Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lucas, pisarz po czterdziestce, wyrusza w krótką podróż z Buenos Aires do Montevideo, by odebrać tam piętnaście tysięcy dolarów w gotówce: zaliczkę za kolejną powieść. Ma nadzieję, że te pieniądze rozwiążą jego problemy finansowe, a przede wszystkim pomogą załagodzić konflikt z wiecznie niezadowoloną żoną. Chciałby zapobiec rozpadowi związku, zdaje sobie sprawę z nierównowagi sił w jego małżeństwie. Żona intensywnie pracuje całymi dniami, a noce spędza prawdopodobnie z kochankiem. Sfrustrowany Lucas tkwi w domu, pozbawiony weny twórczej gapi się w ekran
komputera, zajmuje się synkiem i fantazjuje o jedynym, co jeszcze go napędza: młodej kobiecie z Urugwaju, którą poznał kilka miesięcy wcześniej na festiwalu literackim i z którą planuje się spotkać podczas podróży. Jednak Magalí Guerra Zabala jest wolnym duchem i ma własne problemy miłosne, dlatego też dzień, który spędzają wspólnie w Montevideo, nie przebiega tak łatwo, gładko i przyjemnie, jak wyobrażał sobie Lucas.
Bezrobotny pisarz zbliżający się nieuchronnie do kryzysu wieku średniego, który szuka pocieszenia u kochanki to po wielekroć wykorzystywany w literaturze motyw, Mairal napisał jednak powieść łotrzykowską, będącą jednocześnie analizą stanu umysłu bohatera, momentami komiczną, ale głęboką i udowadniającą, że zawsze jest jakieś wyjście awaryjne z trudnej sytuacji i że zawsze można zacząć od początku.
Pięknie napisana Urugwajka jest dziełem niezwykle stylowym, filozoficznie głębokim, ze zgrabnie poprowadzonym wątkiem tajemnicy i zdrady.
Sigrid Nunez
Urugwajka to momentami komiczny, ale przenikliwy portret mężczyzny na krawędzi, borykającego się z kryzysem wieku średniego, trudnym ojcostwem, brakiem pieniędzy, niestabilnym małżeństwem i gorącym uczuciem wobec tytułowej Urugwajki. Lucas wnikliwie obserwuje otaczający go świat, który
podczas podróży z Buenos Aires do Montevideo na przestrzeni zaledwie siedemnastu godzin zmienia się
nie do poznania.
Colm Tóibín
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 155
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału La uruguaya
Przekład Barbara Jaroszuk
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki i stron tytułowych Krzysztof Rychter
LA URUGUAYA
THE WOMAN FROM URUGUAY (LA URUGUAYA): © 2016 Pedro Mairal
Published by permission of Indent Literary Agency,
USA and Book/Lab Literary Agency, Poland
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Barbara Jaroszuk, 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2023
Zdjęcie autora na okładce Copyright © Lucas Ober
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-966654-2-3 (EPUB); 978-83-966654-2-3 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2023
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Powiedziałaś, że mówiłem przez sen. To pierwsze, co pamiętam z tamtego ranka. O szóstej zadzwonił budzik. Maiko już wcześniej przyszedł do nas do łóżka. Objęłaś mnie i rozmawialiśmy, mówiąc jedno drugiemu wprost do ucha, żeby nie obudzić małego, ale chyba i po to, żeby nie dmuchać sobie nawzajem w nos oddechem po nocy.
– Zrobić ci kawy?
– Nie, kochanie. Śpijcie dalej.
– Mówiłeś przez sen. Przestraszyłeś mnie.
– Co mówiłem?
– To samo co poprzednio. Powiedziałeś: „Guerra”. Dlaczego śnisz o wojnie?
– Dziwne.
Wykąpałem się, ubrałem. Pocałowałem ciebie i Maiko pocałunkiem Judasza.
– Dobrej podróży – powiedziałaś.
– Widzimy się wieczorem.
– Uważaj na siebie.
