Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Arcydzieło, które przetrwało kres postmodernizmu, powieść uznawana powszechnie za najbardziej przystępną spośród zawikłanych, przedziwnych dzieł Thomasa Pynchona.
Po śmierci Pierce’a Inverarity’ego, byłego kochanka i potentata na rynku nieruchomości, Edypa Maas zostaje wykonawczynią jego testamentu. Wkrótce zostaje w tej misji wciągnięta w paranoiczną plątaninę spisków, zagadek i symboli rozległych jak cała Kalifornia. Czy naprawdę odkrywa przy tym obejmujący cały kraj i setki lat spisek? Podróżując po Kalifornii wczesnych lat sześćdziesiątych Edypa poznaje też całą galerię fascynujących postaci – od prawicowego historyka, po byłego aktora, z którym wplątuje się w romans – a przecież w tle czyha też psychiatra przepisujący gospodyniom domowym LSD, aktorzy z eksperymentalnego teatru okrucieństwa i konający marynarz z San Francisco.
W 49 idzie pod młotek Thomas Pynchon zaprasza czytelnika do czegoś więcej, niż tylko literackiej gry z narratorem, światem przedstawionym i samym sobą. Czytając tę powieść mamy wrażenie, że miejscami szydercza, przejmująca wizja jej autora dotyczy dzisiaj nas wszystkich – mieszkańców globalnej ponowoczesności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Thomas Pynchon
49 idzie pod młotek
Przełożył Piotr Siemion, 1984 Przekład przejrzany i uzupełniony, 2024 ArtRage
Piotr Siemion (ur. 1961) – pisarz, tłumacz, prawnik. Uczestnik wrocławskich ruchów kontrkulturowych u schyłku komunizmu. Od 1988 roku mieszkał w USA i w Kanadzie, od 2000 w Warszawie. Z wykształcenia amerykanista (w 1994 obronił doktorat na Columbia University w Nowym Jorku) i prawnik (dyplom na Columbia University, 1997). Ma dorosłą córkę i dwunastoletniego syna. Debiutował wcześnie jako tłumacz powieści amerykańskich i brytyjskich. Zdobywca Nagrody „Literatury na Świecie” za debiut przekładowy prozą w 1986 roku (49 idzie pod młotek) oraz Nagrody STP za najlepszy przekład prozy w roku 1990. Na emigracji współpracował z legendarnym pismem BruLion. Wydał kilka powieści, m.in. Niskie Łąki (2000) i Bella, ciao (2022), a także liczne przekłady z literatury amerykańskiej i brytyjskiej. Członek Unii Literackiej i Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. W 2024 roku ukazał się jego przekład irlandzkiej powieści Mike’a McCormacka Słoneczny szkielet.
Pewnego letniego popołudnia, gdy pani Edypa Maas wróciła z prywatnej prezentacji pojemników Tupperware dla pań domu, której gospodyni dodała do fondue chyba nieco zbyt dużo kirszu, dowiedziała się, że została wyznaczona, ona właśnie, na wykonawcę – a ściślej wykonawczynię – testamentu niejakiego Pierce’a Inverarity’ego, kalifornijskiego króla nieruchomości, który niegdyś w wolnych chwilach przepuścił dwa miliony dolarów, lecz którego aktywa były wciąż wystarczająco liczne i zagmatwane, by sortowanie masy spadkowej nie ograniczało się do czynności honorowej. Edypa przystanęła na środku salonu, gdzie gapiło się na nią martwe zielone oko telewizora, wymówiła imię Boże i ze wszystkich sił próbowała poczuć się pijana. Nic z tego. Przywołała w myślach pokój hotelowy w Mazatlán, którego drzwi zatrzasnęły się przed chwilą – jak gdyby na zawsze – podrywając ze snu dwie setki ptaków w hotelowym westybulu; potem wschód słońca nad skarpą obok biblioteki Uniwersytetu Cornella, wschód, którego nikt nigdy nie oglądał, jako że skarpa jest zwrócona ku zachodowi; ostrą i posępną melodię z czwartej części Koncertu na orkiestrę Bartoka; bielone wapnem popiersie Jaya Goulda, które stało nad łóżkiem Pierce’a w wykuszu tak wąskim, iż Edypy nie opuszczała nigdy trwożna obawa, że się na nich zwali. Może właśnie tak umarł, zastanowiła się, pośród snów, zmiażdżony przez jedyny święty obraz w całym domu? Roześmiała się, głośno i bezradnie: – Jesteś chora, Edypo – powiedziała do siebie albo może do ścian pokoju, który dobrze o tym wiedział.
