Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
62 osoby interesują się tą książką
Przypadek czy przeznaczenie?
Filip wszystko analizuje. Kaja ma fioletową walizkę i za wszelką cenę chce zdążyć do domu na Święta.
Poznają się na lotnisku w Brukseli, gdy oboje czekają na samolot do Polski. Chwilę później wszystkie loty zostają odwołane, a rodzinne spotkania stają pod znakiem zapytania. Kaja nie poddaje się jednak i postanawia dotrzeć do kraju… pociągiem. A później autobusem, kolejnym pociągiem, a nawet autostopem. Filip nie rozumie, dlaczego dziewczynie tak bardzo zależy na powrocie do domu, ale postanawia jej towarzyszyć. Czy wspólna podróż połączy bohaterów na dłużej?
Przemierz zasypaną śniegiem Europę, spróbuj gorących churrosów na jednym z bożonarodzeniowych jarmarków i daj się oczarować przepięknie opowiedzianej historii dwójki ludzi, których połączył przypadek. A może jednak przeznaczenie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Anna Podburaczyńska, 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz
Korekta: Marta Akuszewska, Anna Nowak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Fotografia na okładce: © Mariia Korneeva / Adobe Stock
Fotografia autorki na skrzydełku: © Adam Słowikowski
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67461-51-1
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Pamięci mojego Taty.
Wciąż nie mogę uwierzyć,
że ubiegłe święta były tymi ostatnimi,
które spędziliśmy razem.
I Tobie, D.
Nie wkurzaj się, proszę, że pokazuję światu,
jaką niesamowitą byłaś osobą.
I’m driving home for Christmas
Driving home for Christmas
With a thousand memories
I take a look at the driver next to me
He’s just the same
Just the same
„Driving Home for Christmas”, Chris Rea
ROZDZIAŁ 1
Bruksela-Zaventem
Lotnisko Bruksela-Zaventem to średniej wielkości port lotniczy. Powstał w miejscu aerodromów wojskowych wybudowanych przez nazistów podczas drugiej wojny światowej. Rozbudowano go w pięćdziesiątym ósmym roku przed światową wystawą Expo. Jako że znajduje się w centrum Belgii i stanowi niejako symbol scalenia tego niejednolitego kraju, do projektu zaproszono trzech architektów — po jednym z Flandrii, Walonii i Brukseli.
Z kwestii organizacyjnych — ma dwa terminale, A dla lotów głównie europejskich i B dla tych poza strefę Schengen. Co roku odprawia się tutaj ponad dwadzieścia milionów pasażerów.
Owszem, lubię gromadzić w głowie tak pozornie niepotrzebne informacje. Pasjonują mnie wiedza i sposoby jej przechowywania. Mam fotograficzną pamięć i w kilka sekund jestem w stanie przyswoić skomplikowane ciągi liczb, wzorów i słów. Analiza to mój konik, i profesjonalnie, i prywatnie.
Gdybym już w połowie września zdecydował, że wracam na święta do domu, pewnie wybrałbym lotnisko w Charleroi, port głównie dla Wizz Air i Ryanair, oddalony od Brukseli o sześćdziesiąt kilometrów. Dojazd tam nie był zbyt wygodny, ale bilety tanich linii kusiły absurdalnie niską ceną, nawet jeśli trzeba było doliczyć do tego opłaty za bagaż, za przywilej siedzenia przy oknie i masażystę, który pomógłby w uśmierzeniu bólu kręgosłupa już po odbytym locie, bo kulenie się w ciasnym rzędzie wliczone jest w tym wypadku w cenę.
Niestety kalendarz pokazywał, że dziś jest dwudziesty trzeci grudnia, a ja o kupnie biletów zdecydowałem raptem trzy dni wcześniej. Te od tanich linii były dwukrotnie droższe niż te od naszego rodzimego przewoźnika, więc wybór nie należał do trudnych: lot z Brukseli do Warszawy na lotnisko Chopina o dziewiątej rano. Później miałem wskoczyć do pociągu. Jeśli PKP mnie nie zawiedzie, w domu powinienem być po południu. Zerknąłem przed wyjściem na wyświetlony w komputerze rozkład i zapamiętałem go. Planowanie podróży miałem w małym palcu.
Tego samego nie mogłem powiedzieć o kupowaniu prezentów.
Stałem w dużym sklepie wolnocłowym terminalu A, w dziale ze słodyczami, i dywagowałem, które wybrać. Analiza — niby coś, na czym się znałem i co tak kochałem, ale komplikowała mi życie w takich codziennych, przyziemnych kwestiach. Jak wyważyć wszystkie elementy i dokonać naprawdę najlepszego wyboru? Weźmy takiego Leonidasa, w gruncie rzeczy moją ulubioną belgijską markę, wyróżniającą się jakością wyrobu w stosunku do ceny. To zresztą przyświecało założycielom firmy — stworzenie wykwintnych czekoladek, na które każdy może sobie pozwolić. Oferowali klasyczne smaki, które trafiały w większość gustów. Przywoziłem je do domu, odkąd wyemigrowałem do pracy do Belgii. Ale to były święta, pierwsze w domu od kilku lat. Czułem wewnętrzną presję, żeby kupić coś bardziej wyrafinowanego. Odkładałem kwestię powrotu do Polski na ostatnią chwilę i nie miałem czasu zadbać o właściwy prezent, powinienem więc zrobić to teraz. Mój wzrok padł na różnego rodzaju bombonierki od firmy Neuhaus. To właśnie założyciel tej marki wymyślił pralinki, czyli czekoladki z nadzieniem. Zainspirował się pomysłem swojego dziadka, farmaceuty, który pokrywał leki czekoladą wysokiej jakości, by ich gorycz była do przełknięcia, a przyjmowanie medykamentów stało się przyjemniejsze. Oczami wyobraźni widziałem ustawiające się w tamtym czasie kolejki do apteki.
W sklepie panował duży hałas. „Last Christmas” rozległo się z głośników przy suficie i mieszało z rozmowami ludzi z różnych stron Europy, którzy właśnie szykowali się do powrotu do domu. Nie pomagało mi to w myśleniu. Z powodu sporego ścisku ulokowałem się kilka kroków od lodówek z czekoladkami, by wzrokiem móc ogarnąć różne marki. Stresowałem się coraz bardziej brakiem własnej decyzyjności. To nie było aż tak trudne. To tylko czekoladki, nikomu z mojej rodziny nie zrobi różnicy, co dostanie. Liczyło się, że miałem spędzić te święta w domu. Wracałem.
Jakaś starsza otyła kobieta musnęła mnie ramieniem, podbiegając do półki. Zgarnęła panicznym gestem kilka opakowań czekoladek. Po jej nerwowości domyśliłem się, że zapewne pasażerowie jej lotu byli już wywoływani na pokład, a ona zorientowała się, że nie kupiła prezentów. Raźniej czułem się z myślą, że nie tylko ja zostawiłem sobie rozwiązanie tej kwestii na ostatnią chwilę.
Wróciłem do analizy. Mogłem zaszaleć i wziąć wyroby znanego mistrza czekoladnictwa Pierre’a Marcoliniego, ale nie byłem pewien, czy moja rodzina by je doceniła. Smak jego pralinek był obłędny, tylko opakowanie małe, no chyba że chciałem wydać kilkadziesiąt euro na każdy z zestawów. Było mnie stać, ale już słyszałem w głowie głos mamy, gdyby dowiedziała się, ile wydałem, i przeliczyła to sobie na złotówki.
Tuż za plecami usłyszałem kaszel. Taki okropny, jakby ktoś wypluwał sobie płuca i nie potrafił przestać. Kojarzył mi się z gruźlikami. Kilka lat później na całym świecie ten kaszel wywołałby popłoch, zwłaszcza że kaszląca nie nosiła maseczki. Ale nie wtedy. Wtedy wszyscy żyliśmy w poczuciu względnego bezpieczeństwa. Grudzień był początkiem zimy, a zima kojarzyła się z przeziębieniami, dopiero w najgorszym przypadku z zapaleniem płuc. Przy pogodzie, która nie sprzyjała odporności, było to dość logiczne.
Zerknąłem tylko przez chwilę, by zobaczyć, kto się tak urządził. Młoda dziewczyna, chyba jeszcze studentka. Blada i mizerna, jej ciemne, choć nieco jaśniejsze niż moje, cienkie włosy były spięte w wysoki kucyk i wyszczuplały rysy jej twarzy. Nie wyglądała na taką, która powinna gdziekolwiek podróżować. Odniosłem wrażenie, że gdyby ktoś ją popchnął, niechybnie by upadła. Kobieta zakaszlała jeszcze raz, posłała mi przepraszające spojrzenie, jakby zdawała sobie sprawę, że brzmi jak chodząca bomba biologiczna, i wróciła do oglądania najtańszych w sklepie czekolad firmy Côte d’Or.
Westchnąłem i wyjąłem telefon. Do wejścia na pokład pozostała mi bita godzina (a raczej sześćdziesiąt dwie minuty, by być precyzyjnym), ale już za długo debatowałem nad tymi pieprzonymi czekoladkami. Musiałem zasięgnąć porady Manon. Gdzieś wewnątrz żołądka poczułem rozczarowanie samym sobą, jakbym po raz kolejny przegrał. Choć może nie przegrał, ale próbował użyć kodów w skomplikowanej grze, byleby przejść na kolejny poziom. Taka forma oszustwa, wygodnictwo. Nie rozwiązałem tego problemu sam, ale wysługiwałem się kimś innym. Cokolwiek by mówić, uzależniłem się od niej i jej opinii. Manon była moją dziewczyną. Partnerką, jak to określają ludzie po trzydziestce. Francuską prawniczką pochodzącą z Lazurowego Wybrzeża, o wiecznie opalonej skórze i brązowo-zielonym spojrzeniu. Poznałem ją w trakcie jednej z czwartkowych imprez dla europejskich urzędników na Place de Luxembourg, na którą siłą zaciągnęli mnie współpracownicy.
Zrobiłem zdjęcie półek, próbując ująć jak najwięcej marek, i wysłałem jej na WhatsAppie. „Chérie, wybieram prezenty dla mamy i mojej rodziny”. Nie musiałem mówić nic więcej, znała mnie i moją obsesję analizowania. Wiedziała, jakiego typu pomocy potrzebuję.
Wybranie miejsca na naszą pierwszą randkę zajęło mi chyba ze dwie godziny — brałem pod uwagę oceny, opinie, menu, kartę win (przecież pochodziła z Francji, założyłem, że lubi wina!), ceny, bo wprawdzie było mnie stać, ale też nie chciałem wyjść na pozera. Ten skrupulatny plan na niewiele mi się zdał. Wszystko się posypało, a moje analizy poszły na marne, bo gdy przyszliśmy, okazało się, że jest jakiś problem z moją rezerwacją. Musieliśmy wybrać inną restaurację. Stanąłem w panice na środku placu Sainte-Catherine w centrum Brukseli, gdzie miałem do wyboru tyle lokali… Manon wzięła mnie pod rękę i zachichotała.
— Lubisz, gdy wszystko idzie według planu, czyż nie?
Skinąłem wtedy głową, bo mózg nie potrafił znaleźć słów, zbyt zajęty szybkim ocenianiem innych lokali, które były częścią mojej wcześniejszej analizy. Migotały mi w głowie przejrzane strony, ta fotograficzna pamięć kodowała wszystko w najmniejszych szczegółach. Dostałem nauczkę. Powinienem był mieć na podorędziu plan B. A może nawet i C. Niechby tworzenie go zajęło mi kolejne dwie godziny! Głupi ja! Chyba nigdy wcześniej nie zależało mi aż tak bardzo, żeby dobrze przed kimś wypaść. Zwłaszcza przed kobietą, która tak seksownie owijała wokół palca pasmo swoich brązowych, falowanych włosów.
— Wiesz co? — spytała po angielsku z tym uroczym francuskim akcentem, gdy przez minutę nie potrafiłem wydusić z siebie słowa. — Nie jestem aż tak bardzo głodna. Może chodźmy na frytki, a potem na gofra?
Ta ulga, która mnie wtedy ogarnęła… Nie do opisania. Jakby ktoś zdjął potworny ciężar niezdecydowania z moich ramion. Zjedliśmy ciężkostrawne belgijskie frytki (według prawidłowej receptury dwukrotnie smażone w tłuszczu), poprawiliśmy to przesłodkim gofrem z ciasteczkowym kremem. A potem spontanicznie poszliśmy do najbardziej obleganego przez turystów pubu Delirium, bo Manon zdecydowała, że to dopełni tę belgijską randkę dwóch imigrantów. Bawiłem się przednio, kompletnie wyłączyłem głowę, w czym pomogło mi dwunastoprocentowe piwo. Już wiedziałem, choć znaliśmy się tylko tydzień, że chcę jej oddać stery także w innych kwestiach. Że może z zewnątrz wygląda to na pantoflarstwo, ale gdy była obok, czułem się spokojniejszym człowiekiem.
Taki byłem też w pracy — nigdy nie aspirowałem do kierowniczych stanowisk, do podejmowania decyzji. Po prostu dostawałem pliki, liczby, informacje i przetwarzałem je w sposób, którego jeszcze nie znały komputery i algorytmy. Nie cel był dla mnie istotny, ale sposób wykonania pracy. Ci z góry podejmowali decyzje, a ja im w tym tylko pomagałem.
„Last Christmas” płynnie przeszło w „So This Is Christmas”. Gdyby nie to, że był to jakiś marny cover i profanacja głosu Lennona, prawie bym się nie zorientował. Telefon zawibrował, wyrywając mnie z zamyślenia.
„Może Corné Port-Royal? Ale nie szalej też z wielkością, już i tak mają prezent, że do nich jedziesz” — odpowiedziała Manon. W jej wiadomości dostrzegłem lekką uszczypliwość. Czuła się rozczarowana, że wracam na święta do domu, do Polski. Gdybym się na to jednak nie zdecydował, byłoby to trzecie Boże Narodzenie spędzone za granicą, z dala od rodziny. Miałem swoje powody, by być daleko, ale jak to mówią Anglicy: enough is enough. Po raz pierwszy w życiu, pod wpływem dziwnego przeczucia, zmieniłem zdanie. Kiedyś musiałem przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Mama się rozpłakała ze szczęścia, gdy zadzwoniłem i powiedziałem, że jednak przyjadę. Manon się za to zirytowała i próbowała namówić mnie do zmiany planów. Wtedy było już za późno. Nie potrafiłbym z dnia na dzień złamać mojej mamie serca jeszcze bardziej, niż robiłem to dotychczas.
„Masz rację, dzięki” — odpisałem i dodałem ikonkę buziaka z serduszkiem. Zajęło mi prawie rok, by zrozumieć, że ona docenia takie małe, zamykające się w jednym piktogramie wyrazy czułości. Nigdy nie wysyłałem więcej niż jednego emoji. Na szczęście akceptowała, że byłem, jaki byłem. Nieco suchy w obyciu, niezdecydowany, najczęściej małomówny. Nie wymagała ode mnie, bym drastycznie się zmienił, choć po tych dwóch latach razem widziałem poprawę w moim zachowaniu. Stałem się odrobinę bardziej towarzyski.
Podszedłem do półki i chwyciłem pięć pudełek czekoladek owiniętych w żółty papier. Cztery dla rodziny, jedno dla sąsiadów. Dorzuciłem do tego parę opakowań skórki pomarańczowej w czekoladzie, gdybym musiał obdarować jakiegoś niespodziewanego gościa. I już. Prezenty z głowy. Może dla niektórych to najmniej wyszukane podarunki, które znajduje się pod choinką, ale najważniejsze, że były. No i myślałem o obdarowanych. Kto, prócz mnie, nie lubi czekolady?
Stanąłem w długiej kolejce do kasy, która na szczęście szybko przesuwała się do przodu. Tuż za plecami usłyszałem chrypliwe kaszlnięcie, które niemalże mnie wystraszyło. Wprawdzie wiedziałem, kto stoi za mną, ale i tak się odwróciłem. Właściwie nie wiem, w jakim celu. Zganienia jej wzrokiem, że podróżuje w takim stanie? Chyba jednak bardziej ze wścibstwa. Zebrałem więcej danych do analizy otoczenia.
— Sorry — mruknęła dziewczyna i zakaszlała w rękaw. Była naprawdę blada, Królewna Śnieżka mogłaby jej pozazdrościć cery (choć czy taka biel była godna pozazdroszczenia?). Tęczówki miała piwne, a może bardziej bursztynowe. Dostrzegłem cienie pod oczami i brązowe plamy na twarzy, które próbowała przykryć podkładem.
Wzruszyłem ramionami, jakby przeprosiny mi się nie należały, a na pewno nie bardziej niż reszcie klientów sklepu. Wróciłem do patrzenia na przód kolejki, próbując przypomnieć sobie statystyki dotyczące zachorowań na gruźlicę. W Polsce byłem na nią szczepiony jako dziecko, ale w krajach Europy Zachodniej rodzice nie mieli takiego obowiązku.
W końcu dotarłem do kasy.
— Your boarding pass, please? — poprosiła kasjerka.
Byłem na to przygotowany. Bilet otworzyłem w aplikacji w telefonie, a ekspedientka go zeskanowała, po czym wzięła ode mnie wszystkie czekoladki. Dwie minuty później wyszedłem z reklamówką sklepu wolnocłowego do głównej hali terminalu. Mijając w drodze do bramek wszystkie butiki z bardziej ekskluzywnymi produktami, zacząłem mieć wątpliwości co do jakości moich prezentów. Może mogłem kupić coś droższego i mniej banalnego? W końcu chodziło o mamę. Zaraz potem uciszyłem ten głos. Już prowadziliśmy rozmowy na ten temat lata temu, gdy wyjechałem. Twierdziła, że prócz mnie niczego jej do szczęścia nie brakuje. Gdy kupiłem jej raz na Dzień Matki drogą apaszkę, odniosłem wrażenie, że wprawiło ją to w zakłopotanie. Nigdy nie widziałem, by ją nosiła, chyba się bała, że się zniszczy. Co do perfum, to dostawała ode mnie flakon ulubionych na urodziny. Nie, reasumując, czekoladki były naprawdę dobrym wyborem.
Zacząłem iść za innymi pasażerami w kierunku bramek. Gdy minąłem sieciówkową piekarnię Panos, przypomniałem sobie, że moje śniadanie było bardzo skromne, bo wieczór wcześniej opróżniłem lodówkę, by nic się nie zepsuło podczas mojego kilkudniowego pobytu w Polsce. Kupiłem kawę w papierowym kubku i croissanta, po czym przysiadłem przy stoliku blisko wejścia, by go zjeść.
Zdziwiłem się, że w samym terminalu nie dostrzegam wielkich tłumów. Potem przyszła refleksja, że wprawdzie Wigilia już jutro, ale był poniedziałek, więc pewnie większość ruszyła do domów jeszcze przed weekendem. Ciężko było mi się wczuć w klimat świąt, mimo że zewsząd atakowały mnie te bożonarodzeniowe popowe szlagiery. Każdy sklep został udekorowany choinkami i dobrodusznymi Mikołajami, a ludzie pędzili z prezentami pod pachą. Może nie czułem tej grudniowej magii, bo po raz pierwszy wracałem do domu na TAKIE święta. Inne, niż pamiętałem. Gorycz wspomnień połaskotała w przełyk, więc szybko zapiłem ją kawą.
Znów usłyszałem charakterystyczne kaszlnięcie. Dziewczyna przeszła powolnym krokiem kilka metrów od mojego stolika. Ciągnęła niewielką, fioletową walizkę, a na nią zarzuciła reklamówkę ze sklepu wolnocłowego. Dostrzegłem parę tabliczek czekolady i dwie bombonierki z „owocami morza”, czekoladkami w kształcie małży, koników morskich i tym podobnych stworzeń, które stosunkowo łatwo można dostać w Polsce. Nie oceniałem jednak jej wyborów zakupowych, po prostu zauważyłem.
Telefon na moim stoliku znów zawibrował. „I jak tam, wciąż lecisz?” — spytała Manon. Chyba naprawdę liczyła, że się rozmyślę. W jej rodzinie nie obchodzono świąt, oczywiście były prezenty i bardziej wykwintne jedzenie, ale nikt nie dywagował nad tym na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem.
Dwa lata temu, jakieś sześć miesięcy po tym, gdy zaczęliśmy się spotykać, polecieliśmy razem na Bali i tam spędziliśmy drugą połowę grudnia. Palmy, plaża, jedzenie i dużo seksu. Z rozrzewnieniem wspominałem tamten wyjazd, zwłaszcza że naprawdę wtedy wypocząłem. Rok później kompletnie zmieniliśmy kierunek — wraz z jej rodzicami udaliśmy się w Alpy na narty. Było inaczej, już nie tak szalenie romantycznie. Mógłbym zwalić to na temperaturę i wszystkie warstwy ubrań, ale po prawdzie te początkowe iskry w związku nieco się wypaliły, poza tym w obecności rodziców Manon zachowywała się kompletnie inaczej. Wtedy po raz pierwszy spróbowałem też świątecznych specjałów kuchni francuskiej: muszli Świętego Jakuba, ostryg, ślimaków i kasztanów w cukrze. Na samo wspomnienie zatęskniłem za pierogami mojej mamy. Nie nadawałem się na Francuza.
Do wejścia na pokład zostało niecałe pół godziny. Dopiłem kawę, zgniotłem kubek i wychodząc, wyrzuciłem go do kosza. Przy tablicy z oznaczeniami bramek kłębił się tłum. Jeden rzut oka i zrozumiałem dlaczego. Prawie każdy z lotów był oznaczony jako opóźniony. Dziwna sprawa. Odnalazłem bramkę dla mojego lotu i od razu poszedłem w tamtą stronę. Niestety była to całkiem długa wędrówka, bo prawie na sam koniec terminalu. Szybkie, ruchome chodniki pośrodku hali nieco ułatwiały poruszanie się, ale i tak dojście z walizką zapowiadało się na solidne dziesięć minut spaceru. Po drodze zauważyłem, że przy każdej bramce, z której pasażerowie mieli przechodzić do samolotów, kłębi się tłum ludzi. Oblegali kontuary pracowników sprawdzających bilety. Coś było nie tak. Dopiero w połowie drogi zdałem sobie sprawę, że w tym lotniskowym doświadczeniu brakuje jednego ważnego elementu — nikt nie czytał ogłoszeń.
Na tym polegał problem z moimi umiejętnościami analizy. Szybko rozeznawałem się w danych, które miałem pod ręką, ale rzadko widziałem, gdzie czegoś brakuje. A przecież brakowało — tych komunikatów w kilku językach, typu: „Pasażerowie udający się do Monachium rejsem linii Lufthansa są proszeni o przejście do bramki numer trzydzieści dwa”. Analiza jest tak dobra, jak dane, które są do niej dostarczane. Identyfikowanie luk było najtrudniejsze.
W końcu dotarłem pod bramkę rejsu do Warszawy Polskich Linii Lotniczych LOT. Zastałem niezbyt optymistyczną scenę, taką jak przy innych bramkach, tylko bardziej. Polacy nie lubią grzecznie stać w kolejkach, według mojej mamy nastali się w PRL-u i nie mają zamiaru tego powtarzać. Pasażerowie oblegali kontuar i domagali się odpowiedzi od wyraźnie spanikowanych pracownic lotniska. Mimo gwaru usłyszałem ten chrypliwy kaszel. Przy takim hałasie na nikim nie zrobił wrażenia. Prócz mnie. Kaszląca dziewczyna nie dołączyła do kłębowiska ludzi, tylko usiadła na jednym z plastikowych siedzisk i patrzyła ze zmarszczonymi brwiami na tę scenę. Usiadłem kawałek dalej i wyjąłem telefon. Taki chaos szybko mnie męczył. Nie wyglądało, bym miał się czegoś dowiedzieć, stojąc w ścisku. Wszedłem na profil Facebooka lotniska — nic, żadnej wzmianki o problemach, wyłącznie życzenia szczęśliwego powrotu do domu na święta. To samo na Twitterze, ale już po hashtagu lotniska odnalazłem wpis sprzed godziny.
„Śmierć kontrolera lotu z przemęczenia. Jego współpracownicy organizują nielegalny strajk i domagają się godnych warunków pracy”. O rany. To było takie… przykre. I to jeszcze przed świętami.
Zmarszczyłem brwi, wpatrując się w ekran smartfona. Nie dowierzałem, że spotkało mnie coś takiego. I… co teraz? Widziałem, że wiele osób stoi z telefonami przy uchu, pewnie próbowali dodzwonić się na infolinię LOT-u.
„Nie wiem, czy gdziekolwiek polecę. Wygląda na to, że kontrolerzy strajkują” — napisałem do Manon.
Strajki. Coś, co w Polsce zdarzało się niezbyt często i nie stanowiło uciążliwej codzienności, w Belgii (i według opowieści Manon we Francji jeszcze częściej) było na porządku dziennym. Społeczeństwo wykazywało zrozumienie, bo w rodzinie zawsze znalazła się jakaś grupa zawodowa, która strajkowała. Czy dyrekcji lotniska uda się coś zdziałać, i to szybko? Postanowiłem poczekać do planowej godziny odlotu. Do tego czasu powinni nam coś zakomunikować.
Wyjąłem kindle’a i zacząłem czytać jedną z książek historycznych, którą kupiłem parę tygodni temu, ale nie miałem czasu do niej zajrzeć. Zdawałem się jedynym spokojnym człowiekiem w tym miejscu. No cóż, taka była moja natura. Stwierdziłem, że na razie poddam się temu, co przyniesie los. Gdybym pozwolił umysłowi zbytnio wybiec do przodu, spędziłbym kolejną godzinę, myśląc o alternatywnych drogach do domu. A kto wie, może za pół godziny dowiemy się, że postulaty strajkujących zostały spełnione?
Kilka minut później mój telefon zawibrował. Manon odpisała.
„Mam zarezerwować jakiś pobyt last minute w Ardenach? Może coś znajdę”. Tak jak się spodziewałem, nie napisała nawet, że jest jej przykro. Rzuciła się na okazję, by po raz kolejny namówić mnie na spędzenie świąt razem z nią. Zawahałem się.
To byłoby takie proste. Nie musieć rozmawiać z mamą twarzą w twarz. Nie wracać do tego, co tak bolało. Odłożyć to w czasie o kolejny rok. Postanowiłem nie odpowiadać, dopóki nie dowiem się, jak wygląda sytuacja.
— Przepraszam, czy wie pan może, co się dzieje? — W tym zamyśleniu nie zorientowałem się, kiedy kaszląca dziewczyna pojawiła się obok mnie. Jej angielski był perfekcyjny, ale wyczułem polski akcent.
— Właśnie przeczytałem, że kontrolerzy lotu postanowili zastrajkować — odpowiedziałem w ojczystym języku.
— Co?! Strajk? Na dzień przed świętami? Posrało ich? — Zasłoniła usta dłonią, spłoszona tym wulgaryzmem. — Przepraszam… Wyrwało mi się. — Znów się rozkaszlała, ale odwróciła głowę i schowała twarz w rękaw, chyba pamiętając, że tak analizowałem ten odruch w sklepie.
— Zmarł ich kolega. Z przepracowania. — Poczułem się w obowiązku, by wyjaśnić motywacje strajkujących. W końcu to nie było jakieś tam widzimisię.
— O rany! — Dziewczyna aż usiadła z wrażenia na plastikowym krzesełku tuż obok. — To potworne… — Milczała przez chwilę, a ja wróciłem do mojej książki. Odezwała się ponownie, nim udało mi się skończyć pierwszy akapit. — Ale… Jak wrócimy do domu na święta? — To pytanie zabrzmiało niczym rzucone w eter, ale w promieniu trzech metrów nie było nikogo innego prócz mnie, więc chyba musiałem odpowiedzieć.
— Może coś wymyślą. Wynegocjują inną datę strajku. Obiecają im podwyżki.
— Sądzi pan, że powinniśmy czekać?
Skinąłem głową. Dziewczyna schowała twarz w dłonie, a ja wróciłem do mojej książki. Już po dziesięciu minutach usłyszeliśmy komunikat dla naszego lotu.
„Niestety z powodu braku personelu jesteśmy zmuszeni anulować państwa lot do Warszawy. Prosimy zgłosić się do biura obsługi klienta…”
Nie dosłyszałem dalszej części, bo ludzie zaczęli przekrzykiwać jedni drugich.
— Loty po świętach? Oni chyba sobie żartują! — oburzyła się po polsku kobieta z kilkoma torbami ze sklepu wolnocłowego.
Nie dołączyłem do tego ogólnego wzburzenia, choć serce momentalnie ścisnęło mi się z żalu. Obiecałem poddać się losowi, ale teraz nie było mi po drodze z jego decyzją.
— I co pan zrobi? — spytała mnie Kaszląca. Może przydałoby się, żebym spytał ją o imię i nie nazywał jej w głowie w ten sposób.
— Chyba nic. — Wzruszyłem ramionami. — Zostanę na święta tutaj.
Mimo że zawsze wszystko analizowałem, nie rzuciłem się, by zrobić to w tym wypadku. Jednak los zdecydował. Jeszcze nieraz tak właśnie będzie.
— Naprawdę? Ale ja… ja muszę się dostać do domu! — W jej głosie usłyszałem panikę. Gdyby nie to, że wyglądała tak mizernie, pomyślałbym, że dramatyzuje. — Może samochód? Autokar? Jak pan sądzi?
Pożałowałem, że w sklepie wolnocłowym w ogóle zwróciłem na nią uwagę. Dlaczego pytała o to akurat mnie? Bo jako jedyny nie stałem przy kontuarze i nie opieprzałem Bogu ducha winnych pracownic lotniska? Wyjąłem telefon i uruchomiłem przeglądarkę.
— Możemy zaraz sprawdzić. Autobusy… — Wystukałem odpowiednią stronę. — Niestety, Flixbus jest już wykupiony… — Zmieniłem stronę. — A w wypożyczalni na lotnisku zostały wyłącznie same auta premium. Poza tym nie radziłbym prowadzić w takich warunkach. Czytałem, że w północnej i środkowej części Niemiec ma być dziś wieczorem śnieżyca.
Zaklęła i tym razem już mnie nie przepraszając za taki rynsztokowy język, podniosła się z krzesła. W jej oczach, prócz zmęczenia, dostrzegłem determinację.
— Jakoś dotrę na święta do domu. Wszystkiego dobrego! — rzuciła, zakaszlała w ramach wykrzyknika i odeszła, ciągnąc za sobą walizkę.
Siedziałem przez chwilę zdezorientowany. Poczułem wyrzuty sumienia. Wyglądałem na bogatszego i sprawniejszego od niej, a tak do razu się poddałem? Przecież do kolacji wigilijnej pozostały ponad dwadzieścia cztery godziny. Mój telefon zawibrował. To Manon wysłała mi ponaglający znak zapytania. Nie dzwoniła do mnie często, jedynie gdy coś było bardzo pilne lub zbyt długie, by o tym pisać. Wiedziała, że nie przepadam za rozmawianiem przez komórkę, męczyło mnie to i właściwie polegało to na czyimś monologu z moimi wtrąceniami w stylu: „Mhm”, „Tak”, „Okej”. Załatwianie spraw przez telefon zawsze było dla mnie zmorą. Jeśli to możliwe, Manon robiła to za mnie.
„Lot anulowany. Chyba spróbuję wrócić do mieszkania” — odpisałem, choć ta opcja wydała mi się mało atrakcyjna. Wcześniej ten lot do Polski jawił mi się jako przykry obowiązek, ale teraz, gdy los sprawił, że wszystko było tak, a nie inaczej, nagle zapragnąłem wrócić. Odczekałem jeszcze dziesięć minut. Tłum przy kontuarze przerzedził się, wściekli ludzie opuszczali to miejsce. W końcu podszedłem z moją walizką do jednej z pracownic lotniska, która przeżywała właśnie najgorszy dzień w swojej pracy.
— Nie ma szans, żeby jakoś dolecieć do Polski? — spytałem neutralnym tonem.
— Niestety, było parę biletów z lotniska w Paryżu i Amsterdamie, ale szybko zniknęły. Proszę kontaktować się z biurem obsługi klienta linii lotniczej — odparła.
Chyba doceniła, że jestem jedną z niewielu osób, które na nią nie warczą, bo posłała mi blady uśmiech i życzyła wesołych świąt. Podziękowałem i odszedłem. No cóż. Próbowałem. To było dość… wygodne. Ktoś zdecydował za mnie.
Nie czekałem długo na odpowiedź od Manon. „Znalazłam chatkę w górach, od jutra, z jacuzzi. Piekielnie droga, ale może zaszalejemy? Daj znać, czy mam rezerwować”.
W innych okolicznościach bardzo bym się ucieszył z takiej propozycji, z szybkich planów i decyzji podjętych za mnie przez innych. Jednak jakiś smutek, niepokój mrowił mnie w plecy. Tak jakby właśnie teraz był dobry czas, żeby wrócić do domu. Kolejna okazja mogła nadarzyć się niebawem, przecież wystarczyło, bym odwołał nasz zimowy wyjazd na narty i wykorzystał urlop na lot do Polski, ale… To nie byłoby to samo. „Odezwę się, jak dojadę do domu, dobrze?” — odpisałem, dając sobie czas na… właściwie nie wiem na co.
Przeszedłem przez cały terminal, mijając reklamy różnych firm: Solvay, BNP Paribas, Toyota. Wszystkie obiecujące lepszą, czystszą, bardziej zrównoważoną przyszłość. Podążyłem za znakiem „Exit”, zostawiając te bajki za sobą. Nie miałem żadnego bagażu prócz podręcznej walizki i reklamówki czekoladek, więc ominąłem taśmy z licznymi torbami i skierowałem się na ostatnie piętro budynku hali lotniska, gdzie znajdował się dworzec kolejowy. Gdy kupowałem bilet do stacji Bruxelles-Midi, skąd chciałem dostać się do mojego mieszkania, znów poczułem ukłucie żalu. Drogę powrotną odbywałem o wiele szybciej, niż zamierzałem. Nie tak to sobie zaplanowałem. Nie wziąłem pod uwagę takiego scenariusza.
Nienawidziłem chwil, gdy wyrobiłem sobie obraz danej sytuacji, a potem nowe dane kompletnie psuły analizę.
Bilet nie był na konkretny pociąg, więc mogłem wsiąść do pierwszego lepszego, który zatrzymywał się na tej największej stacji w Brukseli. Spojrzałem na rozkład i zobaczyłem, że jeden przyjedzie już za pięć minut. Zszedłem na dół na odpowiedni peron. Wszędzie kłębili się wściekli ludzie z walizkami, którzy tak jak ja zostali zmuszeni do zmiany planów. Cokolwiek panowało na dworcu, dalekie było od radosnej, świątecznej atmosfery.
ROZDZIAŁ 2
Bruxelles-Midi
Pociąg podjechał minutę przed rozkładowym czasem odjazdu i wyglądał na relatywnie pusty. Zbliżyłem się do jednych z drzwi wagonu i dostrzegłem kątem oka fioletową walizkę, która należała do Kaszlącej. Rzeczywiście, zobaczyłem ją po kilku sekundach. Ona mnie też. Zdziwiłem się, że wciąż była na lotnisku, przecież wyszła dobre pół godziny przede mną.
— Pan już tutaj? Nic nie dało się wskórać?
— Niestety.
Nie zdążyłem powiedzieć nic więcej, bo drzwi się otworzyły. Pasażerowie rzucili się do środka, by zająć jak najlepsze miejsce.
— Czy… pomógłby mi pan z walizką? — poprosiła z wahaniem.
— Pewnie — odparłem, choć zaczynałem mieć coraz więcej wątpliwości, czy powinienem się z nią zadawać. Coś w jej twarzy mnie niepokoiło. Ta bladość, zapadnięte policzki i… czerwone oczy. Teraz dostrzegłem, że musiała płakać, choć po łzach na skórze nie pozostał najmniejszy ślad. Jednak spojówki nie kłamią. Chwyciłem za walizeczkę. Była bardzo lekka, właściwie zdziwiłem się, że potrzebuje mojej pomocy. To nie był jej jedyny bagaż, prócz tego na ciemnej, puchowej kurtce dostrzegłem paski plecaka. Wniosłem walizkę do wnętrza pociągu i postawiłem tuż obok wejścia do przedziału. Nie poczekałem na podziękowania, tylko od razu podążyłem w stronę wolnego miejsca, które wypatrzyłem we wnętrzu wagonu. Pewnie zdawało się to niegrzeczne, jednak chciałem uwolnić się od tej dziewczyny, bo krążyło wokół niej coś katastroficznego.
Odłożyłem mój bagaż na półkę i usiadłem bliżej przejścia, na miejscu przy stoliku z czterema fotelami, przodem do kierunku jazdy. Czekała mnie dwudziestominutowa podróż. Wyjąłem telefon, by zastanowić się, jak poinformować mamę, że jednak nie dotrę do domu na święta. „Mamo” — zacząłem, po czym kursor migał i migał, a ja nie wiedziałem, co napisać dalej.
Usłyszałem kaszel. Rany. Rzadko traciłem cierpliwość, ale tym razem byłem blisko. Dziewczyna zajęła miejsce naprzeciwko mnie, to, które jeszcze przed chwilą nie było wolne. Może pasażer zlitował się nad tą mizernie wyglądającą istotą?
— Przepraszam, zamieniłby się pan ze mną? Trochę mi niedobrze, gdy jadę tyłem do kierunku jazdy.
Pewnie powinienem jej powiedzieć, by dała mi spokój, ale co mnie to kosztowało? Nie byłem gburem. W innych okolicznościach nawet bym się nie zirytował, ale ten nieudany wylot do Polski kłuł mnie żalem w serce. Bez słowa wstałem i pozwoliłem jej usiąść na moim miejscu, po czym sam zająłem jej.
— Też jedzie pan na Midi? — spytała.
Skinąłem głową.
— Bo wie pan… Ja tak szukałam i znalazłam, że można w miarę łatwo dotrzeć do Polski pociągiem. Oczywiście nie jest to optymalna droga, ale o wiele tańsza i szybsza, niż podejrzewałam.
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Nie pomyślałem o pociągu. Właściwie ciekawe dlaczego. Może dlatego, że słowo „strajk” machinalnie kojarzyło mi się z francuskimi i belgijskimi kolejami.
— Dlaczego mi pani o tym mówi?
Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, ja po prostu muszę dotrzeć do domu i jakoś poczułam, że chciałby pan wiedzieć, że istnieje taka możliwość.
To „muszę” bardzo mnie zaintrygowało, ale nie znaliśmy się na tyle, bym zapytał, dlaczego jest to dla niej aż taki imperatyw. Ja na przykład nie czułem, że „muszę”. Ale na pewno, że chcę. Tak, do diaska, mogłem często nie znać własnych uczuć, próbować je analizować, by zdefiniować je jak najlepiej (bo przecież trzeba być dokładnym!), ale akurat w tym wypadku czułem po prostu chęć.
— I jaka to droga? — spytałem. Próbowałem wyrazić zaciekawienie, w chwilach kłótni Manon zawsze zarzucała mi, że brzmię zbyt sucho.
— Och, po pierwsze trzeba dojechać do Kolonii… A co do reszty, to już panu mówię. — Zakaszlała w rękaw i wyjęła telefon z kieszeni puchowej kurtki. Ja bym go nie potrzebował, bo na pewno po jednym wyszukiwaniu znałbym na pamięć całą trasę i godziny odjazdów. — W Kolonii trzeba się przesiąść na pociąg do Berlina. W Berlinie przejechać na inny dworzec. A stamtąd już jest pociąg do Wrocławia… W sensie… Pan chyba chciał jechać do Warszawy, tak? Wydaje mi się, że w Berlinie jest w tym samym czasie jakiś inny pociąg do stolicy.
— Właściwie to… jestem z Oławy. To tam chciałem dotrzeć — odpowiedziałem niby z sensem, ale tak naprawdę moja głowa była zajęta analizowaniem tej trasy.
Wyjąłem mój własny telefon, otworzyłem stronę Deutsche Bahn. Wyszukiwarka połączeń wskazywała, że najrozsądniej byłoby spędzić noc w Berlinie. To oznaczałoby, że dojechałbym dopiero kolejnego dnia, ale wciąż przed kolacją wigilijną. W głowie pobrzękiwały wcześniej przeczytane ostrzeżenia o załamaniu pogody. Jeśli jednak pociąg dotarłby do Berlina przed wieczorem… Poza tym Niemcy to nie Francuzi czy Belgowie, którzy przy dwucentymetrowej warstwie śniegu odwołują większość połączeń… Chyba?
— O, to tuż obok Wrocławia, czyli jedzie pan w tym samym kierunku!
Zastanowił mnie użyty przez nią czas teraźniejszy. Jakbym już podjął decyzję.
— Te połączenia są bardzo na styk, a pogoda ma być nie najlepsza. Na pewno pojawią się opóźnienia. I trzeba by znaleźć nocleg w Berlinie. — Specjalnie użyłem formy bezosobowej.
Dziewczyna machnęła ręką.
— Widziałam jakiś tani hostel koło Ostbanhof. Takie nie mają wielkiego obłożenia przed świętami, na pewno z marszu znajdą jakieś łóżko — odparła i zakaszlała.
— Tak bardzo pani zależy, żeby zdążyć do domu na święta?
Uśmiechnęła się w ten dziwny sposób. Kąciki ust uniosły się w górę, ale reszta twarzy wydała się smutna. Zaraz potem wbiła wzrok w pejzaż za oknem.
— Naprawdę muszę spędzić święta w Polsce, z rodziną. Niestety nie mogłam wyruszyć wcześniej.
— To przez ten kaszel? — To było bardzo nie w moim stylu, tak się wtrącać w czyjeś życie. Ale czułem się zaintrygowany. Chyba… zbierałem dane na jej temat. Dlaczego aż tak jej zależało i była skłonna się męczyć podróżą pociągiem?
Spojrzała na mnie przelotnie i wróciła do obserwowania widoku za oknem, choć akurat przejeżdżaliśmy przez jakiś tunel.
— Ta-ak — zawahała się. — Lekarz pozwolił mi na wyjazd dopiero teraz. Stwierdziłam, że zdążę.
Zamilkliśmy, a ja wróciłem do książki, którą wgrałem na czytnik. Po kilku minutach wjechaliśmy do Brukseli i zatrzymaliśmy się najpierw na stacji Bruxelles-Nord.
Potem na Central.
I w końcu na Midi. Sięgnąłem po moją walizkę i umiejscowioną na półce torbę z czekoladkami. Dobrze, że nie wydałem na te prezenty więcej pieniędzy. Tylko by się zmarnowały. Nie przepadałem za czekoladą, Manon owszem, ale ograniczała się do sporadycznego sięgania po słodycze, twierdząc, że dba o linię. Była smukła po matce, ale przestrzeganie godzin posiłków i nieobjadanie się na pewno pomogły jej genom, by się nie marnowały.
Bez słowa prośby ze strony Kaszlącej chwyciłem za jej walizkę, po czym sięgnąłem po swoją. Większość pasażerów również wysiadała na tym największym dworcu, więc grzecznie ustawiliśmy się w kolejce do drzwi. W końcu wyszliśmy na peron. Przeszedłem kilka kroków i postawiłem fioletową walizkę tak, aby nikomu nie blokowała przejścia. Dziewczyna pojawiła się za moimi plecami.
— Bardzo dziękuję za pomoc.
— Nie ma sprawy. Do widzenia. I wesołych świąt. — Odwróciłem się.
— Naprawdę nie chce pan… — dobiegł mnie jej głos, a zaraz potem kaszel. — …nie chce pan jechać do domu?
Wpatrywałem się w wyjście z peronu. Takie komplikacje, obranie wcale nie najprostszej drogi, dodatkowe koszty… Wszystko w tej analizie przemawiało na nie. Znając życie, Manon nie czekała na moją odpowiedź, tylko już zarezerwowała ten pobyt w Ardenach. Wiedziała, że podążę za jej sugestią. Takie święta we dwoje były przecież wspaniałym planem. Milczałem bitą minutę.
— No dobrze, rozumiem… Ale jakby co, to pociąg do Kolonii jest za pół godziny z peronu szóstego. Wesołych świąt! — rzuciła Kaszląca.
Usłyszałem za plecami turkot oddalających się kółek walizki. Schody były w przeciwną stronę, ale poszła w kierunku windy, by zjechać w dół. Chyba naprawdę marnie się czuła.
Rany, ależ mnie to irytowało. Ona mnie irytowała. Nie narzucała się ze swoimi opiniami, ale przecież sugerowała drogę. Gdyby powiedziała wprost: „No dalej, niech pan jedzie”, posłuchałbym, mimo że była całkiem obcą kobietą. A tak musiałem zdecydować sam.
Zszedłem do głównej hali dworca. Panował tu większy tłok niż na lotnisku. Dworzec był jednym z najbardziej uczęszczanych w Belgii, ze swoimi dwudziestoma dwoma torami i pociągami, które wyruszały w każdy zakątek kraju i za granicę. Widziałem kolejkę do Eurostara, który kursował do Londynu, z przystankiem we francuskim Lille. Prócz tego z pierwszych peronów odjeżdżały pociągi Thalys, TGV i ICE do Francji i Niemiec. Właśnie stamtąd mógłbym jechać tym do Kolonii…
Gdy ludzie żyli bliżej domu rodzinnego, wybierali się tam na ostatnią chwilę. Poza tym bilety dzisiaj musiały być tańsze niż na przykład przed weekendem. Spojrzałem na kolejkę do punktu informacyjnego, gdzie mógłbym kupić bilet. Niezbyt zachęcająca, stanie mogło trwać nawet dłużej niż pół godziny. To chyba powinno przypieczętować decyzję, że nie ma co się kopać z koniem i trzeba po prostu wrócić do siebie? C’est la vie, jak mawiali Francuzi. Odwróciłem się, by pójść na tramwaj, który miał mnie zawieźć do mojego mieszkania w dzielnicy Ixelles.
Akurat wtedy zawibrował mój telefon. „Filip, kochanie, jak tam twój lot? Kiedy będziesz w domu? Już nie mogę się doczekać”. To była mama.