Zjechałem windą do podziemnego garażu. Na dworze jeszcze się nie rozjaśniło. Nie włączałem muzyki. Przeciąłem Billinghurst, skręciłem w Libertador. Był już spory ruch, głównie przez ciężarówki w pobliżu portu. Na parkingu buquebusa strażnik powiedział, że nie ma wolnych miejsc. Musiałem zawrócić i zaparkować kawałek dalej, po drugiej stronie jezdni. Niespecjalnie mi się to podobało, bo wiedziałem, że wieczorem, już z dolarami w kieszeni, będę musiał pokonać ten odcinek wzdłuż ciemnych torów bocznicy.
Kolejki do kasy nie było. Pokazałem dokumenty.
– Ekspres do Colonii? – spytał facet w okienku.
– Tak. I potem autobus do Montevideo.
– Wraca pan jeszcze dzisiaj wprost z Montevideo?
– Tak.
– W porządku... – rzucił, przypatrując mi się trochę za długo.
Wydrukował bilet i podał mi go z lodowatym uśmiechem. Odwróciłem wzrok, skrępowany. Dlaczego tak na mnie patrzył? Czyżby odznaczali sobie na specjalnej liście, kto wraca tego samego dnia?
Wjechałem ruchomymi schodami do punktu odprawy celnej. Dałem plecak do przeskanowania, pokonałem pusty labirynt między taśmami. „Proszę dalej” – usłyszałem. Urzędnik migracyjny obejrzał moje dokumenty, bilet. „Teraz niech pan stanie przodem do kamery, Lucas. Świetnie. I prawy kciuk tutaj... Dziękuję”. Wziąłem bilet, dokumenty i wszedłem do poczekalni.
Ludzie ustawili się już w długiej kolejce. Przez okno zobaczyłem, że prom właśnie przybija. Kupiłem najdroższą na świecie kawę i równie drogiego croissanta (lepkiego croissanta, radioaktywną kawę) i pochłonąłem je w minutę. Stanąłem na końcu kolejki i usłyszałem koło siebie kilka par z Brazylii, jakichś Francuzów i kogoś z akcentem z prowincji, z północy, niewykluczone, że z Salty. Było kilku samotnych mężczyzn, takich jak ja. Może też płynęli do Urugwaju na jeden dzień – do pracy albo po kasę.
Kolejka ruszyła, przeszedłem przez wyłożone wykładziną korytarze i znalazłem się na statku. Duża sala z tymi wszystkimi fotelami przypominała trochę kino. Znalazłem miejsce przy oknie, usiadłem i wysłałem ci esemesa: „Już na promie. Kocham Cię”. Wyjrzałem przez okno. Świtało. Falochron ginął w żółtawej mgle.
Wtedy napisałem tego maila, którego później przeczytałaś:
„Guerra, już jadę. Możesz o drugiej?”.
Nigdy nie zostawiałem poczty otwartej. Przenigdy. Zawsze bardzo z tym uważałem. Uspokajało mnie poczucie, że pewnej części swojego mózgu nie dzielę z tobą. Potrzebowałem tego stożka cienia, zamku w drzwiach, prywatności, choćby tylko po to, żeby pobyć w ciszy. Przeraża mnie ta jakaś syjamskość u par: myślą to samo, jedzą to samo, upijają się równocześnie, zupełnie jakby chodziło o jeden układ krwionośny. Po latach takiej niezmiennej choreografii musi zachodzić coś w rodzaju zrównującej systemy reakcji chemicznej. To samo miejsce, te same nawyki, to samo jedzenie, wspólne życie seksualne, identyczne bodźce, identyczna temperatura ciała, stopa życiowa, lęki, motywacje, spacery, plany... Co za dwugłowe monstrum tworzy się w ten sposób? Stajecie się symetryczni, wasze metabolizmy się synchronizują, działacie jak lustrzane odbicia: podwójna istota napędzana jednym pragnieniem. A dziecko tylko wzmacnia ten układ, przypieczętowuje go na wieczność. Już na samą myśl udusić się można.