List, podpisany przez jakiegoś Metzgera, przyszedł z kancelarii prawnej Warpe’a, Wistfulla, Kubitschka i McMingusa w Los Angeles. Pierce, dowiedziała się Edypa, umarł jeszcze wiosną, ale dopiero teraz odnaleziono testament. Metzger miał być drugim współwykonawcą, a także jej doradcą prawnym w wypadku ewentualnych sporów sądowych. Edypa została wyznaczona na wykonawczynię również w datowanym równo przed rokiem kodycylu. Próbowała sobie przypomnieć, czy zdarzyło się jej w tamtym czasie coś szczególnego. Przez całe popołudnie, jadąc do centrum Kinneret-Among-The-Pines, żeby kupić ricottę i posłuchać muzyki sączącej się ze sklepowych głośników (dziś, kiedy przestąpiła zakryte sznurami paciorków wejście, leciał właśnie czwarty takt Koncertu na okarynę Vivaldiego w wykonaniu Indiana Settecento Ensemble z Fort Wayne, solista Boyd Beaver), potem zbierając w słońcu majeranek i bazylię z własnego herbarium, przeglądając recenzje książek w najnowszym numerze „Scientific American”, przekładając warstwy lasagni, nacierając bagietkę czosnkiem, rwąc liście sałaty, wreszcie, już po włączeniu piekarnika, mieszając whisky z cytryną w oczekiwaniu na powrót z pracy męża, Wendella – „Mucho” – Maasa, Edypa wciąż zastanawiała się, w kółko tasowała grubą talię dni, które – czy sama pierwsza by tak nie przyznała? – wyglądały niemalże tak samo, wszystkie wskazywały niejako ten sam kierunek, niczym talia sztukmistrza, gdzie wprawne oko rozpozna natychmiast każdą niepasującą kartę. Dopiero w połowie wiadomości telewizyjnych na NBC zdołała sobie przypomnieć, że właśnie w zeszłym roku, mniej więcej o trzeciej nad ranem, zadzwonił telefon, zamiejscowy. Skąd dzwoniono, nie miała dowiedzieć się już nigdy (chyba że ktoś odnajdzie również dziennik zmarłego). Głos w słuchawce miał najpierw ciężki słowiański akcent i brzmiał niczym głos drugiego sekretarza konsulatu Transylwaniii, który poszukuje zbiegłego nietoperza, ale zaraz zmienił się w parodię gwary murzyńskiej, w agresywny meksykański dialekt Pachuco, pełen przekleństw typu chinga i maricon, w skrzek oficera gestapo indagującego, czy Edypa ma krewnych w Niemczech, i wreszcie w jego własny głos, podobny do głosu Lamonta Cranstona, ten, który pamiętała ze wspólnej podróży do Mazatlán.
– Pierce, proszę cię – zdołała wtrącić. – Myślałam, że między nami…
– Ależ Margot – odrzekł z całą powagą. – Wracam prosto od komisarza Westona. Okazuje się, że tamten staruszek w lunaparku został trafiony z tej samej dmuchawki, z której zamordowano profesora Quackenbusha… – Czy coś takiego.
– Na miłość Boską – wykrztusiła. Mucho obrócił się na drugi bok i patrzył na nią.
– Czemu nie odłożysz słuchawki? – zaproponował rozsądnie.
– Słyszałem to – odezwał się Pierce. – Chyba już czas, by Wendell Maas przeżył małe spotkanie z Cieniem.
