Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obejmujące sześćdziesiąt lat poszukiwania V. prowadzą czytelnika przez Aleksandrię, Paryż, Maltę, Florencję, Afrykę i Nowy Jork – ale kim, gdzie lub czym jest V.? Sprośna, czasem smutna, często zabawna /V/ stała się współczesnym klasykiem.
Niezwykła książka – /Sunday Telegraph/
Wariaci ścigają aligatory w kanałach ściekowych w chaotycznej, obejmującej cały świat pogoni za V., podczas gdy różne style literackie, od błyskotliwe i cudaczne, ścigają się nawzajem – /Books & Bookmen/
Majestatyczna żegluga przez jaskinie niezmierzone przez człowieka. Niewiele jest książek, które prześladowałyby czytelnika we śnie i na jawie, ale ta z pewnością do nich należy – /Time/
Pynchon pisze z niezwykłą swadą i wirutozerią – /Times Literary Supplement/
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 744
Rozdział pierwszy,
w którym Benny Profane, szlemiel i ludzkie jo-jo, ląduje w apchi- rium V
W Wigilię roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego Benny Profane – ubrany w czarne lewisy, zamszową kurtkę, adidasy i ogromny kowbojski kapelusz – zrządzeniem losu znalazł się w Norfolk w stanie Wirginia. Wiedziony sentymentalnym odruchem postanowił zajrzeć do Sailor’s Grave, starej marynarskiej spelunki przy East Main Street. Po drodze przeszedł przez Arcade, gdzie od strony East Main siedział stary uliczny grajek z gitarą i puszką po paliwku turystycznym, do której zbierał datki. Na ulicy podoficer U.S. Navy próbował nasikać do baku packarda patriciana rocznik pięćdziesiąty czwarty, dopingowany głośno przez pięciu albo sześciu starszych marynarzy. Grajek śpiewał mocnym, czystym barytonem:
Przy East Main codziennie Wigilia panuje,
żeglarze i ich panny – wszyscy wiedzą już.
Neonowe szyldy – czerwone, zielone –
oświetlają sceny przyjemnie znajome,
witają przybyszów z dalekich mórz.
Wór Świętego Mikołaja od ziszczonych snów pulsuje:
jest piwo za piątaka, co jak szampan musuje,
są kelnerki, które bzykać się kochają.
Wszystkie te prezenty ci przypominają,
że przy East Main codziennie Wigilia panuje.
– Dajesz, szefie! – wykrzyknął jeden z młodych marynarzy.
Profane wyszedł zza rogu. East Main rzuciła się na niego jak zwykle: znienacka i bez ostrzeżenia.
Od czasu zwolnienia z marynarki zatrudniał się do robót drogowych, a kiedy akurat pozostawał bez zajęcia, po prostu włóczył się po wschodnim wybrzeżu tam i z powrotem niczym jo-jo. Trwało to może z półtora roku. Po takim mniej więcej czasie – i po większej liczbie wyasfaltowanych dróg, niż byłby skłonny zliczyć – stał się odrobinę nieufny wobec ulic, zwłaszcza takich jak ta. Prawdę mówiąc, skleiły mu się w jedną, wielką, abstrakcyjną Ulicę przez wielkie U, o której śnił koszmary przy pełni księżyca. East Main Street – getto Pijanych Marynarzy, Z Którymi Nikt Nie Wie, Co Robić – dopadała człowieka z taką samą nagłością, z jaką zwykły sen zamienia się w senny koszmar, pies w wilka, światło w mrok, pustka w wyczekującą obecność. Nieletni marine rzygający jak kot na środku ulicy, kelnerka z wytatuowanymi na pośladkach śrubami napędowymi, potencjalny świr obmyślający najlepszą technikę skoku przez oszkloną witrynę (kiedy krzyknąć „Geronimo” – zanim szyba trzaśnie, czy później?), pijany pomagier okrętowy ryczący jak bóbr w ciemnym zaułku, bo kiedy poprzednim razem żandarmeria złapała go w takim stanie, zapakowali go w kaftan bezpieczeństwa. Od czasu do czasu ziemia wibrowała pod stopami, kiedy jedno skrzyżowanie dalej żandarm stukaniem pałki wzywał posiłki. Dwa rzędy rtęciowych latarń, nadających twarzom paskudny zielonkawy odcień, zbiegały się w niesymetryczną literę V ku wschodowi, gdzie panuje mrok i nie ma już barów.
W Sailor’s Grave trwała akurat bójka marynarzy z marines. Na ten widok Profane zawahał się i przystanął w progu, zanim dotarło do niego, że już i tak jest jedną nogą w grobie1. Wyminął bijących się i umiarkowanie dyskretnie przemknął do baru.
– Dlaczego człowiek nie może żyć w pokoju z drugim człowiekiem? – zabrzmiał zdumiony głos za jego lewym uchem.
To była Beatrice, ulubiona kelnerka całej dwudziestej drugiej eskadry niszczycieli, a w szczególności USS Scaffolda, dawnego okrętu Profane’a.
– Benny! – zawołała na jego widok.
Spotkanie po długim niewidzeniu się rozczuliło ich oboje. Profane zaczął rysować w trocinach serduszka przebite strzałami i mewy niosące w dziobach transparent z napisem „Kochana Beatrice”.
Chłopaków ze Scaffolda nie było: dwa dni wcześniej ich puszka obrała kurs na Morze Śródziemne przy wtórze wściekłego wyrzekania załogi, które niosło się po otulonej chmurami redzie (tak ludzie mówili) niczym głosy upiorów ze statku-widma; ponoć było je słychać aż nad Little Creek. W związku z tym tego wieczoru kelnerek było nieco więcej niż zwykle: krzątały się przy stolikach wzdłuż całej East Main. Mówi się bowiem (nie bez powodu), że ledwie okręt taki jak Scaffold odejdzie od kei, a już marynarskie małżonki zrzucają cywilne łaszki i wskakują w kelnerskie mundurki, gimnastykują nawykłe do dźwigania piwa ręce i ćwiczą słodkie uśmiechy kurewek – i to w tym samym czasie, gdy orkiestra wojskowa gra „Auld Lang Syne”, a czarne płatki sadzy z kominów niszczycieli sypią się na wyprężonych mężnie na baczność przyszłych rogaczy, uśmiechających się smutno, półgębkiem.
Beatrice niosła piwo, gdy od stolika w kącie dobiegł przeszywający skowyt. Wzdrygnęła się, piwo chlapnęło z kufla.
– Boże, znowu ten Ploy – mruknęła.
Ploy – aktualnie zatrudniony w maszynowni trałowca Impulsive – cieszył się złą sławą na całej East Main. Mierzył pięć stóp wzrostu w wojskowych butach i wiecznie rwał się do bójki z największymi dryblasami na pokładzie, bo wiedział, że nie potraktują go poważnie. Dziesięć miesięcy temu, tuż przed przeniesieniem ze Scaffolda, marynarka postanowiła wyrwać Ployowi wszystkie zęby. Wkurzony Ploy zdołał powalić sanitariusza i dwóch wojskowych dentystów, zanim uznano, że nie żartuje i naprawdę wolałby te zęby zachować.
– Zastanów się – tłumaczyli mu dentyści, opędzając się od jego drobnych piąstek i próbując nie parsknąć śmiechem. – Leczenie kanałowe, owrzodzenie dziąseł…
– Nie! – darł się.
W końcu musieli go dziabnąć w biceps igłą strzykawki z pentotalem. Kiedy się ocknął i zobaczył apokalipsę, bluznął długim potokiem przekleństw. Przez dwa miesiące błąkał się jak potępieniec po Scaffoldzie i bez ostrzeżenia zwieszał się na rękach spod sufitu niczym orangutan, próbując kopniakiem wybijać zęby oficerom. Stawał na pokładzie rufowym i usiłował wygłaszać tyrady pod adresem każdego, kto zechciał go słuchać, chociaż z powodu obolałych dziąseł tylko bełkotał niewyraźnie. Kiedy usta mu się zagoiły, otrzymał regulaminową, błyszczącą sztuczną szczękę.
– Na Boga… – jęknął i spróbował rzucić się do wody, powstrzymał go jednak olbrzymi Murzyn imieniem Dahoud.
– No już, już, mały, spokojnie – powiedział Dahoud. Podniósł Ploya za głowę i pytającym wzrokiem zmierzył rozwierzgany, zakutany w kombinezon kłębek rozpaczy, którego stopy zawisły pięć stóp nad pokładem. – Dlaczego chcesz to zrobić?
– Chcę umrzeć, stary, po prostu daj mi umrzeć – lamentował Ploy.
– Nie wiesz, że życie to najcenniejsze, co posiadasz?
– Gadanie – wykrztusił Ploy przez łzy. – Niby dlaczego?
– Dlatego że bez niego byłbyś martwy.
– Aha…
Ploy dumał nad tym przez tydzień. Uspokoił się, zaczął znów korzystać z przepustek na ląd, doczekał się przeniesienia na Impulsive’a. Wkrótce potem, nocami, po zgaszeniu świateł, od strony jego koi zaczęły dobiegać osobliwe zgrzyty i chroboty. Trwało to jakieś dwa, trzy tygodnie, aż pewnej nocy około drugiej któryś z mechaników włączył światła w kajucie: Ploy siedział po turecku na koi i małym równiakiem ostrzył sobie zęby. W najbliższy wieczór po wypłacie żołdu cichszy niż zazwyczaj usiadł z kumplami przy stoliku w Sailor’s Grave. Około jedenastej Beatrice, z tacą pełną kufli z piwem, przechodziła obok, kręcąc biodrami. Ploy z wielką uciechą wychylił się ze swojego miejsca, rozdziawił szeroko usta i zatopił świeżo wyszlifowane zębiska w jej prawym pośladku. Beatrice wrzasnęła, kufle pofrunęły w powietrze, zakreśliły skrzącą się parabolę i ochlapały cały bar wodnistym piwem.
Stało się to ulubioną rozrywką Ploya. Wieść rozeszła się po dywizjonie, eskadrze, może nawet po całej atlantyckiej flocie niszczycieli. Ludzie, którzy nie byli ze Scaffolda ani Impulsive’a, przychodzili popatrzeć. Z powodu Ploya regularnie wybuchały bójki, takie jak ta w tej chwili.
– Kogo tym razem dopadł – zainteresował się Profane. – Bo nie patrzyłem.
– Beatrice – odparła Beatrice.
„Beatrice” oznaczała po prostu inną kelnerkę. Pani Buffo, właścicielka Sailor’s Grave, która również miała na imię Beatrice, wyznawała teorię, że tak jak małe dzieci do wszystkich kobiet mówią „mamo”, tak samo marynarze, na swój sposób dziecinnie bezradni, powinni do wszystkich kelnerek zwracać się „Beatrice”. Kolejnym elementem jej macierzyńskiej polityki było zainstalowane specjalnych nalewaków do piwa, robionych na zamówienie z gumy piankowej i uformowanych na kształt obfitych kobiecych piersi. W dni wypłaty od ósmej do dziewiątej wieczorem urządzała tak zwaną „Godzinę Ssania”. Oficjalny początek zwiastowało pojawienie się właścicielki, która wychodziła z zaplecza przyodziana w kimono z wyhaftowanym smokiem (prezent od wielbiciela z Siódmej Floty), podnosiła do ust złoty bosmański gwizdek i grała sygnał: ŻARŁO. Na ten znak wszyscy rzucali się do nalewaków i ci, którym dopisało szczęście, mieli prawo zassać piwo prosto z kija. Nalewaków było siedem, a gotowych do zabawy marynarzy przeciętnie dwustu pięćdziesięciu.
Głowa Ploya wychynęła zza baru. Kłapnął zębami na Profane’a.
– To jest mój kumpel Dewey Gland – powiedział. – Właśnie się zaciągnął.
Wskazał wysokiego, smętnego buntownika z wielgachnym kinolem, stojącego obok przy barze. Wleczona przez niego gitara znaczyła ślad w trocinach.
– Siema – powiedział Dewey Gland. – Chciałbym ci coś zaśpiewać.
