zawsze byli w dobrych relacjach, ale jak do tej pory nie zaczęły się jeszcze poważne sprawy.
Nie umiałby powiedzieć, czy to z powodu niezliczonych wskazówek, jakimi zasypywała go matka, czy też dostarczonej przez siostrę długiej listy nauczycieli, których należy unikać, chłopiec już gorzko żałował, że przed wyjściem wypił pod przymusem kubek gorącej czekolady. Kiedy rano zamykał za sobą drzwi, ogarnęło go złe przeczucie. Szkoła to dziecięca igraszka, ale tylko w teorii.
Gustave Aubert był szczupłym chłopcem o marzycielskim temperamencie, bardzo skrytym. Niewiele mówił, nie szukał towarzystwa, a najlepiej rozumiał się ze zwierzętami. Niezależnie od sytuacji Gustave na wszystko się zgadzał. Nie chciał nikogo złościć, a w szczególności mamy. Już jako przedszkolak zrozumiał, kiedy mama budziła go rano, że będzie bardziej uparta od niego, dlatego ulegał.
Ściskając mocno dłoń matki, Gustave po raz pierwszy z bijącym sercem przekroczył bramę szkoły podstawowej i skierował się w stronę grupy zebranej pośrodku podwórka. Za nim szła Joséphine, jego starsza siostra, wyposażona w nowiuteńki tornister, którego zakup wymusiła na rodzicach.
Ta prymuska nie niepokoiła się rozpoczęciem piątej klasy. W przeciwieństwie do Gustave’a odliczała dni dzielące ją od powrotu do szkoły – było ich dokładnie pięćdziesiąt osiem. Joséphine nienawidziła wakacji, które uważała za stratę czasu.
Stłoczeni wokół tablicy ogłoszeń rodzice i dzieci szukali swoich nazwisk na listach poszczególnych klas. Joséphine już wypatrzyła swoje i wślizgnęła się przed wszystkich, żeby przejrzeć listę pierwszoklasistów.
Kiedy odwróciła się z grymasem na twarzy, żołądek chłopczyka ponownie się ścisnął, jak gdyby ktoś ujął go szczypcami.
– Nie masz szczęścia, Gugusiu – rzuciła. – Pan Villette to prawdziwy wrzód. Nie mogłeś gorzej trafić.
– Joséphine, słownictwo, proszę cię! – upomniała ją matka dokładnie w chwili, kiedy dyrektor mijał ich z surową miną.
Gustave chętnie by jej przypomniał, że nie chce, aby mówiono do niego Guguś, miał bowiem świadomość, że zdrobnienie to nie pomoże mu zyskać szacunku na szkolnym podwórku, ale dyrektor zbił go z tropu, kiedy odchrząknął i poprosił o uwagę.
Przedstawił następnie dziesięciu nauczycieli, po czym zaprosił wszystkich czwarto- i piątoklasistów, by ustawili się w rzędach za swoimi nowymi wychowawcami.
Joséphine natychmiast wykonała polecenie, uniknąwszy matczynego uścisku. Ukryta za nauczycielką zrobiła rozczarowaną minę wczesnej nastolatki, której nadal każe się wchodzić do klasy w parach. Gdyby ktoś jeszcze polecił jej trzymać kolegę za rękę, zażądałaby żelu antybakteryjnego.
Drugo- i trzecioklasiści również zniknęli w olbrzymim budynku z identycznymi dwoma piętrami, oknami i korytarzami. Gustave miał wrażenie, że znalazł się naprzeciwko labiryntu, który po kolei pochłaniał uczniów. Lepiej, żeby nie stracił wychowawcy z oczu, gdyż ze swoim żałosnym zmysłem orientacji nigdy nie zdołałby się odnaleźć w tej plątaninie korytarzy.
Wpatrując się dłuższą chwilę w surową minę pana Villette’a, Gustave czuł, jak na jego kiszkach zaciskają się marynarskie węzły. Poszukał wzrokiem toalet, zauważył je w pobliżu boiska, nagle jednak z zamyślenia wyrwała go mama. Wąsaty nauczyciel odwracał się już na pięcie, prowadząc za sobą dwudziestu kilku uczniów idących gęsiego. Bez niego.
– Pospiesz się, Gugusiu. I bądź grzeczny – upomniała go mama i pocałowała. – Słuchaj pana. Liczę na ciebie, że nie będziesz bujał w obłokach. Zgoda? Skup się! To ważne, żeby dobrze wystartować, bo…
– …ma się tylko jedną szansę na zrobienie dobrego pierwszego wrażenia… – dokończył Gustave przyzwyczajony do matczynych powiedzonek.
Pokiwał głową, podniósł z ziemi tornister i zebrał całą odwagę, po czym ruszył z zamiarem dołączenia do reszty klasy.
Miał ochotę poprosić matkę, żeby powtórzyła mu instrukcje, których tak naprawdę nie wysłuchał, ale się powstrzymał. Wiedział, że powinien dodać jej otuchy. Nic nie było dla niej ważniejsze niż szkoła, nawet jeśli ani ona, ani ojciec nie ukończyli studiów. Chciał uczynić ją szczęśliwą, a pewnego dnia – dlaczego by nie? – dumną. I tak czasami miała już dość kłopotów ze swoją pracą, często z jego siostrą, a z ojcem na co dzień.
Gustave z trudem wyswobodził się z tornistra i powiesił płaszczyk na lśniącym wieszaku. Następnie wślizgnął się do klasy, gdzie w głębi po lewej przy oknie zauważył wolne krzesło. Cieszył się, że nikt obok niego nie usiadł.
Nauczyciel zaczął odczytywać listę obecności. „Aubert, Gustave” – jak zwykle wywołano go jako pierwszego. Będzie mu się dłużyło czekanie, aż wyczerpie się lista dwudziestu sześciu nazwisk. Ze swojej ławki miał wspaniały widok na kolegów i wychowawcę, któremu przyjrzał się od stóp do głów, usiłując jednocześnie słuchać go z nabożeństwem.
Gustave miał małą manię: lubił doszukiwać się w każdym podobieństwa do zwierząt. Kiedy przyglądał się swojemu nowemu nauczycielowi, w pierwszej chwili skojarzył go z krukiem, ale po chwili się zreflektował i wybrał opcję sępa łysego. Chuda szyja, biały kołnierzyk koszuli, rzadkie siwe włosy, kręcone i niesforne z tyłu czaszki, zapadnięte policzki i nos królujący pośrodku niczym dziób. Osadzone były na nim okrągłe okulary w metalowej oprawce. A do tego biała, lekko podkręcona bródka.
Najwyraźniej pan Villette przybył z innej epoki. Na ramiona narzucił nonszalancko tweedową marynarkę, pod którą widać było cienkie szelki, a zużyta skórzana teczka musiała mu towarzyszyć od pierwszych dni pracy w charakterze nauczyciela bądź wręcz od ostatnich godzin życia studenckiego.
Émile Villette uczył w Szkole Podstawowej imienia Jules’a Ferry’ego od ponad trzydziestu pięciu lat. Punktualnie niczym zegar i bez krzty fantazji codziennie wchodził do klasy, siadał, zdejmował zegarek z nadgarstka i z wojskową precyzją rozkładał na biurku całą zawartość piórnika.
Należał do owych skrupulatnych nauczycieli, którzy przygotowują swoje lekcje raz a dobrze i co roku korzystają z tych samych notatek, pożółkłych z biegiem lat. Pan Villette był dokładny, nie lubił ani się powtarzać, ani zmieniać metod, a jeszcze mniej zdania.
Zajęty obserwacją Gustave zdał sobie w końcu sprawę, że jego koledzy otwierają tornistry i wyjmują ich zawartość. Nie wiedząc za bardzo, jakie było polecenie, naśladował innych, starając się, żeby nic nie spadło mu niechcący na podłogę.
Pan Villette krążył między ławkami i rozdawał podręczniki. Uczniowie wzięli do rąk ołówki i zapisywali coś. Gustave się wyciągnął, żeby zapytać siedzącego przed nim chłopca, co należy zrobić, ale wychowawca już nakazał zamknąć książkę i odłożyć ją do schowka pod ławką. Gustave wykonał polecenie, niczego nie zapisawszy.
Należało mieć nadzieję, że nie było to nic ważnego, nie miał przecież zamiaru popełnić żadnego błędu. Matka liczyła na niego. Zastanawiał się właśnie, czym się teraz może zajmować. Czy już dotarła do pracy? Szpital mieścił się niedaleko od szkoły. Gustave starał się go wypatrzyć w oddali przez okno, ale bez powodzenia. Chmury zasnuły szare niebo, a jedna, jak zauważył, przybrała dzisiaj osobliwy kształt: przypominała lwa z wysuniętymi pazurami, który atakował baranka. Chyba że to była lwica…
Z zainteresowaniem stwierdził, że w jego klasie liczba dziewczynek równa się liczbie chłopców: trzynastu chłopców, trzynaście dziewczynek. Co jeszcze bardziej zaskakujące, wszystkie dziewczynki usiadły po jednej stronie klasy w pierwszych rzędach, podczas gdy chłopcy zajęli miejsca po drugiej stronie w głębi. Gustave nie wiedział, czy tak samo stało się w klasie jego siostry. Joséphine bez wątpienia usiadła w pierwszym rzędzie.
Pan Villette wyjaśniał zasady dobrego zachowania w klasie, takie jak punktualność, milczenie podczas lekcji, podnoszenie ręki, gdy się chce o coś zapytać, pod groźbą kary. Dokładnie te same, które mama przypomniała mu tego dnia rano przy śniadaniu. Zaburczało mu w brzuchu na myśl o kanapce, której nierozsądnie odmówił. Następnie nauczyciel przeszedł do kwestii nagród.
Wszyscy uczniowie poruszyli się na krzesłach: temat pasjonował ich znacznie bardziej niż kary. Gustave znał imponującą kolekcję obrazków, które jego siostra przynosiła do domu. Nie było tygodnia bez oglądania ich, co napawało rodziców dumą. Gustave również obiecał sobie, że zdobędzie tego Świętego Graala: lubił, kiedy mama była w dobrym humorze, kiedy nuciła albo gwizdała jak zięba. Licząc, że dostrzeże ptaka, a jeszcze lepiej wiewiórkę, chłopiec przyglądał się uważnie kasztanowcowi na dziedzińcu.
Wśród rudych liści drzewa zauważył ptaka. Sądząc po rozmiarach, był to wróbel, wydawało mu się jednak, że ma czerwone gardło. Gustave znał na pamięć większość popularnych gatunków dzięki przewodnikowi, który regularnie pożyczał z biblioteki, a znacznie mniej dzięki codziennym obserwacjom: na wybetonowanym przedmieściu Paryża łatwiej było zobaczyć rodzinę gołębi na balkonie niż wróbla na drzewie. Postanowił, że kiedy dostanie pierwszą nagrodę, wybierze sobie obrazek z wizerunkiem ptaka, ale może nie sępa, żeby pan Villette się nie obraził.