Zapadła cisza, głęboka i ostateczna. Taki był ostatni z jego głosów. Lamont Cranston. Linia telefoniczna mogła być dowolnie długa, prowadzić w dowolną stronę. W ciągu miesięcy, jakie upłynęły, niepewność Edypy, co sądzić o telefonie, udzieliła się także wszystkiemu, co rozmowa przywróciła do życia: wspomnieniom twarzy Pierce’a, jego ciała, wszystkiemu, co jej dał, wszystkiemu, co mówił, a czego od czasu do czasu udawała, że nie słyszy. Fala zabrała go, uniosła aż po krawędź zapomnienia. Cień czekał rok, zanim przyszedł powtórnie. Teraz jednak Edypa miała w ręku list Metzgera. Czy Pierce dzwonił przed rokiem, żeby powiedzieć jej o kodycylu? Czy może podjął decyzję później, w reakcji na jej złość albo na obojętność Mucha? Poczuła się nagle obnażona, oszukana, wydrwiona. Nigdy w życiu nie była wykonawczynią testamentu, nie wiedziała, jak zacząć ani nawet jak powiedzieć prawnikom z Los Angeles, że nie wie, od czego zacząć.
– Mucho, kochanie – zapłakała, nagle bezradna.
Mucho, nareszcie w domu, wpadł przez rozsuwane drzwi.
– Dziś znów poniosłem klęskę – zaczął.
– Muszę ci opowiedzieć… – zaczęła także Edypa. Ustąpiła jednak Muchowi.
Jej mąż był prezenterem radiowym, pracował w głębi półwyspu i regularnie cierpiał na wyrzuty sumienia z racji swego zawodu.
– Nie wierzę w tę robotę, Ed. Próbuję, ale nie mogę, naprawdę nie mogę – wyznawał z wysiłkiem, głosem z otchłani może zbyt głębokich, by Edypa potrafiła tam sięgnąć, co za każdym razem wywoływało u niej panikę. Może właśnie widok Edypy na granicy załamania sprawiał, że Mucho sam się wreszcie uspokajał.
– Jesteś zbyt wrażliwy.
Pewnie, było jeszcze wiele innych rzeczy, które mogła mu powiedzieć, ale na tyle potrafiła się zdobyć. Zresztą nie kłamała. Przez parę lat Mucho sprzedawał używane samochody i wystarczająco wyraźnie zdawał sobie sprawę, co niesie ze sobą z kolei ten zawód, by godziny pracy stały się dla niego prawdziwą torturą. Co rano golił się trzy razy z włosem i pod włos, żeby usunąć bodaj najlżejszy cień wąsów, i trwał przy tym, choć niezmiennie zacinał się nowymi żyletkami; kupował wyłącznie garnitury o swobodnej linii i niósł je zaraz do krawca, żeby jeszcze bardziej zwęzić i tak nienormalnie wąskie klapy, a do układania włosów używał wyłącznie wody, zaczesując je maksymalnie w tył jak Jack Lemmon. Na widok trocin czy choćby strużyn z ołówka dostawał drgawek, gdyż ludzi z jego branży nieraz pomawiano o stosowanie ich do wyciszania grzechoczących przekładni; chociaż przestrzegał diety, wciąż nie potrafił słodzić kawy miodem jak Edypa, gdyż miód i wszystko co lepkie kojarzyło mu się z tym, co miesza się zwykle z olejem silnikowym, by wsączyć oszustwo w szpary pomiędzy tłokiem a ścianką cylindra. Pewnego razu opuścił przyjęcie, bo ktoś, jak mu się wydawało, złośliwie użył wyrażenia „lukrować po wierzchu”. Tym kimś był węgierski uchodźca, z zawodu cukiernik, rozprawiający o swym fachu, lecz Mucho taki właśnie był: mimoza.