Mówię „na samą myśl”, bo my chyba próbowaliśmy z tym walczyć, nawet jeśli stopniowo ulegaliśmy sile bezwładu. Moje ciało nie kończyło się już na opuszkach moich palców: płynnie przechodziło w twoje. Byliśmy jednością. Nie istniała dłużej Catalina, nie istniał dłużej Lucas. Aż coś pękło, hermetyczny układ uległ rozszczelnieniu: ja zacząłem mówić przez sen, ty zaczęłaś czytać moje maile... W niektórych miejscach na Karaibach pary nadają swoim dzieciom imiona złożone z części imion obojga rodziców. Gdybyśmy mieli córkę, moglibyśmy nazwać ją, na przykład, Lucalina, Maiko z kolei mógłby się nazywać Catalucas. Oto imię tego monstrum, którym byliśmy, ty i ja, kiedy tak przelewaliśmy się jedno w drugie. Nie podoba mi się taka wizja miłości. Potrzebuję swojego kąta. Dlaczego zajrzałaś do moich maili? Szukałaś punktu zaczepienia dla konfrontacji, żeby wreszcie wykrzyczeć mi swoje prawdy? Ja nigdy nie czytałem twojej poczty. Wiem, że nigdy jej nie zamykałaś, co zabijało we mnie ciekawość, ale – tak czy owak – do głowy by mi nie przyszło, żeby grzebać w twoich sprawach.
Prom ruszył. Przystań została w tyle. Widać było fragment wybrzeża, ledwie odgadywane zarysy budynków. Poczułem ogromną ulgę. Wyjechać. Choćby na moment. Wyrwać się z kraju. Z głośnika leciały zasady bezpieczeństwa – po hiszpańsku, portugalsku, angielsku. Kapok pod każdym fotelem. I po chwili: „Informujemy, że nasz freeshop jest już otwarty”. Co za geniusz, ktokolwiek wymyślił to słowo: „freeshop”. Im więcej handlowych obostrzeń, tym bardziej nam, Argentyńczykom, podobają się „freeshopy”. Dziwna wizja wolności.
Sam przecież podróżowałem, żeby przemycić do kraju własne pieniądze. Kasę z zaliczek. Kasę, która zaradzić miała wszystkiemu. Nawet mojej depresji i mojemu zamknięciu, temu wielkiemu „nie”, które bierze się z braku. Nie mogę, bo nie mam kasy. Nie wychodzę, nie wysyłam tamtego listu, nie drukuję formularza, nie zapytam w agencji, nie przestanę na wszystkich warczeć, nie pomaluję krzeseł, nie zajmę się wilgocią na ścianie, nie wyślę CV. Dlaczego? Bo nie mam kasy.
Konto w Montevideo otworzyłem w kwietniu. Dopiero teraz, we wrześniu, spłynęły zaliczki z Hiszpanii i z Kolumbii, za dwie książki, na które umowy podpisałem wiele miesięcy wcześniej. Gdyby przelali mi te dolary do Argentyny, bank przeliczyłby mi je na pesos po oficjalnym kursie i w dodatku zapłaciłbym podatek od zysku. Po przywiezieniu gotówki z Urugwaju mogłem wymienić ją w Buenos Aires po kursie nieoficjalnym i dostać ponad dwa razy więcej. Podróż się zatem opłacała, nawet biorąc pod uwagę ryzyko, że w drodze powrotnej zostanę przyłapany. Bo zamierzałem wwieźć do kraju więcej dolarów, niż było dozwolone.
Rio de la Plata, rzeka srebra, rzeka kasy: nazwa trafna jak rzadko. Woda zaczynała połyskiwać. Będę mógł – myślałem – zwrócić ci pieniądze, które wiszę ci za te miesiące, kiedy nie pracowałem i utrzymywaliśmy się wyłącznie z twojej pensji. Będę mógł, żyjąc oszczędnie, przez jakieś dziesięć miesięcy tylko pisać. Wschodziło słońce. Zła passa dobiegała końca. Pamiętam tamten dzień, gdy udało nam się zapłacić za autostradę stertami monet po pięćdziesiąt centavo. Jechaliśmy do Pilar odwiedzić mojego brata. Kobieta w budce nie mogła uwierzyć. Przeliczyła te monety, piętnaście pesos w monetach po pięćdziesiąt centavo. „Brakuje jeszcze jednej pięćdziesiątki” – powiedziała. Z tyłu odzywały się już klaksony. „Na pewno nie, proszę jeszcze raz przeliczyć” – odparłem. „W porządku, jedźcie, jedźcie” – rzuciła i ruszyliśmy, zaśmiewając się oboje, chociaż może było w tym jakieś drugie, gorzkie i zatajone dno. Bo powtarzałaś: „To się nazywa mieć przejściowe problemy z płynnością finansową”. I wydawało się, że masz rację. Tyle że ja nie kończyłem kolejnych projektów, nie podpisywałem żadnych umów, nie chciałem prowadzić kursów ani wykładów i rosło między nami milczenie, stopniowo, w miarę jak mijały miesiące, i najpierw zapadł się zlew w kuchni, a ja podparłem go kilkoma puszkami, potem porysował się teflon patelni, przepalił się włącznik światła w salonie i zostaliśmy częściowo w półmroku, zepsuła się pralka, stary piekarnik zaczął dziwnie pachnieć, kierownica w samochodzie dygotała, jakbyśmy przedzierali się promem kosmicznym przez atmosferę... Nie skończyłem też leczyć sobie zęba, bo koronka była droga, zrezygnowaliśmy z wkładki domacicznej na czas nieokreślony, w przedszkolu Maiko zalegaliśmy z opłatą za dwa miesiące, w ogóle zalegaliśmy z opłatami i któregoś wieczoru odrzuciło nam dwie karty w Walmarcie. Maiko wierzgał na podłodze wśród pudeł, a my musieliśmy odłożyć na miejsce wszystko, co załadowaliśmy do wózka na zakupy. Byliśmy wściekli i zawstydzeni. Brak środków.
Pokłóciliśmy się najpierw na balkonie, później drugi raz w kuchni, ty po turecku na marmurowym blacie, płacząc i przykładając sobie lód do oczu. „Jutro muszę tak iść do pracy, kurwa mać” – mówiłaś. Miałaś dosyć: mnie, mojej toksycznej chmury, moich kwaśnych deszczów. „Wyglądasz na pokonanego – powiedziałaś – jakbyś się poddał, nie rozumiem, o co ci w ogóle chodzi”. A ja – oparty o lodówkę, znieczulony, bez pomysłu, jak zareagować. Walnąłem więc na oślep, poczułem się przyparty do muru i nie wpadłem na nic lepszego, niż wyjechać ze swoją frustracją. To masz, zobaczymy, co powiesz. „Jeśli chcesz ograniczyć swoje życie seksualne do dwóch numerków na miesiąc, proszę bardzo, ale ja tak nie mogę” – rzuciłem. Czasem na mieście, po wieczorze autorskim albo panelu dyskusyjnym w jakimś ośrodku kultury, szedłem się czegoś napić i ktoś mnie zagadywał, jakaś dwudziestopięcioletnia gówniara albo pięćdziesięcioletnia milfa, pytała mnie o coś, uśmiechała się i chciała, i chciała, i już sobie wyobrażałem te dwa piwa i hotel na godziny, tę odrobinę przygody, i aż kły mi rosły, prawdziwy lew skrępowany parcianym sznurkiem, „muszę iść” – mówiłem, cmok, cmok w policzek, a ona, że „szkoda”, „tak, tak, mam małe dziecko”, kubeł zimnej wody, „jutro obudzi mnie z samego rana”, no więc tyle, sefini. I wychodziłem w noc, ładowałem się do autobusu, docierałem do domu, a ty spałaś, przytulałem cię na łyżeczkę, napierałem, nic z tego, byłaś wykończona, strasznie śpiąca. A o świcie Maiko przyłaził do nas do łóżka. Wstawaliśmy. Robiliśmy mu nesquika, ja odprowadzałem małego do przedszkola, ty jechałaś do pracy. „To na razie, widzimy się wieczorem”, a wieczorem znowu byłaś zmęczona i chciałaś tylko iść spać, bez kolacji, a ja oglądałem jakiś serial, gromadziłem w sobie złość, trujący testosteron. I tak miesiącami.
„Mam ci pogratulować, że nikogo nie przeleciałeś – powiedziałaś – mam ci może podziękować?”. Byłaś zaczepna, w nastroju do kłótni. Że niby co to ma z tobą wspólnego. Bo potrafisz się kłócić. „Powiedz, czego ty chcesz” – mówiłaś. A ja nic już nie mówiłem. Nie chciałem brnąć dalej. Kiedy dokładnie zaczęło niedołężnieć to monstrum, którym byliśmy we dwoje? Dawniej pieprzyliśmy się na stojąco, pamiętasz? Na tarasie twojego mieszkania przy Agüero, przy pomalowanej wspólnymi siłami szafie, pod prysznicem, raz na stole w jadalni. Piękne to było, tak się pragnąć. Ten głód. Od przodu, z twoją nogą opartą o ścianę, na czworakach w fotelu, wśród stołowych bibelotów, ty nagle na górze, wygięta tak, jakby właśnie porywali cię kosmici. Mieliśmy fantazję, byliśmy zmienni, zawsze różni, dynamiczni, rozognieni. A potem nasza bestia o podwójnych plecach uległa stopniowemu paraliżowi, położyła się i nigdy więcej nie wstała. Budziła się tylko w okolicach łóżka, w bezpośrednim kontakcie, w poziomie, leniwa bestia, zdolna tylko do numerków w jednej pozycji, na misjonarza, czy może z tobą na brzuchu, prawie nieobecną. Sami i razem. Albo te wieczory, gdy byłaś tak zmęczona, że miałaś kłopoty z trafieniem do łóżka, wsuwałaś się przypadkiem pod prześcieradło, a ja później w ciemności kładłem się na nim i nie mogłem cię nawet przytulić, objąć w pasie, złapać za piersi ani pocałować w szyję, gdy tak tkwiliśmy rozdzieleni cienką tkaniną, obok siebie, ale bez możliwości kontaktu, jak w różnych wymiarach.
Często tak się działo. Leżałem bezsennie na plecach, słuchając, jak oddychasz i jak koło drugiej zaczyna kapać skądś woda, nigdy nie wiedzieliśmy skąd, brzmiało to jak odgłos samej bezsenności, kapanie podświadomego. A najgorzej, że nie było regularne, było nie do przewidzenia, i ta woda z pewnością gdzieś się zbierała, tworząc kałużę, wilgotną plamę, podgryzając gips, cement, osłabiając konstrukcję. Musiałem przenosić się na fotel w salonie, surfować jeszcze chwilę po necie, podsypiać tam, po czym wracać do łóżka pokonany. Bo pewnie miałaś rację, byłem pokonany, nie bardzo wiem, przez kogo ani przez co, ale i tak się w tym z lubością nurzałem. „Rozciągnięty na deskach, za pan brat z każdą bzdurą...” – jak głosi piosenka, którą śpiewałem pijany tamtego popołudnia w Montevideo.
Zapewne pokonałem sam siebie. To przez ten mój monolog wewnętrzny, nieprzychylną ławę przysięgłych w mojej głowie. Kiedy nie piszę ani nie pracuję, te głosy przybierają na sile, stopniowo mnie zalewają. Moje wątpliwości rosły jak pnącza, oplatały mnie całego. Zastanawiałem się, z kim się spotykasz. Te twoje późne powroty, gdy zjawiałaś się elegancka i zmęczona po jakimś zebraniu czy przyjęciu w fundacji... I te ledwie zauważalne zmiany: wcześniej rzadko się depilowałaś, teraz czułem gładkość twoich nóg za każdym razem, kiedy muskałem cię w łóżku. Głowę wypełniały mi pytania. Czy dbałaś o siebie dla kogoś, kto nie był mną? I gdzie się widywaliście, Cata? W hotelach na godziny? Nigdy za nimi nie przepadałaś, może zresztą właśnie to cię teraz niezdrowo kręciło. Zastanawiałem się, o kogo chodzi, i nie miałem pojęcia. O kogoś z członków zarządu? Twój wzgórek łonowy, zawsze taki zarośnięty, taki retro, nagle okazywał się przystrzyżony, ograniczony do schludnego trójkąta, trochę bardziej szorstki. „Muszę jakoś wyglądać w bikini” – powiedziałaś, i owszem, był grudzień, nadchodziło kolejne lato zaproszeń na baseny i do ogrodów. Poszłaś do ginekologa