Gustave nachylił się ku oknu, żeby lepiej się przyjrzeć tajemniczemu wróblowi, i nagle aż podskoczył: wychowawca stał przy jego ławce i wbijał w niego drapieżne spojrzenie.
– Gustave Aubert, zgadza się?
– Yyy, tak – wymamrotał chłopiec.
– Czy moglibyśmy się dowiedzieć, co takiego pasjonującego znajduje się na zewnątrz, o wiele ciekawszego niż to, co mam do powiedzenia?
Gustave miał już powiedzieć, że jest przekonany, że zauważył wróbelka, lecz przypomniał sobie, że czasami dorośli nie oczekują prawdziwych odpowiedzi na swoje pytania.
– Przepraszam, znów bujałem w obłokach – przyznał po prostu.
– Uważasz, że to zabawne?
– Nie, dlaczego?
Gustave posiadał dar rozśmieszania, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Niestety to, co niektórzy dorośli interpretowali jako ironię, było tylko wytrącającą z równowagi szczerością dziecka.
– Potrafisz pisać? – zapytał nauczyciel.
– Nie za bardzo. Właściwie to myślałem, że nauczę się w pierwszej klasie.
– Cóż, widzę, że masz odpowiedź na wszystko. W takim razie nie będziesz miał nic przeciwko nauce przez praktykę. Na moich lekcjach albo się słucha, albo się obrywa. Zrozumiano, Gustave?
Chłopiec nie zdążył niczego wymamrotać, rozległ się bowiem dzwonek, oznajmiając wyzwolenie i początek przerwy. Wszyscy uczniowie wstali, a Gustave nieśmiało poszedł w ich ślady.
– Ty nie – oznajmił nauczyciel. – Dostajesz karę: będziesz tu siedział w czasie przerwy i ćwiczył pisanie. Tym sposobem zrozumiesz, że przy mnie nie można bujać w obłokach.
Siedząc na ławce przy bramie, Gustave czekał na Joséphine. Po zakończeniu pierwszego dnia szkoły miała za zadanie wrócić z nim do domu. Na szyi wisiał jej klucz, który wręczyli jej rodzice; Gustave liczył, że mama też mu go kiedyś powierzy.
Spuścił głowę i wzdychał. Nie wiedział, jak temat kary poruszyć z rodzicami, a co dopiero z siostrą. Joséphine należała raczej do osób obojętnych na innych, lecz obojętność ta nie przeszkadzała jej w odczuwaniu przyjemności, jaką dawało poskarżenie matce na brata.
Była najbardziej antypatyczną osobą, jaką Gustave znał. Wyniosła, egoistyczna, autorytarna i nieuprzejma. Ale Joséphine była też zabawna, najczęściej mimo woli. W parze z inteligencją poczucie humoru było jej największą zaletą.
Brat i siostra niczego ze sobą nie dzielili i nie byli sobie bliscy. Zresztą słowo „bliscy” nic dla Joséphine nie znaczyło: była zawsze osobą dbającą o utrzymywanie bezpiecznej odległości między członkami rodziny, którzy czasami podejmowali odważne próby zbliżenia się do siebie. Dla niej wszyscy byli dalekimi krewnymi zmuszonymi do przebywania w jej królestwie, w którym o wszystkim decydowała ona sama.
Gustave był przekonany, że siostra byłaby znacznie smutniejsza, gdyby zgubiła kartę do biblioteki niż swojego brata. Gdyby zniknął, mogłaby odzyskać małą sypialnię i połączyć ją ze swoją, i gromadzić tam książki na kolosalnych regałach. Ale że nie miał tak naprawdę przyjaciół, nauczył się kochać Joséphine. Na tym pewnie polega syndrom sztokholmski.
Gustave’a złapała czkawka, tak że prawie się zakrztusił śliną. Każde czknięcie dodawało mu otuchy: jak twierdziła matka, przynajmniej rósł. Miał dość bycia małym i spędzania czasu w poczekalni życia, czekania, aż skończy się szkoła, czekania, aż nadejdzie jego kolej, żeby zabrać głos, czekania na wszystko: na podwieczorek, aż będzie wystarczająco duży, by robić pewne rzeczy, a inne zrozumieć.
Marzył o tym, żeby decydować jak dorosły, żeby kłaść się późno spać, jeść to, co chce – nawet śniadanie trzy razy dziennie, gdyby przyszła mu na to ochota. Nie musieć się myć co wieczór ani nawet rąk przed posiłkiem, móc budzić się o wybranej porze każdego dnia w tygodniu. Chciał zapomnieć o szkole i pospiesznym wstawaniu, o zadaniach i obowiązkach. Krótko mówiąc, z perspektywy swoich sześciu lat pragnął tylko rozsądnych rzeczy.
Postanowił nie wspominać o karze, którą dostał pierwszego dnia. Punkty i kary miały obowiązywać dopiero od jutra, gdy rodzice podpiszą listę zasad. Wystarczyło powiedzieć, że to był tylko falstart, jak w zawodach.
Wreszcie pojawiła się Joséphine objuczona książkami: najwyraźniej obrabowała szkolną bibliotekę. Na widok zakłopotanej miny brata wahała się przez chwilę między wręczeniem mu kilku książek a wyrażeniem zaniepokojenia sytuacją. Ostatecznie zdecydowała się obciążyć go tylko jedną pozycją. Słownikiem.
Trasa dzieląca szkołę od ich mieszkania miała około półtora kilometra. W miarę jak zbliżali się do celu, pojawiały się kolejne budynki, a kolory blakły: najpierw brunatnożółte ściany z kamienia, potem nowoczesna obrzutka tynkowa, wreszcie szary niemalowany beton. Droga nie była skomplikowana: wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy przed szkołą, żeby znaleźć się na właściwym chodniku, trzymać się go cały czas, minąć tunel pod stacją kolejki RER, iść dalej aż do osiedla bloków mieszkalnych, skręcić w wąską uliczkę i sprawa załatwiona. Ulica prowadziła nieco w dół; kiedy wracało się ze szkoły, przypominało to zejście w głąb kopalni. Ale co rano wzniesienie zmieniało się w stromiznę, zapewne po to, by przypomnieć mieszkańcom biedniejszych dzielnic, że na chodzenie do szkoły z uczniami ze śródmieścia należy sobie zapracować.
Joséphine była w kiepskim nastroju. Monopolizując rozmowę, jak to miała w zwyczaju, opowiedziała o rozczarowaniach dnia: paskudne jedzenie w stołówce, zaskakująca banalność zadań, która ją gorszyła i nie budziła nadziei na spodziewaną surowość nauczycielki w tym roku. Infantylne rozmowy nowych kolegów i koleżanek z klasy sprawiły, że uciekła od nich już na pierwszej przerwie, gdyż nie była ciekawa, kto tego lata jeździł na kucyku. Między lekcjami chowała się w bibliotece, nie zauważyła więc nieobecności Gustave’a na dziedzińcu szkolnym o dziesiątej. Zresztą z nosem nieustannie w książkach nie zauważyłaby brata, nawet gdyby siedział na fotelu obok niej.
Joséphine stawiała wielkie kroki, idąc dobry metr przed bratem. Wyjaśniła mu kiedyś, że tak postępuje królowa Anglii, trzymając się zawsze nieco przed swoim małżonkiem. Zazwyczaj Joséphine nosiła głowę wysoko – wymagała tego etykieta, jak sądził – tego dnia jednak Gustave stwierdził ze zdziwieniem, że jest przygarbiona i wbija wzrok w ziemię. Nagle rzuciła się naprzód. Uklękła i podniosła błyszczącą monetę. Pięćdziesiąt centymów. Nie trzeba było więcej, żeby poprawić jej humor.
– Rok szkolny dobrze się zaczyna, Gugusiu!
– Nie nazywaj mnie tak! Nie lubię tego – upomniał ją.
– Chodź za mną – rozkazała, nie zwracając uwagi na prośbę brata. – Zrobimy sobie mały przystanek. Nie powiesz mamie, prawda?
Gustave skinął głową zaintrygowany. Razem przeszli na drugą stronę ulicy i weszli do piekarni obok księgarni. Wyszli stamtąd dwie minuty później, rozkoszując się cukierkami o smaku coca-coli.
– Szczęście uśmiecha się do tych, którzy wiedzą, gdzie go szukać… – podsumowała Joséphine, po czym przyjrzała się zatroskanemu Gustave’owi. – Nie martw się, mamy do tego prawo: rodzice nic sobie nie robią z jednego cukierka od czasu do czasu. Dopóki starannie myjesz zęby wieczorem… Opowiedz, jak ci minął dzień.
– Och, nie ma wiele do mówienia… – zaczął Gustave drżącym głosem, po czym zaczerwienił się ze wstydu.
Odkąd wyszli ze szkoły, ciężar przygniatający mu pierś był zbyt duży: to musiało z niego wyjść. Wyznał wszystko Joséphine, która natychmiast zbagatelizowała całą sprawę:
– Może uwziął się na ciebie z mojego powodu.
– Hmm… – rzucił Gustave niezbyt przekonany.
Nawet w obliczu przeciwności losu mógł stwierdzić, że Joséphine zawsze pozostaje sobą: nieczuła na problemy innych i egocentryczna. Zawsze miała odpowiedź na wszystko, co go wkurzało.
– Wracając do twojego problemu: nie można mieć wszystkiego, Gugusiu. Przy odrobinie szczęścia Villette uweźmie się na ciebie, a wtedy masz zapewnioną chwałę. Pewnego dnia mi podziękujesz…
Gustave, nie wiedząc, czy naprawdę powinien jej dziękować, pokiwał głową. Joséphine ciągnęła:
– Ja nie prosiłam o nic oprócz odrobiny cierpienia, postawienia mnie czasami w obliczu porażki. Wiesz, rany zadane w dzieciństwie są kluczowe. Wszyscy inteligentni ludzie są melancholijni, wszyscy celebryci kiedyś oberwali, wszystkie gwiazdy były molestowane. Ale cóż chcesz, na tym polega życie: jestem zbyt zdolna, zawsze będę stała samotnie wobec reszty świata!
Joséphine była czasami taka zabawna! Gdyby on miał wybór, wolałby pozostać niezauważony, przez nikogo nienękany. Siostra westchnęła:
– No dobra, oddaj mi słownik. Dochodzimy. Nie chciałabym, żeby mama pomyślała, że cię wykorzystuję.
Stojąc u stóp wieżowca, Gustave podniósł głowę w kierunku siódmego, ostatniego piętra szarego budynku. Okno było uchylone: matka musiała już zatem wrócić z pracy. Serce mu się ścisnęło. Będzie musiał robić dobrą minę do złej gry i nie powiedzieć jej wszystkiego. W końcu, nie licząc ćwiczeń z pisania, reszta dnia minęła całkiem dobrze, po prostu nie wspomni o tym, że żaden z kolegów nie odezwał się do niego ani słowem.
– Nie stój tutaj jak kołek, Gugusiu! Znowu jajko spadnie ci na głowę – ponagliła go siostra.
Nierzadko się zdarzało, że jeśli ktoś na czas się nie schował, wstukując kod do bramy, trafiał go taki pocisk. Nastoletni mieszkańcy bloku mieli bardzo osobliwy zmysł gościnności. Szczególnie kiedy ktoś wybierał szkołę, zamiast bawić się w zaroślach.
– Chcesz, żebym wziął od ciebie książkę? – zaproponował Gustave, kiedy znaleźli się na klatce schodowej.
– Jesteś bardzo miły, Gugusiu. Nie będziesz miał łatwego życia.
Winda znów była zepsuta. Jak średnio raz na dwa tygodnie. Ćwiczyli nogi, oddech przyspieszał, ale jeśli dźwigało się książki albo zakupy, nie przypominało to ścieżki zdrowia. Z drugiej strony Gustave wolał iść schodami, niż być zamkniętym w kabinie, oferowała bowiem do wyboru: świeżo oddany mocz lub zręcznie oplute przyciski.
Joséphine wyprzedzała zdyszanego Gustave’a, który słyszał, jak wyzywa całą dzielnicę na każdym piętrze. Mamie by się to nie spodobało, gdyby dotarło do jej uszu.
Chłopiec oceniał entuzjazm matki po tym, jak szybko otwierała drzwi. Wieczorami otwierała gościom, zanim zdążyli zadzwonić. Gustave był jeszcze na szóstym piętrze, kiedy usłyszał, jak domaga się całusa od jego siostry, która zbyła ją ze swoją zwyczajową uprzejmością:
– Mamo, z kochaniem rodziców jest jak z antybiotykami. To nie przychodzi automatycznie.
Kiedy przekroczył próg, natychmiast rozpoznał zapach ciasta czekoladowego świeżo wyjętego z piekarnika. Matka była podekscytowana jak dziecko w bożonarodzeniowy wieczór.
– No i jak minął ci pierwszy dzień, Gugusiu? Opowiadaj! Chcę wszystko wiedzieć – oświadczyła.
– A mój? Nikogo to nie interesuje? – pożaliła się Joséphine, zrzucając jedną z tenisówek. – Widzę, kto tu jest ulubieńcem…
Gustave spojrzał na nią wielkimi oczami. Nigdy nie umiał stwierdzić, czy jego siostra mówi poważnie, czy robi dywersję, żeby wybawić go z kłopotów. Nigdy by nie pomyślał, że może być ulubieńcem mamy. Joséphine miała największy pokój, wieczorem mogła kłaść się pół godziny później niż on, komputer stał w jej królestwie.
– Nie, masz rację – ciągnęła jego siostra. – Zacznij od swojego pupilka. Myślę, że ma ci coś do opowiedzenia.
Spuszczając wzrok, by uniknąć pytającego spojrzenia matki, Gustave zrozumiał, że zdrajczyni Joséphine wybrała opcję denuncjacji. Należało się tego spodziewać.
Równość i braterstwo nie pasowały do rodziny Aubertów. Między bratem a siostrą trwała nieustanna rywalizacja, czasami wręcz wrogość, mimo to kochał Joséphine.
Siostra źle zniosła jego przyjście na świat i mógł to zrozumieć: po trzech i pół roku monopolu na serce rodziców zjawił się mały książę i odtąd musiała dzielić się z nim ich uwagą i miłością. Od samego początku postanowiła zaznaczyć swoje terytorium, nie było bowiem mowy, żeby ktoś odebrał jej rolę gwiazdy. Toteż w dniu narodzin młodszego brata nie wymyśliła nic lepszego od wylądowania w szpitalu z czterdziestostopniową gorączką. Potrafiła rozchorować się na zawołanie, co czyniła zawsze, by zwrócić na siebie uwagę, nigdy jednak, żeby uniknąć szkoły.
– Hej, kochanie… Nadal bujasz w obłokach? Pytałam, jak ci minął dzień w szkole – odezwała się mama, sięgając najpierw po kilka okruszków, a następnie po cały kawałek ciasta czekoladowego.
– Eee… – wymamrotał, siadając przy kuchennym stole.
Stwierdził, że mama przygotowała gargantuiczny podwieczorek, jak od święta. Czekoladowy fondant, brioszkę, sok multiwitaminowy, konfiturę, krem do smarowania, masło, owoce, ciasto maślane: można się było zastanawiać, kto tu jest większym łakomczuchem – dzieci czy rodzice.
Jego matka, Noémie Aubert, była salową. Od najwcześniejszego dzieciństwa chciała zajmować się innymi: tymi, którzy potrzebowali pomocy, a czasami tymi, którzy o nic nie prosili. Miała wielkie serce i wszystkim się strasznie przejmowała. Wystarczyło, że przepaliła się żarówka, a ona już nie spała w nocy.
– Dobrze – skłamał. – Bardzo dobrze nawet.
– Tym lepiej. Masz zadanie domowe? – spytała, rozlewając sok do dwóch szklanek.
– Nie, tylko dzienniczek ucznia do podpisania, tak mi się wydaje – ciągnął, otwierając tornister i odkrywając, że właśnie dzienniczka zapomniał. – Ach, nie, pomyliło mi się, muszę ci go tylko pokazać pod koniec tygodnia.
– Widzisz, tak się martwiłeś, tymczasem poczciwy pan Villette nie jest wcale taki straszny – podsumowała mama, głaskając go po policzku. – Masz, weź jeszcze jedną kromkę, Gugusiu. A u ciebie wszystko dobrze, Joséphine?
– Nie, pani kazała mi wyjść za drzwi, a kiedy powiedziałam, że nie chcę drzwi za męża, natychmiast wyrzuciła mnie ze szkoły – wyznała, wznosząc oczy ku niebu. – A jak twoim zdaniem? Nie wpadłam na pomysł, żeby stać się nagle złą uczennicą tylko po to, aby dodać pikanterii naszemu życiu rodzinnemu…
Joséphine ze wszystkim była dwa kroki do przodu: z inteligencją, piersiami i buntem nastolatki. Można by pomyśleć, że cząsteczki plastiku w daniach ze stołówki rzeczywiście zrobiły swoje.
– A co jedliście na obiad? – zaryzykowała pytanie Noémie, chcąc zmienić temat.
– Nie wiem – odpowiedzieli chórem.
– Hej, to okropne! Wracam specjalnie wcześniej z pracy, a w zamian dostaję tylko porcję grymasów. Uprzedzam: ojciec wróci i też będzie chciał wszystko wiedzieć.
Noémie zacisnęła wargi. Wiedziała w głębi duszy, że ich ojciec najpierw zje kolację – trzymając nogi na stole – a potem wymiga się od sprzątania, żeby obejrzeć o dwudziestej główne wydanie wiadomości, z których się dowie, że dziś rozpoczął się nowy rok szkolny dla dzieci we Francji, również jego własnych. Czując narastające rozdrażnienie, ciągnęła:
– Joséphine, nie przesadzaj z sokiem, bardzo proszę. Nie mam zamiaru wracać do Lidla przed środą. Gustave, weź jeszcze kromkę. No więc co jedliście na obiad, to chyba nie jest trudne pytanie?
– Coś gąbczastego w kolorze jaskrawożółtym, co miało być omletem, jak sądzę – westchnęła córka, nalewając sobie soku do pełna.
– Dziękuję, Joséphine, że raczyłaś mi odpowiedzieć. W takim razie nie przygotuję wam jajek na kolację.
Joséphine wypiła duszkiem kolejną szklankę soku i się podniosła.
– Dobra, idę odrobić lekcje – oznajmiła, nie zjadłszy niczego.
Gustave był gotów się założyć, że wcale nie usiadła sumiennie przy biurku, żeby zrobić ćwiczenia, lecz rzuciła się na łóżko i zaczęła czytać jedną z nowo wypożyczonych książek. Chciałby, żeby ktoś kiedyś wyjaśnił mu, jakim sposobem ta prymuska mogła dostawać najlepsze oceny, chociaż nigdy się nie uczyła.
W kuchni Noémie rozłożyła szeroko ramiona. Gustave wtulił się w nią. Musiał wykorzystać tę chwilę, ojciec niedługo wróci i będzie domagał się uwagi. Matka westchnęła, jak gdyby cały ciężar świata leżał na jej piersi, po czym szepnęła mu do ucha:
– Całe szczęście, że cię mam, mój idealny Gugusiu…
Gustave źle spał tej nocy. Nigdy niczego nie ukrywał przed mamą, a zatajenie informacji o karze było dla niego bardzo trudne. Na tym polegało dorastanie: na uświadomieniu sobie, że pewne rzeczy należy przemilczeć, by ochronić tych, których się kocha. Przez dwa kolejne tygodnie nadal dobrze nie spał.
Jak co rano Joséphine była gotowa do wyjścia wcześniej niż brat. Przebierała nogami w miejscu, zmuszona na niego czekać. Tymczasem Gustave potrafił spędzić dwadzieścia minut na wciąganiu skarpetek. Jak na osobę praworęczną nie był zbyt sprawny.
Chłopiec wsunął jedną rękę w rękaw płaszcza, pocałował matkę i zrobił głęboki wdech, po czym zatrzasnął drzwi. Noémie złapała go jeszcze na klatce.
– O niczym nie zapomniałeś?
Gustave wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc, a mama wręczyła mu tornister, rozbawiona tą wpadką, która powtarzała się niezmiennie każdego ranka.
– Pewnego dnia zapomnisz własnej głowy…
Gustave zawsze był rozkojarzony. Gdy miał iść po zmiotkę, otwierał lodówkę. Nie należało się obruszać, taki już był i wszyscy musieli się z tym pogodzić.
Gdy dotarł do szkoły po blisko trzydziestominutowej wspinaczce, Joséphine popędziła do swojej klasy. Zdążyła jeszcze przypomnieć bratu, żeby czekał na nią po lekcjach. Mimo że już rozległ się dzwonek, Gustave stał jak słup soli z wielką gulą w brzuchu. Od dwóch tygodni czuł ją tam nieustannie. Nie wiedział, czy miała związek ze strachem, że znów zostanie ukarany, czy że kolejny raz o czymś zapomni albo popełni jakąś gafę, albo zgubi swoje rzeczy, albo zostanie okradziony, a może po prostu się bał, że będzie musiał samotnie spędzać każdą przerwę, chyba że ten Sekou, twardziel z jego klasy, znów będzie go popychał.
Kiedy dźwięk dzwonka umilkł, jego nogi automatycznie się odblokowały i Gustave ruszył w górę schodów dzielących go od klasy. Zajął miejsce w ławce, wyciągnął piórnik i zeszyty, po czym usiłował zachowywać się jak najbardziej dyskretnie.
Pan Villette rozpoczął sprawdzanie obecności i gdy tylko wyczytał jego nazwisko, zatrzymał się.
– Aubert. Weź swoje rzeczy i usiądź w tej ławce.
Nauczyciel ustawił pojedynczą ławkę w pierwszym rzędzie, tuż pod swoim nosem. Wstawiony między dwa rzędy stolik królował pośrodku klasy. Gustave zgarnął jak najszybciej wszystko, co do niego należało, i opróżnił swoją szafkę, a w tym czasie wszyscy mu się przyglądali. Czuł, jak purpurowieją mu policzki.
– Pospiesz się, koledzy czekają.
W pośpiechu niechcący upuścił piórnik. Nauczyciel wstał i skrzyżował ramiona na piersi, wyrażając w ten sposób zniecierpliwienie. Gustave przeszedł przez klasę, błagając, by nic więcej już mu nie wypadło z rąk. Kiedy dotarł na swoje nowe miejsce, poczuł się strasznie samotny mimo dwudziestu pięciu par oczu, których spojrzenia wwiercały mu się w plecy. Lepiej było mieć Sekou w polu widzenia niż za sobą…
Pan Villette z pewnością chciał dobrze, sadzając go w tym miejscu, ale w rzeczywistości był to zły pomysł. Gustave znajdował się teraz zbyt blisko i zbyt nisko, żeby widzieć tablicę. Zmuszony był wyciągać szyję ponad zagraconym biurkiem nauczyciela, usiłując rozszyfrować, co pan Villette zapisuje kredą. Przynajmniej, to pewne, nie mógł już rozmyślać o niebieskich migdałach i obserwować ptaków przez okno.
Widząc, że chłopiec się wierci, wychowawca zmarszczył brwi i znów przerwał lekcję.
– Gustave, co chciałbyś robić, kiedy dorośniesz?
– Dotknąć nieba – odparł chłopiec po krótkim namyśle.
– Nie, chodzi o zawód – podszepnęło kilku kolegów, niestety nieco za późno.
Nawet jeśli Gustave skupiał się na zadawanych pytaniach, nauczyciel zdawał się wiecznie niezadowolony z jego odpowiedzi. Pan Villette pokręcił głową z niechęcią i odwrócił się do niego plecami, mamrocząc:
– Co ja z tobą zrobię…
Jeśli nie liczyć tego zdarzenia, przedpołudnie minęło spokojnie, bez kłopotów, w rytmie linijek z pochyłymi literami do przepisania. Przyglądając się uważnie szlaczkom alfabetu wiszącym na ścianie przed nim, Gustave stwierdził z rozbawieniem, że „b” i „d”, a także „p” i „q” są swoimi idealnymi lustrzanymi odbiciami, które można łatwo ze sobą pomylić. Litery zmieniały się w kocie ogony, symetryczne niczym u kotów syjamskich w kreskówce Zakochany kundel.
Po obiedzie chłopiec znów zasiadł w swojej ławce. Gustave nie lubił nowego miejsca. Nie widział nic z tego, co dzieje się na zewnątrz, nie mógł też patrzeć na zegar. Musiał teraz cały się wykręcać, jak najdyskretniej, żeby zobaczyć, która godzina. Zegar wisiał bowiem za jego plecami. Gustave czekał więc cierpliwie na kres swojej męki.
Dzień zakończył się ćwiczeniami na cyfrach do kolorowania, tak banalnych, że przypominały zadania dla przedszkolaków. Chłopiec dostrzegł w tym okazję, by pokazać panu Villette’owi swoją dobrą wolę i zaangażowanie, postanowił więc poświęcić popołudniową przerwę na staranne kolorowanie. Nie zdołał jednak zdobyć tego dnia punktu i bardzo go to zasmuciło. Jego praca była czysta, przynajmniej mama będzie szczęśliwa, że robił, co trzeba.
Kiedy wreszcie zadzwonił dzwonek i nastąpiło wybawienie, chłopiec się rzucił, by zebrać swoje rzeczy, nie zapominając o lekturze, dzienniczku ani zeszycie na zadania domowe, włożył płaszczyk, po czym wrócił po tornister i pobiegł na spotkanie z siostrą przy bramie. Czuł ulgę: udało mu się przetrwać kolejny dzień bez kary czy bójki.
Joséphine jeszcze nie było, ale ku jego zaskoczeniu czekała na niego mama. Gustave rzucił się jej na szyję, zastanawiając się, czy takie zachowanie uchodzi jeszcze w szkole podstawowej. Nieważne: uwielbiał te chwile. Ledwo Noémie zdążyła pocałować syna, pojawił się pan Villette.
– Pani Aubert, jak dobrze, że panią widzę. Chciałem właśnie panią wezwać na spotkanie.
Mama zesztywniała i ścisnęła mocniej dłoń syna. Gustave poczuł, jak mocno bije mu serce: mógł się tego spodziewać, nauczyciel opowie o karze z pierwszego dnia.
– Z Gustave’em jest coś nie tak! – stwierdził nauczyciel.
– To znaczy? – zapytała mama zaniepokojona.
– Jest strasznie powolny… Musi się rozbudzić i wejść na wyższe obroty. To nie przedszkole! Ze wszystkim się spóźnia, nie rozumie pytań ani poleceń. Musi zostawać na przerwie, żeby kończyć zadania. Dzisiaj zrobił tylko jedną trzecią ćwiczenia, w czasie gdy cała reszta klasy już je skończyła. Buja w obłokach…
– To nieprawda! Pokolorowałem trzy z dziesięciu – zaprotestował Gustave.
– Cicho! Nie odzywamy się, kiedy dorośli rozmawiają, i nigdy nie wolno zaprzeczać nauczycielowi – upomniała go matka, kucając przy nim. Następnie zwróciła się do wychowawcy: – Dziękuję za tę informację. Gustave dotrzyma kroku klasie i będzie bardziej uważny.