Ale przynajmniej wierzył wówczas w samochody. Może przesadnie – lecz jakże inaczej, skoro przez siedem dni w tygodniu oglądał defiladę ludzi uboższych od siebie, Murzynów, Meksykanów, białych frajerów przywożących na sprzedaż najstraszniejsze przedmioty: napędzane silnikiem metalowe egzemplarze siebie samych i własnych rodzin, wizerunki tego, czym musiało być ich życie, obnażane oto przed wzrokiem Mucha i innych obcych ludzi, spoglądających na zwichrowaną ramę, pordzewiały spód, błotnik zamalowany farbą jaśniejszą od karoserii na tyle, by obniżyć wartość wozu, nie mówiąc o nastroju Mucha, wnętrze przesiąknięte zapachem dzieci, taniej gorzały, smrodem po dwóch, czasem trzech pokoleniach palaczy albo po prostu kurzem – kiedy zaś czyszczono samochody przed sprzedażą, trzeba było oglądać wszystko, co pozostało z życia poprzednich właścicieli, i nie sposób było zgadnąć, jak wiele odrzucili sami (zdaniem Mucha, posiadali tak mało, że starali się zatrzymać wszystko, co tylko mogli), a co po prostu (może przeżywając to jako tragedię) zagubili: wycięte kupony obiecujące pięcio- i dziesięciocentowe rabaty, premiowane etykietki, różowe ulotki zachwalające nadzwyczajne okazje handlowe, pety, wyszczerbione grzebienie, ogłoszenia o pracy, numery sklepów i urzędów wydarte z książki telefonicznej, strzępy muzealnych już ubrań czy bielizny służące do ścierania pary oddechu z wewnętrznej strony szyby, by łatwiej można było zobaczyć cokolwiek to było: film w przydrożnym kinie, pożądaną kobietę lub samochód, albo gliniarza, który zatrzymuje człowieka dla wprawy; wszystkie te strzępki i kawałki pokryte równo, niczym sałatka rozpaczy, szarym majonezem popiołu, skondensowanych spalin, kurzu i wydzielin ciała. Mucho nie mógł na to patrzeć, ale patrzeć musiał. Gdyby pracował na normalnym śmietnisku, mógłby pewnie dojść z tym wszystkim do ładu, zrobić karierę – młot zmieniający wozy w złom uderzał tak nieczęsto, byłby na tyle oddalony od Mucha, że wydawałoby się to wyższym zrządzeniem, tak jak wyższym zrządzeniem wydaje nam się każda śmierć, zanim przyjdzie właśnie do nas. Lecz ciągnące się w nieskończoność tydzień za tygodniem rytuały kupna i sprzedaży nigdy nie przekraczały progu krwi ani przemocy i były zbyt dojmujące, by wrażliwy Mucho mógł je dłużej ścierpieć. Jeżeli nawet ciągłe przebywanie wśród niezmiennej, chorej szarości zdołało go trochę uodpornić, wciąż nie potrafił się zgodzić z tym, że każdy właściciel, każdy cień, przychodzi tylko po to, by zamienić pogiętą, zdezelowaną wersję samego siebie na inną, równie jak poprzednia wyzutą z przyszłości, zmotoryzowaną wersję życia jakiejś innej osoby. Jak gdyby nigdy nic. Dla Mucha było to potworne: niekończące się, konwulsyjne kazirodztwo.
Edypie nie mieściło się w głowie, jak Mucho może się tym nadal przejmować. Kiedy brali ślub, pracował już od dwóch lat w rozgłośni o symbolu KCUF, a jego dawny obiekt przy trupioszarej, ryczącej arterii pozostał daleko, niczym druga wojna światowa czy wojna koreańska dla starszych mężów. Boże, wybacz, ale czy i Mucho nie powinien był pójść na wojnę? O Japońcach na drzewach, szkopach w wieżyczkach tygrysów i rozbrzmiewających nocą trąbach żółtków potrafiłby może zapomnieć prędzej niż o koszmarze dawnej pracy, który dręczył go już od pięciu lat. Pięć lat. Pociesza się mężów, kiedy oblani potem budzą się albo wykrzykują coś w języku własnych koszmarów, tak, pociesza się ich, obejmuje, wtedy uspokajają się i któregoś dnia przestają pamiętać: wiedziała o tym. Kiedy jednak dane będzie zapomnieć jemu? Edypa podejrzewała, że cała ta praca disc jockeya (dostał ją przez swojego kumpla, szefa działu reklamy KCUF, który raz w tygodniu odwiedzał obiekt Mucha, będący jednym ze sponsorów rozgłośni) stanowi tylko sposób, by stworzyć z listy 200 Przebojów czy nawet z serwisu informacyjnego drukowanego przez klekoczącą maszynę – z całego mirażu nastoletnich żądz – barierę, która stanęłaby pomiędzy nim a dawną pracą.
