Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest gotowa na wszystko, by osiągnąć sukces. Ale co zrobi, gdy na jej drodze pojawi się miłość?
Wiktoria przybywa do Paryża w jednym celu – ma potajemnie zdobyć informacje, które mogą doprowadzić do zamknięcia francuskiego oddziału firmy, w której pracuje. Na miejscu spotyka się z chłodnym przyjęciem ze strony pracowników, zwłaszcza Pierre’a, dyrektora jednostki. Nie zraża jej to jednak i dziewczyna stawia sobie za cel, aby mimo różnic kulturowych oczarować wszystkich i wypełnić powierzone jej zadanie. Z czasem oziębłość między nią a Pierre’em przeradza się w coś gorącego, co zmusza Wiktorię do zakwestionowania jejdotychczasowych przekonań, a nad korporacyjnymi intrygami górę bierze uczucie.
Czy Miasto Miłości nauczy ją kochać i doceniać życie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Fala
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-67915-64-9
DÉJÀ VU… OU PAS?DÉJÀ VU… CZY NIE?
Déjà vu. Tego francuskiego wyrażenia nauczyłam się niedawno w szkole. Właśnie go doświadczam. Czuję, jak przez plecy przebiega mi dreszcz, impuls od kości ogonowej wprost do głowy. Wiem, co się wydarzy. A mimo to nie mogę temu zapobiec. Zawsze to samo. Czy to już na pewno déjà vu, czy po prostu rutyna, przedstawienie rozgrywane według tego samego scenariusza?
Mam dziesięć lat i siedzę przy biurku, na którym świeci się mała, kolorowa lampka. Moja młodsza siostra śpi w naszym wspólnym łóżku. We dwójkę jest lepiej, przynajmniej nie marzniemy. Wierci się w pościeli, wyładowując emocje z dnia. Czasem coś mamrocze, najczęściej jest to moje imię. Patrzę na jej proste blond włosy, takie same jak moje, i uśmiecham się lekko, ale krótko, jak błysk pioruna, po czym wracam do pracy. Przede mną stoi kawałek węgla. Kolejny. Czy to będzie właśnie ten? Czy znajdę w nim upragniony diament?
Odkąd usłyszałam w szkole, że diamenty to tak naprawdę kawałki węgla, nie mogę przestać o tym myśleć — jak to możliwe? Za domem leży hałda opału, którym palimy w kaflowym piecu, by ogrzać nasze mieszkanie w zimie — dlaczego go spalamy, zamiast szukać diamentów?
Nauczyciele twierdzą, że jestem bystra i uparta. Że kojarzę fakty i przyswajam rzeczy lepiej niż moi rówieśnicy. Ale też, że zadaję za dużo pytań. A może po prostu nie znają na nie odpowiedzi i wstydzą się do tego przyznać?
Biorę do ręki starą szczoteczkę do zębów, maczam ją w kubku z wodą i zabieram się do szorowania. Ciemnoszare krople wsiąkają w ręcznik, którym wyłożyłam moje miejsce pracy. Po paru minutach bryłka połyskuje na czarno, ale nie zamienia się w diament. To po prostu cholernie (mama często używa tego słowa) czysty kawałek węgla. Nie poddaję się jednak. Wciąż pamiętam lekturę Małej księżniczki. To ona wywołała moją fascynację kopalniami i kryjącymi się w nich kamieniami szlachetnymi. Może ukrył się we wnętrzu? Sięgam po taśmę klejącą i próbuję warstwa po warstwie dostać się do drogocennego wnętrza. Po kilku kawałkach mój entuzjazm nieco opada — nie mogę zużyć całej taśmy, bo będę jej jeszcze potrzebowała do szkoły na plastykę, a mama nie kupi mi nowej. Chwytam się narzędzi ostatniej szansy — śrubokrętu i młotka ojczyma. Staram się działać cicho, bo wiem, że mama zdenerwowałaby się, gdyby zobaczyła, że ich używam. Zawsze odkładam je na miejsce, ustawiam dokładnie w tej samej pozycji. Jestem dobra w zapamiętywaniu.
Dłubię i dłubię, odkrywając kolejne części węgielka, ale nie pojawia się żaden przezroczysty blask. Moje rozczarowanie staje się proporcjonalne do bałaganu zalegającego na starym ręczniku.
I nagle słyszę łupnięcie drzwi na dole. A potem jego pijacki śpiew. Patrzę na czarny pył na biurku i walczę ze łzami rozczarowania. Zawsze byłam silna. Szybko, niemalże w rytmie kroków na klatce schodowej, sprzątam biurko — ręcznik z węglowym pyłem zwijam w rulon, a narzędzia odkładam na bok. Gaszę lampkę kilka sekund po tym, jak mój ojczym wszedł do domu. Nie chcę go prowokować. Nie cierpię, gdy zagląda do naszego pokoju nieproszony.
Po omacku wsuwam się do łóżka i przylegam do pleców siostry. Mój gest ją budzi. A może to jego pijackie mamrotanie wyrwało Andżelikę ze snu.
— Co się dzieje? — pyta.
— Nic takiego. Idź spać — odpowiadam.
— Czy on będzie bił mamusię?
Przyciągam ją bliżej do siebie. Mimo dwóch swetrów narzuconych na piżamę jest mi zimno. Dopiero teraz czuję, jak zmarzły mi palce od tej beznadziejnej pracy.
— Nie wiem — mówię zgodnie z prawdą. Biorę moją małą poduszkę i zakrywam nią ucho siostry, by odizolować ją od tego wszystkiego.
Już jakiś czas temu zorientowałam się, że tak wczesne powroty ojczyma nie wróżą nic dobrego. Najczęściej po prostu się kłócą, ale kilka razy po krzykach i trzaskach panowała bardzo złowroga cisza, przerywana jedynie chlipaniem mamy. Już lepiej, gdy pojękują za ścianą, przytulając się po dorosłemu; to nie trwa tak długo.
Chciałabym być bogata. Chciałabym znaleźć diament, sprzedać go i pozwolić nam na wyprowadzenie się z tego miejsca. Wiem, że nie jesteśmy bezpieczne przy kaprysach i humorkach ojczyma. Widzę, że miłość to bujda, taka walka, w której kobieta przegrywa. Matka trzyma się tego mężczyzny, bo sądzi, że nie poradziłybyśmy sobie same. Gdybym tylko znalazła ten pieprzony (kolejne słowo, które powtarza przy nas mama) diament…
Chyba mamy dzisiaj szczęście. Po prostu rozmawiają, a potem milkną. Po chwili Andżelika już śpi, jej oddech jest miarowy i spokojny. Zabieram poduszkę i podkładam ją sobie pod głowę.
I właśnie wtedy uderza mnie brutalna prawda. To nie déjà vu. Teraz jest inaczej. Zaczynam rozumieć, że nigdy nie znajdę diamentu. Że żaden cud mnie nie uratuje od tego życia. Że muszę zacisnąć zęby i ciężko pracować, żeby wydostać się z tego świata. Nie czeka na mnie żaden skarb. Zdobędę kiedyś diament, ale wyłącznie dlatego, że go sobie kupię.
Muszę się zdać wyłącznie na siebie. Muszę być bezwzględna.
*
OSIEMNAŚCIE LAT PÓŹNIEJ
— I co o tym sądzisz? — rzuca mój przełożony.
Parskam, bo nie wiem, czy pyta serio. Widząc jego zacięte spojrzenie i zawziętą minę, wnioskuję, że owszem, bardzo serio.
— Proponujesz mi prawie pół roku pobytu w Paryżu, pokrycie większości wydatków, kurs języka i zastanawiasz się, jaka będzie moja odpowiedź?
— Wiktoria, usłyszałaś tę część, w której mówiłem, na czym będzie polegać twoje zadanie, czy może mam powtórzyć?
— Będę twoim szpiegiem. Koniem trojańskim. Mam rozeznać się w sytuacji i zdecydować, jak szybko zamknąć tę filię i przenieść produkcję do nas. I oczywiście nikt z tamtej grupy nie może się tego domyślić.
Kiwa głową i powtarza bezgłośnie „koń trojański”. Chyba podoba mu się to porównanie.
— To może być bardzo… nieprzyjemne. Wymyśliłem na razie dobrą historię, dlaczego chcę cię tam wysłać, ale mogą szybko się zorientować, jaki jest prawdziwy cel twojego pobytu. Wtedy zrobią się wrodzy. Pamiętasz, co Francuzi zrobili Marii Antoninie w trakcie rewolucji, prawda?
Macham dłonią, trochę jakbym naśladowała ruch gilotyny. Ciach. Ucinam jego wątpliwości.
— Artur, proszę cię. Znamy się już ile… sześć lat? Wiesz, co sądzę o opiniach ludzi, którzy nie są mi bliscy.
Wzdycha w odpowiedzi. A jego przyciasna koszula nieco rozjeżdża się na piersi i odsłania kawałek skóry. Odkąd rozwiódł się z żoną rok temu, ma problem z doborem garderoby.
— Tak. Ale to nie zmienia faktu, że wrogo nastawieni współpracownicy nie są najlepszym towarzystwem, gdy ma się spędzić kilka miesięcy na obczyźnie. Doświadczyłem tego.
— Przeżyję. Kiedy mam zacząć? — pytam.
— Jakoś po świętach? Najlepiej, gdybyśmy do lipca przedstawili zarządowi spółki plan restrukturyzacji w Europie. To będzie duża szansa: i dla ciebie, i dla mnie.
— Nie zawiodę cię — obiecuję i wstaję, bo przecież do wyjazdu pozostało jeszcze tyle tygodni. Szczegóły możemy dogadywać na bieżąco, a robota czeka.
— Wiem, Wiktoria. Jesteś jedną z najbardziej zaciętych osób, jakie znam. Nie chciałbym nigdy mieć cię po drugiej stronie barykady.
— Może i jestem zacięta. Ale dlatego wysyłasz mnie, a nie kogoś innego. — Przeczesuję dłonią blond grzywkę i uśmiecham się powściągliwie, choć wewnątrz mnie szaleją emocje. Przyszły rok zapowiada się bardzo ekscytująco.
BONJOUR, PARIS!DZIEŃ DOBRY, PARYŻU!
Spoglądam przez okno samolotu i dostrzegam w oddali metalową konstrukcję. Wieża Eiffla. Jest. Uśmiecham się kącikiem ust, unoszę kieliszek szampana, jak gdyby wznosząc toast wraz z całym rozciągającym się u mych stóp miastem, i dopijam trunek do końca. Zbliżamy się do lotniska Charles de Gaulle. To ma być mój drugi pobyt w Mieście Miłości, ale pierwszy aż tak długi. Celebruję tę wyprawę dzięki wykorzystaniu punktów z programu lojalnościowego i przeniesieniu się do klasy biznes. Zazwyczaj przy tak krótkich lotach jak ten między Warszawą a Paryżem nie widzę większego sensu w takich fanaberiach, ale przecież zapowiada się ekscytujący etap w moim życiu. Nie sięgam zbyt często po alkohol, może z parę razy do roku, ale już w loży dla VIP-ów na lotnisku wypiłam dwie lampki szampana, więc ten ostatni łyk przed lądowaniem na pewno jeszcze bardziej zakręci mi w głowie. Ale co tam. Jest niedziela, mam cały dzień na wyleczenie potencjalnego kaca. Stewardesa z prawie niezauważalną przyganą odbiera ode mnie szkło, bo za chwilę lądujemy, i odchodzi na swoje miejsce. Zagłębiam się w fotelu i przyglądam, jak krążymy nad miastem.
Nie jestem jedną z tych naiwnych turystek (najczęściej amerykańskich) z książek i filmów — zdaję sobie sprawę z tego, że Paryż to nie tylko urocze uliczki, bistra, szklana piramida w Luwrze i sklepy Louis Vuitton. Nie, to też tłok, syf, bieda, że nie wspomnę o dzielnicach, do których nawet kobieta o mojej odwadze wolałaby się nie zapuszczać. Dzięki temu trzeźwemu osądowi będę mogła w pełni korzystać z pobytu i nie czuć na dłuższą metę rozczarowania. Nie grozi mi żaden syndrom paryski.
Lądujemy płynnie, prawie nie czuję zetknięcia z podłożem. Korzystam z przywileju danego klasie biznes i po włożeniu mojego markowego, wełnianego płaszcza ustawiam się jako jedna z pierwszych w kolejce do wyjścia. Nie mam bagażu w luku, jedynie dwie podręczne, zgrabne walizki i torebkę. Reszta rzeczy ma dotrzeć kurierem w przyszłym tygodniu, gdy z hotelu przeprowadzę się do wynajętego przez firmę mieszkania w piętnastej dzielnicy. Mój pobyt będzie ich trochę kosztował, ale przecież na dłuższą metę przeniesienie całego działu i produkcji do Polski opłaci się o wiele bardziej. „Dlatego musisz się wykazać”, myślę, ustawiając się w kolejce do kontroli dokumentów. W moich eleganckich, porządnych ubraniach, z rozpuszczonymi, lekko pofalowanymi blond włosami i delikatnym makijażu wykonanym z pomocą kosmetyków marki Chanel na pewno nie wyglądam na terrorystkę. Policjant rzuca okiem na mój dowód, a potem na mnie, jakby porównując, który widok jest piękniejszy — ten na zdjęciu czy w rzeczywistości.
Po chwili opuszczam strefę wolnocłową i przestępuję przez drzwi z przyklejonym ostrzeżeniem, że to już koniec, że nie da się zawrócić. Ale przecież wcale nie chcę zawracać — to nie leży w mojej naturze. Nadane mi imię Wiktoria było prorocze — ze wszystkiego wychodzę zwycięsko.
W terminalu przylotów odnajduję ciemnoskórego mężczyznę, który trzyma tabliczkę z moim nazwiskiem. Wyłapuję jego łapczywe spojrzenie, ale prócz krótkiego Bonjour, madame nie pozwala sobie na nic więcej. Odbiera ode mnie walizki i ruszamy w stronę wyjścia.
Auto jest przestronne i luksusowe — tak jak ustaliłam z Arturem, moim szefem, przez pierwszy tydzień mam żyć jak królowa — czterogwiazdkowy hotel w centrum, dojazdy taksówkami, żywienie się w restauracjach. Jedynie biznes klasa była moją prywatną fanaberią, taką wisienką na torcie. Potem nie miało być o wiele gorzej, po prostu po tygodniu aklimatyzacji paryskie życie powinno stać się mniej bajkowe, a bardziej codzienne. Mieszkanie z aneksem kuchennym, wydzielony budżet na jedzenie, dojazdy do pracy transportem publicznym, jak reszta ludzkości. I kurs francuskiego, podczas którego w ekspresowym tempie mam podciągnąć się na tyle, by wiedzieć, co mówią współpracownicy za moimi plecami. Życie hrabiny, a nie królowej.
Dość szybko stajemy w korku, choć przecież jest niedzielne przedpołudnie.
— To szron na drogach. I wypadek — wyjaśnia łamaną angielszczyzną kierowca.
Oczywiście. W Polsce zima zawsze zaskakuje drogowców, ale miałam nadzieję, że na Zachodzie będzie nieco lepiej. Na próżno. Wzruszam ramionami i scrolluję skrzynkę mailową w telefonie. Mimo obietnic Artura, że nie będą rozpraszać mnie inne projekty, niektórzy wciąż próbują wycisnąć ze mnie niezbędne w ich mniemaniu informacje. Wieczorem siądę do laptopa i odpowiem oględnie po to, by od kolejnego poranka móc skupić się już wyłącznie na moim zadaniu.
Gdy wjeżdżamy do miasta, odrywam wzrok od telefonu i przyglądam się uroczym kamieniczkom. Na pewno nie mam w sobie duszy romantyczki, ale magia znana z filmów robi swoje. Witryny mniej znanych, francuskich sklepów migają mi przed oczami. Już nie mogę się doczekać buszowania po tych butikach. Oczywiście planuję wizytę w kilku ekskluzywnych — moja torebka z Prady kupiona w przypływie szaleństwa w Mediolanie domaga się francuskiej koleżanki. Ale nie takiej z logo widocznym z satelity. Elegancja powinna być dyskretna.
Zatrzymujemy się przed hotelem. Konsjerż otwiera drzwi mojej taksówki i przejmuje bagaż od kierowcy.
— Witamy w hotelu Hilton Opera, madame — mówi lepszym niż kierowca angielskim, ale wciąż z tym gardłowym francuskim akcentem.
— Merci — odpowiadam. Po dwóch miesiącach z samouczkiem mogę się popisać.
Odwracam się, by skinieniem głowy podziękować za przejazd i uraczyć kierowcę napiwkiem, ale napotykam puste miejsce parkingowe.
Konsjerż prowadzi mnie do recepcji. Rozglądam się po przestronnym wnętrzu. Hiltony europejskie mają lepszy standard niż te amerykańskie. Podczas moich służbowych wizyt w Stanach unikam ich jak ognia. Raz w Kentucky spędziłam cały weekend, słuchając przez cienką ścianę druhen podekscytowanych odbywającym się w hotelu weselem. Dopiero włączenie na głos kanału z filmami porno skutecznie je uciszyło.
Bez słowa podaję recepcjoniście dowód osobisty. Mężczyzna ocenia jakość mojej garderoby (w którą od kilku lat srogo inwestowałam) i uśmiecha się lekko.
— Witamy w Paryżu, madame Sokolicka. Zostaje pani u nas do przyszłej soboty?
— Owszem — odpowiadam i podaję mu służbową kartę kredytową.
Znam cały ten proces od podszewki, podróże stanowią połowę czasu mojej pracy. Właściwie powinnam się stresować, czy ze względu na długość tego projektu nie zapuszczę w Paryżu korzeni… Ale to by było bardzo nie w moim stylu. Jestem nomadką.
Po chwili dostaję kartę. Rezygnuję z dostarczenia walizek do pokoju przez obsługę hotelu, już nie przesadzajmy. Sama chwytam za rączki i idę do windy.
Mimo że podróż była krótka i komfortowa, trochę mnie wymęczyła. Wypijam całą butelkę wody stojącą na biurku i spoglądam za okno — cóż, nie trafił mi się pokój z widokiem na wieżę Eiffla jak w filmach, ale i tak nie mam na co narzekać, widzę pobliski budynek opery.
Wprawnym kopnięciem pozbywam się ze stóp skórzanych botków, niedbałym ruchem rzucam na krzesło mój płaszcz i opadam na miękkie łóżko.
— Cholera, za dużo szampana — mruczę do siebie i zapadam w drzemkę.
Budzę się dwie godziny później, głodna jak diabli. Sięgam po menu, by zamówić coś do pokoju. Wprawdzie jestem we Francji, kraju słynącym z niezwykłej kuchni, ale mam ogromną ochotę na hamburgera. Chwytam za telefon i wykręcam numer recepcji.
— Ależ nie, madame, jest po czternastej. Kuchnia została już zamknięta do wieczora — informuje mnie recepcjonista tonem sugerującym, że jedząc poza standardowymi godzinami obiadowymi, popełniam herezję. — Może skusi się pani na coś z naszego menu przekąsek? Możemy dostarczyć sałatkę lub…
— Mam ochotę na hamburgera! — rzucam zniecierpliwiona i odkładam słuchawkę. Co się stało z hasłem „klient nasz pan”? Chyba nie ma go we francuskim słowniku.
Odwracam się na plecy i wzdycham. Nie trzymam przesadnie diety, po prostu regularnie ćwiczę i staram się słuchać swojego ciała. A to wyraźnie domaga się kawałka mięcha.
Wkładam buty i płaszcz, wyjmuję z torebki niepotrzebne rzeczy i wychodzę na poszukiwanie lunchu.
Krążę najpierw po okolicy, łudząc się, że znajdę jakąkolwiek otwartą restaurację. Wszystkie bistra aż do wieczora są jednak pozamykane na cztery spusty, a niewielkie kawiarnie serwują w ramach posiłków wyłącznie skromne kanapki i desery.
Po kwadransie dostrzegam znajomy szyld. McDonald’s. Paryż wkurza mnie na tyle swoją nieelastycznością w kwestii godzin jedzenia, że pierwszym posiłkiem w trakcie mojego pobytu ma zostać amerykański Big Mac. Przebolejcie to znieważenie, żabojady.
Wchodzę do środka. Oczywiście jest niezwykle tłoczno — na zewnątrz jest ładnie, ale mroźno, pobliski dworzec zapewne nie ma nieskończenie wielu miejsc w poczekalni, więc ludzie wolą ogrzać się przy kawie podanej w papierowym kubku. Prócz zmęczonych podróżnych widzę wiele młodzieży — hałaśliwej, w większości o afrykańsko-arabskich korzeniach.
W moim eleganckim wydaniu pasuję tutaj jak kwiatek do kożucha. Ale nikt nie zwraca na to uwagi.
Waham się, czy wziąć zestaw na wynos i zjeść w hotelowym pokoju, ale ta anonimowość w tłumie ma w sobie coś kojącego. Podchodzę do ekranu i bez wahania składam zamówienie — Big Mac, duże frytki, cola (nie light). Jak szaleć, to szaleć.
Płacę własną kartą, by czasem Artur nie myślał, że może w ciągu kolejnych tygodni zmniejszyć mi dniówkę na jedzenie. Mam zamiar odbić sobie tani lunch wieczorem — zdaje się, że hotelowa restauracja serwuje homara.
Po chwili mój numerek wyświetla się na ekranie. Bez słowa odbieram tacę i rozglądam się za wolnym miejscem — dużo dwuosobowych stolików jest zajętych przez jedną osobę, muszę się do kogoś dosiąść.
Dostrzegam jakąś starszą panią z walizką. Dopija swoją kawę.
— Mogę usiąść? — pytam po angielsku.
Prawie na pewno nie zrozumiała słów, ale i tak kiwa głową, a ja kładę tacę z jedzeniem.
Wyjmuję Big Maca i wgryzam się w niego, czując, jak błogi smak fast foodu rozchodzi się po moim języku. Tłuszcz, sól, węglowodany, znikoma ilość warzyw — wszystko, co najgorsze. Dopiero po trzech kęsach przychodzi mi do głowy, żeby uwiecznić ten tani pierwszy posiłek na zdjęciu. Dosuwam frytki i napój, by zmieściły się w kadrze. Ignoruję patrzącą na mnie staruszkę. Pstrykam zdjęcie moim najnowszym iphone’em i bez namysłu wysyłam je siostrze z dopiskiem: „Mój pierwszy posiłek w Paryżu”. Odkąd się dowiedziała, że wyjeżdżam, nie było dnia, by nie błagała mnie o możliwość odwiedzin. Nie wiedziałam, jak będzie wyglądać nowe lokum i tryb mojej pracy, więc wolałam nie obiecywać jej nic na wyrost.
„Jesteś okropna, tak bezcześcić tę kulinarną mekkę. Czy w tym burgerze są chociaż ślimaki? Ale i tak ci zazdroszczę”, odpisuje dość szybko. Uśmiecham się do wiadomości. Andżelika jest jedyną osobą, przy której czuję, że moje serce jest otulone miękkim kokonem. To chyba siostrzana miłość, bo co innego?
Pochłaniam frytki jedna po drugiej, scrollując Instagrama. Nie zauważam, kiedy babcia z naprzeciwka sobie idzie. Słyszę pytanie po francusku i dzięki pierwszym lekcjom języka z samouczkiem domyślam się, iż było skierowane do mnie. Zadał je całkiem przyjemny dla oka mężczyzna — wygląda bardziej elegancko niż przeciętny klient fast foodu. W ręce trzyma tacę z kawą z McCafé i niewielkim ciastkiem, a przez ramię ma przerzuconą torbę z laptopem.
— Nie mówię po francusku — odpowiadam z amerykańskim akcentem (tyle podróży do Stanów zrobiło swoje). — Ale to miejsce jest wolne. — Domyślam się, o co pytał.
— Dziękuję. — Stawia tacę.
Kontynuuję przeglądanie social mediów, ale czuję na sobie jego spojrzenie. Patrzy na moją sylwetkę, ładną twarz i nadgryzionego hamburgera. Ocenia mnie, jak tylu mężczyzn przed nim.
Podnoszę oczy i spoglądam na niego zadziornie: „Prowadź rozmowę albo skończ się gapić”. Też pozwalam sobie na ocenienie go. Solidne siedem na dziesięć w mojej skali. Minus jeden za bycie niewiele wyższym ode mnie, kolejny punkt odjęty za nadmierną szczupłość. Jeszcze jedno oczko stracił ot tak o, intuicyjnie. Nie muszę być sprawiedliwa w moich ocenach.
— Jest pani Amerykanką? — pyta po angielsku, radzi sobie lepiej niż inni Francuzi, z którymi dzisiaj rozmawiałam.
„Czyli decydujemy się na rozmowę”, kwituję w głowie.
— Nie, Polką — odpowiadam krótko.
— Ach. Ten akcent mnie zmylił.
Czuję się mile połechtana i dodaję mu pół punktu.
— Przyszedł pan pracować? — Spoglądam z powątpiewaniem na torbę z laptopem. Wierzyć mi się nie chce, by na tej wąskiej przestrzeni i w tym zgiełku można było się skupić na dłużej niż pięć minut.
— Napisać choćby kilka linijek do mojego artykułu. Moi współlokatorzy zaprosili znajomych i usilnie próbują mnie namówić na gry planszowe.
Oceniam, że jest w moim wieku, a wciąż dzieli z kimś mieszkanie… Ceny lokali w Paryżu są zaporowe i nawet dorośli pomieszkują jak studenciaki. Jak dobrze, że nie muszę się o to martwić.
— Mieszka pani w Paryżu? — pyta. Oczywiście po angielsku nie brzmi to aż tak formalnie, bo you wcale nie musi być formą grzecznościową.
— Właśnie dzisiaj przyleciałam. Zostaję na kilka miesięcy w sprawach służbowych.
Prowadzimy przez chwilę grzeczną, dość banalną rozmowę. Nie wydaje się zarozumiałym dupkiem, wbrew stereotypowi, który słyszałam o Francuzach. Wypija kawę i zjada ciastko, ja dokańczam hamburgera i dopycham żołądek frytkami. Mija pięć minut, a on wciąż nie wyjął laptopa. W końcu spogląda na swój pusty kubek i na moją tacę.
— Pójdę po jeszcze jedną kawę. Może też byś chciała?
Teraz już jestem pewna, że angielskie you oznacza „ty”. Przekonał mnie do siebie. Czuję przyjemne łaskotanie w podbrzuszu, jak zwykle, gdy mam ruszyć „na łowy”.
— Nie, dzięki, będę się już zbierać.
Rozczarowanie w jego oczach jest nad wyraz widoczne. Świetnie. Zbieram wszystkie śmieci na tacę i chowam telefon do torebki.
— Słuchaj… Dałabyś mi swój numer telefonu? Możemy się umówić na smaczniejszą kawę. Znam też miasto, oprowadziłbym cię po ciekawych, mniej turystycznych miejscach.
Spoglądam na niego zalotnie, odgarniając kosmyk włosów.
— A może po prostu przejdziemy do sedna, oszczędzając sobie czasu? Mój hotel jest trzy minuty drogi stąd.
Przez chwilę stoi jak zamurowany. Po kilkunastu sekundach chyba w końcu dociera do niego, co proponuję.
— Dobra — mówi w końcu, wciąż w lekkim szoku, jak ktoś, kto kompletnie się nie spodziewał głównej wygranej na loterii.
Czy to pierwszy raz, gdy uwodzę faceta bezpośredniością? Oczywiście, że nie. Czy to mój pierwszy Francuz? Tak, jak najbardziej.
Na zewnątrz znów uderza mnie rześkość powietrza. Cieszę się, że mężczyzna obok (nie spytałam go nawet o imię, choć rozmawialiśmy dobrą chwilę) nie łapie mnie za dłoń. Nie potrzebuję czułości.
Sądziłam, że rozpocznie coś w hotelowej windzie, ale on wyraźnie czeka. Hm, to niezbyt dobry znak, wolę mężczyzn, którzy potrafią przejąć kontrolę nad sytuacją. Nie jestem kruchą, porcelanową księżniczką, nie rozbiłabym się.
Dopiero przy drzwiach, gdy przystawiam do zamka kartę do pokoju, czuję jego oddech na mojej szyi. Gdy zamykają się za nami drzwi, chwyta mnie za nadgarstek i przyciąga do siebie.
— Nigdy… nie robiłem nic takiego — mówi.
Przewracam oczami. Co jest z tymi facetami nie tak? Czy naprawdę muszą się uzewnętrzniać w takich chwilach?
— Jesteś prawiczkiem? — parskam, choć wiem, że nie o to mu chodzi. Zrzucam buty i płaszcz, podczas gdy on próbuje rozpiąć guziki mojej koszuli.
— Nie uprawiałem seksu z dopiero co poznaną osobą — uściśla. — Owszem, były jednorazowe… sytuacje, ale najczęściej po długich rozmowach na imprezie i…
Odsuwam się lekko, choć to trudne, bo wciąż stoimy przy drzwiach, i kładę mu palec na ustach.
— Naprawdę nie ma w tym nic skomplikowanego. Nie musisz mi nic opowiadać.
Już czuję podskórnie, że nie będzie to najlepszy seks w moim życiu, taki średniaczek, ale na szybką dekompresję po podróży powinien wystarczyć. Uwalniam się z bluzki sama, bo zajmuje mu to zdecydowanie za dużo czasu. Czemu nie potrafi dotrzymać mi tempa?
Spogląda na moje kształtne piersi podkreślone jedwabnym, koronkowym stanikiem z La Perla. Chyba nie spodziewał się aż tak seksownych widoków, jak gdyby biała bluzka kojarzyła się wyłącznie z urzędami. W końcu zrzuca na podłogę torbę z laptopem i kurtkę.
Próbuje mnie pocałować, ale odwracam się policzkiem.
— Nie musisz w usta. Masz wiele innych miejsc na moim ciele — mówię i ciągnę go w stronę łóżka.
Uwalnia się ze swetra i T-shirtu, rozpina mi stanik i chwyta obie piersi w dłonie, badając je skrupulatnie. Mruczę zadowolona, czując przyjemne podniecenie, które rozchodzi się w dół mojego ciała.
Kładziemy się na łóżku, on nade mną. Pachnie lekko mydłem i kawą.
— Masz prezerwatywę? — pytam.
Miesza się nieco, jakby w przypływie emocji nie myślał o takich podstawowych sprawach, a ja wzdycham w duchu. Chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sama. Odpycham go lekko na bok i sięgam do torebki. Podaję mu kondom, a on patrzy na mnie z błyskiem niepokoju w oczach, co mnie irytuje. Czy dosłownie wszystko musi być w moich rękach? Była granica łóżkowej niekompetencji, którą mogłam tolerować.
Na szczęście odnajduje rezon. Po chwili opada na mnie i wślizguje się, a ja pozwalam sobie na westchnięcie satysfakcji. Tak, powinno być dobrze.
W końcu inauguruję pobyt tutaj seksem z nieznajomym Francuzem. Bonjour, Paryżu.
C’EST QUI LE BOSS?KTO TU RZĄDZI?
Wstaję wcześnie. Wiem, że czeka mnie intensywny dzień, ale i tak postanawiam odbębnić rano serię ćwiczeń. Wieczorem szukałabym wymówek, a tak ten poranny workout rozbudza mnie i sprawia, że bez wyrzutów sumienia zjadam croissanta na śniadanie.
Proszę recepcjonistę o wezwanie taksówki. W pierwszym tygodniu mogę sobie pozwolić na taką ekstrawagancję. Prędzej czy później i tak będę musiała przeprosić się z transportem publicznym, ale tego dnia nie chcę tracić na to energii. Zwłaszcza że na zewnątrz panuje straszny ziąb, jakieś dziesięć stopni poniżej zera. Nie spodziewałam się mrozów w tym kraju.
Przejażdżka taksówką pozwala mi nacieszyć się miastem. Rozglądam się, gdy stoimy w korku przy Łuku Triumfalnym, i pozwalam sobie na chwilę radości, niezmąconą przez przekleństwa kierowcy (które mimo krótkiego czasu nauki już rozpoznaję) i trąbienie na innych. Przez chwilę czuję się jak te radosne Amerykanki na filmach idealizujących Paryż. Jakby składał się wyłącznie z pięknych budynków, ekskluzywnych sklepów i uroczych bistr. Widok kilkorga bezdomnych wzdłuż bulwarów szybko sprowadza mnie na ziemię. Nie wiem, jak są w stanie wytrzymać tyle czasu na zewnątrz w takim chłodzie…
Dojeżdżamy do La Défense, gdzie mieści się biuro, w którym mam urzędować przez najbliższe miesiące. Wracam myślami do zadania, które mam wykonać. Nasza amerykańska korporacja przejęła tej średniej wielkości francuską firemkę, Pouzot, zajmującą się wszelkiego rodzaju coatingami, która od wielu lat balansowała na skraju bankructwa. Oficjalnie mieliśmy ratować spółkę i zlecać jej emaliowanie naszych części, ale tak naprawdę chodziło o podatkowo bardziej opłacalny wykup sprzętu, zdobycie know-how i przeniesienie tego działu produkcji do Polski. Korporacja wiedziała, że Francja to strasznie problematyczny kraj — trzydziestopięciogodzinny tydzień pracy, silne związki zawodowe i nieustanne strajki, wyższe koszty pracownicze… W Polsce nie napotykali na takie przeszkody.
Płacę kierowcy i mimo jego grubiańskiego zachowania zostawiam mu napiwek. Upewniam się, że kaszmirowy szal porządnie owija moją szyję, poprawiam nauszniki i dopiero wtedy wysiadam z samochodu.
Uderza mnie panujący tu tłok i harmider. To naprawdę biurowe centrum Paryża. Ludzie pędzą w różnych kierunkach, jakbyśmy byli w Nowym Jorku, jakby to była ludzka droga szybkiego ruchu, z dwudziestoma skrzyżowaniami. O tej porze nie ma żadnych przypadkowych turystów, wyłącznie zapieprzające mróweczki. Moje serce zaczyna bić szybciej. Uwielbiam taki rytm, uwielbiam krążącą w żyłach adrenalinę. Już nie jest mi zimno. Słońce wzeszło niedawno, ale jego promienie już odbijają się od szklanych fasad wieżowców.
Pierwsze kroki kieruję w stronę kawiarni. Wprawdzie mam się stawić na spotkanie za dziesięć minut, ale z tego, co słyszałam, Francuzi nie są zbyt punktualni — a przynajmniej nie wobec tych, którzy nie są pożądanymi gośćmi. A ja mam duże powody, by sądzić, że zostanę chłodno przyjęta. Nawet Amerykanie, mistrzowie przyklejania radości na twarz bez względu na osobiste odczucia, dawali po sobie poznać, że uwiera ich moja obecność, gdy podróżowałam do naszych fabryk in the USA i doszukiwałam się niedociągnięć na liniach produkcyjnych. Ale taką miałam rolę — continous improvement managera. Przyjeżdżałam na miejsce i usprawniałam wszelkiej natury procesy. Musiałam szukać błędów. Nie istniała rzecz, której nie dałoby się naprawić lub ulepszyć.
Zamawiam małą kawę, choć muszę przyznać, że witryna z wypiekami kusi. Ślimaki z ciasta francuskiego z budyniem i rodzynkami, bułeczki z kawałkami cukru na wierzchu, kuszące tartaletki… Mon Dieu1, jeśli nie będę trzymać diety w ryzach, to wrócę stąd o wiele cięższa. Nie po to latami kompletowałam markową garderobę, żeby teraz musieć ją wymieniać lub poszerzać.
Wypijam espresso na stojąco, przy ladzie pod oknem. Obserwuję ludzi i przygotowuję się mentalnie na spotkanie. Ma mnie powitać dyrektor francuskiego oddziału, Pierre Lemarchal. To jego muszę urobić i zachęcić, by przekazał mi sekrety produkcji, które pomogą mi zaplanować przenosiny do Polski. Przejrzałam pobieżnie jego CV w naszym systemie.
Z Pouzot był związany od samego początku swojej drogi zawodowej. Skończył jakąś dobrą paryską szkołę, która pozwoliła mu na wskoczenie od razu po dyplomie na stanowisko managera. Najpierw zarządzał liniami produkcyjnymi w fabryce, która tak mnie interesuje. Szybko piął się po szczeblach kariery, aż wbił chorągiewkę na szczycie jako szef całego oddziału. Wiem, że pierwsze wrażenie będzie miało istotne znaczenie — jest ode mnie o siedem lat starszy, więc spodziewam się, że spróbuje mnie traktować jak zarozumiałą smarkulę, która na niczym się nie zna. Muszę zdusić takie zachowanie w zarodku.
Przemykam szybko przez zimny plac w kierunku jednego ze szklanych wieżowców. Na dole, przy recepcji, ma na mnie czekać pan Lemarchal. Dostrzegam go już z daleka — jakoś szybko domyślam się, że to on, choć w systemie nie było jego zdjęcia. Wyraźnie flirtuje z recepcjonistką, ta zaśmiewa się z opowiadanej przez niego historii. Podchodzę bliżej i wtedy odwraca się twarzą w moją stronę. Uśmiech na jego ustach i błysk w ciemnych oczach momentalnie gasną. Zgodnie z moimi przewidywaniami nie będziemy się lubić.
To, czego za to nie przewidziałam, to szaleńcza burza hormonów, która pojawia się znikąd, gdy go widzę. Wygląda, jakby był rzeźbą, która uciekła z paryskiego muzeum. Ma ostre rysy twarzy, niczym wyciosane jednym pociągnięciem dłuta, ale ta surowość jest bardzo atrakcyjna. Może stworzył go sam Rodin? I ten garnitur, który perfekcyjnie na nim leży… Cholera, mój profesjonalizm właśnie walczy z podstawową biologią. Gdyby to nie był najbliższy współpracownik na kilka kolejnych miesięcy, już teraz próbowałabym go uwieść. Wczorajsze popołudnie spędzone na przygodnym seksie idzie w niepamięć, a ciało domaga się dokładki. Dobrze, że na zewnątrz panuje mróz, czerwone policzki mogę zrzucić na jego karb, a nie na tę nagłą chcicę.
Przybieram zimną bitch face, jak to określa Andżelika, choć wolę o tym myśleć jako o pokerowej twarzy.
— Madame Sokolicka? Jest pani spóźniona — ni to wita, ni to ruga mnie Pierre Lemarchal, wskazując na zegarek na swoim nadgarstku. Ma typowy francuski akcent, gdy mówi po angielsku, „r” w are brzmi prawie jak „h”.
— Tak, wiem, też mam zegarek. Zabłądziłam — mówię i podaję mu dłoń. — Mam na imię Wiktoria, nie musimy być tacy formalni.
— Lubimy zachowywać zdrowy dystans, to nie Ameryka — odpowiada, ale ściska moją dłoń, choć szybko, jakby parzyła. — Pierre Lemarchal, dyrektor Pouzot. Bien2, chodźmy na górę. — Rzuca jeszcze coś po francusku do recepcjonistki i żegna się z nią.
Tamta mierzy mnie niechętnym spojrzeniem.
— Za panem, monsieur Lemarchal — wzdycham.
Stajemy w windzie ramię w ramię.
— Udana podróż? — pyta po kilku sekundach, nie patrząc na mnie, gdy kabina sunie w górę.
To trochę podejrzane. Zazwyczaj mężczyźni pożerają mnie wzrokiem. Albo tak mnie nienawidzi z powodu tego, że najeżdżam na jego biuro i będę się szarogęsić, albo… to jego reakcja obronna na mój naturalny wdzięk. Ta druga myśl, nawet jeśli nieprawdziwa, poprawia mi humor.
— Tak, przyleciałam wczoraj.
— Z Warszawy?
— Z Tel Awiwu — mruczę z sarkazmem, bo nuży mnie taki small talk o dupie Maryni. Nigdy nie byłam w to dobra, lubię konkrety.
— To gdzieś blisko Polski? — pyta ze zdziwieniem i dopiero po dziesięciu sekundach orientuję się, że pytanie padło na serio.
Nie zdążam jednak uszczypliwie skomentować znajomości podstawowej geografii Europy, bo otwierają się drzwi i wysiadamy na piętrze należącym do firmy Pouzot. Może ta jego ignorancja ułatwi mi zadanie.
Biuro to połączenie starego i nowego stylu zarządzania, jakby kierownictwo nie mogło się do końca zdecydować, czy chce open space, czy też woli pozwolić pracownikom na osobne gabinety — piętro jest otwartą przestrzenią poprzecinaną mnóstwem przedziałek z hartowanego szkła, przez co czuję się jak w akwarium. Pierre prowadzi mnie pewnym krokiem przed siebie, a ja robię w głowie mapę tego miejsca — nie cierpię pytać innych o drogę. Tutaj dystrybutor wody, tam toalety, tu automat z kawą, przy którym stoi grupka rozchichotanych Francuzów i raczej nie omawia spraw służbowych… Na nasz widok od razu milkną, jak zresztą wszyscy mijani. Pewnie ich ostrzeżono. Chyba wypełniam słownikową definicję persona non grata.
W końcu docieramy do boksu, który wygląda jak postawiona na środku biura szklarnia z lekko matowymi szybami. „Pierre Lemarchal, directeur”, głosi tabliczka. A więc tutaj kiełkuje i rośnie ego pana dyrektora. Otwiera przede mną drzwi i gestem dłoni wskazuje, żebym weszła. Każdy jego ruch jest robotyczny, taki… kwadratowy. Wymuszony.
Siadam na krześle naprzeciwko jego biurka, małym, niewygodnym, pewnie najtańszym modelu z Ikei. Na biurku dostrzegam ramkę ze zdjęciem, ale zwróconą do mnie tyłem, więc nie wiem, co się na nim znajduje. Rodzice? Kochanka? Dzieci? Pies? Co by mi o nim powiedziało? Pierre sadowi się na ergonomicznym siedzisku i w końcu patrzy swoimi ciemnymi oczami wprost w moje. Jego wyraźnie zarysowane jabłko Adama drga, gdy przełyka ślinę przed wyrzuceniem z siebie kolejnych słów. Już żadnego więcej small talku, na to był czas w windzie.
— Madame Sokolicka, jak rozumiem, przyjechała pani na kilka miesięcy, aby sprawdzić, czy dobrze funkcjonujemy…
— Tak, mniej więcej na tym polega moja praca — wzdycham, słysząc jego ton. To jakby podsumować, że lekarz po latach kształcenia, wypruwania sobie żył, zgłębiania tajników ludzkiej anatomii zajmuje się jakimś tam leczeniem.
— Jeśli mogę być szczery… — urywa, chyba czekając na to, bym pozwoliła mu dalej obrażać moje kompetencje.
— Jasne, w końcu nie jesteśmy w Ameryce — parafrazuję jego wcześniejsze słowa. Przyzwyczaiłam się. Trzeba się pobrudzić, nim się odniesie sukces.
Patrzę na pierścionek na palcu. Z diamentem. Sama go sobie kupiłam. Ale wcześniej musiałam się nakopać w tym węglu obowiązków.
— Nie do końca rozumiem, po co ma pani spędzić tutaj tyle miesięcy. Przeprowadzaliśmy audyty. Mnóstwo audytów. Dostosowaliśmy się do wszelkich wytycznych, żeby ta fuzja mogła mieć miejsce. Dlaczego nagle spółka stwierdza, że potrzeba jeszcze jakiejś ingerencji z zewnątrz?
Przywołuję na twarz szelmowski uśmiech, taki bez krzty radości, i odgarniam włosy na plecy.
— Przecież ja nie jestem z zewnątrz. Jesteśmy teraz jedną firmą. Wspólnie musimy dążyć do tego, żeby zmaksymalizować zyski. Proszę o mnie myśleć jako o pomocnicy, świeżynce, która spojrzy na wszystko oczami nowicjuszki i zada pytania, które być może wydadzą się głupie, a może zmuszą do refleksji.
Pierre Lemarchal zaciska lekko usta. Nie kupuje mojej śpiewki. Czuję lekki dreszcz podekscytowania, to będzie gra, by przekonać go do moich racji. Zakładam nogę na nogę, by wyeksponować obcas moich kozaków do kolan.
— D’accord3… — cmoka w końcu. — W takim razie, jak mogę pani pomóc w tym zadaniu?
Zjada literkę „h” przy help, bo tej się nie wymawia we francuskim, ale podskórnie czuję, że pomoc będzie równie niepełna, co wymowa tego słowa.
— Chcę poznać kierowników działów produkcji, logistyki, R&D, inżynierów… Właściwie uprośćmy: wszystkich działów w biurze. Chciałabym też pojechać do fabryki i porozmawiać z jej szefostwem…
Pierre podsuwa sobie notatnik i zapisuje, podczas gdy ja przedstawiam moje wymagania. Oczywiście nie mogę go wprost poprosić, żeby dał mi plan produkcji i rozrysował, co jest potrzebne do zbudowania takiej samej fabryki w Polsce. Ale przez najbliższe miesiące powinnam zebrać wszystkie puzzle, które zechcą mi tu dać, i zbudować z nich inny obrazek, niż się spodziewają.
— No dobrze. — Pstryka długopisem i odkłada go na swoje notatki. — O dziesiątej mamy poniedziałkowe śniadanie połączone z zebraniem. Mogę panią przedstawić i poinformować wszystkich, że mają służyć pani pomocą. Mam jednak pytanie, bo lubimy tutaj hierarchię… — Wychyla się, a mnie nagle uderza zapach jego perfum. Yves Saint Laurent, L’Homme. Przy częstych podróżach i wielogodzinnym przebywaniu w strefie wolnocłowej stałam się specjalistką od perfum. Uwielbiam tę nutę, drzewną, kwiecistą i pieprzną. — Czy pracuje pani dla mnie? Kto tu jest szefem?
Im bardziej kogoś lub czegoś pożądam, tym mocniej się rządzę. Ale nie mogę mu teraz powiedzieć, że tak właściwie to jestem terminatorką, destruktorką jego oddziału, która połamie wszelkie szczeble. Jestem nad nim. W mojej głowie od razu błyska obraz intymnej sytuacji, w której znajduję się na górze, ale szybko odsuwam te nieprofesjonalne wizje na bok.
— Uznajmy, że jesteśmy sobie równi. Taka ze mnie ambasadorka w twoim pracowniczym kraju. — Posyłam mu znów lekki uśmiech, ale chyba nie rozmiękcza to jego serca, bo usta ma wciąż zaciśnięte.
Spogląda na ramkę i poprawia ją, a wtedy mogę dojrzeć, że to zdjęcie, na którym tuli małe dziecko o nieokreślonej płci. Część mnie odczuwa lekkie rozczarowanie, ale mój wzrok machinalnie wędruje do jego dłoni. Nie dostrzegam obrączki, choć to pewnie o niczym nie świadczy. Czytałam, że wiele osób żyje tutaj w sformalizowanych związkach partnerskich, które dają prawie takie same przywileje jak małżeństwa.
Fukam na siebie, że od pierwszego spojrzenia przez myśl mi nie przeszło, że ten facet może być zajęty. Mam zasadę, że nie interesuję się mężczyznami, którzy mają rodziny — jeśli oczywiście o tym wiem. Ostatnie, czego mi trzeba, to świadome pakowanie się w relację, która od początku zawiera w sobie więcej niż jeden plus jeden.
— Dobrze, madame Sokolicka. A teraz chodźmy, przedstawię panią naszemu biuru.
LA PAUSEPRZERWA
Gdy wychodzimy z jego gabinetu, przy biurkach i w mijanych pokojach konferencyjnych nikogo już nie ma. Idziemy w stronę gwaru i zintensyfikowanego zapachu maślanych wypieków. Mój żołądek zaczyna nieśmiało pertraktować, że dzisiaj zasłużył na jeszcze jednego croissanta, choć obiecałam sobie, że będę je ograniczać.
— Poniedziałkowe śniadania odbywają się co tydzień? — pytam, głównie z ciekawości.
— Raz w miesiącu. To naprawdę nie jest wielki koszt, a pomaga w tworzeniu dobrej atmosfery. — Patrzy na mnie z lekkim wyrzutem, jakbym miała zepsuć wszystkim zabawę i w ramach oszczędności anulować śniadania.
Dobrze, jeśli w ich głowach będę tylko psują, a nie intrygantką.
Pierre klaszcze w dłonie, a grupa pięćdziesięciu osób momentalnie milknie.
— Moi drodzy, chciałem zaprezentować naszego gościa z Polski, panią Wiktorię Sokolicką, która spędzi z nami cztery miesiące i pomoże nam w lepszym zintegrowaniu się z naszą nową spółką matką. Chciałbym, żebyście wszyscy ciepło ją powitali w naszym oddziale i udzielili wszelkiego wsparcia, potrzebnego do wykonania powierzonego jej zadania… — mówi wyuczoną formułką, a potem patrzy na mnie krótko. — A teraz przetłumaczę szybko na francuski, bo nie wszyscy dobrze rozumieją angielski.
Kiwam głową, a on powtarza komunikat po francusku… ale chyba w zmienionej formie, bo pod koniec pracownicy parskają krótkim śmiechem. A to zabawne. Odzywa się we mnie znajoma frustracja, gdy czegoś nie rozumiem, ale od razu sobie mówię, że to ja mam tutaj największą tajemnicę. Zresztą wieczorem zaczynam pierwszą lekcję kursu francuskiego dla obcokrajowwców. Nie łudzę się, że w cztery miesiące perfekcyjnie opanuję ten język, ale już po kilku tygodniach powinnam być w stanie poznać, czy ktoś mnie obgaduje. I wtedy zobaczymy, kto będzie parskał śmiechem.
*
Po śniadaniu, które trwa czterdzieści pięć minut i jest dla mnie wyłącznie wodzeniem na pokuszenie ze strony stołu zastawionego wypiekami (naprawdę nie rozumiem, jak większość obecnych tutaj Francuzów nie jest otyła), Pierre przedstawia mnie kierownikom poszczególnych departamentów. Wszyscy to faceci. Nie jestem jakąś szaloną miłośniczką aplikowania parytetów na ślepo, ale uderza mnie to, bo spodziewałam się, że akurat w tym kraju będzie kobietom mniej trudno. Czy to nie Francuzki wracały już po trzech miesiącach urlopu macierzyńskiego do pracy, żeby móc robić karierę?
Dziwnym trafem przedstawia mi ich w kolejności od najciemniejszego koloru skóry do najjaśniejszego.
Jean-Baptiste to szef działu inżynieryjnego, Yassim jest głównym księgowym, Khalid dowodzi logistyką, a Quentin z nosowym francuskim akcentem zajmuje się badaniami i rozwojem.
Każdy z nich łypie na mnie niechętnym wzrokiem, choć może to ja nie potrafię poprawnie odczytywać wyrazu twarzy ludzi, zwłaszcza tych, którzy wywodzą się z mniejszości etnicznych. Ale praktyka czyni mistrza.
— A tutaj mamy Alyssę, naszą specjalistkę od spraw administracyjnych. Pokaże pani, gdzie może usiąść i trzymać swoje rzeczy. — Pierre mówi coś do tej młodej brunetki o dużych oczach i mahoniowej skórze. Dziewczyna kiwa głową i gestem dłoni wskazuje, bym za nią poszła. Próbuje prowadzić ze mną rozmowę po angielsku, wtrącając francuskie słowa, ale szybko zarzucamy tę hucpę.
Sadowi mnie gdzieś między oknem a dystrybutorem wody. Czyli karne miejsce, bo mimo wełnianej marynarki czuję na plecach przeciąg. Dystrybutor bulgocze, choć nikt go nie używa. Dziękuję Alyssie zdawkowym merci, wyjmuję laptopa i siadam do pracy. Potrafiłabym się skupić w strefie działań wojennych, więc takie błahostki mnie nie rozproszą.
*
Punkt dwunasta słyszę szmery. Pracownicy biura jak jeden mąż podnoszą się i zaczynają przerwę obiadową. Czuję lekki głód, ale ostatnie, na co mam ochotę, to wspólne jedzenie z kimkolwiek i słuchanie rozmów w języku, którego (jeszcze) nie znam.
Zmieniam zdanie, gdy widzę Pierre’a Lemarchala zmierzającego w moim kierunku. Wciąż wydaje mi się spięty, ale jednak pyta:
— Może chce się pani wybrać z nami na przerwę obiadową?
Wtrąca to madame wszędzie jak przecinek, tylko podkreśla, że jestem obca, że już na wstępie postawił barierę. Ale mam kilka miesięcy, by ją usunąć lub przeskoczyć.
— No pewnie — stwierdzam, chowam laptopa do torby i wstaję z płaszczem w dłoni.
Mierzymy się przez chwilę wzrokiem. Kącik jego ust drga, a jabłko Adama unosi się nerwowo. Zaproponował to z grzeczności, bo był pewien, że odmówię. Wprawianie go w dyskomfort sprawia mi dziwną satysfakcję.
— Nie musi pani brać płaszcza, kantyna jest na dole budynku — mówi w końcu z lekkim żalem w głosie. Pewnie rujnuję mu luźną przerwę.
— To dobrze. Nie spodziewałam się, że luty może być taki mroźny i trochę marznę.
— A zima w Polsce nie wygląda gorzej?
— Zdarza się dużo śniegu, ale to jednak nie Syberia. — Przypominam sobie, że ktoś z biura mnie ostrzegał, że niektórzy Francuzi sądzą, że Polska i Rosja to ten sam kraj. Taki tam odległy wschód.
— Dużo pani podróżuje? — pyta, gdy idziemy za grupą współpracowników, by zjechać na dół. Niektórzy wybierają schody, ale Pierre zerka na moje obcasy i dedukuje, że musimy ustawić się w kolejce do windy.
— Przez większą część roku. W Warszawie bywam przez kilka miesięcy. Firma najczęściej wysyła mnie do Stanów.
— I tam też się pani tym zajmuje? Ulepszaniem działania naszej spółki?
— Albo dostawców naszych materiałów.
— A jakie studia pani skończyła?
— Mam licencjat z inżynierii środowiskowej. Ale do pracy przydaje mi się głównie doświadczenie zawodowe.
Marszczy lekko brwi. Nie wiem, czy ocenia mój wiek, czy wykształcenie. Podobno Francuzi są bardzo dumni i przywiązani do szkół, które ukończyli, absolwenci trzymają się w klikach.
W windzie jest ciasno, dopychamy się jak ostatnie sardynki, które wskakują z powrotem do przepełnionej puszki, ale nikt nie chce czekać na kolejną turę. Przynajmniej tu im zależy na wydajności. Pierre staje przy moim ramieniu. W cieple tłumu zapach jego perfum jest jeszcze bardziej intensywny.
Piętnaście osób w windzie synchronicznie milczy. Ich usta otwierają się wraz z drzwiami.
Francuski to ładny język. Wyłapuję pojedyncze słówka, zaimki osobowe, proste czasowniki czy przysłówki, których nauczyłam się już przed przyjazdem tutaj.
— Zna pani francuski? — pyta Pierre, jakby czytając mi w myślach. A może chce się upewnić, że gdy będzie mnie obgadywał, to uszczypliwe uwagi umkną mu płazem.
— Jeszcze nie. Ale zapisałam się na intensywny kurs, więc mam nadzieję, że niedługo poznam.
Idziemy w stronę kantyny, wysokiego pomieszczenia z długimi, białymi stołami i stanowiskami z jedzeniem. Czuję zapach mięsa i frytek, trochę jak w McDonaldzie, ale stołują się tu wszyscy, nieważne, czy mają na sobie robocze ubrania, czy też ekskluzywne garnitury.
— Każdy bierze tacę i wybiera sobie, co chce, a potem płaci się tam, przy kasach — tłumaczy Pierre.
Kiwam głową i stajemy w kolejce. Nie prowadzi ze mną rozmowy, choć sam nie jest zagadywany. Czuję się jak nauczycielka, która sądziła, że będzie cool i zje wraz z uczniami, a zamiast tego uczniowie czują się skrępowani. To żadne Stowarzyszenie Umarłych Poetów.
Przyznaję, że nie oczekiwałam wiele po stołówkowym jedzeniu, ale wybór przystawek czy serów zakręca mi w głowie. Z półek bezobsługowych biorę miskę z tabbouleh, pokaźny trójkąt sera brie i jabłko. Przy bufecie z głównymi daniami, nakładanymi przez pracownika, decyduję się na to samo, co Pierre, czyli rybę z kruszonką i porcją purée oraz odrobiną warzyw.
— Smakuje o wiele lepiej, niż wygląda — zapewnia mnie, kładąc na tacy podłużną bułeczkę.
Już przy śniadaniu w hotelu widziałam, że Francuzi mają obsesję na punkcie pieczywa i serwują je do każdego posiłku. Chleb z purée ziemniaczanym. Bon appétit.
Idziemy do kas.
Siadamy przy krańcu stołu jako ostatni z grupy Pouzot. Trochę tu ciasno, czuję, że jego kolano muska moje. Ktoś opowiada dowcip, a on się odwraca i wybucha serdecznym śmiechem. Zasycha mi w gardle, bo to atrakcyjny dźwięk. Próbuję przywołać Pierre’a wzrokiem i namówić, by przetłumaczył, co też go tak rozbawiło, ale ignoruje mnie i prowadzi krótką rozmowę po francusku ze swoimi podwładnymi. Kurs języka! Muszę jak najszybciej krakać jak te wrony, by być bardziej efektywną w wypełnianiu swojej misji.
Zabieram się za przystawkę, tabbouleh, czyli kuskus z drobno pokrojonymi warzywami i rodzynkami, którego już kosztowałam w trakcie moich podróży. Pierre również zaczyna jeść i zerka na mnie przelotnie.
— Przepraszam, pewnie nieswojo się pani czuje. Rozmawialiśmy o wczorajszym programie, w którym parodiowano naszego prezydenta.
— I na czym polegał ten żart?
— Za długo by tłumaczyć, zresztą mój angielski nie jest na tyle dobry, by oddać niuanse tego skeczu. — Sięga po swoją przystawkę.
O czym się rozmawia ze świeżo poznanymi ludźmi? Nie mam pojęcia. Nawet z dobrymi znajomymi mam problem. Gdy po chwili milczenia zagajam na tematy pracy i fabryki, Pierre wyraźnie się jeży.
— Za dwa tygodnie wybieram się tam na kilka dni. Może pani pojechać ze mną i wszystko obejrzeć. Ale teraz mamy przerwę i nie lubię wtedy dyskutować na temat pracy — gasi mnie.
— A ile trwają przerwy? — Już ja mu pozwolę być tak zbywana.
— Zazwyczaj do pierwszej trzydzieści.
— Czy mimo zasady, że nie rozmawiamy o pracy w trakcie przerwy, mogę zwrócić uwagę, że mieliśmy już dzisiaj przerwę na śniadanie, w międzyczasie widziałam przerwy na kawę, a teraz robimy długą przerwę obiadową… Co dalej? Przerwa po przerwie? To jakiś sposób na to, żeby nie pracować?
Pierre zaciska wargi. Bardziej bawi mnie to, że dwójka pracowników, która siedzi koło nas, również milknie. A więc ich angielski nie jest tak zły, kiedy im zależy.
— Jeszcze nawet nie przejrzała pani naszych dossiers4, a już feruje pani takie wyroki co do naszej efektywności — odpiera mój atak Lemarchal. Między brwiami robi mu się lekka zmarszczka.
— Fizycznie nie jest możliwe, żeby pracować trzydzieści pięć godzin w tygodniu, z tyloma przerwami, i wykonać porządnie pracę.
— Ach tak? No to może nauczy nas pani, jak się pracuje à la polonaise5? Ile macie centr innowacji i rozwoju w kraju? Ile Nagród Nobla w dziedzinach ścisłych?
Przysłuchujący się nam obok współpracownicy mruczą coś z uznaniem. Zaciskam palce mocniej na widelcu. Oczywiście nie mogę się zdradzić, ale idealną ripostą byłoby rzucenie mu w twarz tego, jaki jest prawdziwy cel mojej wizyty w Paryżu. Sami kręcą na siebie ten bicz.
— Widzę, że będziemy mieć sporo do przegadania. Ale czemu się dziwię, w końcu wy uwielbiacie buntować się, strajkować i urządzać rewolucje.
Lemarchal wzrusza ramionami, nie polemizując. Zaczynam się martwić, czy tymi półsłówkami i zarzutami nie zdradziłam się za bardzo. Posiłek jemy w milczeniu. Gdy po kwadransie mimo pustych tac wszyscy wciąż siedzą przy stołach, decyduję się wrócić na górę, do biura. Upewniają mnie tylko w przekonaniu, że lepiej dla firmy, żeby fabryka powstała w Polsce.
LE PAVÉ PARISIENPARYSKI BRUK
Wdrożenie się w nowy rytm zajmuje mi cały tydzień. Mimo że jestem przyzwyczajona do intensywnej pracy, zwłaszcza w trakcie podróży służbowych, to po powrocie do hotelu padam bez sił na łóżko. Włączam czasem telewizor, by pooglądać wiadomości, ale zasypiam po pięciu minutach słuchania tego melodyjnego języka. Z niechęcią muszę przyznać, że jest mi na rękę, gdy wszyscy Francuzi wychodzą z biura o siedemnastej, a ja mogę wymknąć się tuż po nich i chwilę odpocząć w znajdującej się na La Défense galerii handlowej, nim wsiądę w metro i pojadę na kurs językowy, który zabije ostatnią funkcjonującą synapsę w moim mózgu. Grupa jest nieliczna, a zajęcia intensywne, polegające na półtoragodzinnej rozmowie. Ma to sens, każde z nas chce być w stanie po prostu przetrwać w tym nietolerującym języka angielskiego kraju i jak najszybciej móc się dogadać.
Szybko wpadam w oko kursantowi Karlowi, kilka lat starszemu ode mnie biznesmenowi z Niemiec. Jest atrakcyjny, ale nie pozwalam mu zaprosić się na drinka. Po pierwsze, nie mam energii na żadne dodatkowe wyjścia, nie mówiąc już o łóżkowych przygodach, na które zapewne by liczył, a po drugie, nie chcę ryzykować patrzenia na jego twarz przez kolejny miesiąc, gdyby się okazało, że kiepski z niego kochanek.
W pierwszy weekend (Francuzi z nieznanego mi powodu z upartością zapisują week-end, z kreską) mojego pobytu w Paryżu czeka mnie przeprowadzka do wynajętego na najbliższe miesiące lokum. Wszystko było załatwiane przez agencję, więc obawiam się, czy nie zastanę jakiejś rudery, w której przymierający głodem artyści mogliby pisać poematy.
Na szczęście czeka mnie miła niespodzianka. Przenoszę się do piętnastej dzielnicy, mniej turystycznej (o tyle, o ile, bo wszędzie widzę grupy Azjatów z aparatami, którzy spełniają swoje życiowe marzenie o wyjeździe do Francji i mają zamiar udokumentować każdą sekundę), a bardziej rezydencjalnej. W końcu mogę obserwować rodowitych paryżan w ich naturalnym środowisku — pijących poranną kawę w małych cafés, kupujących najnowszy „Le Monde” w kiosku (czyli, jak się nauczyłam, tabac, bo można tam nabyć papierosy), wybierających najdorodniejszy kawałek mięsa na obiad u zaufanego boucher i plotkujących na ulicy z listonoszem lub cieszących się przerwą obiadową w bistro na rogu ulicy. Zwracam na to bardziej uwagę, od kiedy w fiszkach z francuskimi słówkami doszłam do rozdziału z nazwami przybytków komercyjnych. Nie pomyślałabym, że zaufany rzeźnik może być takim lokalnym skarbem. Przez głowę przechodzi mi myśl, że w ramach doświadczenia muszę się wybrać choć raz na targ, marché.
Pod drzwiami czeka na mnie ktoś z agencji najmu tymczasowego. Chudy facet o maghrebskich korzeniach drepta w miejscu, by się rozgrzać. Na mój widok rzuca krótkie bonjour, wręcza mi klucze, tłumaczy szybko łamanym angielskim, jak znajdę mieszkanie, po czym każe podpisać dokument i prędko odchodzi, nim zdążę zadać jakiekolwiek pytanie. Customer service czy, jak to mówią, service client dosięgł paryskiego bruku. Nie zostawił mi nawet wizytówki, ale nie chce mi się marnować na niego energii i składać skargi.
Mieszkanie znajduje się w połowie wysokości pięciopiętrowego budynku przy rue Frémicourt niedaleko stacji metra La Motte-Picquet Grenelle. Żadnej z tych nazw nie potrafię jeszcze wymówić. Nie jest to lokal równie ekskluzywny, jak pokój hotelowy, który dopiero co opuściłam, ale od początku zdawałam sobie sprawę, że nie mogę wiecznie żyć jak księżniczka. Mieszkanko jest niewielkie, ale dwupokojowe, z sypialnią, w której większość metrażu zajmuje duże łóżko zakryte batikową narzutą i szafka nocna. W kuchni i salonie znajdują się podstawowe zestawy mebli i przyrządów z Ikei wystarczające na kilkumiesięczny pobyt. Znajduję nawet patelnię do smażenia naleśników, co mnie bawi. Ja i gotowanie lubimy się tak samo jak to miasto i turyści — traktujemy się jak zło konieczne, po prostu niezbędne do dalszego funkcjonowania.
Drewniane deski na podłodze skrzypią lekko przy każdym kroku, a przez ściany słyszę szum wody i włączony u sąsiadów telewizor. Sądząc po lokalsach, których mijałam tego mroźnego sobotniego poranka, mieszkają tu głównie emeryci, którzy kupili mieszkanie w centrum Paryża dziesiątki lat temu, zanim stało się to finansowo niedostępne dla zwykłego śmiertelnika. Przysiadam na krześle w kuchni i patrzę na piekarnik oraz ekspres do kawy na kapsułki, a potem w kierunku okna, które wychodzi na ulicę. Mojej siostrze się tu spodoba. Zawsze gdy myślę o jej entuzjazmie względem życia, na mojej twarzy wykwita lekki uśmiech. Jedyna osoba, która topi serce tej królowej lodu — mnie.
Wyjmuję telefon i pod wpływem impulsu dzwonię do Andżeliki.
— Hej, Wiki! — woła z entuzjazmem na powitanie. — I jak?
— Zarezerwuj bilety i pakuj walizki. Bez problemu zmieścimy się tu obie — odpowiadam.
Tęsknię za nią. Ustalamy szybko, kiedy może pozwolić sobie na przerwę w studiach, i wyszukujemy najtańsze bilety. Chętnie zapłaciłabym za jej przyjazd, ale moja siostra nigdy nie chowa dumy do kieszeni. Twierdzi, że i tak wystarczająco już jej pomogłam. Mnie się wydaje, że ciągle za mało. Jest dla mnie wszystkim, a bez niej nie wiem, czy znalazłabym siłę, by wykopać się z dołka, w którym się urodziłyśmy.
*
Nie mam ochoty spędzać soboty na pracy. Czyżbym w tydzień zaraziła się tym francuskim work-life balance? Niestety, prawda jest nieco bardziej prozaiczna. Moje pierwsze rozmowy z szefami działów nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Wszyscy byli chłodni jak przy pierwszym spotkaniu i udzielali wyłącznie ogólnikowych odpowiedzi na zadawane przeze mnie pytania, ale nic ponad to. Wszelkie przesłane przez nich dokumenty były w całości po francusku i gdy w końcu rozszyfrowałam kilka z nich z pomocą Google Translate, okazało się, że kompletnie nie o to mi chodziło. Ponowne prośby spotkały się z zerowym odzewem lub przesłaniem mi kolejnych banialuków. To było jak bomba dymna wysłana w moją stronę, rodzaj strajku, na czym przecież tak się znali. Jedynie szef działu logistyki, Khalid, potraktował mnie otwarcie wrogo.
— Pani obecność jest tutaj całkowicie zbędna — stwierdził. — Robimy najlepszą możliwą robotę, a wysyłanie kogoś z innego kraju, kto kompletnie nie zna się na naszych praktykach, łańcuchach dostaw czy nawet autostradach, żeby nam „pomógł”… — podkreślił cudzysłów — jest policzkiem wymierzonym w nasz oddział przez Amerykanów. To taki wewnątrzoddziałowy kolonializm, prawda? No chyba że chcecie całkowicie przenieść produkcję do Polski.
Zamarłam, ciesząc się, że już dawno temu przylgnęła do mnie ksywka Królowej Lodu. Potrafiłam nie drgnąć nawet brwią w krytycznym momencie negocjacji. Te umiejętności bardzo przydały się teraz, choć byłam pewna, że mój puls przyspieszył.
— Cóż, z takim nastawieniem z waszej strony być może nie będziemy mieli innego wyjścia. — Skoro tak postawił sprawę, mogłam sobie pozwolić na straszak.
Widziałam w jego oczach, że nie spodziewał się takiej odpowiedzi, i od razu pojawiła się w nich wątpliwość: „ona musi sobie żartować, prawda?”.
— To byłby bardzo zły ruch — skomentował, a ja wzruszyłam ramionami i na tym skończyliśmy rozmowę.
Mróz i centymetrowa warstwa śniegu najwyraźniej wywołały wśród mieszkańców panikę, bo nie widzę prawie żadnych samochodów na drogach. Mimo to postanawiam przejść się po okolicy, by oczyścić głowę i spalić porannego croissanta. Muszę przyznać, że zdecydowanie na tym polega urok Paryża — gdzie nie spojrzysz, czujesz fascynację tym miastem, choć przyznaję, że unikam ulic, na których widzę arabskie szyldy. Pozwalam nogom się prowadzić. Po krótkim spacerze śliską avenue Émile Zola (chyba nie wiedzą, że oblodzone chodniki należy posypywać piaskiem) dochodzę do stacji metra Javel-André Citroën połączonej z podziemną koleją, tuż przy Sekwanie. Spoglądam w lewo i widzę ją, jej czubek chowa się w chmurach (lub smogu, trudno mi to odróżnić). Wieża Eiffla. Niekwestionowany symbol Paryża, który miał przecież zostać rozebrany po światowym Expo w tysiąc osiemset osiemdziesiątym dziewiątym, a jednak przetrwał i nierozerwalnie wpisał się w miejski pejzaż.
Nie rozckliwiam się zbyt długo nad widokiem, bo od strony rzeki moją twarz smaga ostry, mroźny wiatr. Odwracam się na pięcie i idę do najbliższej restauracji, by się posilić. Wiem, że jeśli zdecyduję się na późniejszy lunch, to nic nie dostanę. Zresztą już po tygodniu pobytu mój żołądek odzywa się w okolicy południa, by przypomnieć o jedzeniu.
Rozkoszując się pyszną, słodko-słoną zupą cebulową, podaną z grzanką z serem, myślę o tym, jak mam dalej działać, by przetrwać choćby do końca marca. Problemy mnożą się i piętrzą, i żeby chociaż stworzyły słodkie dzieło, taką piramidę z makaroników, którą widziałam na jednej z mijanych wystaw… Ale nie.
*
Dzień wcześniej zadzwoniłam do Artura, żeby zdać mu raport. Byłam pewna, że przy tak wielkim przedsięwzięciu będzie chciał trzymać rękę na pulsie. Zresztą już szukał gruntu w Polsce pod tę nową fabrykę.
— Miałeś rację. Są na mnie bardzo cięci — zaczęłam bez przywitania.
— Pamiętaj, że to Francuzi, a ty rozmawiasz z nimi po angielsku.
— Może dlatego w ramach zemsty wysyłają mi wszystko w swoim języku. Zanim to rozgryzę i przemyślę, jak zrobić z tego plan na Polskę, minie kilka tygodni. A i to może nie wystarczyć.
— Cholera, nie pomyślałem, że powinna się tam znaleźć osoba już perfekcyjnie mówiąca po francusku. Jak twój kurs? Mam szukać kogoś innego?
— Daj spokój, zwariowałeś? Od razu się domyślą, że coś nie gra. Przecież oficjalnie po prostu mam im pomagać. Jak by to wyglądało, gdybyś mnie wymienił? — oburzyłam się. — Potrafię szybko działać, ale bez przesady. Zdobędę te informacje.
— Nie wiem, Wiktoria… Może powinniśmy działać bardziej bezpośrednio?
Zirytowałam się na te słowa. Ledwo co kończyłam pierwszy tydzień, a on już tak we mnie zwątpił?
— Czy ja cię kiedykolwiek zawiodłam? Gdzie weszłam, stamtąd wyszłam zwycięsko, z konkretnymi rozwiązaniami i planami. — W niektórych wypadkach były to plany dość radykalne, zakładające na przykład masowe zwolnienia, ale to już nie był mój problem.
— Wiem… No dobrze, postaram się nie panikować. Ale gdybyś za parę tygodni mogła mi zdać raport i mieć już coś bardziej konkretnego…
— Dobrze — rzuciłam zniecierpliwiona. — Przyduszę ich.
Rozłączyłam się po krótkim pożegnalnym „na razie”, ściągnęłam słuchawki i oparłam dłonie o biurko, zastanawiając się, jak się do tego zabrać dalej. I właśnie wtedy dostrzegłam twarz jednego z szeregowych pracowników. No name, który mijał mnie na korytarzu już kilka razy, chyba w moim wieku.
— Moja mama jest Polką, więc wszystko zrozumiałem — wypalił w moim ojczystym języku. Akcentował po polsku na francuską manierę, ale skupiałam się na treści jego wypowiedzi, a nie sposobie, w jaki ją przekazywał.
Próbowałam potraktować mój mózg jak dyktafon i przewinąć całą rozmowę z Arturem, by zrozumieć, jak wiele zdradziłam. Głupia ja! Czyż w trakcie tych wszystkich podróży dookoła świata nie przekonałam się, że Polacy są wszędzie?
— Chyba się coś panu wydaje…
— Co chce pani osiągnąć? Zamknąć nasz oddział? — przerwał mi, patrząc na mnie przenikliwie jasnymi oczami, które zapewne odziedziczył po matce. Francuzi mają najczęściej ciemne tęczówki.
Kurwa. Tylko tego brakowało, żebym spaliła swoją przykrywkę już po tygodniu, wiedząc, że mam tu spędzić kolejne kilka miesięcy.
Pamiętam, że rzuciłam coś o planach na Polskę, ale mogłam przecież wymyślić coś na poczekaniu.
— No dobrze… — westchnęłam teatralnie i odgarnęłam włosy. Nic nie działa na facetów tak dobrze, jak bezradna kobieta. Oczywiście w moim przypadku tylko pozornie bezradna. — Tak naprawdę mam inny cel wizyty… Centrala była pod wrażeniem zorganizowania państwa oddziału… — rany, język mnie piekł od plecenia tych bredni — i chciała, żebym przy okazji audytu wypatrzyła rozwiązania, które dałoby się przenieść do naszego warszawskiego oddziału.
Jestem w tym mistrzynią. Mężczyzna ściągnął brwi.
— Dlaczego to taki sekret?
— No cóż, Amerykanie nie mogą sobie pozwolić na zbytnie chwalenie Francuzów, prawda? Jeszcze zaczęlibyście domagać się podwyżek…
Nie wydawał się do końca przekonany, ale kiwnął głową.
— Mogę na razie nie zdradzać tego sekretu reszcie biura, ale liczę na to, że chociaż ja dostanę podwyżkę.
— Zobaczę, co będę mogła dla pana zrobić, panie…
— Vincent Massy.
— Przekażę pana prośbę centrali, panie Vincencie. Ma pan moje słowo. — Wysiliłam się na nonszalancki uśmiech, choć w moich żyłach buzowała krew. Nie dość, że ktoś mógł mnie rozgryźć, to jeszcze musiałam negocjować podwyżkę dla jakiegoś pajaca.
*
Gdy po rozgrzewającym lunchu wracam do mieszkania, moje myśli od razu wędrują do Pierre’a.
Przez ostatni tydzień nie pozwolił sobie choćby na najbardziej ukradkowe spojrzenie, które wskazywałoby, że uważa mnie za atrakcyjną. Jest mi z tym dziwnie, większość facetów daje krótki sygnał, ich wzrok ześlizguje się na moje usta lub biust, źrenice lekko się powiększają, a nozdrza prawie niezauważalnie falują. Nawet jeśli mnie nienawidzą lub ze mną rywalizują, przez ułamek sekundy odzywa się w nich podstawowa biologia. Ale nie u Pierre’a Lemarchala. A szkoda. Z tak atrakcyjnymi mężczyznami mimowolnie flirtuję. Niewinnie, głęboko, prowadząc na manowce, do celu lub do łóżka. Ale to bez znaczenia, przy nim czuję się niemal przezroczysta. Jest formalny podręcznikową formalnością… Czy to dlatego nagle czuję do niego takie przyciąganie? Bo wydaje się nie do zdobycia? Gdybym w trakcie rozmowy z nim nawinęła pasmo włosów na palec, byłby to gest subtelny jak syrena alarmowa, ale jestem niemalże skłonna posunąć się do takich ostateczności, byleby postawić na swoim. Oczywiście nie sądzę, by uwodzenie tak bliskiego współpracownika było rozsądne, więc poprzestanę na wymianie spojrzeń i sugestywnych gestach.
Nadarzy się okazja, by się do niego zbliżyć. W kolejnym tygodniu mamy pojechać wspólnie na jeden dzień do fabryki, która znajduje się w okolicach Amiens. Cztery godziny w samochodzie to wystarczający czas, bym mogła rzucić na niego urok.
Zamyślam się nad tym wszystkim tak bardzo, że moja noga ślizga się po oblodzonym kamieniu i wywijam bardzo polskiego orła na paryskim bruku. Rzucam wiązankę przekleństw w znanych mi językach. Żadnego po francusku, tych nie potrafię jeszcze wymówić.
L’USINEFABRYKA
Spotykamy się w okolicy stacji RER o nieludzkiej szóstej rano. Wypatruję jakiegoś ekskluzywnego samochodu. Gdy słyszę krótki klakson tuż obok siebie, jestem bliżej zawału serca niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Kieruję wzrok na niepozorne, szare renault clio, które stoi kilka metrów ode mnie, i dopiero wtedy dostrzegam za kierownicą Pierre’a.
— Nie spodziewałam się, że będziemy jechać taką puszką… To samochód służbowy? — pytam, próbując znaleźć pas i nie wyrwać sobie ramienia ze stawu w tej ciasnej przestrzeni.
— To mój prywatny, nie chciałem auta służbowego. Świetnie się sprawdza w mieście, wszędzie się nim wcisnę i nie szkoda mi, gdy gdzieś go zarysuję — mówi beznamiętnym tonem i włącza się do ruchu. — Mogła pani wsiąść w pociąg i…
— Czy możemy skończyć tę szopkę z paniowaniem i trzymaniem mnie na dystans? — przerywam mu. — Wtrącasz to madam częściej niż konsjerż w hotelu Continental.