i wyleczyłaś sobie kandydozę, która dawała mocny zapach, i kazałaś mi brać to samo lekarstwo, na wypadek gdybym też chorował. Czy kurowaliśmy się oboje dla twojego kochanka? Coraz więcej było tych późnych powrotów, po kolacji, o pierwszej, drugiej w nocy, i słyszałem z łóżka, jak puszczasz w łazience wodę, dużo wody, dużo mydła, bidet, zmywanie makijażu, szczoteczka do zębów. Jestem prawie pewny, że znów zaczęłaś palić – z kim? Prawie cię widziałem w jakimś restauracyjnym ogródku z kieliszkiem szampana i papierosem, ten twój sposób palenia, twój uśmiech. I właśnie to wszystko zacierałaś podczas postoju technicznego w łazience. Raz nawet wzięłaś prysznic przed przyjściem do łóżka. Którejś nocy wyczułem na tobie mocną wodę kolońską, ale mam manię na punkcie zapachów, prawdziwe przeczulenie, więc może chodziło o zwykłe pożegnalne cmoknięcia po noworocznej kolacji. Gdzie pośród tych wszystkich kardiologów było twoje serce? Zamknęłaś się, schowałaś w sobie i zaczęłaś szperać u mnie, żeby to u mnie coś znaleźć. Kiedy zazdrość wyjątkowo mnie zamraczała, miałem ochotę napisać do ciebie pouczającego maila ze wskazówkami, jak być kochanką: musisz nie tylko dbać o siebie i się depilować, musisz też nosić w torebce czyste majtki na zmianę, używać bidetu przed każdym numerkiem i po nim, kontrolować swoją obsesję, odwoływać randki w czasie menstruacji, blokować komórkę. Kochanki nie menstruują. Poza tym nie dzwonią do kochanków, nie dają im prezentów, nie gryzą ich w łóżku, nie używają szminki ani perfum. Nie zostawiają śladów na powierzchni ciała. Palą od środka. Niepostrzeżenie aktywują centralny układ nerwowy.
Naiwniak. O niczym nie miałem pojęcia, a robiłem z siebie starego wyjadacza, weterana. Na szczęście nigdy do ciebie nie napisałem. Przeżuwałem swoje wątpliwości, swoje kompleksy sam. W ten sposób wychodził ze mnie facet, który nie potrafi utrzymać rodziny, bezrobotny, bezsilny samiec-łowca, który od czasu do czasu prosił cię o przelew, na asado szeptem błagał brata o dziesięć tysięcy pesos, podczas gdy w Excelu, w twoich ulubionych tabelkach, rosły na czerwono moje długi. Niezbyt to wszystko erotyczne, przyznaję. I fakt faktem, że mister Lucas był już trochę starszy, mniej pociągający. Przynajmniej tak się czułem. Skrzywiony kręgosłup, coraz wydatniejszy brzuch kontrastujący z ogólną chudością ciała, pojedyncze nitki siwizny na głowie i we włosach łonowych, no i kutas, który niemal z dnia na dzień lekko mi się wygiął, wykręcił w prawo, jak gdyby mój wewnętrzny kompas zwariował i porzucił północ na rzecz wschodu, na rzecz Brzegu Wschodniego, Urugwaju. Bo o to przede wszystkim chodziło: umysł miałem zajęty czymś innym. I czasami, gdy wracałaś do domu, zastawałaś mnie zapatrzonego w zmierzch za oknem balkonowym, trzymającego się jak więzień barierki, którą zamontowaliśmy, kiedy Maiko zaczął chodzić.
Jednostajne drganie promu sprawiło, że przysnąłem. Gdy znów otworzyłem oczy, nad rzeką wisiało słońce. Zbliżaliśmy się do Colonii. Moja komórka złapała sygnał i dostałem maila z odpowiedzią od Guerry:
„W porządku. O drugiej. Tam gdzie poprzednio”.
Wtedy, patrząc na wodę, która błyszczała jak płynne srebro, powiedziałem do siebie, prosto w szybę:
– Magalí Guerra Zabala.
Powtórzyłem to sobie dwa razy.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Urugwajka to pięćdziesiąta szósta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Edouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz