V - Thomas Pynchon - ebook + książka

V ebook

Thomas Pynchon

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Obejmujące sześćdziesiąt lat poszukiwania V. prowadzą czytelnika przez Aleksandrię, Paryż, Maltę, Florencję, Afrykę i Nowy Jork – ale kim, gdzie lub czym jest V.? Sprośna, czasem smutna, często zabawna /V/ stała się współczesnym klasykiem.

Niezwykła książka – /Sunday Telegraph/

Wariaci ścigają aligatory w kanałach ściekowych w chaotycznej, obejmującej cały świat pogoni za V., podczas gdy różne style literackie, od błyskotliwe i cudaczne, ścigają się nawzajem – /Books & Bookmen/

Majestatyczna żegluga przez jaskinie niezmierzone przez człowieka. Niewiele jest książek, które prześladowałyby czytelnika we śnie i na jawie, ale ta z pewnością do nich należy – /Time/

Pynchon pisze z niezwykłą swadą i wirutozerią – /Times Literary Supplement/

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 744

Oceny
3,9 (13 ocen)
6
3
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kriis88

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem zaledwie po paru stronach, ale książka zapowiada się na rewelacyjną!
12
Wrencemocny

Nie polecam

To jakiś bełkot. Nie wiem dla kogo jest to pisane. Po paru stronach dałem spokój. Gościu był chyba lekko naćpany.
312

Popularność




Roz­dział pierw­szy

Roz­dział pierw­szy,

w któ­rym Benny Pro­fane, szle­miel i ludz­kie jo-jo, ląduje w apchi- rium V

I

W Wigi­lię roku tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego pią­tego Benny Pro­fane – ubrany w czarne lewisy, zamszową kurtkę, adi­dasy i ogromny kow­boj­ski kape­lusz – zrzą­dze­niem losu zna­lazł się w Nor­folk w sta­nie Wir­gi­nia. Wie­dziony sen­ty­men­tal­nym odru­chem posta­no­wił zaj­rzeć do Sailor’s Grave, sta­rej mary­nar­skiej spe­lunki przy East Main Street. Po dro­dze prze­szedł przez Arcade, gdzie od strony East Main sie­dział stary uliczny gra­jek z gitarą i puszką po paliwku tury­stycz­nym, do któ­rej zbie­rał datki. Na ulicy pod­ofi­cer U.S. Navy pró­bo­wał nasi­kać do baku pac­karda patri­ciana rocz­nik pięć­dzie­siąty czwarty, dopin­go­wany gło­śno przez pię­ciu albo sze­ściu star­szych mary­na­rzy. Gra­jek śpie­wał moc­nym, czy­stym bary­to­nem:

Przy East Main codzien­nie Wigi­lia panuje,

żegla­rze i ich panny – wszy­scy wie­dzą już.

Neo­nowe szyldy – czer­wone, zie­lone –

oświe­tlają sceny przy­jem­nie zna­jome,

witają przy­by­szów z dale­kich mórz.

Wór Świę­tego Miko­łaja od zisz­czo­nych snów pul­suje:

jest piwo za pią­taka, co jak szam­pan musuje,

są kel­nerki, które bzy­kać się kochają.

Wszyst­kie te pre­zenty ci przy­po­mi­nają,

że przy East Main codzien­nie Wigi­lia panuje.

– Dajesz, sze­fie! – wykrzyk­nął jeden z mło­dych mary­na­rzy.

Pro­fane wyszedł zza rogu. East Main rzu­ciła się na niego jak zwy­kle: znie­nacka i bez ostrze­że­nia.

Od czasu zwol­nie­nia z mary­narki zatrud­niał się do robót dro­go­wych, a kiedy aku­rat pozo­sta­wał bez zaję­cia, po pro­stu włó­czył się po wschod­nim wybrzeżu tam i z powro­tem niczym jo-jo. Trwało to może z pół­tora roku. Po takim mniej wię­cej cza­sie – i po więk­szej licz­bie wyas­fal­to­wa­nych dróg, niż byłby skłonny zli­czyć – stał się odro­binę nie­ufny wobec ulic, zwłasz­cza takich jak ta. Prawdę mówiąc, skle­iły mu się w jedną, wielką, abs­trak­cyjną Ulicę przez wiel­kie U, o któ­rej śnił kosz­mary przy pełni księ­życa. East Main Street – getto Pija­nych Mary­na­rzy, Z Któ­rymi Nikt Nie Wie, Co Robić – dopa­dała czło­wieka z taką samą nagło­ścią, z jaką zwy­kły sen zamie­nia się w senny kosz­mar, pies w wilka, świa­tło w mrok, pustka w wycze­ku­jącą obec­ność. Nie­letni marine rzy­ga­jący jak kot na środku ulicy, kel­nerka z wyta­tu­owa­nymi na poślad­kach śru­bami napę­do­wymi, poten­cjalny świr obmy­śla­jący naj­lep­szą tech­nikę skoku przez oszkloną witrynę (kiedy krzyk­nąć „Gero­nimo” – zanim szyba trza­śnie, czy póź­niej?), pijany poma­gier okrę­towy ryczący jak bóbr w ciem­nym zaułku, bo kiedy poprzed­nim razem żan­dar­me­ria zła­pała go w takim sta­nie, zapa­ko­wali go w kaftan bez­pie­czeń­stwa. Od czasu do czasu zie­mia wibro­wała pod sto­pami, kiedy jedno skrzy­żo­wa­nie dalej żan­darm stu­ka­niem pałki wzy­wał posiłki. Dwa rzędy rtę­cio­wych latarń, nada­ją­cych twa­rzom paskudny zie­lon­kawy odcień, zbie­gały się w nie­sy­me­tryczną literę V ku wscho­dowi, gdzie panuje mrok i nie ma już barów.

W Sailor’s Grave trwała aku­rat bójka mary­na­rzy z mari­nes. Na ten widok Pro­fane zawa­hał się i przy­sta­nął w progu, zanim dotarło do niego, że już i tak jest jedną nogą w gro­bie1. Wymi­nął biją­cych się i umiar­ko­wa­nie dys­kret­nie prze­mknął do baru.

– Dla­czego czło­wiek nie może żyć w pokoju z dru­gim czło­wiekiem? – zabrzmiał zdu­miony głos za jego lewym uchem.

To była Beatrice, ulu­biona kel­nerka całej dwu­dzie­stej dru­giej eska­dry nisz­czy­cieli, a w szcze­gól­no­ści USS Scaf­folda, daw­nego okrętu Pro­fane’a.

– Benny! – zawo­łała na jego widok.

Spo­tka­nie po dłu­gim nie­wi­dze­niu się roz­czu­liło ich oboje. Pro­fane zaczął ryso­wać w tro­ci­nach ser­duszka prze­bite strza­łami i mewy nio­sące w dzio­bach trans­pa­rent z napi­sem „Kochana Beatrice”.

Chło­pa­ków ze Scaf­folda nie było: dwa dni wcze­śniej ich puszka obrała kurs na Morze Śród­ziemne przy wtó­rze wście­kłego wyrze­ka­nia załogi, które nio­sło się po otu­lo­nej chmu­rami redzie (tak ludzie mówili) niczym głosy upio­rów ze statku-widma; ponoć było je sły­chać aż nad Lit­tle Creek. W związku z tym tego wie­czoru kel­ne­rek było nieco wię­cej niż zwy­kle: krzą­tały się przy sto­li­kach wzdłuż całej East Main. Mówi się bowiem (nie bez powodu), że led­wie okręt taki jak Scaf­fold odej­dzie od kei, a już mary­nar­skie mał­żonki zrzu­cają cywilne łaszki i wska­kują w kel­ner­skie mun­durki, gim­na­sty­kują nawy­kłe do dźwi­ga­nia piwa ręce i ćwi­czą słod­kie uśmie­chy kure­wek – i to w tym samym cza­sie, gdy orkie­stra woj­skowa gra „Auld Lang Syne”, a czarne płatki sadzy z komi­nów nisz­czy­cieli sypią się na wyprę­żo­nych męż­nie na bacz­ność przy­szłych roga­czy, uśmie­cha­ją­cych się smutno, pół­gęb­kiem.

Beatrice nio­sła piwo, gdy od sto­lika w kącie dobiegł prze­szy­wa­jący sko­wyt. Wzdry­gnęła się, piwo chlap­nęło z kufla.

– Boże, znowu ten Ploy – mruk­nęła.

Ploy – aktu­al­nie zatrud­niony w maszy­nowni tra­łowca Impul­sive – cie­szył się złą sławą na całej East Main. Mie­rzył pięć stóp wzro­stu w woj­sko­wych butach i wiecz­nie rwał się do bójki z naj­więk­szymi dry­bla­sami na pokła­dzie, bo wie­dział, że nie potrak­tują go poważ­nie. Dzie­sięć mie­sięcy temu, tuż przed prze­nie­sie­niem ze Scaf­folda, mary­narka posta­no­wiła wyrwać Ploy­owi wszyst­kie zęby. Wku­rzony Ploy zdo­łał powa­lić sani­ta­riu­sza i dwóch woj­sko­wych den­ty­stów, zanim uznano, że nie żar­tuje i naprawdę wolałby te zęby zacho­wać.

– Zasta­nów się – tłu­ma­czyli mu den­ty­ści, opę­dza­jąc się od jego drob­nych pią­stek i pró­bu­jąc nie par­sk­nąć śmie­chem. – Lecze­nie kana­łowe, owrzo­dze­nie dzią­seł…

– Nie! – darł się.

W końcu musieli go dziab­nąć w biceps igłą strzy­kawki z pen­to­ta­lem. Kiedy się ock­nął i zoba­czył apo­ka­lipsę, blu­znął dłu­gim poto­kiem prze­kleństw. Przez dwa mie­siące błą­kał się jak potę­pie­niec po Scaf­fol­dzie i bez ostrze­że­nia zwie­szał się na rękach spod sufitu niczym oran­gu­tan, pró­bu­jąc kop­nia­kiem wybi­jać zęby ofi­ce­rom. Sta­wał na pokła­dzie rufo­wym i usi­ło­wał wygła­szać tyrady pod adre­sem każ­dego, kto zechciał go słu­chać, cho­ciaż z powodu obo­la­łych dzią­seł tylko beł­ko­tał nie­wy­raź­nie. Kiedy usta mu się zago­iły, otrzy­mał regu­la­mi­nową, błysz­czącą sztuczną szczękę.

– Na Boga… – jęk­nął i spró­bo­wał rzu­cić się do wody, powstrzy­mał go jed­nak olbrzymi Murzyn imie­niem Dahoud.

– No już, już, mały, spo­koj­nie – powie­dział Dahoud. Pod­niósł Ploya za głowę i pyta­ją­cym wzro­kiem zmie­rzył roz­wierz­gany, zaku­tany w kom­bi­ne­zon kłę­bek roz­pa­czy, któ­rego stopy zawi­sły pięć stóp nad pokła­dem. – Dla­czego chcesz to zro­bić?

– Chcę umrzeć, stary, po pro­stu daj mi umrzeć – lamen­to­wał Ploy.

– Nie wiesz, że życie to naj­cen­niej­sze, co posia­dasz?

– Gada­nie – wykrztu­sił Ploy przez łzy. – Niby dla­czego?

– Dla­tego że bez niego był­byś mar­twy.

– Aha…

Ploy dumał nad tym przez tydzień. Uspo­koił się, zaczął znów korzy­stać z prze­pu­stek na ląd, docze­kał się prze­nie­sie­nia na Impul­sive’a. Wkrótce potem, nocami, po zga­sze­niu świa­teł, od strony jego koi zaczęły dobie­gać oso­bliwe zgrzyty i chro­boty. Trwało to jakieś dwa, trzy tygo­dnie, aż pew­nej nocy około dru­giej któ­ryś z mecha­ni­ków włą­czył świa­tła w kaju­cie: Ploy sie­dział po turecku na koi i małym rów­nia­kiem ostrzył sobie zęby. W naj­bliż­szy wie­czór po wypła­cie żołdu cich­szy niż zazwy­czaj usiadł z kum­plami przy sto­liku w Sailor’s Grave. Około jede­na­stej Beatrice, z tacą pełną kufli z piwem, prze­cho­dziła obok, krę­cąc bio­drami. Ploy z wielką ucie­chą wychy­lił się ze swo­jego miej­sca, roz­dzia­wił sze­roko usta i zato­pił świeżo wyszli­fo­wane zębi­ska w jej pra­wym pośladku. Beatrice wrza­snęła, kufle pofru­nęły w powie­trze, zakre­śliły skrzącą się para­bolę i ochla­pały cały bar wod­ni­stym piwem.

Stało się to ulu­bioną roz­rywką Ploya. Wieść roze­szła się po dywi­zjo­nie, eska­drze, może nawet po całej atlan­tyc­kiej flo­cie nisz­czy­cieli. Ludzie, któ­rzy nie byli ze Scaf­folda ani Impul­sive’a, przy­cho­dzili popa­trzeć. Z powodu Ploya regu­lar­nie wybu­chały bójki, takie jak ta w tej chwili.

– Kogo tym razem dopadł – zain­te­re­so­wał się Pro­fane. – Bo nie patrzy­łem.

– Beatrice – odparła Beatrice.

„Beatrice” ozna­czała po pro­stu inną kel­nerkę. Pani Buffo, wła­ści­cielka Sailor’s Grave, która rów­nież miała na imię Beatrice, wyzna­wała teo­rię, że tak jak małe dzieci do wszyst­kich kobiet mówią „mamo”, tak samo mary­na­rze, na swój spo­sób dzie­cin­nie bez­radni, powinni do wszyst­kich kel­ne­rek zwra­cać się „Beatrice”. Kolej­nym ele­men­tem jej macie­rzyń­skiej poli­tyki było zain­sta­lo­wane spe­cjal­nych nale­wa­ków do piwa, robio­nych na zamó­wie­nie z gumy pian­ko­wej i ufor­mo­wa­nych na kształt obfi­tych kobie­cych piersi. W dni wypłaty od ósmej do dzie­wią­tej wie­czo­rem urzą­dzała tak zwaną „Godzinę Ssa­nia”. Ofi­cjalny począ­tek zwia­sto­wało poja­wie­nie się wła­ści­cielki, która wycho­dziła z zaple­cza przy­odziana w kimono z wyha­fto­wa­nym smo­kiem (pre­zent od wiel­bi­ciela z Siód­mej Floty), pod­no­siła do ust złoty bos­mań­ski gwiz­dek i grała sygnał: ŻARŁO. Na ten znak wszy­scy rzu­cali się do nale­wa­ków i ci, któ­rym dopi­sało szczę­ście, mieli prawo zassać piwo pro­sto z kija. Nale­wa­ków było sie­dem, a goto­wych do zabawy mary­na­rzy prze­cięt­nie dwu­stu pięć­dzie­się­ciu.

Głowa Ploya wychy­nęła zza baru. Kłap­nął zębami na Pro­fane’a.

– To jest mój kum­pel Dewey Gland – powie­dział. – Wła­śnie się zacią­gnął.

Wska­zał wyso­kiego, smęt­nego bun­tow­nika z wiel­gach­nym kino­lem, sto­ją­cego obok przy barze. Wle­czona przez niego gitara zna­czyła ślad w tro­ci­nach.

– Siema – powie­dział Dewey Gland. – Chciał­bym ci coś zaśpie­wać.

– Żeby uczcić twoje odej­ście do cywila – wyja­śnił Ploy. – Dewey wszyst­kim to śpiewa.

– To było w zeszłym roku – zauwa­żył Pro­fane.

Ale Dewey już oparł stopę na mosięż­nym relingu u dołu baru i zaczął brzdą­kać. Po zagra­niu ośmiu tak­tów zaśpie­wał w ryt­mie walca:

Opła­ku­jemy los cywila.

Lamenty w mesie, u bos­mana,

tak nam cie­bie brak, kam­ra­cie,

płacz w kaju­cie kapi­tana.

Wielki jak ni­gdy popeł­ni­łeś błąd –

choć nagan miliona ści­gał cię swąd

i mogli cię zgnoić, to byłaby chwila.

Lep­sze służby lat dwa­dzie­ścia

niż samotny los cywila.

– Ładne – mruk­nął w kufel Pro­fane.

– Jest ciąg dal­szy – powie­dział Dewey Gland.

– Aha.

Nagle Pro­fane’a owio­nęły zło­wro­gie mia­zmaty, ręka ciężka jak wór kar­to­fli opa­dła mu na ramię, a na obrze­żach pola widze­nia zama­ja­czył kufel z piwem oto­czony wiel­gachną wło­chatą mufką nie­udol­nie zmaj­stro­waną z futra zde­chłego pawiana.

– Benny! Co sły­chać w alfon­siar­skim biz­ne­sie, chłe, chłe.

Ten rechot mógł się doby­wać tylko z piersi jego daw­nego kum­pla, „Pro­siaka” Bodine’a. Pro­fane odwró­cił się i potwier­dził swoje podej­rze­nia. „Chłe, chłe” to przy­bli­żony opis śmie­chu, jaki można uzy­skać poprzez przy­tknię­cie czubka języka do gór­nych jedy­nek i wyci­śnię­cie gar­dło­wych dźwię­ków z krtani. Zgod­nie z zamie­rze­niem Pro­siaka brzmiało to potwor­nie oble­śnie.

– Pro­siak, chło­pie… Ty nie w rej­sie?

– Zde­zer­te­ro­wa­łem. Pappy Hod, nasz bos­man­mat, dopro­wa­dzał mnie do szew­skiej pasji.

Naj­lep­szy spo­sób na unik­nię­cie spo­tka­nia z żan­dar­me­rią to być trzeź­wym i obra­cać się wśród swo­ich. Stąd Sailor’s Grave.

– Co u Pappy’ego – zagad­nął Pro­fane.

Pro­siak powie­dział mu, że Pappy Hod i kel­nerka, z którą się oże­nił, roz­stali się. Rzu­ciła go i zała­pała się do roboty w Sailor’s Grave.

Młoda ta jego żonka, Paola. Mówiła, że ma szes­na­ście lat, ale trudno mieć pew­ność, bo uro­dziła się tuż przed wojną i budy­nek, w któ­rym były jej doku­menty, legł w gru­zach, jak więk­szość budyn­ków na Mal­cie.

Pro­fane był przy tym, jak się poznali: bar Metro przy Strait Street. Val­letta, Malta.

– Chi­cago – mówił Pappy Hod tym swoim gło­sem gang­stera. – Na pewno sły­sza­łaś o Chi­cago.

Robił zło­wiesz­czą minę i się­gał za pazu­chę – stan­dar­dowa zagrywka Pappy’ego Hoda we wszyst­kich śród­ziem­no­mor­skich por­tach – po czym wyj­mo­wał stam­tąd chu­s­teczkę (zamiast spo­dzie­wa­nego gnata), smar­kał w nią i zaśmie­wał się do roz­puku z sie­dzą­cej vis-à-vis dziew­czyny. Naoglą­daw­szy się ame­ry­kań­skich fil­mów, panny miały wdru­ko­wane okre­ślone ste­reo­typy i ocze­ki­wa­nia – ale nie Paola Maij­stral, która przy­glą­dała mu się spo­koj­nie, z nie­roz­dę­tymi noz­drzami i nie­zmarsz­czo­nym czo­łem.

Skoń­czyło się na tym, że Pappy poży­czył od Maca, okrę­to­wego kuka, pięć stó­wek z fun­du­szu roz­ryw­ko­wego (z pro­cen­tem miał zwró­cić sie­dem) i ścią­gnął Paolę do Sta­nów.

Może cho­dziło jej tylko o to, żeby tra­fić do Ame­ryki, gdzie nie bra­ko­wało jedze­nia, cie­płych ciu­chów i ogrze­wa­nia, a domy stały w jed­nym kawałku; każda głu­piutka śród­ziem­no­mor­ska kel­nerka o tym marzyła. Pappy zamie­rzał nakła­mać o jej wieku, żeby prze­szmu­glo­wać ją przez gra­nicę, mogła więc być dowol­nie młoda albo stara. Mogła rów­nież zade­kla­ro­wać dowolne pocho­dze­nie, bo miało się wra­że­nie, że zna po tro­chu wszyst­kie języki świata.

Kiedy Pappy Hod opi­sy­wał ją ku ucie­sze poma­gie­rów okrę­to­wych w kan­cia­pie bos­mań­skiej na Scaf­fol­dzie, wyra­żał się o niej z oso­bliwą czu­ło­ścią, jakby z wolna do niego docie­rało – może nawet dopiero w tej chwili, gdy o tym opo­wia­dał – że seks może być więk­szą tajem­nicą, niż kie­dy­kol­wiek przy­pusz­czał, tajem­nicą, któ­rej ni­gdy nie prze­nik­nie, bo nie jest to wynik, jaki da się ująć w licz­bach. Dziwne odkry­cie dla roz­pust­nego czter­dzie­sto­pię­cio­latka.

– Nie­zła jest – powie­dział Pro­siak.

Pro­fane spoj­rzał w głąb sali i dostrzegł zbli­ża­jącą się Paolę, która tonęła w nagro­ma­dzo­nych przez noc kłę­bach dymu. W każ­dym calu wyglą­dała jak kel­nerka z East Main. Jak to ktoś powie­dział o zającu bie­laku na śniegu i tygry­sie w wyso­kiej tra­wie cęt­ko­wa­nej słoń­cem?

Posłała Pro­fane’owi uśmiech: smutny, wymu­szony.

– Wró­ci­łeś, żeby znów się zacią­gnąć?

– Jestem tylko prze­jaz­dem.

– Jedź ze mną na zachod­nie wybrzeże – zapro­po­no­wał Pro­siak. – Żadna bryka żan­dar­me­rii nie dogoni mojego har­leya.

– Patrz­cie! – zawo­łał mały Ploy, pod­ska­ku­jąc na jed­nej nodze. – Patrz­cie. Jesz­cze nie, chło­paki. Cze­kaj­cie.

Wycią­gniętą ręką wska­zał panią Buffo, która zma­te­ria­li­zo­wała się za barem ubrana w swoje kimono. Zro­biło się cicho jak makiem zasiał. Mari­nes i mary­na­rze bio­rący się za łby przy drzwiach zawarli chwi­lowy rozejm.

– Chło­paki… – zaczęła pani Buffo. – Jest Wigi­lia.

Wyjęła gwiz­dek bos­mań­ski i zaczęła grać. Pierw­sze nuty – drżące, żar­liwe, przy­wo­dzące na myśl dźwięki fletu – popły­nęły wśród wytrzesz­czo­nych oczu i roz­dzia­wio­nych ust. Wszy­scy słu­chali jak zauro­czeni, stop­niowo roz­po­zna­jąc „It Came Upon a Mid­ni­ght Clear” zagrane w nieco ogra­ni­czo­nej skali gwizdka bos­mań­skiego. Gdzieś w głębi sali młody rezer­wi­sta, który w prze­szło­ści wystę­po­wał w klu­bach noc­nych w oko­li­cach Fila­del­fii, zaczął cicho śpie­wać. Oczy Ploya zabły­sły.

– To głos anioła – powie­dział.

Kiedy doszli do kawałka „Pokój ludziom dobrej woli zsyła Król Nie­bios w łaska­wo­ści swej”, Pro­siak, woju­jący ate­ista, uznał, że dłu­żej tego nie zdzierży.

– Dla mnie to brzmi jak ŻARŁO – oznaj­mił gło­śno.

Pani Buffo i rezer­wi­sta uci­chli. Minęła cała sekunda, zanim do słu­cha­czy dotarł sens tych słów.

– Godzina Ssa­nia! – wydarł się Ploy.

Czar prysł. Bystrzy pen­sjo­na­riu­sze Impul­sive’a pierwsi się zor­ga­ni­zo­wali w kłę­bo­wi­sku pod­ocho­co­nej mary­nar­skiej braci, pod­nie­śli Ploya na rękach i ruszyli z nim w kie­runku naj­bliż­szego cyca, two­rząc awan­gardę szturmu.

Pani Buffo, tkwiąca na swoim szańcu nie­ru­chomo jak trę­bacz z Kra­kowa, przy­jęła na sie­bie pełny impet natar­cia i, oba­lona pierw­szą prze­wa­la­jącą się przez bar falą, zwa­liła się wstecz pro­sto do balii na lód. Ploy – nie­siony w powie­trzu z wycią­gnię­tymi do przodu rękami – zna­lazł się nad kon­tu­arem, zdo­łał się ucze­pić jed­nego z nale­wa­ków, ale w tej samej chwili kom­pani go puścili, więc pchany siłą roz­pędu pofru­nął po łuku w dół, pocią­ga­jąc za sobą dźwi­gnię nale­waka. Biała, pie­ni­sta kaskada piwa try­snęła z gumo­wej piersi, oblała Ploya, panią Buffo i dwa tuziny mary­na­rzy, któ­rzy zapu­ścili się za bar w manew­rze oskrzy­dla­ją­cym i w tej chwili tłu­kli się mię­dzy sobą do nie­przy­tom­no­ści. Grupa, która prze­nio­sła Ploya nad kon­tu­arem, roz­wi­nęła tym­cza­sem szyk, pró­bu­jąc prze­jąć inne nale­waki. Bez­po­średni prze­ło­żony Ploya, mat, na czwo­ra­kach trzy­mał go za stopy, gotowy go pod­ciąć i zająć jego uprzy­wi­le­jo­waną pozy­cję, gdy tylko Ploy opije się do syta. Oddział z Impul­sive’a nacie­rał w for­ma­cji klina. Ich śla­dem w wyrwę w szy­kach obron­nych wlało się co naj­mniej sześć­dzie­się­ciu kolej­nych śli­nią­cych się mary­na­rzy, który kopali, dra­pali, prze­py­chali się i darli jak opę­tani. Niektó­rzy toro­wali sobie drogę, wyma­chu­jąc butel­kami po piwie.

Sie­dzący przy końcu baru Pro­fane oglą­dał ręcz­nie szyte mary­nar­skie buty, spodnie dzwony i lewisy z man­kie­tami, od czasu do czasu jakąś śli­niącą się twarz na końcu leżą­cego ciała, roz­bite butelki po piwie, malut­kie trąby powietrzne z tro­cin.

Spu­ścił wzrok: Paola obej­mo­wała rękami jego nogę i tuliła poli­czek do czar­nego dżinsu.

– To okropne – powie­działa.

– Mhm. – Pokle­pał ją po gło­wie.

– Spo­kój… – Wes­tchnęła. – Czy nie tego wszy­scy pra­gniemy, Benny? Odro­biny spo­koju? Żeby nikt nie rzu­cał się na cie­bie i nie gryzł cię po tyłku?

– Ćśś, już dobrze. Patrz, ktoś wal­nął Deweya Glanda jego wła­sną gitarą w brzuch.

Paola zamam­ro­tała coś w jego nogę. Sie­dzieli spo­koj­nie, bez słowa, nie chcąc pod­no­sić wzroku na trwa­jącą dookoła rzeź. Pani Buffo dostała napadu pła­czu – nie­ludzki szloch wzno­sił się i roz­trza­ski­wał o stare pseu­do­ma­ho­niowe urwi­sko baru.

Pro­siak roz­gar­nął na boki kufle usta­wione na bla­cie za barem i roz­siadł się na nim. W kry­zy­so­wych chwi­lach naj­bar­dziej lubił rolę widza i teraz też łap­czy­wym wzro­kiem śle­dził poczy­na­nia kum­pli z pokładu, któ­rzy jak młode war­chlaki przy­sy­sali się do biją­cych przed nim sied­miu gej­ze­rów. Nasą­czone piwem tro­ciny za barem, udep­ty­wane i prze­mia­tane w tę i z powro­tem pod­czas nie­udol­nych poje­dyn­ków i poty­czek, z wolna upo­dab­niały się do hie­ro­gli­fów obcej rasy.

Na zewnątrz roz­le­gły się dźwięki gwizd­ków, wycie syren, tupot bie­gną­cych stóp.

– Nie­do­brze – mruk­nął Pro­siak. Zesko­czył ze swo­jej grzędy i prze­pchnął się na skraj baru, do Pro­fane’a i Paoli. – Mistrzu? – zagad­nął spo­koj­nie, mru­żąc oczy, jakby mu w nie powiał wiatr. – Idzie sze­ryf.

– Wyjdźmy tyłem – zapro­po­no­wał Pro­fane.

– Weź dziew­czynę.

Przedarli się na prze­łaj przez skłę­biony tłum, zgar­nąw­szy po dro­dze Deweya Glanda. Zanim patrol żan­dar­me­rii wpa­ro­wał do Sailor’s Grave, cała czwórka bie­gła już wąską uliczką rów­no­le­głą do East Main.

– Dokąd idziemy – zain­te­re­so­wał się Pro­fane.

– Idziemy, dokąd idziemy – odparł Pro­siak. – Pośpiesz się.

II

Osta­tecz­nie wylą­do­wali w apar­ta­men­cie w New­port News zamiesz­ka­nym przez cztery porucz­niczki z WAVE oraz zwrot­ni­czego na pir­sie węglo­wym, kum­pla Pro­siaka, który nazy­wał się Mor­ris Teflon i peł­nił rolę kogoś w rodzaju ich opie­kuna. Po trwa­ją­cym tydzień pijań­stwie w okre­sie pomię­dzy Bożym Naro­dze­niem i Nowym Rokiem nikt nie miał złu­dzeń, że tak wła­śnie wygląda sytu­acja. Nikt też nie pro­te­sto­wał, kiedy do miesz­ka­nia wpro­wa­dziło się czworo nowych.

Nie­for­tunny oby­czaj Teflona zbli­żył Pro­fane’a z Paolą, cho­ciaż żadne z nich tego nie chciało. Teflon miał apa­rat foto­gra­ficzny, leicę spro­wa­dzoną pół­le­gal­nie z zagra­nicy przez zna­jo­mego z U.S. Navy. W week­endy, kiedy impreza się roz­krę­cała i maka­ro­niar­skie czer­wone wino chlu­stało jak fala wzbu­rzona przez ciężko wyła­do­wany sta­tek, Teflon zawie­szał sobie apa­rat na szyi, wędro­wał od łóżka do łóżka i robił zdję­cia, które potem sprze­da­wał napa­lo­nym mary­na­rzom przy East Main.

Paola Hod, z domu Maij­stral, która, wie­dziona kapry­sem, dość szybko porzu­ciła bez­pieczną przy­stań łóżka Pappy’ego Hoda, a nie­dawno także przy­brany dom, jakim był dla niej Sailor’s Grave, znaj­do­wała się obec­nie w sta­nie szoku, który wyzwo­lił u Benny’ego Pro­fane’a pokłady współ­czu­cia i talen­tów tera­peu­tycz­nych, jakich w rze­czy­wi­sto­ści wcale nie posia­dał.

– Jesteś wszyst­kim, co mam – ostrze­gła go. – Bądź dla mnie dobry.

Sia­dy­wali przy stole w kuchni Teflona: Pro­siak Bodine naprze­ciwko Dewey Gland, jak dwaj part­ne­rzy bry­dżowi, a pomię­dzy nimi butelka wódki. Nie roz­ma­wiali, jeśli nie liczyć spo­rów o to, z czym następ­nym razem mie­szać wódkę, kiedy ta im się skoń­czy. W tym tygo­dniu wypró­bo­wali już mleko, zupę jarzy­nową z puszki, a na koniec sok z obe­schnię­tego arbuza – jedy­nego obiektu, jaki ostał się Teflo­nowi w lodówce. Spró­buj­cie kie­dyś wyci­snąć arbuza do małej szkla­neczki, kiedy macie przy­tę­piony refleks: to prak­tycz­nie nie­wy­ko­nalne. Wybie­ra­nie z wódki pestek stało się dodat­ko­wym pro­ble­mem i atmos­fera wza­jem­nej wro­go­ści nara­stała.

Tym bar­dziej że zarówno Pro­siak, jak i Dewey ostrzyli sobie zęby na Paolę. Co wie­czór nacho­dzili Pro­fane’a i pro­sili go, żeby się podzie­lił.

– Chce odpo­cząć od face­tów – pró­bo­wał im tłu­ma­czyć.

Pro­siak albo w ogóle nie przyj­mo­wał tego do wia­do­mo­ści, albo trak­to­wał te słowa jak obe­lgę dla Pappy’ego Hoda, swo­jego daw­nego prze­ło­żo­nego.

A prawda była taka, że Pro­fane nie miał się czym dzie­lić, bo sam niczego nie dosta­wał. Trudno było jed­nak stwier­dzić, czego wła­ści­wie chce Paola.

– O co ci cho­dzi – zapy­tał. – Z tym, że mam być dla cie­bie dobry.

– Pappy Hod nie był – odpo­wie­działa.

Wkrótce pod­dał się i nie pró­bo­wał dłu­żej roz­gry­zać jej tajem­nych tęsk­not. Od czasu do czasu snuła prze­dziwne opo­wie­ści o zdra­dach, biciu pię­ścią po twa­rzy, gwał­tach po pijaku. Pro­fane, który przez cztery lata pry­skał wodą, skro­bał, szo­ro­wał, malo­wał i znów skro­bał pod roz­ka­zami Pappy’ego Hoda, wie­rzył jej mniej wię­cej w poło­wie – w poło­wie, ponie­waż kobieta jest zale­d­wie połową cze­goś, co zwy­kle ma dwie strony.

Nauczyła ich wszyst­kich pio­senki, któ­rej ją z kolei nauczył fran­cu­ski spa­do­chro­niarz, dezer­ter z Algie­rii:

Demain le noir matin,

Je fer­me­rai la porte

Au nez des anneés mor­tes;

J’iari par les che­mins.

Je men­die­rai ma vie

Sur la terre et sur l’onde

Du vieux au nouveau monde…

Był niski i zbu­do­wany jak cała Malta: same skały i nie­wzru­szone serce. Spę­dziła z nim tylko jedną noc, potem popły­nął do Pireusu.

Jutro, o czar­nym poranku, zamknę drzwi przed mar­twymi latami. Ruszę w drogę, będę się włó­czyć po lądach i morzach, ze sta­rego do nowego świata…

Nauczyła Deweya Glanda akor­dów i przejść, a potem wszy­scy usie­dli przy stole w wyzię­bio­nej kuchni Teflona. Cztery hula­jące na całego pal­niki kuchenki gazo­wej zja­dały im tlen, a oni śpie­wali i śpie­wali. Patrząc jej w oczy, Pro­fane docho­dził do wnio­sku, że Paola śni o tym spa­do­chro­nia­rzu – czło­wieku, który nie inte­re­so­wał się poli­tyką, w walce był naj­dziel­niej­szym z dziel­nych, ale przede wszyst­kim był zmę­czony, o tak, zmę­czony relo­ka­cją tubyl­czych wio­sek i obmy­śla­niem o poranku aktów bar­ba­rzyń­stwa rów­nie okrut­nych jak te, któ­rych Front Wyzwo­le­nia Naro­do­wego dopu­ścił się w nocy. Nosiła na szyi Cudowny Meda­lik, może dostała go od jakie­goś przy­pad­ko­wego mary­na­rzyka, któ­remu przy­po­mi­nała porządną kato­licką dziew­czynę ze Sta­nów, gdzie seks jest za darmo – albo za ślub? Jaka z niej była kato­liczka? Pro­fane, który sam był kato­li­kiem tylko w poło­wie (matka żydówka) i miał tylko cząst­kową świa­do­mość swo­jej śmier­tel­no­ści (opartą na – skrom­nym – wła­snym doświad­cze­niu), zasta­na­wiał się, jaka to cudaczna jezu­icka argu­men­ta­cja kazała jej z nim pójść, odma­wiać sypia­nia z nim i jed­no­cze­śnie pro­sić, żeby „był dla niej dobry”.

W wie­czór przed syl­we­strem wyszli się przejść i zbłą­dzili do odle­głych o kilka prze­cznic koszer­nych deli­ka­te­sów. Po powro­cie do Teflona stwier­dzili, że Pro­siak i Dewey znik­nęli: „Poszli­śmy się upić”, napi­sali na kartce. W domu wisiały jesz­cze bożo­na­ro­dze­niowe lampki, z jed­nej sypialni, gdzie grało radio nasta­wione na WAVY, sączył się głos Pata Boone’a, z dru­giej dobie­gały odgłosy rzu­ca­nia przed­mio­tami. Nie wia­domo jak i kiedy młoda para zbłą­dziła do ciem­nego pokoju, w któ­rym stało łóżko.

– Nie – powie­działa.

– Czyli tak.

Wyrko jęk­nęło.

Zanim się zorien­to­wali: pstryk, trza­snęła leica Teflona.

Pro­fane zro­bił to, czego od niego ocze­ki­wano: z rykiem zerwał się z łóżka, wycią­ga­jąc ramię zakoń­czone pię­ścią.

Teflon bez wysiłku unik­nął ciosu.

– No, no… – Zaśmiał się.

Obu­rze­nie wyni­ka­jące z naru­sze­nia pry­wat­no­ści to betka, ale Teflon prze­rwał im tuż przed Wielką Chwilą.

– Prze­cież nie masz nic prze­ciwko temu – tłu­ma­czył Pro­fane’owi.

Paola ubie­rała się pośpiesz­nie.

– Na śnieg – odparł Pro­fane. – Tam nas wła­śnie wyga­niasz tym apa­ra­tem, Teflon. Na śnieg.

– Trzy­maj. – Teflon otwo­rzył apa­rat i oddał mu film. – Bo widzę, że zamie­rzasz być upier­dliwy.

Pro­fane wziął od niego film, ale nie wypa­dało mu już się wyco­fać. Ubrał się więc i wci­snął kape­lusz na głowę. Paola narzu­ciła na ramiona przy­duży płaszcz mary­nar­ski.

– Na śnieg – powtó­rzył Pro­fane.

Śnieg istot­nie padał. Zła­pali prom do Nor­folku, usie­dli w kabi­nie na górze i sącząc czarną kawę z papie­ro­wych kub­ków, patrzyli, jak śnieżne całuny bez­gło­śnie chło­stają ogromne okna. Poza tym mogli się ewen­tu­al­nie poga­pić na bez­dom­nego na ławce naprze­ciwko albo na sie­bie nawza­jem. Pod pokła­dem mozol­nie łomo­tał sil­nik, czuli jego wibra­cje przez pośladki. Żadne nie wie­działo, co powie­dzieć.

– Chcia­łaś zostać – zapy­tał.

– Nie, nie. – Wzdry­gnęła się. Dzie­lił ich dys­kretny kawa­łek drew­nia­nego sie­dzi­ska, sze­roki na stopę. Pro­fane nie odczu­wał potrzeby przy­cią­gnię­cia jej bli­żej. – Ty zde­cy­duj – dodała.

Matko Boska, pomy­ślał, to mi się tra­fiła pod­opieczna.

– Co cię tak tele­pie – spy­tał. – Tu jest cał­kiem cie­pło.

Pokrę­ciła głową (cokol­wiek mia­łoby to zna­czyć) wpa­trzona w czubki swo­ich kalo­szy. W końcu wstał i wyszedł na pokład.

W leni­wie opa­da­ją­cych do wody tuma­nach śniegu jede­na­sta w nocy wyglą­dała jak wcze­sny wie­czór albo dzień zaćmie­nia słońca. Z góry co kilka sekund dobie­gał ryk syreny, ostrze­że­nie dla wszyst­kiego, co mogło się zna­leźć na kur­sie koli­zyj­nym. Miało się wra­że­nie, że na wod­nych szla­kach spo­ty­kają się tylko same statki, nie­oży­wione i nie­za­miesz­kane, poro­zu­mie­wa­jące się dźwię­kami, które zna­czą rów­nie mało co bul­go­ta­nie wody za śrubą albo szmer śniegu na wodzie. I Pro­fane, sam jeden pośród nich wszyst­kich.

Nie­któ­rzy z nas boją się śmierci, inni samot­no­ści. Pro­fane bał się takich kra­jo­bra­zów jak ten, w któ­rym był jedyną żywą istotą – a przy tym miał wra­że­nie, że co rusz ląduje w takim wła­śnie świe­cie. Wystar­czyło wyjść zza rogu albo otwo­rzyć drzwi na otwarty pokład i już znaj­do­wał się w obcej kra­inie.

Drzwi za jego ple­cami znów się otwo­rzyły i chwilę póź­niej nagie dło­nie Paoli wśli­znęły mu się pod pachy. Przy­tu­liła poli­czek do jego ple­ców. Wyobra­ził sobie, że staje z boku i obej­muje utwo­rzoną przez nich mar­twą naturę wzro­kiem przy­pad­ko­wego widza, ale scena nie stała się przez to ani tro­chę mniej obca. Stali tak aż do prze­ciw­le­głego brzegu. Prom przy­bił do slipu, szczęk­nęły łań­cu­chy, zaję­czały roz­rusz­niki samo­cho­dów, zagrały sil­niki.

W mil­cze­niu poje­chali auto­bu­sem do mia­sta. Wysie­dli nie­da­leko hotelu Mon­ti­cello i udali się na East Main w poszu­ki­wa­niu Pro­siaka i Deweya. W Sailor’s Grave było ciemno i cicho – pierw­szy raz za pamięci Pro­fane’a. Gliny musiały go zamknąć.

Pro­siaka zna­leźli po sąsiedzku, w Che­ster’s Hil­l­billy Haven. Dewey usiadł razem z zespo­łem.

– Balanga, balanga! – zawo­łał Pro­siak.

Kil­ku­na­stu byłych mary­na­rzy ze Scaf­folda pla­no­wało towa­rzy­ski zjazd po latach. Pro­siak, samo­zwań­czy kaowiec, wybrał Susannę Squ­aducci, luk­su­sowy wło­ski sta­tek wyciecz­kowy wykań­czany aku­rat w stoczni w New­port News.

– Wra­camy do New­port News? – Czyli znowu to samo: ludz­kie jo-jo. (Posta­no­wił nie wspo­mi­nać Pro­sia­kowi o scy­sji z Teflo­nem). – To się musi skoń­czyć – dodał, ale nikt nie słu­chał.

Pro­siak tań­czył już spro­śne boogie-woogie z Paolą.

III

Tej nocy Pro­fane poło­żył się spać u Pro­siaka w domu, nie­opo­dal sta­rej przy­stani pro­mo­wej. Poło­żył się sam. Paola napa­to­czyła się na jedną z Beatrice i poszła noco­wać do niej, obie­caw­szy wcze­śniej ze skromną afek­ta­cją, że pój­dzie z Pro­fanem na imprezę syl­we­strową.

Koło trze­ciej obu­dził się z bólem głowy na pod­ło­dze w kuchni. Nocne powie­trze, prze­ni­kli­wie zimne, prze­są­czało się pod drzwiami. Skądś na zewnątrz dobie­gał upo­rczywy, basowy war­kot.

– Pro­siak – wychry­piał. – Gdzie trzy­masz aspi­rynę.

Nikt nie odpo­wie­dział.

Pro­fane zato­czył się do sąsied­niego pokoju. Pro­siaka w nim nie było. War­kot zabrzmiał bar­dziej zło­wrogo. Pro­fane pod­szedł do okna i zoba­czył Pro­siaka, który sie­dział na swoim moto­cy­klu i roz­pę­dzał sil­nik na jało­wym biegu. Śnieg pró­szył maciu­peń­kimi skrzą­cymi się punk­ci­kami, uliczka tonęła we wła­snym oso­bli­wym śnie­go­bla­sku. Pro­siak wyglą­dał jak klaun w czarno-bia­łym bła­zeń­skim stroju, a wie­kowe ceglane ściany, przy­pró­szone śnie­giem, przy­brały neu­tralny szary odcień. Wło­żoną na głowę dzier­ganą mary­nar­ską czapkę Pro­siak obcią­gnął sobie z przodu poni­żej brody, przez co jego głowa wyglą­dała jak kula nie­prze­nik­nio­nej czerni. Ota­czały go kłęby spa­lin.

Pro­fane zadrżał.

– Pro­siak – zawo­łał. – Co ty wyra­biasz.

Pro­siak nie odpo­wie­dział. Zagadka albo może zło­wiesz­cza wizja Pro­siaka na har­leyu w zaułku za domem o trze­ciej nad ranem znie­nacka przy­po­mniała Pro­fane’owi Rachel, o któ­rej wolał nie myśleć, nie dzi­siaj, nie w taką zimną noc, kiedy łeb mu pękał, a do pokoju zawie­wało śnie­giem.

W pięć­dzie­sią­tym czwar­tym Rachel Owl­glass dostała MG. Pre­zent od tatki. Po prób­nej prze­jażdżce w oko­licy dworca Grand Cen­tral (gdzie tatko miał swoje biuro), pod­czas któ­rej MG miał oka­zję zawrzeć bliż­szą zna­jo­mość ze słu­pami tele­fo­nicz­nymi, hydran­tami i kil­kor­giem pie­szych, latem zabrała go w góry Cat­skill. Pro­wa­dzony przez małą, nadą­saną, zmy­słową Rachel samo­cho­dzik mysz­ko­wał po krwio­żer­czych zako­sach i ser­pen­ty­nach drogi numer sie­dem­na­ście i z pośli­zgiem wpy­chał swój aro­gancki tyłek mię­dzy wozy z sia­nem, pomru­ku­jące cię­ża­rówki z nacze­pami i stare fordy road­stery pęka­jące w szwach od ostrzy­żo­nych na jeża kra­snali z pierw­szych lat stu­diów.

Tego lata Pro­fane dopiero co odszedł ze służby i zatrud­nił się jako poma­gier od sała­tek w restau­ra­cji Schlo­zhauer’s Tro­ca­dero, dzie­więć mil od Liberty w sta­nie Nowy Jork. Jego sze­fem był tam nie­jaki Da Conho, szur­nięty Bra­zy­lij­czyk, który chciał jechać do Izra­ela wal­czyć z Ara­bami. Któ­re­goś wie­czoru, nie­długo po otwar­ciu sezonu, wsta­wiony marine zamel­do­wał się w Fie­sta Lounge w Tro­ca­dero z kara­bi­nem maszy­no­wym kali­ber .30 w mary­nar­skim worku. Nie był do końca pewien, w jaki spo­sób wszedł w posia­da­nie broni, ale Da Conho lubił sobie wyobra­żać, że prze­szmu­glo­wał ją w czę­ściach z Par­ris Island, bo tak wła­śnie zro­bi­łaby Hagana. Po dłuż­szej sprzeczce z bar­ma­nem, któ­remu kara­bin rów­nież wpadł w oko, Da Conho osta­tecz­nie zatrium­fo­wał i pozy­skał broń w zamian za trzy kar­czo­chy i bakła­żan. Bez­cenna zdo­bycz dołą­czyła do mezuzy przy­bi­tej nad drzwiami chłodni do warzyw i syjo­ni­stycz­nego trans­pa­rentu zawie­szo­nego z tyłu nad barem sałat­ko­wym. Przez następne kilka tygo­dni, gdy tylko szef kuchni nie patrzył, Da Conho skła­dał kara­bin w całość, kamu­flo­wał go w sała­cie lodo­wej, rze­żu­sze i cyko­rii i uda­wał, że strzela seriami do gości w jadalni.

– Bla-bla-bla-bla! – pokrzy­ki­wał, łypiąc zło­wrogo przez przy­rządy celow­ni­cze. – Tra­fi­łem cię w samo serce, Abdulu Saji­dzie! Bla-bla-bla, ty muzuł­mań­ska świ­nio.

Żaden inny kara­bin na świe­cie nie strze­lał „bla-bla-bla”.

Da Conho potra­fił nad nim sie­dzieć do czwar­tej nad ranem, puco­wać go i marzyć o księ­ży­co­wych pustyn­nych kra­jo­bra­zach, skwier­czą­cych dźwię­kach per­skiej harfy i jemeń­skich dziew­czy­nach o pięk­nych gło­wach nakry­tych bia­łymi chust­kami, i lędź­wiach stę­sk­nio­nych miło­ści. Nie potra­fił zro­zu­mieć, jak pyszał­ko­waci ame­ry­kań­scy Żydzi mogą spo­koj­nie sto­ło­wać się w Tro­ca­dero, gdy zale­d­wie pół świata dalej pia­ski pustyni prze­sy­pują się niespo­koj­nie nad zwło­kami ich pobra­tym­ców. Jak miał prze­mó­wić do ich bez­dusz­nych żołąd­ków? Prze­ko­ny­wać je oliwą i octem, prze­bła­gi­wać ser­cem pal­mo­wym? Jedyny głos, jakim dys­po­no­wał, był gło­sem kara­binu. Czy mogli go wysłu­chać? Czy żołądki sły­szą? Nie. Czło­wiek nie sły­szy wystrzału, który go zabija. Wymie­rzony w dowolny prze­wód pokar­mowy w gar­ni­tu­rze od Harta Schaf­f­nera & Marksa, który na widok prze­cho­dzą­cej obok kel­nerki reago­wał zbe­reź­nym gul­go­ta­niem, kara­bin był zwy­kłym przed­mio­tem, celo­wał w miej­sce, w które mogła je skie­ro­wać dowolna więk­sza nie­rów­no­waga sił. Ale którą dokład­nie sprzączkę od pasa zamie­rzał Da Conho wziąć na cel: Abdula Sajida, prze­wód pokar­mowy, sie­bie samego? Po co pytać. Wie­dział tylko, że jest cier­pią­cym syjo­ni­stą, zdez­o­rien­to­wa­nym i dosta­tecz­nie dur­nym, by tkwić po kostki w gli­nia­stej gle­bie kibucu na prze­ciw­le­głej pół­kuli.

Pro­fane zasta­na­wiał się, o co wła­ści­wie cho­dzi Da Conho z tym kara­bi­nem. Taka miłość do przed­miotu była dla niego czymś nowym. Kiedy nie­długo póź­niej odkrył, że podobny zwią­zek łączy Rachel z jej MG, po raz pierw­szy zaświ­tało mu, że dzieją się tu sub rosa jakieś ciemne sprawki, dłu­żej i z udzia­łem więk­szej liczby ludzi, niżby przy­pusz­czał.

Poznał Rachel poprzez MG. Wszy­scy ją tak pozna­wali. Któ­re­goś dnia w połu­dnie wyszedł tyl­nym wyj­ściem, nio­sąc kubeł na śmieci prze­peł­niony liśćmi sałaty, które Da Conho uznał za nie­speł­nia­jące jego stan­dar­dów, gdy nagle gdzieś z pra­wej strony dobiegł go zło­wiesz­czy pomruk MG. Szedł spo­koj­nie przed sie­bie, świę­cie prze­ko­nany, że obju­czeni piesi mają pierw­szeń­stwo na dro­dze, gdy wtem prawy błot­nik samo­chodu szturch­nął go w tyłek. Na szczę­ście MG sunął z pręd­ko­ścią zale­d­wie pię­ciu mil na godzinę – nie dość szybko, żeby cokol­wiek Pro­fane’owi zła­mać, a zara­zem wystar­cza­jąco szybko, żeby go prze­wró­cić. Kubeł prze­ko­zioł­ko­wał w powie­trzu, zie­le­nina osy­pała się z góry jak deszcz.

Spoj­rzeli z Rachel podejrz­li­wie po sobie, okryci liśćmi sałaty.

– Jak roman­tycz­nie. – Rachel ode­zwała się pierw­sza. – Kto wie, może jesteś męż­czy­zną z moich snów? Ścią­gnij sobie tę sałatę z twa­rzy, żebym mogła zoba­czyć.

Zdjął liść, jakby nagle przy­po­mniał sobie, kim jest, i uchy­lił kape­lu­sza.

– Nie – stwier­dziła. – Jed­nak to nie ty.

– Może następ­nym razem spró­bu­jemy z list­kiem figo­wym? – zapro­po­no­wał.

– Ha, ha, ha – zaśmiała się i odje­chała.

Przy­niósł gra­bie i zaczął zgar­niać śmieci na kupę. Zdał sobie sprawę, że oto ma za sobą kolejne spo­tka­nie z mate­rią nie­oży­wioną, która usi­ło­wała go zabić – nie był tylko pewien, czy ma na myśli Rachel, czy samo­chód. Wrzu­cił ziel­sko do pojem­nika, po czym zepchnął sam pojem­nik do bie­gną­cego za par­kin­giem wąwo­ziku, który słu­żył Tro­ca­dero za wysy­pi­sko śmieci.

Wra­cał wła­śnie do kuchni, gdy Rachel znów zaje­chała pod restau­ra­cję. Nosowy war­kot sil­nika MG niósł się chyba aż do Liberty.

– Ej, gru­ba­sku! – zawo­łała Rachel. – Wska­kuj. Prze­je­dziemy się.

Pro­fane doszedł do wnio­sku, że fak­tycz­nie może to zro­bić. Miał dwie godziny do momentu, kiedy powi­nien zacząć nakry­wać do kola­cji.

Po pię­ciu minu­tach na dro­dze numer sie­dem­na­ście obie­cał sobie w duchu, że jeśli tylko wróci do Tro­ca­dero żywy i nie­po­kie­re­szo­wany, od tej pory będzie się inte­re­so­wał wyłącz­nie zwy­czaj­nymi, spo­koj­nymi dziew­czy­nami poru­sza­ją­cymi się na pie­chotę. Rachel pro­wa­dziła jak potę­pie­niec na urlo­pie. Pro­fane nie wąt­pił, że dobrze zna moż­li­wo­ści swoje i samo­chodu, ale skąd wie­działa, na przy­kład, wyprze­dza­jąc na śle­pym zakrę­cie wąskiej drogi, że jadąca z naprze­ciwka cysterna z mle­kiem będzie dosta­tecz­nie daleko, żeby MG zdą­żył wró­cić na swój pas z zapa­sem całej jed­nej szes­na­stej cala?

Tak bar­dzo bał się o wła­sne życie, że zupeł­nie zapo­mniał o swo­jej tra­dy­cyj­nej nie­śmia­ło­ści do dziew­czyn. Wycią­gnął rękę, wyjął z torebki Rachel papie­rosa i zapa­lił. Nie zauwa­żyła tego, bez reszty sku­piona na pro­wa­dze­niu i kom­plet­nie nie­świa­doma obec­no­ści pasa­żera. Ode­zwała się tylko raz, żeby go poin­for­mo­wać, że na sie­dze­niu z tyłu ma skrzynkę zim­nego piwa. Zacią­gał się jej papie­ro­sem i zasta­na­wiał, czy obu­dziły się w nim skłon­no­ści samo­bój­cze. Zda­rzało mu się cza­sem celowo sta­wać na dro­dze śmier­cio­no­śnych obiek­tów, jakby się pro­sił o wyszle­ma­ze­lo­wa­nie z tego świata. Dla­czego w ogóle się tu zna­lazł? Dla­tego że Rachel miała zgrabny tyłek? Zer­k­nął z ukosa, jak ten podry­guje na skó­rza­nym obi­ciu, zsyn­chro­ni­zo­wany z pod­sko­kami samo­chodu. Przez chwilę śle­dził wzro­kiem nie­try­wialny i nie do końca har­mo­niczny ruch jej lewej piersi pod czar­nym swe­trem. W końcu zje­chała na teren opusz­czo­nego kamie­nio­łomu, pomię­dzy roz­rzu­cone nie­re­gu­lar­nie wiel­kie skalne złomy; Pro­fane nie wie­dział, z jakiego kamie­nia, ale z pew­no­ścią były nie­oży­wione. Grun­tową drogą dotarli do pła­skiego kawałka terenu czter­dzie­ści stóp nad dnem kamie­nio­łomu.

To było krę­pu­jące popo­łu­dnie. Słońce pra­żyło wście­kle na bez­chmur­nym, nie­przy­ja­znym nie­bie. Pro­fane – gru­bas – się pocił. Pró­bo­wali grać w „Czy znasz”, Rachel wypy­ty­wała go o znane jej dzie­ciaki z jego szkoły śred­niej. Prze­grał. Opo­wia­dała mu o swo­ich let­nich rand­kach: wyglą­dało na to, że spo­tyka się wyłącz­nie ze śmie­tanką towa­rzy­ską z Ivy League. Od czasu do czasu pota­ki­wał, że to cudowne. Opo­wia­dała o Ben­ning­ton, swo­jej Alma Mater. Opo­wia­dała o sobie.

Pocho­dziła z rejonu Pię­ciu Mia­ste­czek na połu­dnio­wym wybrzeżu Long Island, obej­mu­ją­cego Malverne, Law­rence, Cedar­hurst, Hew­lett i Wood­mere, a z cza­sem także Long Beach i Atlan­tic Beach, cho­ciaż nikomu nie przy­szło do głowy nazwać go „Sied­mioma mia­stecz­kami”. Jego miesz­kańcy nie są wpraw­dzie Sefar­dyj­czy­kami, ale można tam odnieść wra­że­nie geo­gra­ficz­nego kazi­rodz­twa. Córki, skromne i czar­no­okie niczym Rosz­punki, tkwią zamknięte w zaklę­tych gra­ni­cach kra­iny, któ­rej baśniowa archi­tek­tura chiń­skich restau­ra­cji, knajp ser­wu­ją­cych owoce morza i pię­tro­wych syna­gog bywa nie mniej uro­kliwa niż sam ocean, do czasu, aż doj­rzeją na tyle, by można je było posłać w góry i na uczel­nie Pół­noc­nego Wschodu – nie po to jed­nak, by polo­wały tam na męża (w Pię­ciu Mia­stecz­kach obo­wią­zuje pewna spe­cy­ficz­nie poj­mo­wana rów­ność, w myśl któ­rej każ­dego sym­pa­tycz­nego chło­paka można sobie zakle­pać do mał­żeń­stwa, gdy tylko skoń­czy szes­na­ście, sie­dem­na­ście lat), lecz by dać im przy­naj­mniej złu­dze­nie, że zdą­żyły „użyć życia”, nie­zwy­kle istotne dla emo­cjo­nal­nego roz­woju mło­dych dziew­cząt.

Tylko naj­dziel­niej­szym udaje się uciec. W nie­dzielny wie­czór, po gol­fie, kiedy murzyń­skie słu­żące, uprząt­nąw­szy bała­gan po sobot­niej balan­dze, udają się z wizytą do krew­nych w Law­rence, a do pro­gramu Eda Sul­li­vana zostaje jesz­cze kilka godzin, sól tej ziemi porzuca swoje ogromne domo­stwa, wsiada do auto­mo­bili i udaje się do dziel­nicy biz­ne­so­wej, by tam szu­kać roz­rywki wśród na pozór nie­skoń­czo­nych zaso­bów kre­we­tek w cie­ście i egg foo yung. Uśmiech­nięci Azjaci kła­niają się w pas, trze­po­cząc w let­nim zmierz­chu, ich głosy są jak trele let­nich pta­ków. Gdy zapad­nie zmierzch, przy­cho­dzi pora na krótką prze­chadzkę uli­cami: ojcow­ski tors, krzepki i solidny w gar­ni­tu­rze od J. Pressa, oczy córek tajem­ni­czo skryte za oku­la­rami prze­ciw­sło­necz­nymi w stra­so­wych opraw­kach. I tak jak jaguar nadał imię samo­cho­dowi matki, tak samo podzie­lił się z nią dese­niem na skó­rze, prze­nie­sio­nym na spodnie opi­na­jące jej smu­kłe bio­dra. Kto mógłby uciec? Kto by chciał?

Rachel chciała. Pro­fane, któ­remu zda­rzało się remon­to­wać drogi w Pię­ciu Mia­stecz­kach, dosko­nale ją rozu­miał.

Do zachodu słońca pra­wie zdą­żyli roz­pra­co­wać skrzynkę. Pro­fane ubz­dryn­go­lił się wojow­ni­czo. Wysiadł z wozu, zbłą­dził za drzewo i wyce­lo­wał ku zacho­dowi z nie­ja­sną inten­cją obsi­ka­nia słońca, żeby zga­sło na dobre. Czuł, że to ważne. (Mate­ria nie­oży­wiona mogła robić, co chciała. Nie to, co sama chciała, bo przed­mioty niczego nie chcą. Tylko ludzie mogą chcieć. Ale przed­mioty robią to, co robią, i dla­tego wła­śnie Pro­fane sikał na słońce).

W końcu zaszło, jakby naprawdę je zga­sił, a on sikał dalej, nie­śmier­telny bóg pociem­nia­łego świata.

Rachel przy­glą­dała mu się z zain­te­re­so­wa­niem. Zapiął roz­po­rek i zato­czył się z powro­tem w stronę skrzynki z piwem. Zostały dwie puszki. Otwo­rzył jedną i podał Rachel.

– Zga­si­łem słońce – oznaj­mił. – Wypijmy za to.

Więk­szość piwa wylał sobie na koszulę.

Kolejne dwie zgnie­cione puszki wylą­do­wały na dnie kamie­nio­łomu. Pusta skrzynka poszła w ich ślady.

Rachel ani na moment nie wysia­dła z wozu.

– Benny. – Jej pazno­kieć dotknął jego twa­rzy.

– No.

– Będziesz moim przy­ja­cie­lem?

– Masz chyba dość przy­ja­ciół.

Spoj­rzała w głąb kamie­nio­łomu.

– Spró­bujmy uda­wać, że nic innego nie ist­nieje – zapro­po­no­wała. – Nie ma Ben­ning­ton, Tro­ca­dero, Pię­ciu Mia­ste­czek, jest tylko ten kamie­nio­łom, mar­twe skały, które były tu przed nami i będą po nas.

– Po co.

– Czy nie tak wygląda świat?

– Uczą tego na pierw­szym roku geo­lo­gii, czy jak?

Zra­nił ją.

– Ja to po pro­stu wiem – odparła. – Benny – krzyk­nęła. Cichy krzyk. – Bądź moim przy­ja­cie­lem. Tylko tyle.

Wzru­szył ramio­nami.

– Pisz – powie­działa.

– Nie ocze­kuj…

– Pisz, jak wygląda twoje życie, droga chło­paka, któ­rej ni­gdy nie zoba­czę. Te wszyst­kie die­sle, tumany kurzu, motele i knajpy przy skrzy­żo­wa­niach. Po pro­stu. Jak wygląda świat na zachód od Ithaki i na połu­dnie od Prin­ce­ton. Miej­sca, któ­rych nie poznam.

Podra­pał się po brzu­chu.

– Dobra.

Do końca lata wpa­dali na sie­bie przy­naj­mniej raz dzien­nie. Zawsze roz­ma­wiali w samo­cho­dzie: on pró­bo­wał pod pół­przy­mknię­tymi oczami zna­leźć klu­czyk do jej zapłonu, ona sie­działa odsu­nięta od kie­row­nicy po pra­wej stro­nie i mówiła, mówiła, mówiła, same MG-słowa, słowa nie­oży­wione, na które nie bar­dzo było jak odpo­wie­dzieć.

Wkrótce stało się to, czego się oba­wiał: prze­kom­bi­no­wał i wma­new­ro­wał się w miłość do Rachel. Wła­ści­wie dzi­wił się tylko, że tak długo to trwało. Nocami leżał na wyrku w baraku, palił po ciemku i wygła­szał prze­mowy do żarzą­cego się koniuszka papie­rosa. Około dru­giej wra­cał z noc­nej zmiany loka­tor gór­nej pry­czy, nie­jaki Duke Wedge, prysz­czaty oprych z Chel­sea, który zawsze chęt­nie roz­pra­wiał o tym, jak czę­sto udaje mu się zamo­czyć, a uda­wało mu się cał­kiem czę­sto. Swoją gadką usy­piał Pro­fane’a. Któ­re­goś wie­czoru Pro­fane napa­to­czył się na Rachel i Wedge’a, sie­dzą­cych w MG przed jej dom­kiem. Cicha­czem wró­cił do łóżka. Nie czuł się szcze­gól­nie zdra­dzony, bo wie­dział, że Wedge niczego nie osią­gnie. Nawet spe­cjal­nie na niego zacze­kał, żeby wysłu­chać szcze­gó­ło­wej opo­wie­ści o tym, jak Wedge pra­wie, pra­wie dopiął swego, ale jed­nak nie cał­kiem. Pro­fane jak zwy­kle zasnął w poło­wie.

Sam też ni­gdy nie dotarł dalej niż gadka szmatka o jej świe­cie, pożą­da­nych i cenio­nych w nim przed­mio­tach, dusz­nej atmos­fe­rze, któ­rej nie mógłby znieść. Ostatni raz widział Rachel wie­czo­rem w dniu Święta Pracy, następ­nego dnia miała wyje­chać. Tuż przed kola­cją ktoś zwę­dził kara­bin maszy­nowy i Da Conho we łzach mio­tał się po całym lokalu, pro­wa­dząc roz­pacz­liwe poszu­ki­wa­nia. Szef kuchni kazał Pro­fane’owi przy­go­to­wać sałatki. Jakimś cudem udało mu się dodać mro­żone tru­skawki do wine­gretu i sie­kaną wątróbkę do sałatki Wal­dorf, a przy oka­zji wrzu­cić dobre dwa tuziny rzod­kie­wek do fry­tow­nicy (rzod­kiewki spo­tkały się z entu­zja­stycz­nym przy­ję­ciem klien­tów, nie chciało mu się jed­nak iść po wię­cej).

Od czasu do czasu do kuchni wpa­dał zapła­kany Da Conho. Nie udało mu się odszu­kać uko­cha­nego gnata i – osa­mot­niony, wycień­czony, roz­draż­niony – następ­nego dnia został wylany z roboty. Sezon i tak miał się ku koń­cowi i Pro­fane wcale by się nie zdzi­wił, gdyby Da Conho wsiadł pew­nego dnia na sta­tek i popły­nął do Izra­ela, żeby tam, grze­biąc w bebe­chach jakie­goś trak­tora, spró­bo­wać zapo­mnieć, podob­nie jak wielu zaty­ra­nych gastar­be­ite­rów, o pozo­sta­wio­nej w Sta­nach wiel­kiej miło­ści.

Po zamknię­ciu poszedł szu­kać Rachel. Dowie­dział się, że wyszła, umó­wiła się z kapi­ta­nem harvardz­kiej dru­żyny kusz­ni­czej. Zbłą­dziw­szy z powro­tem do baraku, zastał w nim smęt­nego Wedge’a, który – co nie­zwy­kłe – nie zna­lazł sobie towa­rzy­stwa na noc. Do pół­nocy grali w oczko o wszyst­kie pre­zer­wa­tywy, któ­rych Wedge nie zdą­żył latem użyć. Było ich koło setki. Pro­fane poży­czył pięć­dzie­siąt i miał świetną passę, a kiedy sczy­ścił Wedge’a do zera, ten pobiegł poży­czyć wię­cej. Wró­cił pięć minut póź­niej, krę­cąc głową.

– Nikt mi nie uwie­rzył.

Pro­fane poży­czył mu tro­chę gumek, po czym o pół­nocy poin­for­mo­wał go, że jest trzy­dzie­ści w plecy. Wedge sko­men­to­wał to ade­kwat­nie, a gdy Pro­fane zgar­nął stos kon­do­mów, zaczął tłuc głową w blat.

– On ich ni­gdy nie zużyje – skar­żył się sto­łowi. – To jest w tym wszyst­kim naj­gor­sze. Ni­gdy, do końca życia.

Pro­fane jesz­cze raz zapu­ścił się w oko­lice domku Rachel. Sły­sząc plusk i bul­go­ta­nie dobie­ga­jące z podwórka na tyłach, obszedł \dom i zastał ją przy myciu samo­chodu. W środku nocy. Co wię­cej, ona z nim roz­ma­wiała.

– Ty mój piękny ogie­rze – usły­szał. – Uwiel­biam cię doty­kać.

Kurde, pomy­ślał.

– Wiesz, co czuję, kiedy wyjeż­dżamy razem na drogę, tylko my dwoje? – Piesz­czo­tli­wym gestem prze­su­nęła gąbką po przed­nim zde­rzaku. – Te twoje zabawne reak­cje, mój kochany, jak ja je dobrze znam… Wiem, jak przy hamo­wa­niu ścią­gasz lekko w lewo i jak zaczy­nasz dygo­tać przy pię­ciu tysią­cach obro­tów, kiedy jesteś pod­nie­cony. A kiedy się na mnie zło­ścisz, spa­lasz olej, prawda? Wiem, wiem.

W jej gło­sie nie było śladu sza­leń­stwa, rów­nie dobrze mógłby słu­chać uczen­nicy ze szkoły pod­czas zabawy. Cho­ciaż, musiał to przy­znać, byłaby to zabawa nad­zwy­czaj oso­bliwa.

– Zawsze będziemy razem. – Prze­je­chała zamszową szmatką po masce. – Nie przej­muj się tym czar­nym buic­kiem, któ­rego mija­li­śmy dzi­siaj w tra­sie. Obrzy­dli­stwo: gruby, tłu­sty samo­chód mafii. Nie wiem jak ty, ale ja się spo­dzie­wa­łam, że lada chwila ktoś wypchnie zwłoki na jezd­nię przez tylne drzwi. A ty jesteś taki kan­cia­sty, taki praw­dzi­wie angiel­ski, taki twe­edowy, taki… taki Ivy League! Nie potra­fi­ła­bym cię zosta­wić, naj­droż­szy. Ni­gdy!

Pro­fane zła­pał się na tym, że jesz­cze chwila i zwy­mio­tuje. Publiczne oka­zy­wa­nie uczuć czę­sto tak na niego dzia­łało. Rachel wsia­dła tym­cza­sem do auta i wycią­gnęła się wygod­nie za kie­row­nicą, nad­sta­wia­jąc szyję pod let­nie kon­ste­la­cje gwiazd. Już miał do niej podejść, gdy zauwa­żył, jak jej lewa dłoń prze­suwa się wężo­wym, piesz­czo­tli­wym ruchem i obej­muje dźwi­gnię zmiany bie­gów. Patrzył, jak jej dotyka. Po tym, jak dopiero co spę­dził tro­chę czasu z Wedgem, sko­ja­rze­nie było oczy­wi­ste. Wię­cej nie chciał widzieć.

Poczła­pał na wzgó­rze i zszedł w las po jego dru­giej stro­nie; póź­niej, po powro­cie do Tro­ca­dero, nie umiał powie­dzieć, któ­rędy dokład­nie się włó­czył. We wszyst­kich dom­kach było ciemno, ale recep­cja była otwarta, tylko recep­cjo­ni­sta gdzieś znik­nął. Pro­fane tak długo grze­bał w szu­fla­dach biurka, aż zna­lazł pudełko pine­zek, po czym cof­nął się mię­dzy domki i do trze­ciej nad ranem krą­żył po oświe­tlo­nych bla­skiem gwiazd alej­kach pomię­dzy nimi, przy­pi­na­jąc pinez­kami do drzwi wygrane od Wedge’a pre­zer­wa­tywy. Nikt mu nie prze­szko­dził. Czuł się jak anioł śmierci zna­czący krwią domy jutrzej­szych ofiar. Mezuza miała za zada­nie zwieść anioła, by omi­nął dom. Na drzwiach całej mniej wię­cej setki dom­ków Pro­fane nie zna­lazł ani jed­nej mezuzy. Tym gorzej dla nich.

Lato się skoń­czyło i zaczęła się wymiana listów: jego były opry­skliwe i pełne nie­wła­ści­wych słów, jej – dow­cipne, roz­pacz­liwe i namiętne. Rok póź­niej ukoń­czyła Ben­ning­ton i zna­la­zła w Nowym Jorku pracę jako recep­cjo­nistka w agen­cji zatrud­nie­nia. Spo­tkał się z nią więc póź­niej w Nowym Jorku, raz i drugi, bawiąc tam prze­jaz­dem, i choć rzadko myśleli o sobie nawza­jem, a jej obsłu­gu­jąca jo-jo ręka była zwy­kle zajęta innymi spra­wami, od czasu do czasu odczu­wał pod­nie­ca­jące szarp­nię­cie nie­wi­dzial­nej pępo­winy, takie jak to dzi­siej­sze przy­po­mnie­nie, i zaczy­nał się zasta­na­wiać, na ile jesz­cze jest panem samego sie­bie. W jed­nym musiał jej oddać spra­wie­dli­wość: ni­gdy nie pró­bo­wała nazwać tego „związ­kiem”.

– Jak zatem byś to nazwała – zapy­tał za któ­rymś razem.

– Sekre­tem – powie­działa z tym swoim dys­kret­nym, dzie­cin­nym uśmiesz­kiem, który, jak Rod­gers i Ham­mer­stine w metrum trzy czwarte, prze­ra­biał Pro­fane’a na drżącą gala­retę.

Odwie­dzała go cza­sami nocą, tak jak teraz, niczym sukub nawie­wany razem ze śnie­giem. Nie miał poję­cia, jak powstrzy­mać jedno i dru­gie.

IV

Oka­zało się, że przy­ję­cie syl­we­strowe poło­żyło kres jego życiu jo-jo, przy­naj­mniej na jakiś czas. Zjazd byłych mary­na­rzy opadł na Susannę Squ­aducci, flaszką wina prze­ku­pił noc­nego stróża i impreza ze sto­ją­cego w suchym doku nisz­czy­ciela prze­nio­sła się (po krót­kiej bija­tyce wstęp­nej) na pokład wyciecz­kowca.

Z początku Paola trzy­mała się bli­sko Pro­fane’a, któ­remu wpa­dła w oko ponętna dama w futrze poda­jąca się za żonę admi­rała. Było prze­no­śne radio, prze­szka­dzajki, wino, wino. Dewey Gland posta­no­wił się wspiąć na maszt. Maszt był świeżo malo­wany, ale nie­zra­żony tym Dewey z prze­wie­szoną przez ramię gitarą wspi­nał się coraz wyżej – i coraz bar­dziej upo­dab­niał się do zebry. Dotarł­szy do salingu, usiadł na nim, brzdąk­nął w struny i zaczął śpie­wać w wie­śniac­kim dia­lek­cie:

Depuis que je suis né

J’ai vu mourir des pères,

J’ai vu par­tir des frères,

Et des enfants pleu­rer…

Znów ten spa­do­chro­niarz. Prze­kleń­stwo tygo­dnia. Odkąd się uro­dzi­łem (śpie­wał), widzia­łem umie­ra­ją­cych ojców, odcho­dzą­cych braci, pła­czące dzieci…

– Z czym ten chłop­taś-koman­dos miał pro­blem – zapy­tał Pro­fane, kiedy Paola pierw­szy raz prze­tłu­ma­czyła mu słowa pio­senki. – Każdy widział takie rze­czy, zda­rzają się przy innych oka­zjach, nie tylko na woj­nie. Po co obwi­niać wojnę. Ja się uro­dzi­łem przed wojną, w Hoove­rville.

– W tym rzecz – odparła. – Je suis né. Uro­dzi­łeś się. To wystar­czy, nic wię­cej nie trzeba robić.

Głos Deweya brzmiał jak skład­nik nie­oży­wio­nego wia­tru wie­ją­cego wysoko nad ich gło­wami. Co się stało z Guyem Lom­bardo i „Auld Lang Syne”?

W pierw­szej minu­cie tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego szó­stego Dewey był już na pokła­dzie, a Pro­fane sie­dział na salingu i patrzył z góry na kopu­lu­ją­cych pod nim Pro­siaka i żonę admi­rała. Mewa zanur­ko­wała spod śnie­go­wego nieba, zato­czyła krąg i przy­sia­dła na drzewcu na sze­ro­kość dłoni od niego.

– Siema, mewa – zagad­nął ją.

Nie odpo­wie­działa.

– Ech… – wes­tchnął w noc. – Lubię, kiedy mło­dzi się zejdą.

Zer­k­nął na pokład. Paola znik­nęła.

Nagle wszystko eks­plo­do­wało. Z ulicy dobie­gły dźwięki syreny, jed­nej, dru­giej. Na nabrzeże z rykiem sil­ni­ków zaje­chały samo­chody, szare che­vro­lety z napi­sem „U.S. Navy” na boku. Włą­czyły się reflek­tory, zaro­iło się od małych ludzi­ków w bia­łych heł­mach, z czarno-żół­tymi opa­skami żan­dar­me­rii na ręka­wach. Trzech czuj­nych impre­zo­wi­czów dopa­dło do burty od strony lądu i zaczęło zrzu­cać trapy do wody. Pół­cię­ża­rówka z nagło­śnie­niem dołą­czyła do pojaz­dów w por­cie, któ­rych zebrało się już dość, by utwo­rzyć park trans­por­towy z praw­dzi­wego zda­rze­nia.

– W porządku, pano­wie – zadud­nił bez­oso­bowy głos o mocy pięć­dzie­się­ciu watów. – W porządku, pano­wie.

To było wszystko, co miał do powie­dze­nia.

Żona admi­rała zaczęła wrzesz­czeć, że to mąż w końcu ją dorwał. Dwa albo trzy reflek­tory przy­szpi­liły ją leżącą z Pro­sia­kiem w grzesz­nych uści­skach. Pro­siak pró­bo­wał dopa­so­wać trzy­na­ście guzi­ków mun­duru do trzy­na­stu wła­ści­wych dziu­rek, co jest prak­tycz­nie nie­wy­ko­nalne, kiedy się czło­wiek śpie­szy. Śmiech i wiwaty na nabrzeżu. Nie­któ­rzy żan­darmi zaczęli prze­ła­zić na sta­tek jak szczury, po cumach. Śpiący pod pokła­dem eks­ma­ry­na­rze ze Scaf­folda obu­dzili się i teraz wspi­nali pół­przy­tom­nie na górę.

– Przy­go­to­wać się do odpar­cia abor­dażu! – darł się Dewey, wyma­chu­jąc gitarą jak kor­de­la­sem.

Pro­fane obser­wo­wał to wszystko i odro­binę mar­twił się o Paolę. Pró­bo­wał ją wypa­trzeć, ale omia­ta­jące pokład reflek­tory nie uła­twiały mu zada­nia. Znów zaczął pró­szyć śnieg.

– A gdy­bym tak… – zwró­cił się do mewy. Zamru­gała. – A gdy­bym był Bogiem.

Ostroż­nie pod­cią­gnął się na plat­formę i wycią­gnął na brzu­chu, wysta­wia­jąc tylko nos, oczy i kape­lusz kow­boj­ski jak leżący Kil­roy.

– Gdy­bym był Bogiem… – Wyce­lo­wał pal­cem w żan­darma. – Bach, poli­caju, wła­śnie dosta­łeś po dupie!

Żan­darm dalej robił swoje, czyli okła­dał pałką ważą­cego dwie­ście pięć­dzie­siąt fun­tów spe­cja­li­stę ds. sys­te­mów uzbro­je­nia o nazwi­sku Patsy Pagano.

Park samo­cho­dowy na nabrzeżu został uzu­peł­niony o bydło­wóz, jak w mary­narce nazy­wają poli­cyjną sukę.

– Bach, bydło­wo­zie – powie­dział Pro­fane. – Jedź dalej przed sie­bie, aż spad­niesz do wody.

I pew­nie tak by się wła­śnie stało, gdyby kie­rowca nie wyha­mo­wał w ostat­niej chwili.

– Patsy Pagano, roz­łóż skrzy­dła i odleć stąd.

Nie­stety, ostatni cios w brzuch zała­twił Patsy’ego na dobre. Żan­darm zosta­wił go leżą­cego na pokła­dzie; potrzeb­nych będzie sze­ściu chłopa, żeby go prze­nieść.

– Co się dzieje – zdzi­wił się Pro­fane.

Znu­dzona mewa odle­ciała w stronę bazy.

Może, pomy­ślał Pro­fane, Bóg powi­nien myśleć bar­dziej pozy­tyw­nie, a nie tylko co chwilę ciskać gromy. Sta­ran­nie wyce­lo­wał palec.

– Dewey Gland. Zaśpie­waj im tę algier­ską pio­senkę anty­wo­jenną.

Dewey, który tym­cza­sem usiadł okra­kiem na sznu­ro­wym relingu mostka, zagrał wstęp na stru­nie baso­wej i zaczął śpie­wać „Blue Suede Shoes” na modłę Elvisa Pre­sleya.

– No, pra­wie – powie­dział Pro­fane do śniegu i do ptaka, który odfru­nął. Zsu­nął kape­lusz na twarz i wkrótce zasnął.

Zgiełk na dole przy­cichł. Ciała zabrano i zło­żono w bydło­wo­zie. Wóz z nagło­śnie­niem po kilku eks­plo­zjach sprzę­żeń wyłą­czył gło­śniki i odje­chał. Reflek­tory poga­sły, dop­ple­ru­jące syreny odda­liły się w stronę sie­dziby żan­dar­me­rii.

Pro­fane obu­dził się nad ranem, przy­pró­szony cienką war­stewką śniegu. Czuł zaczątki paskud­nego prze­zię­bie­nia. Zgra­mo­lił się po oblo­dzo­nej dra­bince, ześli­zgu­jąc się mniej wię­cej co dwa szcze­ble. Sta­tek był wymarły. Zszedł pod pokład, żeby się zagrzać.

Znowu zna­lazł się w trze­wiach obiektu nie­oży­wio­nego. Kroki na któ­rymś z niż­szych pokła­dów: pew­nie nocny stróż.

– Ni­gdzie czło­wiek nie może być sam – mruk­nął Pro­fane i na palusz­kach skrę­cił w boczny kory­tarz.

Dostrzegł leżącą na pokła­dzie pułapkę na myszy. Ostroż­nie wziął ją do ręki i pchnął w głąb kory­ta­rza. Ude­rzyła w gródź i zadzia­łała z gło­śnym TRZASK. Kroki uci­chły, a po chwili, już ostroż­niej­sze, prze­mie­ściły się pod Pro­fa­nem i wspięły po dra­bi­nie w stronę miej­sca, w któ­rym leżała pułapka.

– Ha, ha – zaśmiał się.

Prze­mknął za róg, natknął się na kolejną pułapkę i zrzu­cił ją do zej­ściówki.

Cztery myszo­łapki póź­niej wylą­do­wał w kam­bu­zie, gdzie stróż urzą­dził sobie pry­mi­tywną kawiar­nię. Licząc na to, że stróż będzie chwi­lowo zajęty, posta­wił czaj­nik z wodą na kuchence elek­trycz­nej.

– Halo! – zawo­łał stróż dwa pokłady wyżej.

– Oho… – powie­dział Pro­fane.

I wymknął się z kam­buza w poszu­ki­wa­niu kolej­nych myszo­ła­pek. Zgar­nął jedną z wyż­szego pokładu, wychy­lił się na zewnątrz i cisnął ją w powie­trze wyso­kim, nie­wi­dzial­nym lobem. Przy­naj­mniej rato­wał życie myszom. Z góry dobiegł przy­tłu­miony trzask i krzyk.

– Moja kawa – mruk­nął.

Zbiegł po dwa stop­nie naraz. Wrzu­cił dwie gar­ści fusów do wrzątku, wyśli­znął się dru­gimi drzwiami i nie­mal zde­rzył z noc­nym stró­żem, który skra­dał się kory­ta­rzem z myszo­łapką ucze­pioną rękawa. Spoj­rzeli na sie­bie z tak bli­ska, że Pro­fane wyraź­nie zoba­czył malu­jący się na twa­rzy stróża wyraz cier­pli­wej udręki. Stróż wszedł do kam­buza, Pro­fane się zmył.

Zdą­żył wbiec trzy pokłady wyżej, zanim usły­szał ryk dobie­ga­jący z kam­buza.

– Co znowu?

Wyszedł na kory­tarz, przy któ­rym znaj­do­wały się puste pry­watne kabiny. Zna­lazł pozo­sta­wiony przez spa­wa­cza kawa­łek kredy, napi­sał na ścia­nie pie­przyć susannę squ­aducci oraz precz z boga­tymi dra­niami, pod­pi­sał się Fan­tom i poczuł się lepiej. Kto popły­nie tą krypą do Włoch? Pre­zesi spółek, gwiazdy fil­mowe, może depor­to­wani reke­tie­rzy.

– Ale dzi­siaj… – zamru­czał. – Dzi­siaj, Susanno, nale­żysz do mnie.

Mógł po niej do woli mazać i roz­sta­wiać myszo­łapki. To i tak wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek zro­biłby dla niej pasa­żer z kupio­nym bile­tem.

Powłó­czył się tro­chę po kory­ta­rzach, zbie­ra­jąc pułapki. Wró­ciw­szy pod kam­buz, zaczął je roz­rzu­cać na wszyst­kie strony.

– Ha, ha, ha – powie­dział nocny stróż. – Dalej, hała­suj sobie. Ja piję twoją kawę.

Fak­tycz­nie pił. Pro­fane z roz­tar­gnie­niem mach­nął ostat­nią trzy­maną w ręce łapką. Strze­liła i przy­trza­snęła mu trzy palce mię­dzy pierw­szym i dru­gim sta­wem.

I co teraz? – pomy­ślał. Powi­nie­nem krzyk­nąć? Nie, wystar­czy, że nocny stróż śmieje się do roz­puku.

Zaci­snąw­szy zęby, odgiął drut i ścią­gnął pułapkę z ręki, nasta­wił ją, wrzu­cił przez ilu­mi­na­tor do kam­buza i uciekł. Zdą­żył zbiec na nabrzeże, kiedy dostał śnieżką w poty­licę. Strą­ciła mu kape­lusz z głowy. Przy­sta­nął, schy­lił się po niego i prze­szło mu przez myśl, żeby odpo­wie­dzieć w ten sam spo­sób. Ale nie. Pobiegł przed sie­bie.

Paola cze­kała na przy­stani pro­mo­wej. Wzięła go pod ramię, kiedy wcho­dzili na pokład.

– Zsią­dziemy kie­dyś z tego promu? – zapy­tał tylko.

– Masz śnieg na sobie.

Się­gnęła ręką, żeby go otrze­pać. Omal jej nie poca­ło­wał. Obita myszo­łapką ręka drę­twiała mu na zim­nie. Od strony Nor­folku powiał wiatr. Tym razem pod­czas prze­prawy cały czas sie­dzieli w kabi­nie.

***

Rachel zła­pała go na dworcu auto­bu­so­wym w Nor­folku. Sie­dział zgar­biony obok Paoli, na drew­nia­nej ławce wytar­tej i zatłusz­czo­nej przez poko­le­nie przy­pad­ko­wych tył­ków, z dwoma bile­tami w jedną stronę do New York, New York zatknię­tymi za pod­szewkę kow­boj­skiego kape­lu­sza. Przy­mknął oczy, pró­bu­jąc się zdrzem­nąć. Wła­śnie zaczął odpły­wać, gdy wywo­łano go przez gło­śniki.

Od razu, zanim jesz­cze dobrze oprzy­tom­niał, wie­dział, kto to będzie. Miał prze­czu­cie. Myślał o niej.

– Benny, kocha­nie – powie­działa Rachel. – Obdzwo­ni­łam wszyst­kie dworce w kraju.

W tle sły­szał odgłosy imprezy. Syl­we­ster. Tu, gdzie sie­dział, był tylko stary zegar wska­zu­jący godzinę. Do tego tuzin bez­dom­nych, któ­rzy, roz­wa­leni na ław­kach, usi­ło­wali pospać w ocze­ki­wa­niu na dale­ko­bieżny kurs nie­ob­słu­gi­wany przez Grey­ho­unda ani Tra­il­ways. Patrzył na nich i słu­chał jej słów.

– Wróć do domu – mówiła.

Tylko jej pozwo­liłby tak do sie­bie mówić, nikomu innemu, nie licząc wewnętrz­nego głosu, któ­rego prę­dzej by się wyrzekł jako głosu mar­no­traw­nego, niż posłu­chał.

– Wiesz… – pró­bo­wał wtrą­cić.

– Przy­ślę ci pie­nią­dze na bilet.

Przy­sła­łaby, naprawdę.

Głu­che brzdą­ka­nie ponio­sło się ku niemu po pod­ło­dze: Dewey Gland, posępny chu­dzie­lec, wlókł za sobą gitarę.

– Jest tu mój przy­ja­ciel, Dewey Gland – prze­rwał jej łagod­nie Pro­fane. Zni­żył głos nie­mal do szeptu. – Chciałby ci coś zaśpie­wać.

Dewey zaśpie­wał jej „Wan­de­rin’”, starą pio­senkę z cza­sów Wiel­kiego Kry­zysu: „Węgorz w oce­anie, w morzu rybka pły­wała, a ruda kobita zro­biła ze mnie wała…”.

Rachel miała rude włosy prze­ty­kane przed­wcze­sną siwi­zną i tak dłu­gie, że kiedy zebrała je jedną ręką nad czub­kiem głowy i puściła, opa­dały jej na oczy. U dziew­czyny mie­rzą­cej bez butów cztery stopy i dzie­sięć cali taki gest wygląda śmiesz­nie. A w każ­dym razie powi­nien tak wyglą­dać.

Poczuł szarp­nię­cie przy­cze­pio­nej w pasie nie­wi­dzial­nej pępo­winy. Pomy­ślał o dłu­gich pal­cach, spo­mię­dzy któ­rych mógłby cza­sem, być może, dostrzec błę­kitne niebo.

„Ni­gdy się włó­czyć nie prze­stanę”.

– Ona cię pra­gnie – powie­dział Dewey.

Dziew­czyna w infor­ma­cji marsz­czyła brwi – gru­bo­ko­ści­sta, z pla­mi­stą cerą: dziew­czyna spod mia­sta, w któ­rej roz­ma­rzo­nych oczach odbi­jają się wyszcze­rzone chłod­nice buic­ków i piąt­kowe shuf­fle­bo­ardy w przy­droż­nych knaj­pach.

– Pra­gnę cię – powie­działa Rachel.

Prze­je­chał brodą po kratce mikro­fonu, trzy­dniowy zarost gło­śno skrob­nął obu­dowę. Przy­szło mu na myśl, że w dro­dze na pół­noc wzdłuż całego pięć­set­mi­lo­wego pod­ziem­nego kabla sie­dzą dżdżow­nice i ślepe trolle i pod­słu­chują. Trolle znają się na cza­rach, cie­kawe, czy potra­fią zmie­niać słowa? Uda­wać cudze głosy?

– Wolisz się włó­czyć.

W tle usły­szał, jak ktoś rzyga, a inni śmieją się z niego, gło­śno, szcze­rze. Jazz z gra­mo­fonu.

Chciał powie­dzieć, Boże, czego to czło­wiek nie pra­gnie. Powie­dział:

– Jak impreza.

– Bawimy się u Raoula – odparła.

Raoul, Slab i Melvin nale­żeli do grupy zgorzk­nial­ców, któ­rym ktoś przy­kleił ety­kietkę Ekipy Pomy­leń­ców. Pół życia spę­dzali w barze Rusty Spoon w Lower West Side. Przy­po­mniał sobie Sailor’s Grave. Nie widział wiel­kiej róż­nicy.

– Benny. – Ni­gdy nie pła­kała, w każ­dym razie nie przy­po­mi­nał sobie, żeby to robiła. To go zanie­po­ko­iło. Ale może uda­wała. – Ciao – powie­działa. Sztuczne niby-poże­gna­nie, typowe dla Gre­en­wich Vil­lage.

Odwie­sił słu­chawkę.

– Trwa nie­zła bija­tyka – poin­for­mo­wał go Dewey Gland, smętny, z zaczer­wie­nio­nymi oczami. – Ploy tak się narą­bał, że ugryzł w dupę jakie­goś marine.

Kiedy spoj­rzeć z boku na pla­netę pędzącą po swo­jej orbi­cie, roz­sz­cze­pić słońce w lustrze na dwa i wyobra­zić sobie sznu­rek, razem będzie to wyglą­dało jak jo-jo. Punkt orbity poło­żony naj­da­lej od słońca nosi nazwę aphe­lium. Przez ana­lo­gię punkt poło­żony naj­da­lej od ręki trzy­ma­ją­cej jo-jo nazywa się apchi­rium.

Tego wie­czoru wyje­chali z Paolą do Nowego Jorku. Dewey Gland wró­cił na sta­tek i Pro­fane ni­gdy wię­cej go nie zoba­czył. Pro­siak dosiadł har­leya i odje­chał nie wia­domo dokąd. W grey­ho­un­dzie jechała para mło­dych ludzi, któ­rzy, kiedy inni pasa­że­ro­wie posnęli, wzięli się do roboty na tyl­nym sie­dze­niu; sprze­dawca tem­pe­ró­wek do ołów­ków, który zjeź­dził kraj wzdłuż i wszerz i potra­fił udzie­lić cie­ka­wych infor­ma­cji na temat dowol­nego mia­sta, bez względu na to, dokąd aku­rat wybie­rał się jego współ­pa­sa­żer; oraz czworo nie­mow­ląt, każde z matką-nie­udacz­nicą, które to nie­mow­lęta – roz­miesz­czone stra­te­gicz­nie po całym auto­ka­rze – gawo­rzyły, gru­chały, rzy­gały, śli­niły się i pró­bo­wały samo­udu­sze­nia, a w ciągu trwa­ją­cej dwa­na­ście godzin jazdy zawsze przy­naj­mniej jedno się darło.

Doje­chali mniej wię­cej do Mary­landu, kiedy Pro­fane posta­no­wił zała­twić sprawę.

– Wcale nie pró­buję się cie­bie pozbyć. – Dał Paoli kopertę po bile­tach z wypi­sa­nym ołów­kiem adre­sem Rachel. – Po pro­stu nie wiem, jak długo zaba­wię w mie­ście.

Nie wie­dział.

Poki­wała głową.

– Czyli jesteś zako­chany.

– To dobra kobieta. Znaj­dzie ci pracę i dach nad głową. Nie pytaj mnie, czy się kochamy. To słowo nic nie zna­czy. Tu masz jej adres, możesz poje­chać kolejką do West Side.

– Czego się boisz.

– Prze­śpij się.

Zasnęła z głową opartą na jego ramie­niu.

Na dworcu przy 34. ulicy zasa­lu­to­wał jej krótko.

– Może będę gdzieś w oko­licy, ale mam nadzieję, że nie. To skom­pli­ko­wane.

– Mam jej powie­dzieć…

– Będzie wie­działa. Na tym polega pro­blem. Nie ma takiej rze­czy, którą ty czy ja mogli­by­śmy jej powie­dzieć, a o któ­rej ona by nie wie­działa.

– Zadzwoń, Ben. Pro­szę. Może.

– Dobrze – odparł. – Może.

V

Tak więc w stycz­niu tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego szó­stego roku Benny Pro­fane ponow­nie zawi­tał do Nowego Jorku. Zja­wił się w mie­ście w samej koń­cówce ulot­nej niby-wio­sny, zna­lazł sobie mate­rac w cen­trum, w tanim hote­liku zwa­nym Naszym Domem, kupił gazetę w kio­sku na pery­fe­riach i do późna w noc włó­czył się po uli­cach, prze­glą­da­jąc przy świe­tle latarń ogło­sze­nia o pracę. Jak zwy­kle nikt go nie potrze­bo­wał.

Gdyby tra­fił się ktoś, kto go pamię­tał, natych­miast zwró­ciłby uwagę, że Pro­fane się nie zmie­nił. W dal­szym ciągu był duży, ame­bo­waty, spa­siony i miękki, miał krótko przy­strzy­żone włosy, które odra­stały mu plac­kami, i małe, świń­skie, zbyt sze­roko roz­sta­wione oczy. Prace dro­gowe nie posłu­żyły jego zewnę­trzu, wnę­trzu zresztą też nie. Ulica zabrała mu wpraw­dzie kawał życia, ale pozo­stali sobie skraj­nie obcy. Ulice (drogi, ronda, skwery, place, aleje) niczego go nie nauczyły. Nie umiał uży­wać teo­do­litu, obsłu­gi­wać dźwigu ani spy­cha­cza, ukła­dać cegieł, nacią­gnąć taśmy, jak należy, przy­trzy­mać łaty mier­ni­czej, nie nauczył się nawet pro­wa­dzić samo­chodu. Pro­fane tylko cho­dził. Cza­sem mu się zda­wało, że cho­dzi alej­kami w gigan­tycz­nym, jasno oświe­tlo­nym super­mar­ke­cie, a jego jedyną funk­cją jest chce­nie.

Pew­nego ranka obu­dził się wcze­śnie i, nie mogąc ponow­nie zasnąć, posta­no­wił spę­dzić dzień jak jo-jo, jeż­dżąc metrem w tę i nazad pod 42. Ulicą, od Times Squ­are do Grand Canal i z powro­tem. Po dro­dze do umy­walni w Naszym Domu potknął się o dwa puste mate­race. Zaciął się przy gole­niu, a przy pró­bie wymiany żyletki roz­pła­tał sobie palec. Wszedł pod prysz­nic, żeby spłu­kać krew. Kurki się nie krę­ciły. Kiedy w końcu zna­lazł dzia­ła­jący prysz­nic, wrzą­tek lał się z niego na prze­mian z lodo­watą wodą w spo­sób zupeł­nie nie­prze­wi­dy­walny. Pro­fane tań­czył i ska­kał jak wariat, to wrzesz­cząc, to dygo­cząc z zimna, aż pośli­znął się na mydle i omal nie skrę­cił karku. Wycie­ra­jąc się, roz­darł postrzę­piony ręcz­nik na pół, tak że ten nada­wał się do wyrzu­ce­nia. Koszulkę z dłu­gimi ręka­wami wło­żył tył na przód, przez dzie­sięć minut wal­czył z roz­por­kiem, a przez kolejne pięt­na­ście ze sznu­rówką, która pękła, kiedy usi­ło­wał ją zawią­zać. Przez resztę poranka pod­śpie­wy­wał pod nosem wyłącz­nie prze­kleń­stwa. Nie był zmę­czony ani nawet szcze­gól­nie nie­zborny, cho­dziło o coś innego, o czym jako szle­miel wie­dział od lat: nie mogło być pokoju mię­dzy nim i mate­rią nie­oży­wioną.

Metrem doje­chał z Lexing­ton Ave­nue na dwo­rzec Grand Cen­tral. Tak się zło­żyło, że wagon, do któ­rego wsiadł, pękał w szwach od olśnie­wa­ją­cych ślicz­no­tek: atrak­cyj­nych sekre­ta­rek w dro­dze do pracy i ape­tycz­nych nie­let­nich jadą­cych do szkoły. Tego było za wiele, za wiele. Osła­biony Pro­fane uwie­sił się na gór­nym uchwy­cie. Z księ­ży­cową regu­lar­no­ścią drę­czyły go napady bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­nej chcicy, pod­czas któ­rych wszyst­kie kobiety w pew­nej gru­pie wie­ko­wej i o okre­ślo­nym typie syl­wetki sta­wały się przed­mio­tem jego gwał­tow­nego, nie­po­ha­mo­wa­nego pożą­da­nia. Wycho­dził z tych cyklicz­nych ata­ków z oczo­plą­sem, żału­jąc, że nie potrafi obra­cać głowy w zakre­sie peł­nych trzy­stu sześć­dzie­się­ciu stopni.

Po poran­nych godzi­nach szczytu pociąg jest pra­wie pusty, jak zaśmie­cona plaża po sezo­nie. Od dzie­wią­tej do dwu­na­stej stali miesz­kańcy zakra­dają się na swoje miej­sca, nie­pewni i onie­śmie­leni. Wcze­śniej, od świtu, świat tęt­nił atmos­ferą życia i sło­necz­nego lata roz­ta­czaną przez zamoż­nych pasa­że­rów wszel­kiej maści. Teraz śpiący włó­czę­dzy i sta­ruszki na zasił­kach (któ­rzy cały czas tu byli, choć nie­zau­wa­żani) wra­cają, upo­mi­nają się o swoje i zapo­wia­dają nadej­ście jesieni.

Pod­czas jede­na­stego lub dwu­na­stego prze­jazdu Pro­fane zasnął i śnił. Docho­dziło połu­dnie, gdy obu­dziły go popisy trójki por­to­ry­kań­skich dzie­cia­ków: Tolito, José i Kooka (skrót od Cuca­ra­chito). Urzą­dzali swój mały występ, żeby wyże­brać tro­chę gro­sza, cho­ciaż musieli wie­dzieć, że metro przed połu­dniem w dzień powsze­dni no es bueno dla tańca i bon­go­sów. José miał ze sobą puszkę po kawie, która, obró­cona dnem do góry, słu­żyła mu do wybi­ja­nia zwa­rio­wa­nych ryt­mów meren­gue i baión, a po odwró­ce­niu dnem do dołu – do zbie­ra­nia od peł­nej uzna­nia publicz­no­ści drob­nia­ków, żeto­nów na metro, gum do żucia i splu­nięć.

Pro­fane zamru­gał, otrzą­snął się ze snu i patrzył, jak tań­czą, ska­czą, fikają, udają zaloty. Zwie­szali się z uchwy­tów, wspi­nali po słup­kach, Tolito rzu­cał sied­mio­let­nim Kookiem po całym wago­nie jak wor­kiem gro­chu, a w tle José łomo­tał w swoją puszkę w poli­ryt­mii z łosko­czą­cym wago­nem: dło­nie i przed­ra­miona wibro­wały w ryt­mie nie­da­ją­cym się śle­dzić wzro­kiem, zęby szcze­rzyły się w nie­zmor­do­wa­nym uśmie­chu sze­ro­kim jak West Side.

Pociąg wjeż­dżał na Times Squ­are, kiedy zaczęli krą­żyć z puszką po wago­nie. Pro­fane zamknął oczy, zanim do niego pode­szli. Usie­dli naprze­ciwko, żeby prze­li­czyć zaro­bek. Nogi dyn­dały im w powie­trzu. Kook sie­dział w środku, dwaj pozo­stali usi­ło­wali zepchnąć go na pod­łogę. Do wagonu wsia­dło dwóch nasto­lat­ków z dziel­nicy: czarne chi­nosy, czarne koszule, czarne kurtki gangu, PLAY­BOYS wypi­sane na ple­cach ocie­ka­ją­cymi czer­wie­nią lite­rami. Sie­dząca trójka zamarła w bez­ru­chu. Jedni gapili się na dru­gich sze­roko otwar­tymi oczami.

Kook, naj­młod­szy, nie wytrzy­mał.

– Mari­cón! – wykrzyk­nął z ucie­chą.

Pro­fane otwo­rzył oczy.

Pod­kute obcasy star­szych chło­pa­ków odda­liły się wynio­słym stac­cato w kie­runku sąsied­niego wagonu. Tolito zła­pał Kooka za głowę, pró­bu­jąc go wci­snąć w pod­łogę. Kook mu się wymknął. Drzwi się zamknęły, pociąg ruszył ponow­nie w stronę Grand Cen­tral. Trzej Por­to­ry­kań­czycy spoj­rzeli na Pro­fane’a.

– Hej, ty – zagad­nął Kook.

Pro­fane obser­wo­wał go z odro­biną ostroż­no­ści.

– Ale jak to – zdzi­wił się José. Machi­nal­nym gestem nało­żył sobie puszkę od kawy na głowę. Zsu­nęła się i oparła mu się na uszach. – Dla­czego nie wysia­dłeś przy Times Squ­are.

– Zaspał – wyja­śnił Tolito.

– To jo-jo – powie­dział José. – Zoba­czy­cie.

Chwi­lowo zapo­mnieli o Pro­fa­nie, prze­nie­śli się jeden wagon w przód i tam zaczęli odgry­wać swój spek­takl. Wró­cili, kiedy pociąg odjeż­dżał z powro­tem z Grand Cen­tral.

– Mówi­łem – powie­dział José.

– Hej, ty – ode­zwał się Kook. – A co to.

– Nie masz pracy – domy­ślił się Tolito.

– Mógł­byś polo­wać na ali­ga­tory – zasu­ge­ro­wał Kook. – Jak mój brat.

– Brat Kooka strzela do ali­ga­to­rów ze strzelby – dodał Tolito.

– Jeżeli szu­kasz pracy, to fak­tycz­nie powi­nie­neś spró­bo­wać – zgo­dził się z nimi José.

Pro­fane podra­pał się po brzu­chu. Zaga­pił się na pod­łogę.

– To stała fucha? – zapy­tał.

Pociąg wje­chał na Times Squ­are, wypluł pasa­że­rów, przy­jął nowych, zamknął drzwi i z piskli­wym zgrzy­tem prze­padł w tunelu. Przy­je­chał drugi, po innym torze. Ciała zakłę­biły się w bru­nat­nym świe­tle, z gło­śni­ków popły­nęła zapo­wiedź. Była pora lun­chu. Sta­cja zaczęła szu­mieć, wypeł­niona ludz­kim zgieł­kiem i ruchem. Napły­wały tłumy tury­stów. Przy­je­chał drugi pociąg, otwo­rzył drzwi, zamknął, odje­chał. Ścisk na drew­nia­nych pero­nach wzma­gał się, a wraz z nim nasi­lała się duszna atmos­fera nie­wy­gody, głodu i nie­spo­koj­nych pęche­rzy. Wró­cił pierw­szy pociąg.

W tłu­mie, który tym razem wci­snął się do środka, zna­la­zła się młoda dziew­czyna. Dłu­gie włosy opa­dały jej na czarny płaszcz. Prze­szu­kała cztery wagony, zanim zna­la­zła Kooka. Sie­dział obok Pro­fane’a i patrzył na niego.

– Chce pomóc Ange­lowi zabi­jać ali­ga­tory – wyja­śnił. Pro­fane leżał na skos na ławce i spał.

We śnie był zupeł­nie sam, jak zwy­kle. Szedł ulicą, na któ­rej poza jego polem widze­nia nic się nie poru­szało. Była noc, na tej ulicy musiała być noc. Hydranty i poroz­rzu­cane po całej jezdni pokrywy stu­dzie­nek mie­niły się w bla­sku nie­mru­ga­ją­cych latarń. Tu i ówdzie świe­ciły neo­nowe szyldy z napi­sami, któ­rych słów nie będzie pamię­tał po prze­bu­dze­niu.

Sen w jakiś spo­sób łączył się z zasły­szaną kie­dyś przez niego histo­rią o chłopcu, który uro­dził się ze złotą śrubą w miej­scu pępka. Przez dwa­dzie­ścia lat kon­sul­tuje się z leka­rzami i spe­cja­li­stami z całego świata, pró­bu­jąc pozbyć się śruby. Bez powo­dze­nia. Aż w końcu idzie na Haiti do sza­mana voodoo, który podaje mu cuch­nący elik­sir. Wypija go, kła­dzie się spać i śni. We śnie idzie ulicą oświe­tloną zie­lo­nymi latar­niami. Pomny zale­ceń sza­mana skręca dwa razy w prawo i raz w lewo i znaj­duje drzewo rosnące przy siód­mej z kolei latarni, całe obwie­szone kolo­ro­wymi balo­ni­kami. Na czwar­tej gałęzi od góry jest przy­cze­piony czer­wony balo­nik. Prze­bija go i znaj­duje w środku śru­bo­kręt z żółtą pla­sti­kową rączką. Tym śru­bo­krętem wykręca sobie śrubę z brzu­cha. W tej samej chwili się budzi. Jest ranek. Patrzy w dół, na brzuch: śruba znik­nęła. Dwu­dzie­sto­let­nia klą­twa została zdjęta. Osza­lały z rado­ści zrywa się z łóżka i wtedy tyłek mu odpada.

Wędru­jąc samot­nie tą ulicą, Pro­fane za każ­dym razem miał prze­czu­cie, że może on także szuka cze­goś, co uwia­ry­god­ni­łoby fakt jego roz­padu, upodob­niło go do roz­bie­ra­nej na czę­ści maszyny. Zawsze w tym momen­cie ogar­niał go lęk, nacho­dziła go myśl, że sen prze­ro­dzi się w kosz­mar; że jeśli dalej będzie szedł przed sie­bie, to nie tylko odpad­nie mu tyłek, ale także ręce, nogi, gąb­cza­sty mózg i zega­rowe serce posy­pią się na chod­nik i roz­pro­szą wśród pokryw stu­dzie­nek.

Czy to był jego dom, ta oświe­tlona rtę­cio­wymi lam­pami ulica? Czy jak słoń wra­cał do miej­sca, w któ­rym skona, położy się na ziemi i wkrótce prze­mieni w kość sło­niową, w któ­rej drze­mią ukryte prze­piękne figury sza­chowe, dra­paczki do ple­ców, zagnież­dżone jedna w dru­giej ażu­rowe chiń­skie kule?

Niczego wię­cej nie wyśnił, jak zwy­kle. Była tylko Ulica.

Wkrótce potem się obu­dził – bez śru­bo­kręta, bez klu­cza. Tuż obok zoba­czył twarz dziew­czyny. W tle stał Kook, w lek­kim roz­kroku, ze zwie­szoną głową. Dwa wagony dalej, prze­mie­szana z łosko­tem metra na zwrot­ni­cach, roz­brzmie­wała meta­liczna kano­nada Tolito na puszce od kawy.

Miała młodą, łagodną twarz i brą­zowy pie­przyk na policzku. Mówiła coś do niego już wcze­śniej, zanim otwo­rzył oczy. Chciała go zabrać do sie­bie do domu. Nazy­wała się Jose­fina Men­doza, była sio­strą Kooka i miesz­kała na przed­mie­ściach. Pomoże mu.

Nie miał poję­cia, co się dzieje.

– Ale jak to, kobito – wykrztu­sił. – Ale jak to.

– Podoba ci się tutaj – zapy­tała płacz­li­wie.

– Nie, nie podoba mi się.

Zatło­czony pociąg pędził w stronę Times Squ­are. Dwie star­sze panie po zaku­pach u Blo­oming­dale’a mie­rzyły ich wro­gim spoj­rze­niem. Fina się roz­pła­kała. Kum­ple Kooka wró­cili, roz­śpie­wani.

– Pomocy – powie­dział Pro­fane.

Nie wie­dział, do kogo się zwraca. Po prze­bu­dze­niu kochał wszyst­kie kobiety w mie­ście. Wszyst­kich ich pra­gnął. A ta jedna kon­kretna chciała zabrać go do sie­bie. Pociąg wje­chał na sta­cję Times Squ­are. Drzwi się otwo­rzyły. Zama­szy­stym gestem, nie do końca świa­domy swo­ich dzia­łań, Pro­fane zgar­nął Kooka pod pachę i wybiegł na peron. Fina – w roz­wia­nym czar­nym płasz­czu, spod któ­rego co rusz wyzie­rały tro­pi­kalne ptaki gnież­dżące się na jej zie­lo­nej sukience – wypa­dła za nim, trzy­ma­jąc za ręce Tolito i José. Prze­bie­gli przez całą sta­cję, pod łań­cu­chem zie­lo­nych lam­pek. Sadzący cięż­kie susy nie­spor­towca Pro­fane co rusz wpa­dał na kosze na śmieci i auto­maty z colą. Kook wyrwał mu się i popę­dził na prze­łaj przez połu­dniowy tłum.

– Luis Apa­ri­cio – zawo­łał i wpadł z pośli­zgiem na jakąś wła­sną pry­watną metę bejs­bo­lową. – Luis Apa­ri­cio – powtó­rzył, pło­sząc oddział har­ce­rek.

Scho­dami w dół, na peron kolei pod­miej­skiej, pociąg już cze­kał, Fina i dzie­ciaki wsko­czyli do środka, a kiedy Pro­fane pró­bo­wał wsiąść, zamy­ka­jące się drzwi ści­snęły go wpół. Fina wyba­łu­szyła oczy, jej brat rów­nież. Z cichym okrzy­kiem zgrozy zła­pała Pro­fane’a za rękę, pocią­gnęła i stał się cud. Drzwi się otwo­rzyły. Przy­gar­nęła go w zasięg swo­jego spo­koj­nego pola siło­wego, a on od razu poznał prawdę: tu i teraz, chwi­lowo, ruchy Pro­fane’a-szle­miela mogły nabrać pew­no­ści i wdzięku. Przez całą drogę do domu Kook śpie­wał „Tie­nes Mi Cora­zón”, zasły­szaną w jakimś fil­mie pio­senkę miło­sną.

Miesz­kali na pół­noc od cen­trum, pomię­dzy 80. i 90. ulicą, Amster­dam Ave­nue i Broad­wayem. Fina, Kook, matka, ojciec i jesz­cze jeden brat imie­niem Angel. Gero­nimo, kum­pel Angela, wpa­dał cza­sem na noc i spał na pod­ło­dze w kuchni. Ojciec rodziny był na zasiłku. Matka z miej­sca zako­chała się w Pro­fa­nie. Oddali mu wannę.

Następ­nego dnia Kook zastał go śpią­cego w wan­nie i puścił zimną wodę.

– Jezu Chry­ste! – wydarł się Pro­fane, budząc się i plu­jąc wodą.

– Powi­nie­neś iść szu­kać roboty – powie­dział Kook. – Fina tak mówi.

Pro­fane zerwał się i zaczął gonić go po całym miesz­kanku, zosta­wia­jąc za sobą mokry ślad. W pokoju od frontu potknął się o wycią­gnię­tych na pod­ło­dze Angela i Gero­nimo: popi­jali wino i roz­ma­wiali o dziew­czy­nach, które zamie­rzali oglą­dać w River­side Park. Kook uciekł, zano­sząc się śmie­chem i pokrzy­ku­jąc:

– Luis Apa­ri­cio.

Pro­fane leżał na brzu­chu z nosem wci­śnię­tym w pod­łogę.

– Masz – powie­dział Angel. – Napij się.

Parę godzin póź­niej potwor­nie ubz­dryn­go­leni zeszli, zata­cza­jąc się, po scho­dach sta­rej kamie­nicy z brą­zo­wego pia­skowca. Angel i Gero­nimo sprze­czali się, czy nie jest za zimno, żeby dziew­czyny spa­ce­ro­wały po parku. Środ­kiem ulicy ruszyli na zachód. Niebo było posęp­nie zachmu­rzone. Pro­fane co rusz wpa­dał na samo­chody. Naje­chali znaj­du­jący się na rogu kiosk z hot-dogami i napili się piña colady, żeby prze­trzeź­wieć. Nie pomo­gło. Dotarli do River­side Drive i Gero­nimo osu­nął się na zie­mię. Pro­fane z Ange­lem pod­nie­śli go mię­dzy sobą jak taran, prze­bie­gli na drugą stronę ulicy, z górki, do parku. Pro­fane potknął się o kamień i wszy­scy trzej wyrżnęli jak dłu­dzy. Leżeli na zmro­żo­nej tra­wie, gro­mada dzie­cia­ków w gru­bych weł­nia­nych cza­pach bie­gała wśród nich, prze­rzu­ca­jąc się jaskra­wo­ró­żo­wym worecz­kiem z gro­chem. Gero­nimo zaczął śpie­wać.

– Patrz­cie – powie­dział Angel. – Idzie.

Dziew­czyna pro­wa­dziła na smy­czy brzyd­kiego, wred­nego pudla. Młoda, z dłu­gimi wło­sami, które prze­sy­py­wały się i mie­niły na koł­nie­rzu płasz­cza. Gero­nimo na chwilę prze­stał śpie­wać, zawo­łał „Coño” i zatrze­po­tał pal­cami, po czym pod­jął prze­rwaną pio­senkę, teraz już kie­ru­jąc ją wprost do dziew­czyny. Nie zwró­ciła na nich naj­mniej­szej uwagi, szła na pół­noc, spo­kojna, uśmiech­nięta, zapa­trzona na bez­listne drzewa. Odpro­wa­dzili ją wzro­kiem, aż znik­nęła im z oczu. Zro­biło im się smutno.

– Tyle ich jest… – Angel wes­tchnął. – Miliony, miliony dziew­czyn. Tutaj, w Nowym Jorku, w Bosto­nie, gdzie kie­dyś byłem, w tysiącu innych miast… Przy­gnę­bia­jące.

– W Jer­sey też są – ode­zwał się Pro­fane. – Pra­co­wa­łem w Jer­sey.

– W Jer­sey w ogóle jest dużo dobrych rze­czy – zgo­dził się Angel.

– Na uli­cach – dodał Pro­fane. – Były w samo­cho­dach.

– Ja i Gero­nimo pra­cu­jemy w kana­łach. Pod uli­cami. Tam nic nie widać.

– Pod ulicą – rzekł po dłuż­szej chwili Pro­fane. – Pod Ulicą.

Gero­nimo prze­stał śpie­wać i opo­wie­dział mu, jak to wygląda. Pamię­tał tę histo­rię z małymi ali­ga­to­rami? W zeszłym roku albo może dwa lata temu dzie­ciaki z całego Nueva Yorku kupo­wały małe ali­ga­torki jako zwie­rzątka domowe. Macy sprze­da­wał je po pięć­dzie­siąt cen­tów, miało się wra­że­nie, że dosłow­nie każde dziecko koniecz­nie chce takiego mieć. Szybko się jed­nak znu­dziły nowymi pupi­lami, nie­które powy­pusz­czały je na ulice, ale więk­szość po pro­stu spłu­kała w je sede­sie. I wła­śnie te ostat­nie doro­sły i się roz­mno­żyły. Nażarły się szczu­rów, opiły ście­ków i roz­pa­no­szyły po całych kana­łach: wiel­kie, ślepe albi­nosy. Bóg jeden wie­dział, ile ich tam było. Nie­które zaczęły poże­rać ludzi, po tym, jak zja­dły albo prze­pło­szyły wszyst­kie szczury z oko­licy.

Po skan­dalu, jaki wybuchł w zeszłym roku, Wydział wziął się do roboty. Zaczęli szu­kać ochot­ni­ków, któ­rzy zeszliby do kana­łów ze strzel­bami i pozbyli się ali­ga­to­rów. Nie­wielu się zgło­siło, a ci, któ­rzy przy­szli, szybko rezy­gno­wali. Angel i on, z dumą pod­kre­ślił Gero­nimo, wytrzy­mali już trzy mie­siące dłu­żej niż kto­kol­wiek inny.

Pro­fane wytrzeź­wiał w oka­mgnie­niu.

– Dalej szu­kają ochot­ni­ków – zapy­tał, cedząc słowa. Angel zaczął śpie­wać. Pro­fane spoj­rzał spode łba na Gero­nimo. – No?

– Pew­nie – odparł Gero­nimo. – Strze­la­łeś kiedy ze strzelby?

Pro­fane powie­dział, że tak. Ni­gdy nie strze­lał i nie zamie­rzał tego robić, nie na ulicy, ale pod ulicą – pod Ulicą – to co innego. To mogło być w porządku. Mógł się przy oka­zji zabić, ale to będzie okej. Spró­buje.

– Poroz­ma­wiam z panem Zeit­sus­sem – obie­cał Gero­nimo. – To nasz szef.

Wore­czek z gro­chem zawisł na moment w powie­trzu, weso­lutki i kolo­rowy.

– Patrz­cie! – zawo­łały dzieci. – Patrz­cie, jak spada!