Noémie pożegnała nauczyciela i obróciła się na pięcie dokładnie w chwili, gdy Joséphine pojawiła się w drzwiach szkoły. Kiedy mijała swojego dawnego wychowawcę, uśmiechnęła się do niego szeroko. Pan Villette stwierdził:
– Trzeba sobie jasno powiedzieć, że Gustave różni się od swojej siostry!
Przygnębiona i ze wzrokiem utkwionym w oddali Noémie milczała. Jej pojawienie się w szkole powinno być radosnym wydarzeniem, tymczasem pan Villette wszystko zepsuł. Przy kuchennym stole Gustave pochłaniał podwieczorek, udając entuzjazm z nadzieją, że jego uśmiech udzieli się innym.
– Cześć, nudziarze! – zawołała Joséphine, wróciwszy od dozorczyni, której pożyczyła klucz na czas zakładania alarmu przeciwpożarowego w ich mieszkaniu.
Kiedy Gustave zobaczył w sieni na dole ogłoszenie dotyczące indywidualnych czujników dymu, nie mógł opanować paniki: nigdy wcześniej nie wyobrażał sobie, że w domu może wybuchnąć pożar. A jeśli to się zdarzy w środku nocy, czy ktoś pomyśli, żeby go ratować? A jeśli rodzice będą musieli wybierać między nim a jego siostrą? Zadrżał na samą tę myśl.
Joséphine ciągnęła:
– Ależ macie grobowe miny! W czym problem?
W drodze powrotnej ze szkoły tylko Joséphine paplała. Zapatrzona w siebie, nie zwróciła uwagi na ciężką atmosferę. Przerwy w rozmowie nie stanowiły dla niej problemu. Zatopiona w myślach Noémie nie włączyła nawet radia. A przecież taneczne melodie, które tak bardzo lubiła, dobrze by jej zrobiły.
Mama westchnęła.
– Pan Villette narzeka, że twój brat jest powolny.
– No i? Zawsze był perfekcjonistą, wiadomo. To nie znaczy, że nie jest sprytny: prawie mnie ogrywa w warcaby. Nie jest wcale głupi.
Gustave poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Był bardzo wrażliwy, ale teraz głęboko się wzruszył. Po raz pierwszy usłyszał komplement z ust swojej siostry. W swojej obecności przynajmniej. Miał potajemnie nadzieję, że kiedy nie było go w pobliżu, również mówiła o nim dobrze.
– W przeciwieństwie do jego nauczyciela, który wciąż nie zrozumiał, że żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku i że krytykowanie dzieci i ich rodziców w pierwszych dniach roku szkolnego to nie najlepsza metoda motywacji – ciągnęła Joséphine.
– Dziękuję – szepnął Gustave, posyłając siostrze szczerbaty uśmiech.
– Za co? – spytała Joséphine, po czym wyszła z kuchni i zamknęła się w swoim pokoju.
Wieczorem po kolacji Gustave zapukał dyskretnie do pokoju siostry. Był on niemal dwa razy większy niż jego sypialnia. Ściany pokryte różową tapetą pamiętały czas, gdy rodzice wyobrażali ją sobie jako grzeczną dziewczynkę ubierającą się w spódniczki i bawiącą się lalkami. Ona jednak szybko ostudziła ich zapał i wizje potulnej córeczki.
W tle grało radio, a Joséphine zatopiona była w słowniku angielsko-francuskim.
– Przeszkadzam ci? – spytał nieśmiało Gustave.
– No, skoro już tu jesteś, powiedz, czego chcesz.
Gustave nie bardzo wiedział, od czego zacząć. Po raz pierwszy miał zamiar poprosić siostrę o pomoc.
– Dlaczego włączasz radio, skoro go nie słuchasz?
– Po pierwsze, to nie jest radio, tylko France Inter. Po drugie, czy nigdy nie słyszałeś o nieświadomości?
Gustave pokręcił głową.
– W nocy, kiedy śpisz, twój mózg zapamiętuje wszystko, co usłyszałeś w ciągu dnia, nawet jeśli nie uważałeś. Dlatego czytam słownik. Dzięki tej technice wiem mnóstwo rzeczy, nie musząc się ich uczyć.
Gustave zmarszczył brwi.
– Nigdy nie masz ochoty robić czegoś dla przyjemności? Posłuchać fajnej muzyki, przeczytać świetnej książki?
– Dlaczego ktoś miałby chcieć to robić? Nie widzę sensu: jesteśmy tym, co czytamy, Gugusiu.
Zakładając, że Joséphine rzeczywiście była sumą wszystkiego, co przeczytała – powierzchowna i pedantyczna, z wysokim mniemaniem o sobie – Gustave obiecał sobie, że nigdy nie będzie czytał tych samych książek co siostra!
– Nigdy nie zdołam dowiedzieć się wszystkiego, mamy tylko jedno życie, trzeba dokonywać wyborów. Więc jeśli to nie jest książka z Nagrodą Goncourtów albo klasyk z serii Pléiade, to po prostu strata czasu – dodała, po czym wróciła do lektury listy czasowników nieregularnych. – Swoją drogą, powinniśmy zabrać się na poważnie za grę w szachy.
– Myślałem, że nie lubisz gier towarzyskich – zdziwił się Gustave.
Dokończenie rozgrywki z siostrą stanowiło zazwyczaj nie lada wyczyn.
– Osoby inteligentne w nie grają, a ja cię potrzebuję, żeby nauczyć się wygrywać. Czego właściwie ode mnie chciałeś?