– Żeby uczcić twoje odejście do cywila – wyjaśnił Ploy. – Dewey wszystkim to śpiewa.
– To było w zeszłym roku – zauważył Profane.
Ale Dewey już oparł stopę na mosiężnym relingu u dołu baru i zaczął brzdąkać. Po zagraniu ośmiu taktów zaśpiewał w rytmie walca:
Opłakujemy los cywila.
Lamenty w mesie, u bosmana,
tak nam ciebie brak, kamracie,
płacz w kajucie kapitana.
Wielki jak nigdy popełniłeś błąd –
choć nagan miliona ścigał cię swąd
i mogli cię zgnoić, to byłaby chwila.
Lepsze służby lat dwadzieścia
niż samotny los cywila.
– Ładne – mruknął w kufel Profane.
– Jest ciąg dalszy – powiedział Dewey Gland.
– Aha.
Nagle Profane’a owionęły złowrogie miazmaty, ręka ciężka jak wór kartofli opadła mu na ramię, a na obrzeżach pola widzenia zamajaczył kufel z piwem otoczony wielgachną włochatą mufką nieudolnie zmajstrowaną z futra zdechłego pawiana.
– Benny! Co słychać w alfonsiarskim biznesie, chłe, chłe.
Ten rechot mógł się dobywać tylko z piersi jego dawnego kumpla, „Prosiaka” Bodine’a. Profane odwrócił się i potwierdził swoje podejrzenia. „Chłe, chłe” to przybliżony opis śmiechu, jaki można uzyskać poprzez przytknięcie czubka języka do górnych jedynek i wyciśnięcie gardłowych dźwięków z krtani. Zgodnie z zamierzeniem Prosiaka brzmiało to potwornie obleśnie.
– Prosiak, chłopie… Ty nie w rejsie?
– Zdezerterowałem. Pappy Hod, nasz bosmanmat, doprowadzał mnie do szewskiej pasji.
Najlepszy sposób na uniknięcie spotkania z żandarmerią to być trzeźwym i obracać się wśród swoich. Stąd Sailor’s Grave.
– Co u Pappy’ego – zagadnął Profane.
Prosiak powiedział mu, że Pappy Hod i kelnerka, z którą się ożenił, rozstali się. Rzuciła go i załapała się do roboty w Sailor’s Grave.
Młoda ta jego żonka, Paola. Mówiła, że ma szesnaście lat, ale trudno mieć pewność, bo urodziła się tuż przed wojną i budynek, w którym były jej dokumenty, legł w gruzach, jak większość budynków na Malcie.
Profane był przy tym, jak się poznali: bar Metro przy Strait Street. Valletta, Malta.
– Chicago – mówił Pappy Hod tym swoim głosem gangstera. – Na pewno słyszałaś o Chicago.
Robił złowieszczą minę i sięgał za pazuchę – standardowa zagrywka Pappy’ego Hoda we wszystkich śródziemnomorskich portach – po czym wyjmował stamtąd chusteczkę (zamiast spodziewanego gnata), smarkał w nią i zaśmiewał się do rozpuku z siedzącej vis-à-vis dziewczyny. Naoglądawszy się amerykańskich filmów, panny miały wdrukowane określone stereotypy i oczekiwania – ale nie Paola Maijstral, która przyglądała mu się spokojnie, z nierozdętymi nozdrzami i niezmarszczonym czołem.
Skończyło się na tym, że Pappy pożyczył od Maca, okrętowego kuka, pięć stówek z funduszu rozrywkowego (z procentem miał zwrócić siedem) i ściągnął Paolę do Stanów.
Może chodziło jej tylko o to, żeby trafić do Ameryki, gdzie nie brakowało jedzenia, ciepłych ciuchów i ogrzewania, a domy stały w jednym kawałku; każda głupiutka śródziemnomorska kelnerka o tym marzyła. Pappy zamierzał nakłamać o jej wieku, żeby przeszmuglować ją przez granicę, mogła więc być dowolnie młoda albo stara. Mogła również zadeklarować dowolne pochodzenie, bo miało się wrażenie, że zna po trochu wszystkie języki świata.
Kiedy Pappy Hod opisywał ją ku uciesze pomagierów okrętowych w kanciapie bosmańskiej na Scaffoldzie, wyrażał się o niej z osobliwą czułością, jakby z wolna do niego docierało – może nawet dopiero w tej chwili, gdy o tym opowiadał – że seks może być większą tajemnicą, niż kiedykolwiek przypuszczał, tajemnicą, której nigdy nie przeniknie, bo nie jest to wynik, jaki da się ująć w liczbach. Dziwne odkrycie dla rozpustnego czterdziestopięciolatka.
– Niezła jest – powiedział Prosiak.
Profane spojrzał w głąb sali i dostrzegł zbliżającą się Paolę, która tonęła w nagromadzonych przez noc kłębach dymu. W każdym calu wyglądała jak kelnerka z East Main. Jak to ktoś powiedział o zającu bielaku na śniegu i tygrysie w wysokiej trawie cętkowanej słońcem?
Posłała Profane’owi uśmiech: smutny, wymuszony.
– Wróciłeś, żeby znów się zaciągnąć?
– Jestem tylko przejazdem.
– Jedź ze mną na zachodnie wybrzeże – zaproponował Prosiak. – Żadna bryka żandarmerii nie dogoni mojego harleya.
– Patrzcie! – zawołał mały Ploy, podskakując na jednej nodze. – Patrzcie. Jeszcze nie, chłopaki. Czekajcie.
Wyciągniętą ręką wskazał panią Buffo, która zmaterializowała się za barem ubrana w swoje kimono. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Marines i marynarze biorący się za łby przy drzwiach zawarli chwilowy rozejm.
– Chłopaki… – zaczęła pani Buffo. – Jest Wigilia.
Wyjęła gwizdek bosmański i zaczęła grać. Pierwsze nuty – drżące, żarliwe, przywodzące na myśl dźwięki fletu – popłynęły wśród wytrzeszczonych oczu i rozdziawionych ust. Wszyscy słuchali jak zauroczeni, stopniowo rozpoznając „It Came Upon a Midnight Clear” zagrane w nieco ograniczonej skali gwizdka bosmańskiego. Gdzieś w głębi sali młody rezerwista, który w przeszłości występował w klubach nocnych w okolicach Filadelfii, zaczął cicho śpiewać. Oczy Ploya zabłysły.
– To głos anioła – powiedział.
Kiedy doszli do kawałka „Pokój ludziom dobrej woli zsyła Król Niebios w łaskawości swej”, Prosiak, wojujący ateista, uznał, że dłużej tego nie zdzierży.
– Dla mnie to brzmi jak ŻARŁO – oznajmił głośno.
Pani Buffo i rezerwista ucichli. Minęła cała sekunda, zanim do słuchaczy dotarł sens tych słów.
– Godzina Ssania! – wydarł się Ploy.
Czar prysł. Bystrzy pensjonariusze Impulsive’a pierwsi się zorganizowali w kłębowisku podochoconej marynarskiej braci, podnieśli Ploya na rękach i ruszyli z nim w kierunku najbliższego cyca, tworząc awangardę szturmu.
Pani Buffo, tkwiąca na swoim szańcu nieruchomo jak trębacz z Krakowa, przyjęła na siebie pełny impet natarcia i, obalona pierwszą przewalającą się przez bar falą, zwaliła się wstecz prosto do balii na lód. Ploy – niesiony w powietrzu z wyciągniętymi do przodu rękami – znalazł się nad kontuarem, zdołał się uczepić jednego z nalewaków, ale w tej samej chwili kompani go puścili, więc pchany siłą rozpędu pofrunął po łuku w dół, pociągając za sobą dźwignię nalewaka. Biała, pienista kaskada piwa trysnęła z gumowej piersi, oblała Ploya, panią Buffo i dwa tuziny marynarzy, którzy zapuścili się za bar w manewrze oskrzydlającym i w tej chwili tłukli się między sobą do nieprzytomności. Grupa, która przeniosła Ploya nad kontuarem, rozwinęła tymczasem szyk, próbując przejąć inne nalewaki. Bezpośredni przełożony Ploya, mat, na czworakach trzymał go za stopy, gotowy go podciąć i zająć jego uprzywilejowaną pozycję, gdy tylko Ploy opije się do syta. Oddział z Impulsive’a nacierał w formacji klina. Ich śladem w wyrwę w szykach obronnych wlało się co najmniej sześćdziesięciu kolejnych śliniących się marynarzy, który kopali, drapali, przepychali się i darli jak opętani. Niektórzy torowali sobie drogę, wymachując butelkami po piwie.
Siedzący przy końcu baru Profane oglądał ręcznie szyte marynarskie buty, spodnie dzwony i lewisy z mankietami, od czasu do czasu jakąś śliniącą się twarz na końcu leżącego ciała, rozbite butelki po piwie, malutkie trąby powietrzne z trocin.
Spuścił wzrok: Paola obejmowała rękami jego nogę i tuliła policzek do czarnego dżinsu.
– To okropne – powiedziała.
– Mhm. – Poklepał ją po głowie.
– Spokój… – Westchnęła. – Czy nie tego wszyscy pragniemy, Benny? Odrobiny spokoju? Żeby nikt nie rzucał się na ciebie i nie gryzł cię po tyłku?
– Ćśś, już dobrze. Patrz, ktoś walnął Deweya Glanda jego własną gitarą w brzuch.
Paola zamamrotała coś w jego nogę. Siedzieli spokojnie, bez słowa, nie chcąc podnosić wzroku na trwającą dookoła rzeź. Pani Buffo dostała napadu płaczu – nieludzki szloch wznosił się i roztrzaskiwał o stare pseudomahoniowe urwisko baru.
Prosiak rozgarnął na boki kufle ustawione na blacie za barem i rozsiadł się na nim. W kryzysowych chwilach najbardziej lubił rolę widza i teraz też łapczywym wzrokiem śledził poczynania kumpli z pokładu, którzy jak młode warchlaki przysysali się do bijących przed nim siedmiu gejzerów. Nasączone piwem trociny za barem, udeptywane i przemiatane w tę i z powrotem podczas nieudolnych pojedynków i potyczek, z wolna upodabniały się do hieroglifów obcej rasy.
Na zewnątrz rozległy się dźwięki gwizdków, wycie syren, tupot biegnących stóp.
– Niedobrze – mruknął Prosiak. Zeskoczył ze swojej grzędy i przepchnął się na skraj baru, do Profane’a i Paoli. – Mistrzu? – zagadnął spokojnie, mrużąc oczy, jakby mu w nie powiał wiatr. – Idzie szeryf.
– Wyjdźmy tyłem – zaproponował Profane.
– Weź dziewczynę.
Przedarli się na przełaj przez skłębiony tłum, zgarnąwszy po drodze Deweya Glanda. Zanim patrol żandarmerii wparował do Sailor’s Grave, cała czwórka biegła już wąską uliczką równoległą do East Main.
– Dokąd idziemy – zainteresował się Profane.
– Idziemy, dokąd idziemy – odparł Prosiak. – Pośpiesz się.
Ostatecznie wylądowali w apartamencie w Newport News zamieszkanym przez cztery poruczniczki z WAVE oraz zwrotniczego na pirsie węglowym, kumpla Prosiaka, który nazywał się Morris Teflon i pełnił rolę kogoś w rodzaju ich opiekuna. Po trwającym tydzień pijaństwie w okresie pomiędzy Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem nikt nie miał złudzeń, że tak właśnie wygląda sytuacja. Nikt też nie protestował, kiedy do mieszkania wprowadziło się czworo nowych.
Niefortunny obyczaj Teflona zbliżył Profane’a z Paolą, chociaż żadne z nich tego nie chciało. Teflon miał aparat fotograficzny, leicę sprowadzoną półlegalnie z zagranicy przez znajomego z U.S. Navy. W weekendy, kiedy impreza się rozkręcała i makaroniarskie czerwone wino chlustało jak fala wzburzona przez ciężko wyładowany statek, Teflon zawieszał sobie aparat na szyi, wędrował od łóżka do łóżka i robił zdjęcia, które potem sprzedawał napalonym marynarzom przy East Main.