Za bardzo wierzył w swoją dawną działkę, wcale nie wierzył w rozgłośnię. Gdyby jednak spojrzeć nań teraz, kiedy przez środek pokoju szybował w półmroku jak wielki czarny ptak na wznoszącym się prądzie powietrza w stronę oszronionego dzbana z alkoholem, promieniując uśmiechem ze środka swej niespiesznej turbulencji, można by pomyśleć, że w jego życiu wszystko jest idealnie spokojne, złote i pogodne.
Dopóki nie otworzył ust.
– Dzisiaj – rozpoczął, nalewając sobie – Funch wziął mnie na dywanik. Chodziło mu o wrażenie, jakie stwarzam, bo mu się nie podoba. – Funch był dyrektorem ramówki i wielkim adwersarzem Mucha. – Jestem zbyt rozerotyzowany, jego zdaniem. Powinienem być raczej młodym tatusiem, starszym bratem. Kiedy te wszystkie małolatki do nas dzwonią, w każdym moim słowie, mówi Funch, wibruje naga żądza. Odtąd wszystkie rozmowy ze słuchaczkami mam nagrywać, a Funch wytnie to, co uzna za niemoralne, to znaczy każde moje słowo. Oho, mówię mu, cenzura, ty gnido, szepnąłem, i zwiałem.
Mucho i Funch odbywali podobną rutynową rozmowę przeciętnie raz w tygodniu.
Pokazała mu list od Metzgera. Mucho wiedział oczywiście o jej związku z Pierce’em. Historia skończyła się na rok przed ich małżeństwem. Przeczytał list, i oklapły, zamrugał wstydliwie oczami.
– Co ja mam teraz zrobić? – spytała.
– O nie – odezwał się. – Tylko nie przychodź z tym do mnie. To nie dla mnie. Nie umiem nawet obliczyć bez błędów naszego podatku dochodowego, nie mam ci jak pomóc z testamentem. Idź do Rosemana. – Był to ich adwokat.
– Mucho! Wendell. To się skończyło. Skończyło się, zanim mnie wyznaczył.
– Jasne, jasne, Ed. Chciałem tylko powiedzieć, że, no, ja się nie nadaję.
Właśnie tak zrobiła nazajutrz: poszła do Rosemana. Spędziła najpierw pół godziny przed toaletką, wciąż od nowa rysując ciemne kreski wzdłuż powiek, kreski, które za każdym razem zamazywały się albo falowały gwałtownie, zanim zdążyła odłożyć pędzelek. Prawie całą noc nie mogła zasnąć, po kolejnym telefonie o trzeciej nad ranem, którego dzwonek mógł człowieka przyprawić o zawał serca, przychodząc znikąd, kiedy milczący dotąd aparat w jednej sekundzie zaniósł się wrzaskiem. Obudzili się obydwoje natychmiast i leżeli, rozplątując się z uścisku, nie chcąc spojrzeć sobie w oczy przez pierwszych kilka sygnałów. Wreszcie Edypa, nie mogąc przypomnieć sobie nic, co miałaby do stracenia, podniosła słuchawkę. Dzwonił dr Hilarius, jej psychol, czyli psychoterapeuta. Brzmiał jednak niczym Pierce w roli oficera gestapo.
– Nie obudziłem pani chyba – zaczął oschle. – Ma pani przestrach w głosie. Jak tam moje pigułki, nie działają?
– Nie biorę ich – przyznała się.
– Boi się pani?
– Nie wiem, co mają w środku.
– Więc nie wierzy pani, że to zwykłe środki uspokajające.
– A powinnam panu wierzyć? – Nie wierzyła. To, co powiedział potem, wyjaśniło dlaczego.
– Nadal nam brakuje sto czwartego do brydża – zachichotał. Brydż, czyli most, die Brücke, był pieszczotliwą nazwą eksperymentu, w którym Hilarius pomagał miejscowemu szpitalowi; eksperyment dotyczył skutków działania LSD 25, meskaliny, psylocybiny i pokrewnych narkotyków na liczną próbkę populacji niepracujących żon zamieszkałych na willowych przedmieściach, Most ku wnętrzu. – Kiedy pozwoli się pani zapisać na małą sesję?
– Nic z tego. Macie pół miliona innych do wyboru. Jest trzecia nad ranem.
– Chcemy ciebie.
Edypa ujrzała naraz w powietrzu nad łóżkiem znany portret Wuja Sama, z tych, jakie wiszą przed każdym amerykańskim urzędem pocztowym, z twarzą o oczach pełnych niezdrowego blasku, dziko uróżowanych, zapadłych, żółtych policzkach i z palcem mierzącym jej między oczy. Chcę ciebie. Nie pytała Hilariusa, dlaczego pożądano właśnie jej, jak gdyby lękała się tego, co mógłby odpowiedzieć.
– Sama mam właśnie halucynacje. Nie potrzebuję narkotyków.
– Proszę ich nie opisywać – przerwał natychmiast. – No, dobrze. Czy chciała mi pani jeszcze coś powiedzieć?
– Czy to ja zadzwoniłam?
– Tak mi się wydawało. Odniosłem takie wrażenie. To może nie telepatia, ale relacja z pacjentem bywa czasami dziwną sprawą.
– Nie tym razem. – Odłożyła słuchawkę. Nie mogła zasnąć, ale za diabła nie wzięłaby kapsułek, które jej dał: prawdziwego diabelstwa. Nie chciała się w żaden sposób uzależniać, co powiedziała kiedyś doktorowi.
– E, tam. – Wzruszył ramionami. – A ode mnie też pani nie jest uzależniona? Tak? No to może pani już iść. Jest pani wyleczona.
Nie poszła. Nie dlatego, że jej terap roztoczył nad nią jakąś mroczną władzę. Zostać było jej po prostu łatwiej. Któż mógł znać dzień jej ozdrowienia? Przecież nie on, sam to kiedyś przyznał.
– Pigułki to co innego – mówiła błagalnie. Hilarius zrobił tylko do niej minę, taką jak przedtem.
Kultywował tego rodzaju rozkoszne odstępstwa od zawodowej ortodoksji, głosząc teorię, że mina na twarzy jest symetryczna jak plama Rorschacha, pełna treści jak obrazek z testu TAT i wywołuje podobną reakcję jak słowo-klucz w metodzie skojarzeń, więc czemu by nie? Chwalił się, że niegdyś wyleczył przypadek ślepoty na tle histerycznym za pomocą miny nr 37, tak zwanej „Fu-Manczu” (wiele z jego min miało, podobnie jak niemieckie symfonie, nie tylko numery, ale i przydomki), przy której nadawało się oczom skośność palcami wskazującymi, palcami środkowymi rozpychało się nozdrza, małymi rozciągało usta i wysuwało się język. Hilarius robił to naprawdę przerażająco. Teraz, w miarę jak znikała rojąca się Edypie postać Wuja Sama, na jej miejsce niespiesznie poczęła napływać mina „Fu-Manczu”, by trwać nad nią leżącą przez godziny, których brakowało do świtu. Wszystko to nie wprawiło Edypy w najlepszy nastrój przed spotkaniem z Rosemanem.
Jednakże Roseman również spędził bezsenną noc, medytując nad wczorajszym odcinkiem serialu telewizyjnego o Perrym Masonie, serialu, który jego żona ubóstwiała, lecz do którego on sam odnosił się z zajadłą ambiwalencją, pragnąc stać się równie wspaniałym obrońcą sądowym jak Perry Mason, ale ponieważ było to niemożliwe – chcąc zarazem zniszczyć Masona przez poderwanie mu reputacji. Kiedy Edypa weszła bez zapowiedzi do jego gabinetu, w pełnym winy pośpiechu zaczął upychać do szuflad biurka plik różnokolorowych kartek i karteczek. Wiedziała, że jest to brudnopis jego pozwu Palestra przeciwko Perry’emu Masonowi – nie tylko hipotetyczny akt oskarżenia, pisanej, odkąd tylko telewizja zaczęła nadawać ten serial.
– Dawniej tak się z tym nie kryłeś – zauważyła Edypa. Często chodzili razem na zajęcia terapii grupowej. Jeździli na nie jednym wozem z fotografem z Palo Alto, który ubrdał sobie, że jest piłką do siatkówki. – Poczucie winy to chyba dobra oznaka, co?
– Myślałem, że idzie jakiś szpieg Perry’ego Masona – wyjaśnił Roseman. Zastanowił się chwilę i dodał: – Ha, ha.
– Ha, ha – zawtórowała Edypa. Spojrzeli na siebie. – Mam pewien testament do wykonania.
– No to jazda – ucieszył się Roseman. – Nie będę cię zatrzymywał.
– To nie tak. – Edypa opowiedziała mu o wszystkim.
– Co mu strzeliło do łba? – zdumiał się Roseman po przeczytaniu listu.
– Ale co? Że umarł?
– Że to ciebie wyznaczył do wykonania testamentu.
– Był nieobliczalny.
Poszli na lunch. Roseman usiłował trącać ją nogami pod stołem. Edypa miała długie botki i nie czuła specjalnie tych zalotów. Tak odizolowana, postanowiła nie robić o to szumu.
– Ucieknij ze mną – zaproponował Roseman przy kawie.
– Dokąd? – zapytała. To od razu zamknęło mu usta. Kiedy wrócili do biura, Roseman wyliczył pokrótce wszystkie jej obowiązki: powinna się dokładnie zapoznać z księgami rachunkowymi i stanem interesów, przejrzeć potwierdzony notarialnie tekst testamentu, ściągnąć wszystkie należne długi, zinwentaryzować aktywa, przeprowadzić wycenę masy spadkowej, zdecydować, co należy zlikwidować, a co zatrzymać, spłacić roszczenia, uporządkować sprawy podatkowe, rozdać należne części spadku…
– Zaraz – przerwała Edypa. – Czy nie znajdzie się ktoś, kto to wszystko za mnie zrobi?
– Chociażby ja – przytaknął Roseman. – Część spraw z pewnością. W ogóle cię to nie interesuje?
– Niby co?
– To, czego mogłabyś się przy okazji dowiedzieć.