Paola Hod, z domu Maijstral, która, wiedziona kaprysem, dość szybko porzuciła bezpieczną przystań łóżka Pappy’ego Hoda, a niedawno także przybrany dom, jakim był dla niej Sailor’s Grave, znajdowała się obecnie w stanie szoku, który wyzwolił u Benny’ego Profane’a pokłady współczucia i talentów terapeutycznych, jakich w rzeczywistości wcale nie posiadał.
– Jesteś wszystkim, co mam – ostrzegła go. – Bądź dla mnie dobry.
Siadywali przy stole w kuchni Teflona: Prosiak Bodine naprzeciwko Dewey Gland, jak dwaj partnerzy brydżowi, a pomiędzy nimi butelka wódki. Nie rozmawiali, jeśli nie liczyć sporów o to, z czym następnym razem mieszać wódkę, kiedy ta im się skończy. W tym tygodniu wypróbowali już mleko, zupę jarzynową z puszki, a na koniec sok z obeschniętego arbuza – jedynego obiektu, jaki ostał się Teflonowi w lodówce. Spróbujcie kiedyś wycisnąć arbuza do małej szklaneczki, kiedy macie przytępiony refleks: to praktycznie niewykonalne. Wybieranie z wódki pestek stało się dodatkowym problemem i atmosfera wzajemnej wrogości narastała.
Tym bardziej że zarówno Prosiak, jak i Dewey ostrzyli sobie zęby na Paolę. Co wieczór nachodzili Profane’a i prosili go, żeby się podzielił.
– Chce odpocząć od facetów – próbował im tłumaczyć.
Prosiak albo w ogóle nie przyjmował tego do wiadomości, albo traktował te słowa jak obelgę dla Pappy’ego Hoda, swojego dawnego przełożonego.
A prawda była taka, że Profane nie miał się czym dzielić, bo sam niczego nie dostawał. Trudno było jednak stwierdzić, czego właściwie chce Paola.
– O co ci chodzi – zapytał. – Z tym, że mam być dla ciebie dobry.
– Pappy Hod nie był – odpowiedziała.
Wkrótce poddał się i nie próbował dłużej rozgryzać jej tajemnych tęsknot. Od czasu do czasu snuła przedziwne opowieści o zdradach, biciu pięścią po twarzy, gwałtach po pijaku. Profane, który przez cztery lata pryskał wodą, skrobał, szorował, malował i znów skrobał pod rozkazami Pappy’ego Hoda, wierzył jej mniej więcej w połowie – w połowie, ponieważ kobieta jest zaledwie połową czegoś, co zwykle ma dwie strony.
Nauczyła ich wszystkich piosenki, której ją z kolei nauczył francuski spadochroniarz, dezerter z Algierii:
Demain le noir matin,
Je fermerai la porte
Au nez des anneés mortes;
J’iari par les chemins.
Je mendierai ma vie
Sur la terre et sur l’onde
Du vieux au nouveau monde…
Był niski i zbudowany jak cała Malta: same skały i niewzruszone serce. Spędziła z nim tylko jedną noc, potem popłynął do Pireusu.
Jutro, o czarnym poranku, zamknę drzwi przed martwymi latami. Ruszę w drogę, będę się włóczyć po lądach i morzach, ze starego do nowego świata…
Nauczyła Deweya Glanda akordów i przejść, a potem wszyscy usiedli przy stole w wyziębionej kuchni Teflona. Cztery hulające na całego palniki kuchenki gazowej zjadały im tlen, a oni śpiewali i śpiewali. Patrząc jej w oczy, Profane dochodził do wniosku, że Paola śni o tym spadochroniarzu – człowieku, który nie interesował się polityką, w walce był najdzielniejszym z dzielnych, ale przede wszystkim był zmęczony, o tak, zmęczony relokacją tubylczych wiosek i obmyślaniem o poranku aktów barbarzyństwa równie okrutnych jak te, których Front Wyzwolenia Narodowego dopuścił się w nocy. Nosiła na szyi Cudowny Medalik, może dostała go od jakiegoś przypadkowego marynarzyka, któremu przypominała porządną katolicką dziewczynę ze Stanów, gdzie seks jest za darmo – albo za ślub? Jaka z niej była katoliczka? Profane, który sam był katolikiem tylko w połowie (matka żydówka) i miał tylko cząstkową świadomość swojej śmiertelności (opartą na – skromnym – własnym doświadczeniu), zastanawiał się, jaka to cudaczna jezuicka argumentacja kazała jej z nim pójść, odmawiać sypiania z nim i jednocześnie prosić, żeby „był dla niej dobry”.
W wieczór przed sylwestrem wyszli się przejść i zbłądzili do odległych o kilka przecznic koszernych delikatesów. Po powrocie do Teflona stwierdzili, że Prosiak i Dewey zniknęli: „Poszliśmy się upić”, napisali na kartce. W domu wisiały jeszcze bożonarodzeniowe lampki, z jednej sypialni, gdzie grało radio nastawione na WAVY, sączył się głos Pata Boone’a, z drugiej dobiegały odgłosy rzucania przedmiotami. Nie wiadomo jak i kiedy młoda para zbłądziła do ciemnego pokoju, w którym stało łóżko.
– Nie – powiedziała.
– Czyli tak.
Wyrko jęknęło.
Zanim się zorientowali: pstryk, trzasnęła leica Teflona.
Profane zrobił to, czego od niego oczekiwano: z rykiem zerwał się z łóżka, wyciągając ramię zakończone pięścią.
Teflon bez wysiłku uniknął ciosu.
– No, no… – Zaśmiał się.
Oburzenie wynikające z naruszenia prywatności to betka, ale Teflon przerwał im tuż przed Wielką Chwilą.
– Przecież nie masz nic przeciwko temu – tłumaczył Profane’owi.
Paola ubierała się pośpiesznie.
– Na śnieg – odparł Profane. – Tam nas właśnie wyganiasz tym aparatem, Teflon. Na śnieg.
– Trzymaj. – Teflon otworzył aparat i oddał mu film. – Bo widzę, że zamierzasz być upierdliwy.
Profane wziął od niego film, ale nie wypadało mu już się wycofać. Ubrał się więc i wcisnął kapelusz na głowę. Paola narzuciła na ramiona przyduży płaszcz marynarski.
– Na śnieg – powtórzył Profane.
Śnieg istotnie padał. Złapali prom do Norfolku, usiedli w kabinie na górze i sącząc czarną kawę z papierowych kubków, patrzyli, jak śnieżne całuny bezgłośnie chłostają ogromne okna. Poza tym mogli się ewentualnie pogapić na bezdomnego na ławce naprzeciwko albo na siebie nawzajem. Pod pokładem mozolnie łomotał silnik, czuli jego wibracje przez pośladki. Żadne nie wiedziało, co powiedzieć.
– Chciałaś zostać – zapytał.
– Nie, nie. – Wzdrygnęła się. Dzielił ich dyskretny kawałek drewnianego siedziska, szeroki na stopę. Profane nie odczuwał potrzeby przyciągnięcia jej bliżej. – Ty zdecyduj – dodała.
Matko Boska, pomyślał, to mi się trafiła podopieczna.
– Co cię tak telepie – spytał. – Tu jest całkiem ciepło.
Pokręciła głową (cokolwiek miałoby to znaczyć) wpatrzona w czubki swoich kaloszy. W końcu wstał i wyszedł na pokład.
W leniwie opadających do wody tumanach śniegu jedenasta w nocy wyglądała jak wczesny wieczór albo dzień zaćmienia słońca. Z góry co kilka sekund dobiegał ryk syreny, ostrzeżenie dla wszystkiego, co mogło się znaleźć na kursie kolizyjnym. Miało się wrażenie, że na wodnych szlakach spotykają się tylko same statki, nieożywione i niezamieszkane, porozumiewające się dźwiękami, które znaczą równie mało co bulgotanie wody za śrubą albo szmer śniegu na wodzie. I Profane, sam jeden pośród nich wszystkich.
Niektórzy z nas boją się śmierci, inni samotności. Profane bał się takich krajobrazów jak ten, w którym był jedyną żywą istotą – a przy tym miał wrażenie, że co rusz ląduje w takim właśnie świecie. Wystarczyło wyjść zza rogu albo otworzyć drzwi na otwarty pokład i już znajdował się w obcej krainie.
Drzwi za jego plecami znów się otworzyły i chwilę później nagie dłonie Paoli wśliznęły mu się pod pachy. Przytuliła policzek do jego pleców. Wyobraził sobie, że staje z boku i obejmuje utworzoną przez nich martwą naturę wzrokiem przypadkowego widza, ale scena nie stała się przez to ani trochę mniej obca. Stali tak aż do przeciwległego brzegu. Prom przybił do slipu, szczęknęły łańcuchy, zajęczały rozruszniki samochodów, zagrały silniki.
W milczeniu pojechali autobusem do miasta. Wysiedli niedaleko hotelu Monticello i udali się na East Main w poszukiwaniu Prosiaka i Deweya. W Sailor’s Grave było ciemno i cicho – pierwszy raz za pamięci Profane’a. Gliny musiały go zamknąć.
Prosiaka znaleźli po sąsiedzku, w Chester’s Hillbilly Haven. Dewey usiadł razem z zespołem.
– Balanga, balanga! – zawołał Prosiak.
Kilkunastu byłych marynarzy ze Scaffolda planowało towarzyski zjazd po latach. Prosiak, samozwańczy kaowiec, wybrał Susannę Squaducci, luksusowy włoski statek wycieczkowy wykańczany akurat w stoczni w Newport News.
– Wracamy do Newport News? – Czyli znowu to samo: ludzkie jo-jo. (Postanowił nie wspominać Prosiakowi o scysji z Teflonem). – To się musi skończyć – dodał, ale nikt nie słuchał.
Prosiak tańczył już sprośne boogie-woogie z Paolą.
Tej nocy Profane położył się spać u Prosiaka w domu, nieopodal starej przystani promowej. Położył się sam. Paola napatoczyła się na jedną z Beatrice i poszła nocować do niej, obiecawszy wcześniej ze skromną afektacją, że pójdzie z Profanem na imprezę sylwestrową.
Koło trzeciej obudził się z bólem głowy na podłodze w kuchni. Nocne powietrze, przenikliwie zimne, przesączało się pod drzwiami. Skądś na zewnątrz dobiegał uporczywy, basowy warkot.
– Prosiak – wychrypiał. – Gdzie trzymasz aspirynę.
Nikt nie odpowiedział.
Profane zatoczył się do sąsiedniego pokoju. Prosiaka w nim nie było. Warkot zabrzmiał bardziej złowrogo. Profane podszedł do okna i zobaczył Prosiaka, który siedział na swoim motocyklu i rozpędzał silnik na jałowym biegu. Śnieg prószył maciupeńkimi skrzącymi się punkcikami, uliczka tonęła we własnym osobliwym śniegoblasku. Prosiak wyglądał jak klaun w czarno-białym błazeńskim stroju, a wiekowe ceglane ściany, przyprószone śniegiem, przybrały neutralny szary odcień. Włożoną na głowę dzierganą marynarską czapkę Prosiak obciągnął sobie z przodu poniżej brody, przez co jego głowa wyglądała jak kula nieprzeniknionej czerni. Otaczały go kłęby spalin.
Profane zadrżał.
– Prosiak – zawołał. – Co ty wyrabiasz.
Prosiak nie odpowiedział. Zagadka albo może złowieszcza wizja Prosiaka na harleyu w zaułku za domem o trzeciej nad ranem znienacka przypomniała Profane’owi Rachel, o której wolał nie myśleć, nie dzisiaj, nie w taką zimną noc, kiedy łeb mu pękał, a do pokoju zawiewało śniegiem.
W pięćdziesiątym czwartym Rachel Owlglass dostała MG. Prezent od tatki. Po próbnej przejażdżce w okolicy dworca Grand Central (gdzie tatko miał swoje biuro), podczas której MG miał okazję zawrzeć bliższą znajomość ze słupami telefonicznymi, hydrantami i kilkorgiem pieszych, latem zabrała go w góry Catskill. Prowadzony przez małą, nadąsaną, zmysłową Rachel samochodzik myszkował po krwiożerczych zakosach i serpentynach drogi numer siedemnaście i z poślizgiem wpychał swój arogancki tyłek między wozy z sianem, pomrukujące ciężarówki z naczepami i stare fordy roadstery pękające w szwach od ostrzyżonych na jeża krasnali z pierwszych lat studiów.
Tego lata Profane dopiero co odszedł ze służby i zatrudnił się jako pomagier od sałatek w restauracji Schlozhauer’s Trocadero, dziewięć mil od Liberty w stanie Nowy Jork. Jego szefem był tam niejaki Da Conho, szurnięty Brazylijczyk, który chciał jechać do Izraela walczyć z Arabami. Któregoś wieczoru, niedługo po otwarciu sezonu, wstawiony marine zameldował się w Fiesta Lounge w Trocadero z karabinem maszynowym kaliber .30 w marynarskim worku. Nie był do końca pewien, w jaki sposób wszedł w posiadanie broni, ale Da Conho lubił sobie wyobrażać, że przeszmuglował ją w częściach z Parris Island, bo tak właśnie zrobiłaby Hagana. Po dłuższej sprzeczce z barmanem, któremu karabin również wpadł w oko, Da Conho ostatecznie zatriumfował i pozyskał broń w zamian za trzy karczochy i bakłażan. Bezcenna zdobycz dołączyła do mezuzy przybitej nad drzwiami chłodni do warzyw i syjonistycznego transparentu zawieszonego z tyłu nad barem sałatkowym. Przez następne kilka tygodni, gdy tylko szef kuchni nie patrzył, Da Conho składał karabin w całość, kamuflował go w sałacie lodowej, rzeżusze i cykorii i udawał, że strzela seriami do gości w jadalni.
– Bla-bla-bla-bla! – pokrzykiwał, łypiąc złowrogo przez przyrządy celownicze. – Trafiłem cię w samo serce, Abdulu Sajidzie! Bla-bla-bla, ty muzułmańska świnio.
Żaden inny karabin na świecie nie strzelał „bla-bla-bla”.
Da Conho potrafił nad nim siedzieć do czwartej nad ranem, pucować go i marzyć o księżycowych pustynnych krajobrazach, skwierczących dźwiękach perskiej harfy i jemeńskich dziewczynach o pięknych głowach nakrytych białymi chustkami, i lędźwiach stęsknionych miłości. Nie potrafił zrozumieć, jak pyszałkowaci amerykańscy Żydzi mogą spokojnie stołować się w Trocadero, gdy zaledwie pół świata dalej piaski pustyni przesypują się niespokojnie nad zwłokami ich pobratymców. Jak miał przemówić do ich bezdusznych żołądków? Przekonywać je oliwą i octem, przebłagiwać sercem palmowym? Jedyny głos, jakim dysponował, był głosem karabinu. Czy mogli go wysłuchać? Czy żołądki słyszą? Nie. Człowiek nie słyszy wystrzału, który go zabija. Wymierzony w dowolny przewód pokarmowy w garniturze od Harta Schaffnera & Marksa, który na widok przechodzącej obok kelnerki reagował zbereźnym gulgotaniem, karabin był zwykłym przedmiotem, celował w miejsce, w które mogła je skierować dowolna większa nierównowaga sił. Ale którą dokładnie sprzączkę od pasa zamierzał Da Conho wziąć na cel: Abdula Sajida, przewód pokarmowy, siebie samego? Po co pytać. Wiedział tylko, że jest cierpiącym syjonistą, zdezorientowanym i dostatecznie durnym, by tkwić po kostki w gliniastej glebie kibucu na przeciwległej półkuli.
Profane zastanawiał się, o co właściwie chodzi Da Conho z tym karabinem. Taka miłość do przedmiotu była dla niego czymś nowym. Kiedy niedługo później odkrył, że podobny związek łączy Rachel z jej MG, po raz pierwszy zaświtało mu, że dzieją się tu sub rosa jakieś ciemne sprawki, dłużej i z udziałem większej liczby ludzi, niżby przypuszczał.
Poznał Rachel poprzez MG. Wszyscy ją tak poznawali. Któregoś dnia w południe wyszedł tylnym wyjściem, niosąc kubeł na śmieci przepełniony liśćmi sałaty, które Da Conho uznał za niespełniające jego standardów, gdy nagle gdzieś z prawej strony dobiegł go złowieszczy pomruk MG. Szedł spokojnie przed siebie, święcie przekonany, że objuczeni piesi mają pierwszeństwo na drodze, gdy wtem prawy błotnik samochodu szturchnął go w tyłek. Na szczęście MG sunął z prędkością zaledwie pięciu mil na godzinę – nie dość szybko, żeby cokolwiek Profane’owi złamać, a zarazem wystarczająco szybko, żeby go przewrócić. Kubeł przekoziołkował w powietrzu, zielenina osypała się z góry jak deszcz.
Spojrzeli z Rachel podejrzliwie po sobie, okryci liśćmi sałaty.
– Jak romantycznie. – Rachel odezwała się pierwsza. – Kto wie, może jesteś mężczyzną z moich snów? Ściągnij sobie tę sałatę z twarzy, żebym mogła zobaczyć.
Zdjął liść, jakby nagle przypomniał sobie, kim jest, i uchylił kapelusza.
– Nie – stwierdziła. – Jednak to nie ty.
– Może następnym razem spróbujemy z listkiem figowym? – zaproponował.
– Ha, ha, ha – zaśmiała się i odjechała.
Przyniósł grabie i zaczął zgarniać śmieci na kupę. Zdał sobie sprawę, że oto ma za sobą kolejne spotkanie z materią nieożywioną, która usiłowała go zabić – nie był tylko pewien, czy ma na myśli Rachel, czy samochód. Wrzucił zielsko do pojemnika, po czym zepchnął sam pojemnik do biegnącego za parkingiem wąwoziku, który służył Trocadero za wysypisko śmieci.
Wracał właśnie do kuchni, gdy Rachel znów zajechała pod restaurację. Nosowy warkot silnika MG niósł się chyba aż do Liberty.
– Ej, grubasku! – zawołała Rachel. – Wskakuj. Przejedziemy się.
Profane doszedł do wniosku, że faktycznie może to zrobić. Miał dwie godziny do momentu, kiedy powinien zacząć nakrywać do kolacji.
Po pięciu minutach na drodze numer siedemnaście obiecał sobie w duchu, że jeśli tylko wróci do Trocadero żywy i niepokiereszowany, od tej pory będzie się interesował wyłącznie zwyczajnymi, spokojnymi dziewczynami poruszającymi się na piechotę. Rachel prowadziła jak potępieniec na urlopie. Profane nie wątpił, że dobrze zna możliwości swoje i samochodu, ale skąd wiedziała, na przykład, wyprzedzając na ślepym zakręcie wąskiej drogi, że jadąca z naprzeciwka cysterna z mlekiem będzie dostatecznie daleko, żeby MG zdążył wrócić na swój pas z zapasem całej jednej szesnastej cala?
Tak bardzo bał się o własne życie, że zupełnie zapomniał o swojej tradycyjnej nieśmiałości do dziewczyn. Wyciągnął rękę, wyjął z torebki Rachel papierosa i zapalił. Nie zauważyła tego, bez reszty skupiona na prowadzeniu i kompletnie nieświadoma obecności pasażera. Odezwała się tylko raz, żeby go poinformować, że na siedzeniu z tyłu ma skrzynkę zimnego piwa. Zaciągał się jej papierosem i zastanawiał, czy obudziły się w nim skłonności samobójcze. Zdarzało mu się czasem celowo stawać na drodze śmiercionośnych obiektów, jakby się prosił o wyszlemazelowanie z tego świata. Dlaczego w ogóle się tu znalazł? Dlatego że Rachel miała zgrabny tyłek? Zerknął z ukosa, jak ten podryguje na skórzanym obiciu, zsynchronizowany z podskokami samochodu. Przez chwilę śledził wzrokiem nietrywialny i nie do końca harmoniczny ruch jej lewej piersi pod czarnym swetrem. W końcu zjechała na teren opuszczonego kamieniołomu, pomiędzy rozrzucone nieregularnie wielkie skalne złomy; Profane nie wiedział, z jakiego kamienia, ale z pewnością były nieożywione. Gruntową drogą dotarli do płaskiego kawałka terenu czterdzieści stóp nad dnem kamieniołomu.
To było krępujące popołudnie. Słońce prażyło wściekle na bezchmurnym, nieprzyjaznym niebie. Profane – grubas – się pocił. Próbowali grać w „Czy znasz”, Rachel wypytywała go o znane jej dzieciaki z jego szkoły średniej. Przegrał. Opowiadała mu o swoich letnich randkach: wyglądało na to, że spotyka się wyłącznie ze śmietanką towarzyską z Ivy League. Od czasu do czasu potakiwał, że to cudowne. Opowiadała o Bennington, swojej Alma Mater. Opowiadała o sobie.
Pochodziła z rejonu Pięciu Miasteczek na południowym wybrzeżu Long Island, obejmującego Malverne, Lawrence, Cedarhurst, Hewlett i Woodmere, a z czasem także Long Beach i Atlantic Beach, chociaż nikomu nie przyszło do głowy nazwać go „Siedmioma miasteczkami”. Jego mieszkańcy nie są wprawdzie Sefardyjczykami, ale można tam odnieść wrażenie geograficznego kazirodztwa. Córki, skromne i czarnookie niczym Roszpunki, tkwią zamknięte w zaklętych granicach krainy, której baśniowa architektura chińskich restauracji, knajp serwujących owoce morza i piętrowych synagog bywa nie mniej urokliwa niż sam ocean, do czasu, aż dojrzeją na tyle, by można je było posłać w góry i na uczelnie Północnego Wschodu – nie po to jednak, by polowały tam na męża (w Pięciu Miasteczkach obowiązuje pewna specyficznie pojmowana równość, w myśl której każdego sympatycznego chłopaka można sobie zaklepać do małżeństwa, gdy tylko skończy szesnaście, siedemnaście lat), lecz by dać im przynajmniej złudzenie, że zdążyły „użyć życia”, niezwykle istotne dla emocjonalnego rozwoju młodych dziewcząt.
Tylko najdzielniejszym udaje się uciec. W niedzielny wieczór, po golfie, kiedy murzyńskie służące, uprzątnąwszy bałagan po sobotniej balandze, udają się z wizytą do krewnych w Lawrence, a do programu Eda Sullivana zostaje jeszcze kilka godzin, sól tej ziemi porzuca swoje ogromne domostwa, wsiada do automobili i udaje się do dzielnicy biznesowej, by tam szukać rozrywki wśród na pozór nieskończonych zasobów krewetek w cieście i egg foo yung. Uśmiechnięci Azjaci kłaniają się w pas, trzepocząc w letnim zmierzchu, ich głosy są jak trele letnich ptaków. Gdy zapadnie zmierzch, przychodzi pora na krótką przechadzkę ulicami: ojcowski tors, krzepki i solidny w garniturze od J. Pressa, oczy córek tajemniczo skryte za okularami przeciwsłonecznymi w strasowych oprawkach. I tak jak jaguar nadał imię samochodowi matki, tak samo podzielił się z nią deseniem na skórze, przeniesionym na spodnie opinające jej smukłe biodra. Kto mógłby uciec? Kto by chciał?
Rachel chciała. Profane, któremu zdarzało się remontować drogi w Pięciu Miasteczkach, doskonale ją rozumiał.
Do zachodu słońca prawie zdążyli rozpracować skrzynkę. Profane ubzdryngolił się wojowniczo. Wysiadł z wozu, zbłądził za drzewo i wycelował ku zachodowi z niejasną intencją obsikania słońca, żeby zgasło na dobre. Czuł, że to ważne. (Materia nieożywiona mogła robić, co chciała. Nie to, co sama chciała, bo przedmioty niczego nie chcą. Tylko ludzie mogą chcieć. Ale przedmioty robią to, co robią, i dlatego właśnie Profane sikał na słońce).
W końcu zaszło, jakby naprawdę je zgasił, a on sikał dalej, nieśmiertelny bóg pociemniałego świata.
Rachel przyglądała mu się z zainteresowaniem. Zapiął rozporek i zatoczył się z powrotem w stronę skrzynki z piwem. Zostały dwie puszki. Otworzył jedną i podał Rachel.
– Zgasiłem słońce – oznajmił. – Wypijmy za to.
Większość piwa wylał sobie na koszulę.
Kolejne dwie zgniecione puszki wylądowały na dnie kamieniołomu. Pusta skrzynka poszła w ich ślady.
Rachel ani na moment nie wysiadła z wozu.
– Benny. – Jej paznokieć dotknął jego twarzy.
– No.
– Będziesz moim przyjacielem?
– Masz chyba dość przyjaciół.
Spojrzała w głąb kamieniołomu.
– Spróbujmy udawać, że nic innego nie istnieje – zaproponowała. – Nie ma Bennington, Trocadero, Pięciu Miasteczek, jest tylko ten kamieniołom, martwe skały, które były tu przed nami i będą po nas.
– Po co.
– Czy nie tak wygląda świat?
– Uczą tego na pierwszym roku geologii, czy jak?
Zranił ją.
– Ja to po prostu wiem – odparła. – Benny – krzyknęła. Cichy krzyk. – Bądź moim przyjacielem. Tylko tyle.
Wzruszył ramionami.
– Pisz – powiedziała.
– Nie oczekuj…
– Pisz, jak wygląda twoje życie, droga chłopaka, której nigdy nie zobaczę. Te wszystkie diesle, tumany kurzu, motele i knajpy przy skrzyżowaniach. Po prostu. Jak wygląda świat na zachód od Ithaki i na południe od Princeton. Miejsca, których nie poznam.
Podrapał się po brzuchu.
– Dobra.
Do końca lata wpadali na siebie przynajmniej raz dziennie. Zawsze rozmawiali w samochodzie: on próbował pod półprzymkniętymi oczami znaleźć kluczyk do jej zapłonu, ona siedziała odsunięta od kierownicy po prawej stronie i mówiła, mówiła, mówiła, same MG-słowa, słowa nieożywione, na które nie bardzo było jak odpowiedzieć.
Wkrótce stało się to, czego się obawiał: przekombinował i wmanewrował się w miłość do Rachel. Właściwie dziwił się tylko, że tak długo to trwało. Nocami leżał na wyrku w baraku, palił po ciemku i wygłaszał przemowy do żarzącego się koniuszka papierosa. Około drugiej wracał z nocnej zmiany lokator górnej pryczy, niejaki Duke Wedge, pryszczaty oprych z Chelsea, który zawsze chętnie rozprawiał o tym, jak często udaje mu się zamoczyć, a udawało mu się całkiem często. Swoją gadką usypiał Profane’a. Któregoś wieczoru Profane napatoczył się na Rachel i Wedge’a, siedzących w MG przed jej domkiem. Cichaczem wrócił do łóżka. Nie czuł się szczególnie zdradzony, bo wiedział, że Wedge niczego nie osiągnie. Nawet specjalnie na niego zaczekał, żeby wysłuchać szczegółowej opowieści o tym, jak Wedge prawie, prawie dopiął swego, ale jednak nie całkiem. Profane jak zwykle zasnął w połowie.
Sam też nigdy nie dotarł dalej niż gadka szmatka o jej świecie, pożądanych i cenionych w nim przedmiotach, dusznej atmosferze, której nie mógłby znieść. Ostatni raz widział Rachel wieczorem w dniu Święta Pracy, następnego dnia miała wyjechać. Tuż przed kolacją ktoś zwędził karabin maszynowy i Da Conho we łzach miotał się po całym lokalu, prowadząc rozpaczliwe poszukiwania. Szef kuchni kazał Profane’owi przygotować sałatki. Jakimś cudem udało mu się dodać mrożone truskawki do winegretu i siekaną wątróbkę do sałatki Waldorf, a przy okazji wrzucić dobre dwa tuziny rzodkiewek do frytownicy (rzodkiewki spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem klientów, nie chciało mu się jednak iść po więcej).
Od czasu do czasu do kuchni wpadał zapłakany Da Conho. Nie udało mu się odszukać ukochanego gnata i – osamotniony, wycieńczony, rozdrażniony – następnego dnia został wylany z roboty. Sezon i tak miał się ku końcowi i Profane wcale by się nie zdziwił, gdyby Da Conho wsiadł pewnego dnia na statek i popłynął do Izraela, żeby tam, grzebiąc w bebechach jakiegoś traktora, spróbować zapomnieć, podobnie jak wielu zatyranych gastarbeiterów, o pozostawionej w Stanach wielkiej miłości.
Po zamknięciu poszedł szukać Rachel. Dowiedział się, że wyszła, umówiła się z kapitanem harvardzkiej drużyny kuszniczej. Zbłądziwszy z powrotem do baraku, zastał w nim smętnego Wedge’a, który – co niezwykłe – nie znalazł sobie towarzystwa na noc. Do północy grali w oczko o wszystkie prezerwatywy, których Wedge nie zdążył latem użyć. Było ich koło setki. Profane pożyczył pięćdziesiąt i miał świetną passę, a kiedy sczyścił Wedge’a do zera, ten pobiegł pożyczyć więcej. Wrócił pięć minut później, kręcąc głową.
– Nikt mi nie uwierzył.
Profane pożyczył mu trochę gumek, po czym o północy poinformował go, że jest trzydzieści w plecy. Wedge skomentował to adekwatnie, a gdy Profane zgarnął stos kondomów, zaczął tłuc głową w blat.
– On ich nigdy nie zużyje – skarżył się stołowi. – To jest w tym wszystkim najgorsze. Nigdy, do końca życia.
Profane jeszcze raz zapuścił się w okolice domku Rachel. Słysząc plusk i bulgotanie dobiegające z podwórka na tyłach, obszedł \dom i zastał ją przy myciu samochodu. W środku nocy. Co więcej, ona z nim rozmawiała.
– Ty mój piękny ogierze – usłyszał. – Uwielbiam cię dotykać.
Kurde, pomyślał.
– Wiesz, co czuję, kiedy wyjeżdżamy razem na drogę, tylko my dwoje? – Pieszczotliwym gestem przesunęła gąbką po przednim zderzaku. – Te twoje zabawne reakcje, mój kochany, jak ja je dobrze znam… Wiem, jak przy hamowaniu ściągasz lekko w lewo i jak zaczynasz dygotać przy pięciu tysiącach obrotów, kiedy jesteś podniecony. A kiedy się na mnie złościsz, spalasz olej, prawda? Wiem, wiem.
W jej głosie nie było śladu szaleństwa, równie dobrze mógłby słuchać uczennicy ze szkoły podczas zabawy. Chociaż, musiał to przyznać, byłaby to zabawa nadzwyczaj osobliwa.
– Zawsze będziemy razem. – Przejechała zamszową szmatką po masce. – Nie przejmuj się tym czarnym buickiem, którego mijaliśmy dzisiaj w trasie. Obrzydlistwo: gruby, tłusty samochód mafii. Nie wiem jak ty, ale ja się spodziewałam, że lada chwila ktoś wypchnie zwłoki na jezdnię przez tylne drzwi. A ty jesteś taki kanciasty, taki prawdziwie angielski, taki tweedowy, taki… taki Ivy League! Nie potrafiłabym cię zostawić, najdroższy. Nigdy!
Profane złapał się na tym, że jeszcze chwila i zwymiotuje. Publiczne okazywanie uczuć często tak na niego działało. Rachel wsiadła tymczasem do auta i wyciągnęła się wygodnie za kierownicą, nadstawiając szyję pod letnie konstelacje gwiazd. Już miał do niej podejść, gdy zauważył, jak jej lewa dłoń przesuwa się wężowym, pieszczotliwym ruchem i obejmuje dźwignię zmiany biegów. Patrzył, jak jej dotyka. Po tym, jak dopiero co spędził trochę czasu z Wedgem, skojarzenie było oczywiste. Więcej nie chciał widzieć.
Poczłapał na wzgórze i zszedł w las po jego drugiej stronie; później, po powrocie do Trocadero, nie umiał powiedzieć, którędy dokładnie się włóczył. We wszystkich domkach było ciemno, ale recepcja była otwarta, tylko recepcjonista gdzieś zniknął. Profane tak długo grzebał w szufladach biurka, aż znalazł pudełko pinezek, po czym cofnął się między domki i do trzeciej nad ranem krążył po oświetlonych blaskiem gwiazd alejkach pomiędzy nimi, przypinając pinezkami do drzwi wygrane od Wedge’a prezerwatywy. Nikt mu nie przeszkodził. Czuł się jak anioł śmierci znaczący krwią domy jutrzejszych ofiar. Mezuza miała za zadanie zwieść anioła, by ominął dom. Na drzwiach całej mniej więcej setki domków Profane nie znalazł ani jednej mezuzy. Tym gorzej dla nich.
Lato się skończyło i zaczęła się wymiana listów: jego były opryskliwe i pełne niewłaściwych słów, jej – dowcipne, rozpaczliwe i namiętne. Rok później ukończyła Bennington i znalazła w Nowym Jorku pracę jako recepcjonistka w agencji zatrudnienia. Spotkał się z nią więc później w Nowym Jorku, raz i drugi, bawiąc tam przejazdem, i choć rzadko myśleli o sobie nawzajem, a jej obsługująca jo-jo ręka była zwykle zajęta innymi sprawami, od czasu do czasu odczuwał podniecające szarpnięcie niewidzialnej pępowiny, takie jak to dzisiejsze przypomnienie, i zaczynał się zastanawiać, na ile jeszcze jest panem samego siebie. W jednym musiał jej oddać sprawiedliwość: nigdy nie próbowała nazwać tego „związkiem”.
– Jak zatem byś to nazwała – zapytał za którymś razem.
– Sekretem – powiedziała z tym swoim dyskretnym, dziecinnym uśmieszkiem, który, jak Rodgers i Hammerstine w metrum trzy czwarte, przerabiał Profane’a na drżącą galaretę.
Odwiedzała go czasami nocą, tak jak teraz, niczym sukub nawiewany razem ze śniegiem. Nie miał pojęcia, jak powstrzymać jedno i drugie.
Okazało się, że przyjęcie sylwestrowe położyło kres jego życiu jo-jo, przynajmniej na jakiś czas. Zjazd byłych marynarzy opadł na Susannę Squaducci, flaszką wina przekupił nocnego stróża i impreza ze stojącego w suchym doku niszczyciela przeniosła się (po krótkiej bijatyce wstępnej) na pokład wycieczkowca.
Z początku Paola trzymała się blisko Profane’a, któremu wpadła w oko ponętna dama w futrze podająca się za żonę admirała. Było przenośne radio, przeszkadzajki, wino, wino. Dewey Gland postanowił się wspiąć na maszt. Maszt był świeżo malowany, ale niezrażony tym Dewey z przewieszoną przez ramię gitarą wspinał się coraz wyżej – i coraz bardziej upodabniał się do zebry. Dotarłszy do salingu, usiadł na nim, brzdąknął w struny i zaczął śpiewać w wieśniackim dialekcie:
Depuis que je suis né
J’ai vu mourir des pères,
J’ai vu partir des frères,
Et des enfants pleurer…
Znów ten spadochroniarz. Przekleństwo tygodnia. Odkąd się urodziłem (śpiewał), widziałem umierających ojców, odchodzących braci, płaczące dzieci…
– Z czym ten chłoptaś-komandos miał problem – zapytał Profane, kiedy Paola pierwszy raz przetłumaczyła mu słowa piosenki. – Każdy widział takie rzeczy, zdarzają się przy innych okazjach, nie tylko na wojnie. Po co obwiniać wojnę. Ja się urodziłem przed wojną, w Hooverville.
– W tym rzecz – odparła. – Je suis né. Urodziłeś się. To wystarczy, nic więcej nie trzeba robić.
Głos Deweya brzmiał jak składnik nieożywionego wiatru wiejącego wysoko nad ich głowami. Co się stało z Guyem Lombardo i „Auld Lang Syne”?
W pierwszej minucie tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego Dewey był już na pokładzie, a Profane siedział na salingu i patrzył z góry na kopulujących pod nim Prosiaka i żonę admirała. Mewa zanurkowała spod śniegowego nieba, zatoczyła krąg i przysiadła na drzewcu na szerokość dłoni od niego.
– Siema, mewa – zagadnął ją.
Nie odpowiedziała.
– Ech… – westchnął w noc. – Lubię, kiedy młodzi się zejdą.
Zerknął na pokład. Paola zniknęła.
Nagle wszystko eksplodowało. Z ulicy dobiegły dźwięki syreny, jednej, drugiej. Na nabrzeże z rykiem silników zajechały samochody, szare chevrolety z napisem „U.S. Navy” na boku. Włączyły się reflektory, zaroiło się od małych ludzików w białych hełmach, z czarno-żółtymi opaskami żandarmerii na rękawach. Trzech czujnych imprezowiczów dopadło do burty od strony lądu i zaczęło zrzucać trapy do wody. Półciężarówka z nagłośnieniem dołączyła do pojazdów w porcie, których zebrało się już dość, by utworzyć park transportowy z prawdziwego zdarzenia.
– W porządku, panowie – zadudnił bezosobowy głos o mocy pięćdziesięciu watów. – W porządku, panowie.
To było wszystko, co miał do powiedzenia.
Żona admirała zaczęła wrzeszczeć, że to mąż w końcu ją dorwał. Dwa albo trzy reflektory przyszpiliły ją leżącą z Prosiakiem w grzesznych uściskach. Prosiak próbował dopasować trzynaście guzików munduru do trzynastu właściwych dziurek, co jest praktycznie niewykonalne, kiedy się człowiek śpieszy. Śmiech i wiwaty na nabrzeżu. Niektórzy żandarmi zaczęli przełazić na statek jak szczury, po cumach. Śpiący pod pokładem eksmarynarze ze Scaffolda obudzili się i teraz wspinali półprzytomnie na górę.
– Przygotować się do odparcia abordażu! – darł się Dewey, wymachując gitarą jak kordelasem.
Profane obserwował to wszystko i odrobinę martwił się o Paolę. Próbował ją wypatrzeć, ale omiatające pokład reflektory nie ułatwiały mu zadania. Znów zaczął prószyć śnieg.
– A gdybym tak… – zwrócił się do mewy. Zamrugała. – A gdybym był Bogiem.
Ostrożnie podciągnął się na platformę i wyciągnął na brzuchu, wystawiając tylko nos, oczy i kapelusz kowbojski jak leżący Kilroy.
– Gdybym był Bogiem… – Wycelował palcem w żandarma. – Bach, policaju, właśnie dostałeś po dupie!
Żandarm dalej robił swoje, czyli okładał pałką ważącego dwieście pięćdziesiąt funtów specjalistę ds. systemów uzbrojenia o nazwisku Patsy Pagano.
Park samochodowy na nabrzeżu został uzupełniony o bydłowóz, jak w marynarce nazywają policyjną sukę.
– Bach, bydłowozie – powiedział Profane. – Jedź dalej przed siebie, aż spadniesz do wody.
I pewnie tak by się właśnie stało, gdyby kierowca nie wyhamował w ostatniej chwili.
– Patsy Pagano, rozłóż skrzydła i odleć stąd.
Niestety, ostatni cios w brzuch załatwił Patsy’ego na dobre. Żandarm zostawił go leżącego na pokładzie; potrzebnych będzie sześciu chłopa, żeby go przenieść.
– Co się dzieje – zdziwił się Profane.
Znudzona mewa odleciała w stronę bazy.
Może, pomyślał Profane, Bóg powinien myśleć bardziej pozytywnie, a nie tylko co chwilę ciskać gromy. Starannie wycelował palec.
– Dewey Gland. Zaśpiewaj im tę algierską piosenkę antywojenną.
Dewey, który tymczasem usiadł okrakiem na sznurowym relingu mostka, zagrał wstęp na strunie basowej i zaczął śpiewać „Blue Suede Shoes” na modłę Elvisa Presleya.
– No, prawie – powiedział Profane do śniegu i do ptaka, który odfrunął. Zsunął kapelusz na twarz i wkrótce zasnął.
Zgiełk na dole przycichł. Ciała zabrano i złożono w bydłowozie. Wóz z nagłośnieniem po kilku eksplozjach sprzężeń wyłączył głośniki i odjechał. Reflektory pogasły, dopplerujące syreny oddaliły się w stronę siedziby żandarmerii.
Profane obudził się nad ranem, przyprószony cienką warstewką śniegu. Czuł zaczątki paskudnego przeziębienia. Zgramolił się po oblodzonej drabince, ześlizgując się mniej więcej co dwa szczeble. Statek był wymarły. Zszedł pod pokład, żeby się zagrzać.
Znowu znalazł się w trzewiach obiektu nieożywionego. Kroki na którymś z niższych pokładów: pewnie nocny stróż.
– Nigdzie człowiek nie może być sam – mruknął Profane i na paluszkach skręcił w boczny korytarz.
Dostrzegł leżącą na pokładzie pułapkę na myszy. Ostrożnie wziął ją do ręki i pchnął w głąb korytarza. Uderzyła w gródź i zadziałała z głośnym TRZASK. Kroki ucichły, a po chwili, już ostrożniejsze, przemieściły się pod Profanem i wspięły po drabinie w stronę miejsca, w którym leżała pułapka.
– Ha, ha – zaśmiał się.
Przemknął za róg, natknął się na kolejną pułapkę i zrzucił ją do zejściówki.
Cztery myszołapki później wylądował w kambuzie, gdzie stróż urządził sobie prymitywną kawiarnię. Licząc na to, że stróż będzie chwilowo zajęty, postawił czajnik z wodą na kuchence elektrycznej.
– Halo! – zawołał stróż dwa pokłady wyżej.
– Oho… – powiedział Profane.
I wymknął się z kambuza w poszukiwaniu kolejnych myszołapek. Zgarnął jedną z wyższego pokładu, wychylił się na zewnątrz i cisnął ją w powietrze wysokim, niewidzialnym lobem. Przynajmniej ratował życie myszom. Z góry dobiegł przytłumiony trzask i krzyk.
– Moja kawa – mruknął.
Zbiegł po dwa stopnie naraz. Wrzucił dwie garści fusów do wrzątku, wyśliznął się drugimi drzwiami i niemal zderzył z nocnym stróżem, który skradał się korytarzem z myszołapką uczepioną rękawa. Spojrzeli na siebie z tak bliska, że Profane wyraźnie zobaczył malujący się na twarzy stróża wyraz cierpliwej udręki. Stróż wszedł do kambuza, Profane się zmył.
Zdążył wbiec trzy pokłady wyżej, zanim usłyszał ryk dobiegający z kambuza.
– Co znowu?
Wyszedł na korytarz, przy którym znajdowały się puste prywatne kabiny. Znalazł pozostawiony przez spawacza kawałek kredy, napisał na ścianie pieprzyć susannę squaducci oraz precz z bogatymi draniami, podpisał się Fantom i poczuł się lepiej. Kto popłynie tą krypą do Włoch? Prezesi spółek, gwiazdy filmowe, może deportowani reketierzy.
– Ale dzisiaj… – zamruczał. – Dzisiaj, Susanno, należysz do mnie.
Mógł po niej do woli mazać i rozstawiać myszołapki. To i tak więcej, niż kiedykolwiek zrobiłby dla niej pasażer z kupionym biletem.
Powłóczył się trochę po korytarzach, zbierając pułapki. Wróciwszy pod kambuz, zaczął je rozrzucać na wszystkie strony.
– Ha, ha, ha – powiedział nocny stróż. – Dalej, hałasuj sobie. Ja piję twoją kawę.
Faktycznie pił. Profane z roztargnieniem machnął ostatnią trzymaną w ręce łapką. Strzeliła i przytrzasnęła mu trzy palce między pierwszym i drugim stawem.
I co teraz? – pomyślał. Powinienem krzyknąć? Nie, wystarczy, że nocny stróż śmieje się do rozpuku.
Zacisnąwszy zęby, odgiął drut i ściągnął pułapkę z ręki, nastawił ją, wrzucił przez iluminator do kambuza i uciekł. Zdążył zbiec na nabrzeże, kiedy dostał śnieżką w potylicę. Strąciła mu kapelusz z głowy. Przystanął, schylił się po niego i przeszło mu przez myśl, żeby odpowiedzieć w ten sam sposób. Ale nie. Pobiegł przed siebie.
Paola czekała na przystani promowej. Wzięła go pod ramię, kiedy wchodzili na pokład.
– Zsiądziemy kiedyś z tego promu? – zapytał tylko.
– Masz śnieg na sobie.
Sięgnęła ręką, żeby go otrzepać. Omal jej nie pocałował. Obita myszołapką ręka drętwiała mu na zimnie. Od strony Norfolku powiał wiatr. Tym razem podczas przeprawy cały czas siedzieli w kabinie.
***
Rachel złapała go na dworcu autobusowym w Norfolku. Siedział zgarbiony obok Paoli, na drewnianej ławce wytartej i zatłuszczonej przez pokolenie przypadkowych tyłków, z dwoma biletami w jedną stronę do New York, New York zatkniętymi za podszewkę kowbojskiego kapelusza. Przymknął oczy, próbując się zdrzemnąć. Właśnie zaczął odpływać, gdy wywołano go przez głośniki.
Od razu, zanim jeszcze dobrze oprzytomniał, wiedział, kto to będzie. Miał przeczucie. Myślał o niej.
– Benny, kochanie – powiedziała Rachel. – Obdzwoniłam wszystkie dworce w kraju.
W tle słyszał odgłosy imprezy. Sylwester. Tu, gdzie siedział, był tylko stary zegar wskazujący godzinę. Do tego tuzin bezdomnych, którzy, rozwaleni na ławkach, usiłowali pospać w oczekiwaniu na dalekobieżny kurs nieobsługiwany przez Greyhounda ani Trailways. Patrzył na nich i słuchał jej słów.
– Wróć do domu – mówiła.
Tylko jej pozwoliłby tak do siebie mówić, nikomu innemu, nie licząc wewnętrznego głosu, którego prędzej by się wyrzekł jako głosu marnotrawnego, niż posłuchał.
– Wiesz… – próbował wtrącić.
– Przyślę ci pieniądze na bilet.
Przysłałaby, naprawdę.
Głuche brzdąkanie poniosło się ku niemu po podłodze: Dewey Gland, posępny chudzielec, wlókł za sobą gitarę.
– Jest tu mój przyjaciel, Dewey Gland – przerwał jej łagodnie Profane. Zniżył głos niemal do szeptu. – Chciałby ci coś zaśpiewać.
Dewey zaśpiewał jej „Wanderin’”, starą piosenkę z czasów Wielkiego Kryzysu: „Węgorz w oceanie, w morzu rybka pływała, a ruda kobita zrobiła ze mnie wała…”.
Rachel miała rude włosy przetykane przedwczesną siwizną i tak długie, że kiedy zebrała je jedną ręką nad czubkiem głowy i puściła, opadały jej na oczy. U dziewczyny mierzącej bez butów cztery stopy i dziesięć cali taki gest wygląda śmiesznie. A w każdym razie powinien tak wyglądać.
Poczuł szarpnięcie przyczepionej w pasie niewidzialnej pępowiny. Pomyślał o długich palcach, spomiędzy których mógłby czasem, być może, dostrzec błękitne niebo.
„Nigdy się włóczyć nie przestanę”.
– Ona cię pragnie – powiedział Dewey.
Dziewczyna w informacji marszczyła brwi – grubokoścista, z plamistą cerą: dziewczyna spod miasta, w której rozmarzonych oczach odbijają się wyszczerzone chłodnice buicków i piątkowe shuffleboardy w przydrożnych knajpach.
– Pragnę cię – powiedziała Rachel.
Przejechał brodą po kratce mikrofonu, trzydniowy zarost głośno skrobnął obudowę. Przyszło mu na myśl, że w drodze na północ wzdłuż całego pięćsetmilowego podziemnego kabla siedzą dżdżownice i ślepe trolle i podsłuchują. Trolle znają się na czarach, ciekawe, czy potrafią zmieniać słowa? Udawać cudze głosy?
– Wolisz się włóczyć.
W tle usłyszał, jak ktoś rzyga, a inni śmieją się z niego, głośno, szczerze. Jazz z gramofonu.
Chciał powiedzieć, Boże, czego to człowiek nie pragnie. Powiedział:
– Jak impreza.
– Bawimy się u Raoula – odparła.
Raoul, Slab i Melvin należeli do grupy zgorzknialców, którym ktoś przykleił etykietkę Ekipy Pomyleńców. Pół życia spędzali w barze Rusty Spoon w Lower West Side. Przypomniał sobie Sailor’s Grave. Nie widział wielkiej różnicy.
– Benny. – Nigdy nie płakała, w każdym razie nie przypominał sobie, żeby to robiła. To go zaniepokoiło. Ale może udawała. – Ciao – powiedziała. Sztuczne niby-pożegnanie, typowe dla Greenwich Village.
Odwiesił słuchawkę.
– Trwa niezła bijatyka – poinformował go Dewey Gland, smętny, z zaczerwienionymi oczami. – Ploy tak się narąbał, że ugryzł w dupę jakiegoś marine.
Kiedy spojrzeć z boku na planetę pędzącą po swojej orbicie, rozszczepić słońce w lustrze na dwa i wyobrazić sobie sznurek, razem będzie to wyglądało jak jo-jo. Punkt orbity położony najdalej od słońca nosi nazwę aphelium. Przez analogię punkt położony najdalej od ręki trzymającej jo-jo nazywa się apchirium.
Tego wieczoru wyjechali z Paolą do Nowego Jorku. Dewey Gland wrócił na statek i Profane nigdy więcej go nie zobaczył. Prosiak dosiadł harleya i odjechał nie wiadomo dokąd. W greyhoundzie jechała para młodych ludzi, którzy, kiedy inni pasażerowie posnęli, wzięli się do roboty na tylnym siedzeniu; sprzedawca temperówek do ołówków, który zjeździł kraj wzdłuż i wszerz i potrafił udzielić ciekawych informacji na temat dowolnego miasta, bez względu na to, dokąd akurat wybierał się jego współpasażer; oraz czworo niemowląt, każde z matką-nieudacznicą, które to niemowlęta – rozmieszczone strategicznie po całym autokarze – gaworzyły, gruchały, rzygały, śliniły się i próbowały samouduszenia, a w ciągu trwającej dwanaście godzin jazdy zawsze przynajmniej jedno się darło.
Dojechali mniej więcej do Marylandu, kiedy Profane postanowił załatwić sprawę.
– Wcale nie próbuję się ciebie pozbyć. – Dał Paoli kopertę po biletach z wypisanym ołówkiem adresem Rachel. – Po prostu nie wiem, jak długo zabawię w mieście.
Nie wiedział.
Pokiwała głową.
– Czyli jesteś zakochany.
– To dobra kobieta. Znajdzie ci pracę i dach nad głową. Nie pytaj mnie, czy się kochamy. To słowo nic nie znaczy. Tu masz jej adres, możesz pojechać kolejką do West Side.
– Czego się boisz.
– Prześpij się.
Zasnęła z głową opartą na jego ramieniu.
Na dworcu przy 34. ulicy zasalutował jej krótko.
– Może będę gdzieś w okolicy, ale mam nadzieję, że nie. To skomplikowane.
– Mam jej powiedzieć…
– Będzie wiedziała. Na tym polega problem. Nie ma takiej rzeczy, którą ty czy ja moglibyśmy jej powiedzieć, a o której ona by nie wiedziała.
– Zadzwoń, Ben. Proszę. Może.
– Dobrze – odparł. – Może.
Tak więc w styczniu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku Benny Profane ponownie zawitał do Nowego Jorku. Zjawił się w mieście w samej końcówce ulotnej niby-wiosny, znalazł sobie materac w centrum, w tanim hoteliku zwanym Naszym Domem, kupił gazetę w kiosku na peryferiach i do późna w noc włóczył się po ulicach, przeglądając przy świetle latarń ogłoszenia o pracę. Jak zwykle nikt go nie potrzebował.
Gdyby trafił się ktoś, kto go pamiętał, natychmiast zwróciłby uwagę, że Profane się nie zmienił. W dalszym ciągu był duży, amebowaty, spasiony i miękki, miał krótko przystrzyżone włosy, które odrastały mu plackami, i małe, świńskie, zbyt szeroko rozstawione oczy. Prace drogowe nie posłużyły jego zewnętrzu, wnętrzu zresztą też nie. Ulica zabrała mu wprawdzie kawał życia, ale pozostali sobie skrajnie obcy. Ulice (drogi, ronda, skwery, place, aleje) niczego go nie nauczyły. Nie umiał używać teodolitu, obsługiwać dźwigu ani spychacza, układać cegieł, naciągnąć taśmy, jak należy, przytrzymać łaty mierniczej, nie nauczył się nawet prowadzić samochodu. Profane tylko chodził. Czasem mu się zdawało, że chodzi alejkami w gigantycznym, jasno oświetlonym supermarkecie, a jego jedyną funkcją jest chcenie.
Pewnego ranka obudził się wcześnie i, nie mogąc ponownie zasnąć, postanowił spędzić dzień jak jo-jo, jeżdżąc metrem w tę i nazad pod 42. Ulicą, od Times Square do Grand Canal i z powrotem. Po drodze do umywalni w Naszym Domu potknął się o dwa puste materace. Zaciął się przy goleniu, a przy próbie wymiany żyletki rozpłatał sobie palec. Wszedł pod prysznic, żeby spłukać krew. Kurki się nie kręciły. Kiedy w końcu znalazł działający prysznic, wrzątek lał się z niego na przemian z lodowatą wodą w sposób zupełnie nieprzewidywalny. Profane tańczył i skakał jak wariat, to wrzeszcząc, to dygocząc z zimna, aż pośliznął się na mydle i omal nie skręcił karku. Wycierając się, rozdarł postrzępiony ręcznik na pół, tak że ten nadawał się do wyrzucenia. Koszulkę z długimi rękawami włożył tył na przód, przez dziesięć minut walczył z rozporkiem, a przez kolejne piętnaście ze sznurówką, która pękła, kiedy usiłował ją zawiązać. Przez resztę poranka podśpiewywał pod nosem wyłącznie przekleństwa. Nie był zmęczony ani nawet szczególnie niezborny, chodziło o coś innego, o czym jako szlemiel wiedział od lat: nie mogło być pokoju między nim i materią nieożywioną.
Metrem dojechał z Lexington Avenue na dworzec Grand Central. Tak się złożyło, że wagon, do którego wsiadł, pękał w szwach od olśniewających ślicznotek: atrakcyjnych sekretarek w drodze do pracy i apetycznych nieletnich jadących do szkoły. Tego było za wiele, za wiele. Osłabiony Profane uwiesił się na górnym uchwycie. Z księżycową regularnością dręczyły go napady bliżej niesprecyzowanej chcicy, podczas których wszystkie kobiety w pewnej grupie wiekowej i o określonym typie sylwetki stawały się przedmiotem jego gwałtownego, niepohamowanego pożądania. Wychodził z tych cyklicznych ataków z oczopląsem, żałując, że nie potrafi obracać głowy w zakresie pełnych trzystu sześćdziesięciu stopni.
Po porannych godzinach szczytu pociąg jest prawie pusty, jak zaśmiecona plaża po sezonie. Od dziewiątej do dwunastej stali mieszkańcy zakradają się na swoje miejsca, niepewni i onieśmieleni. Wcześniej, od świtu, świat tętnił atmosferą życia i słonecznego lata roztaczaną przez zamożnych pasażerów wszelkiej maści. Teraz śpiący włóczędzy i staruszki na zasiłkach (którzy cały czas tu byli, choć niezauważani) wracają, upominają się o swoje i zapowiadają nadejście jesieni.
Podczas jedenastego lub dwunastego przejazdu Profane zasnął i śnił. Dochodziło południe, gdy obudziły go popisy trójki portorykańskich dzieciaków: Tolito, José i Kooka (skrót od Cucarachito). Urządzali swój mały występ, żeby wyżebrać trochę grosza, chociaż musieli wiedzieć, że metro przed południem w dzień powszedni no es bueno dla tańca i bongosów. José miał ze sobą puszkę po kawie, która, obrócona dnem do góry, służyła mu do wybijania zwariowanych rytmów merengue i baión, a po odwróceniu dnem do dołu – do zbierania od pełnej uznania publiczności drobniaków, żetonów na metro, gum do żucia i splunięć.
Profane zamrugał, otrząsnął się ze snu i patrzył, jak tańczą, skaczą, fikają, udają zaloty. Zwieszali się z uchwytów, wspinali po słupkach, Tolito rzucał siedmioletnim Kookiem po całym wagonie jak workiem grochu, a w tle José łomotał w swoją puszkę w polirytmii z łoskoczącym wagonem: dłonie i przedramiona wibrowały w rytmie niedającym się śledzić wzrokiem, zęby szczerzyły się w niezmordowanym uśmiechu szerokim jak West Side.
Pociąg wjeżdżał na Times Square, kiedy zaczęli krążyć z puszką po wagonie. Profane zamknął oczy, zanim do niego podeszli. Usiedli naprzeciwko, żeby przeliczyć zarobek. Nogi dyndały im w powietrzu. Kook siedział w środku, dwaj pozostali usiłowali zepchnąć go na podłogę. Do wagonu wsiadło dwóch nastolatków z dzielnicy: czarne chinosy, czarne koszule, czarne kurtki gangu, PLAYBOYS wypisane na plecach ociekającymi czerwienią literami. Siedząca trójka zamarła w bezruchu. Jedni gapili się na drugich szeroko otwartymi oczami.
Kook, najmłodszy, nie wytrzymał.
– Maricón! – wykrzyknął z uciechą.
Profane otworzył oczy.
Podkute obcasy starszych chłopaków oddaliły się wyniosłym staccato w kierunku sąsiedniego wagonu. Tolito złapał Kooka za głowę, próbując go wcisnąć w podłogę. Kook mu się wymknął. Drzwi się zamknęły, pociąg ruszył ponownie w stronę Grand Central. Trzej Portorykańczycy spojrzeli na Profane’a.
– Hej, ty – zagadnął Kook.
Profane obserwował go z odrobiną ostrożności.
– Ale jak to – zdziwił się José. Machinalnym gestem nałożył sobie puszkę od kawy na głowę. Zsunęła się i oparła mu się na uszach. – Dlaczego nie wysiadłeś przy Times Square.
– Zaspał – wyjaśnił Tolito.
– To jo-jo – powiedział José. – Zobaczycie.
Chwilowo zapomnieli o Profanie, przenieśli się jeden wagon w przód i tam zaczęli odgrywać swój spektakl. Wrócili, kiedy pociąg odjeżdżał z powrotem z Grand Central.
– Mówiłem – powiedział José.
– Hej, ty – odezwał się Kook. – A co to.
– Nie masz pracy – domyślił się Tolito.
– Mógłbyś polować na aligatory – zasugerował Kook. – Jak mój brat.
– Brat Kooka strzela do aligatorów ze strzelby – dodał Tolito.
– Jeżeli szukasz pracy, to faktycznie powinieneś spróbować – zgodził się z nimi José.
Profane podrapał się po brzuchu. Zagapił się na podłogę.
– To stała fucha? – zapytał.
Pociąg wjechał na Times Square, wypluł pasażerów, przyjął nowych, zamknął drzwi i z piskliwym zgrzytem przepadł w tunelu. Przyjechał drugi, po innym torze. Ciała zakłębiły się w brunatnym świetle, z głośników popłynęła zapowiedź. Była pora lunchu. Stacja zaczęła szumieć, wypełniona ludzkim zgiełkiem i ruchem. Napływały tłumy turystów. Przyjechał drugi pociąg, otworzył drzwi, zamknął, odjechał. Ścisk na drewnianych peronach wzmagał się, a wraz z nim nasilała się duszna atmosfera niewygody, głodu i niespokojnych pęcherzy. Wrócił pierwszy pociąg.
W tłumie, który tym razem wcisnął się do środka, znalazła się młoda dziewczyna. Długie włosy opadały jej na czarny płaszcz. Przeszukała cztery wagony, zanim znalazła Kooka. Siedział obok Profane’a i patrzył na niego.
– Chce pomóc Angelowi zabijać aligatory – wyjaśnił. Profane leżał na skos na ławce i spał.
We śnie był zupełnie sam, jak zwykle. Szedł ulicą, na której poza jego polem widzenia nic się nie poruszało. Była noc, na tej ulicy musiała być noc. Hydranty i porozrzucane po całej jezdni pokrywy studzienek mieniły się w blasku niemrugających latarń. Tu i ówdzie świeciły neonowe szyldy z napisami, których słów nie będzie pamiętał po przebudzeniu.
Sen w jakiś sposób łączył się z zasłyszaną kiedyś przez niego historią o chłopcu, który urodził się ze złotą śrubą w miejscu pępka. Przez dwadzieścia lat konsultuje się z lekarzami i specjalistami z całego świata, próbując pozbyć się śruby. Bez powodzenia. Aż w końcu idzie na Haiti do szamana voodoo, który podaje mu cuchnący eliksir. Wypija go, kładzie się spać i śni. We śnie idzie ulicą oświetloną zielonymi latarniami. Pomny zaleceń szamana skręca dwa razy w prawo i raz w lewo i znajduje drzewo rosnące przy siódmej z kolei latarni, całe obwieszone kolorowymi balonikami. Na czwartej gałęzi od góry jest przyczepiony czerwony balonik. Przebija go i znajduje w środku śrubokręt z żółtą plastikową rączką. Tym śrubokrętem wykręca sobie śrubę z brzucha. W tej samej chwili się budzi. Jest ranek. Patrzy w dół, na brzuch: śruba zniknęła. Dwudziestoletnia klątwa została zdjęta. Oszalały z radości zrywa się z łóżka i wtedy tyłek mu odpada.
Wędrując samotnie tą ulicą, Profane za każdym razem miał przeczucie, że może on także szuka czegoś, co uwiarygodniłoby fakt jego rozpadu, upodobniło go do rozbieranej na części maszyny. Zawsze w tym momencie ogarniał go lęk, nachodziła go myśl, że sen przerodzi się w koszmar; że jeśli dalej będzie szedł przed siebie, to nie tylko odpadnie mu tyłek, ale także ręce, nogi, gąbczasty mózg i zegarowe serce posypią się na chodnik i rozproszą wśród pokryw studzienek.
Czy to był jego dom, ta oświetlona rtęciowymi lampami ulica? Czy jak słoń wracał do miejsca, w którym skona, położy się na ziemi i wkrótce przemieni w kość słoniową, w której drzemią ukryte przepiękne figury szachowe, drapaczki do pleców, zagnieżdżone jedna w drugiej ażurowe chińskie kule?
Niczego więcej nie wyśnił, jak zwykle. Była tylko Ulica.
Wkrótce potem się obudził – bez śrubokręta, bez klucza. Tuż obok zobaczył twarz dziewczyny. W tle stał Kook, w lekkim rozkroku, ze zwieszoną głową. Dwa wagony dalej, przemieszana z łoskotem metra na zwrotnicach, rozbrzmiewała metaliczna kanonada Tolito na puszce od kawy.
Miała młodą, łagodną twarz i brązowy pieprzyk na policzku. Mówiła coś do niego już wcześniej, zanim otworzył oczy. Chciała go zabrać do siebie do domu. Nazywała się Josefina Mendoza, była siostrą Kooka i mieszkała na przedmieściach. Pomoże mu.
Nie miał pojęcia, co się dzieje.
– Ale jak to, kobito – wykrztusił. – Ale jak to.
– Podoba ci się tutaj – zapytała płaczliwie.
– Nie, nie podoba mi się.
Zatłoczony pociąg pędził w stronę Times Square. Dwie starsze panie po zakupach u Bloomingdale’a mierzyły ich wrogim spojrzeniem. Fina się rozpłakała. Kumple Kooka wrócili, rozśpiewani.
– Pomocy – powiedział Profane.
Nie wiedział, do kogo się zwraca. Po przebudzeniu kochał wszystkie kobiety w mieście. Wszystkich ich pragnął. A ta jedna konkretna chciała zabrać go do siebie. Pociąg wjechał na stację Times Square. Drzwi się otworzyły. Zamaszystym gestem, nie do końca świadomy swoich działań, Profane zgarnął Kooka pod pachę i wybiegł na peron. Fina – w rozwianym czarnym płaszczu, spod którego co rusz wyzierały tropikalne ptaki gnieżdżące się na jej zielonej sukience – wypadła za nim, trzymając za ręce Tolito i José. Przebiegli przez całą stację, pod łańcuchem zielonych lampek. Sadzący ciężkie susy niesportowca Profane co rusz wpadał na kosze na śmieci i automaty z colą. Kook wyrwał mu się i popędził na przełaj przez południowy tłum.
– Luis Aparicio – zawołał i wpadł z poślizgiem na jakąś własną prywatną metę bejsbolową. – Luis Aparicio – powtórzył, płosząc oddział harcerek.
Schodami w dół, na peron kolei podmiejskiej, pociąg już czekał, Fina i dzieciaki wskoczyli do środka, a kiedy Profane próbował wsiąść, zamykające się drzwi ścisnęły go wpół. Fina wybałuszyła oczy, jej brat również. Z cichym okrzykiem zgrozy złapała Profane’a za rękę, pociągnęła i stał się cud. Drzwi się otworzyły. Przygarnęła go w zasięg swojego spokojnego pola siłowego, a on od razu poznał prawdę: tu i teraz, chwilowo, ruchy Profane’a-szlemiela mogły nabrać pewności i wdzięku. Przez całą drogę do domu Kook śpiewał „Tienes Mi Corazón”, zasłyszaną w jakimś filmie piosenkę miłosną.
Mieszkali na północ od centrum, pomiędzy 80. i 90. ulicą, Amsterdam Avenue i Broadwayem. Fina, Kook, matka, ojciec i jeszcze jeden brat imieniem Angel. Geronimo, kumpel Angela, wpadał czasem na noc i spał na podłodze w kuchni. Ojciec rodziny był na zasiłku. Matka z miejsca zakochała się w Profanie. Oddali mu wannę.
Następnego dnia Kook zastał go śpiącego w wannie i puścił zimną wodę.
– Jezu Chryste! – wydarł się Profane, budząc się i plując wodą.
– Powinieneś iść szukać roboty – powiedział Kook. – Fina tak mówi.
Profane zerwał się i zaczął gonić go po całym mieszkanku, zostawiając za sobą mokry ślad. W pokoju od frontu potknął się o wyciągniętych na podłodze Angela i Geronimo: popijali wino i rozmawiali o dziewczynach, które zamierzali oglądać w Riverside Park. Kook uciekł, zanosząc się śmiechem i pokrzykując:
– Luis Aparicio.
Profane leżał na brzuchu z nosem wciśniętym w podłogę.
– Masz – powiedział Angel. – Napij się.
Parę godzin później potwornie ubzdryngoleni zeszli, zataczając się, po schodach starej kamienicy z brązowego piaskowca. Angel i Geronimo sprzeczali się, czy nie jest za zimno, żeby dziewczyny spacerowały po parku. Środkiem ulicy ruszyli na zachód. Niebo było posępnie zachmurzone. Profane co rusz wpadał na samochody. Najechali znajdujący się na rogu kiosk z hot-dogami i napili się piña colady, żeby przetrzeźwieć. Nie pomogło. Dotarli do Riverside Drive i Geronimo osunął się na ziemię. Profane z Angelem podnieśli go między sobą jak taran, przebiegli na drugą stronę ulicy, z górki, do parku. Profane potknął się o kamień i wszyscy trzej wyrżnęli jak dłudzy. Leżeli na zmrożonej trawie, gromada dzieciaków w grubych wełnianych czapach biegała wśród nich, przerzucając się jaskraworóżowym woreczkiem z grochem. Geronimo zaczął śpiewać.
– Patrzcie – powiedział Angel. – Idzie.
Dziewczyna prowadziła na smyczy brzydkiego, wrednego pudla. Młoda, z długimi włosami, które przesypywały się i mieniły na kołnierzu płaszcza. Geronimo na chwilę przestał śpiewać, zawołał „Coño” i zatrzepotał palcami, po czym podjął przerwaną piosenkę, teraz już kierując ją wprost do dziewczyny. Nie zwróciła na nich najmniejszej uwagi, szła na północ, spokojna, uśmiechnięta, zapatrzona na bezlistne drzewa. Odprowadzili ją wzrokiem, aż zniknęła im z oczu. Zrobiło im się smutno.
– Tyle ich jest… – Angel westchnął. – Miliony, miliony dziewczyn. Tutaj, w Nowym Jorku, w Bostonie, gdzie kiedyś byłem, w tysiącu innych miast… Przygnębiające.
– W Jersey też są – odezwał się Profane. – Pracowałem w Jersey.
– W Jersey w ogóle jest dużo dobrych rzeczy – zgodził się Angel.
– Na ulicach – dodał Profane. – Były w samochodach.
– Ja i Geronimo pracujemy w kanałach. Pod ulicami. Tam nic nie widać.
– Pod ulicą – rzekł po dłuższej chwili Profane. – Pod Ulicą.
Geronimo przestał śpiewać i opowiedział mu, jak to wygląda. Pamiętał tę historię z małymi aligatorami? W zeszłym roku albo może dwa lata temu dzieciaki z całego Nueva Yorku kupowały małe aligatorki jako zwierzątka domowe. Macy sprzedawał je po pięćdziesiąt centów, miało się wrażenie, że dosłownie każde dziecko koniecznie chce takiego mieć. Szybko się jednak znudziły nowymi pupilami, niektóre powypuszczały je na ulice, ale większość po prostu spłukała w je sedesie. I właśnie te ostatnie dorosły i się rozmnożyły. Nażarły się szczurów, opiły ścieków i rozpanoszyły po całych kanałach: wielkie, ślepe albinosy. Bóg jeden wiedział, ile ich tam było. Niektóre zaczęły pożerać ludzi, po tym, jak zjadły albo przepłoszyły wszystkie szczury z okolicy.
Po skandalu, jaki wybuchł w zeszłym roku, Wydział wziął się do roboty. Zaczęli szukać ochotników, którzy zeszliby do kanałów ze strzelbami i pozbyli się aligatorów. Niewielu się zgłosiło, a ci, którzy przyszli, szybko rezygnowali. Angel i on, z dumą podkreślił Geronimo, wytrzymali już trzy miesiące dłużej niż ktokolwiek inny.
Profane wytrzeźwiał w okamgnieniu.
– Dalej szukają ochotników – zapytał, cedząc słowa. Angel zaczął śpiewać. Profane spojrzał spode łba na Geronimo. – No?
– Pewnie – odparł Geronimo. – Strzelałeś kiedy ze strzelby?
Profane powiedział, że tak. Nigdy nie strzelał i nie zamierzał tego robić, nie na ulicy, ale pod ulicą – pod Ulicą – to co innego. To mogło być w porządku. Mógł się przy okazji zabić, ale to będzie okej. Spróbuje.
– Porozmawiam z panem Zeitsussem – obiecał Geronimo. – To nasz szef.
Woreczek z grochem zawisł na moment w powietrzu, wesolutki i kolorowy.
– Patrzcie! – zawołały dzieci. – Patrzcie, jak spada!