Z rozwojem wydarzeń rzeczywiście miała dostąpić wielu objawień. Objawień w małej tylko części dotyczących Pierce’a albo też jej samej, lecz raczej czegoś innego, co istniało przez cały czas, ale dotąd trzymało się z dala od Edypy. Do tej chwili wiecznie miała wrażenie wyobcowania i izolacji, wyraźnie odczuwała brak intensywności świata, niczym przy oglądaniu filmu, kiedy obraz jest leciutko zamazany, a operator nie chce go wyostrzyć. Narzuciła sobie bezwiednie rolę jakiejś dziwacznej Roszponki, smętnej basztowej dziewicy, którą czary uczyniły więźniarką słonych mgieł i sosen Kinneret, wypatrującej wciąż tego, który przybędzie i powie jej, cześć, to ja, rozpuść włosy. Kiedy odkryła, że tym kimś jest właśnie Pierce, bez wahania wyjęła wszystkie spinki i lokówki, pozwalając włosom opaść w szeleszczącej, przepysznej lawinie, lecz kiedy Pierce zaczął się po nich wspinać i był już w połowie wieży, okrutne czary zmieniły piękne włosy w luźno nasadzoną perukę i oto rycerz runął w dół, na dupę. Wciąż jednak nieugięty, podważył zasuwkę zamka u wrót wieży, być może za pomocą jednej ze swych licznych kart kredytowych, po czym wspiął się po schodach podobnych do konchy, jak zresztą powinien był postąpić od razu, gdyby nie to, że niechętnie się zniżał do podstępu i oszustwa. Jednakże wszystko, co zaszło wtedy między nimi, nie przekroczyło nigdy ścian więziennej wieży. Kiedyś w Mexico City zawędrowali na wystawę płócien Remedios Varo, pięknej hiszpańskiej emigrantki politycznej: jedno z płócien, środkowa część tryptyku o tytule Bordando el Manto Terrestre, przedstawiało grupę kruchych dziewcząt z twarzami w kształcie serc, o wielkich oczach i włosach jak złota przędza, uwięzionych w sali na szczycie okrągłej wieży i tkających gobelin, który wypływał przez wąskie okienka w otchłań, w beznadziejnym wysiłku, aby tę otchłań wypełnić: tkanina przedstawiała bowiem wszystkie inne budynki, wszystkie żywe istoty, fale, okręty i puszcze ziemi, sama była całym światem. Jak gdyby przez perwersję, Edypa stanęła przed obrazem i rozpłakała się. Nikt tego nie widział; miała na twarzy okulary o wypukłych, zielonych szkłach. Przez chwilę zastanawiała się, czy oprawka wokół oczu jest dość szczelna, żeby zatrzymać łzy, pozwolić im wypełnić całą przestrzeń za szkłami, tak, by nigdy nie wyschły. Mogłaby wtedy na zawsze unieść ze sobą smutek tamtej chwili i patrzeć odtąd na świat przez pryzmat łez, właśnie tych łez, jak gdyby jakieś nieodkryte jeszcze cechy odróżniały jeden szloch od innych. Spojrzała pod nogi i zrozumiała nagle, dzięki temu obrazowi, że to, na czym stoi, także zostało przed chwilą utkane w jej własnej wieży o kilka tysięcy mil stamtąd i tylko przez przypadek nosi nazwę Meksyku, a tym samym Pierce nie zabrał jej znikąd, nigdzie nie uciekła. Od czego chciała tak bardzo uciec? Uwięziona dziewica ma dość czasu na rozmyślania, by prędko zrozumieć, że więzienna wieża, jej wysokość i architektura są równie przypadkowe jak jej własne ego: naprawdę zaś przykuły ją do tego, a nie innego miejsca czary, bezimienne i okrutne, rzucone na nią z zewnątrz bez żadnej przyczyny. Aby zgłębić tę okrutną magię, miała do pomocy tylko kobiecy spryt i strach ściskający wnętrzności, tylko dzięki nim mogła spróbować zrozumieć, jak działa zły czar, zmierzyć jego pole, policzyć linie sił, mogła też odwołać się do przesądów, lub znaleźć sobie pożyteczne hobby, takie jak tkactwo, albo mogła oszaleć, albo wyjść za mąż za prezentera radiowego. Jeśli wieża jest wszędzie, a rycerz niosący zbawienie nie potrafi uchronić przed jej czarem, cóż pozostaje?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tytuł oryginału: The Crying of Lot 49
Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik
Redaktor prowadzący: Michał Michalski
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Projekt okładki: Łukasz Piskorek
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Krzysztof Cieślik
Korekta: Aleksandra Marczuk-Radoszek
Copyright © 1965, 1966, 1993, 1994 by Thomas Pynchon
© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2024
© Copyright for the Polish translation and afterword by Piotr Siemion, 2024
Polish translation rights arranged with Melanie Jackson Agency, LLC through AJA Anna Jarota Agency
Seria Cymelia Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
ISBN 978-83-67515-96-2
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek