Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Abruzzo forte e gentile, Abruzja twarda i uprzejma – tak o swoim regionie mówią sami mieszkańcy. Ma mniej gracji niż Lombardia czy Toskania, nie wypełnia jej gwar jak Kampanii, a turyści nie tłoczą się tu jak w pobliskiej Apulii. Abruzyjski krajobraz ma w sobie jednak niespotykaną harmonię, a jego największym skarbem jest natura.
Piotr Kępiński zjednał sobie lokalną społeczność i dzięki niezliczonym wizytom poznał istotę abruzyjskiej duszy. Ale W cieniu Gran Sasso to nie tylko zapis rozmów i obserwacji z podróży. To również fascynująca przeprawa przez literaturę, film i sztukę, przez miejscowe tradycje i lokalną kuchnię. Kępiński niczym Henry James w Godzinach włoskich snuje rozważania nad współczesną Italią, przeplatając je własnymi doświadczeniami jako obcego i swojego zarazem.
W cieniu Gran Sasso uwodzi językiem, erudycją i niezwykłymi historiami kryjącymi się w małych miasteczkach, górskich szczelinach i spękanej ziemi Abruzji.
„Czym właściwie jest Abruzja, ten region położony w centrum półwyspu, między Apeninami i Adriatykiem, na wschód od Rzymu? Wielki abruzyjski poeta Gabriele D’Annunzio pisał, że to „dziki Adriatyk, który jest tak zielony jak pastwiska w górach”. Miał rację, tym właśnie jest Abruzja: góry i morze, niedźwiedzie i owce. Człowiek bezustannie jest tam zawieszony między wodą a szczytami, między nowoczesną i ruchliwą Pescarą a zabytkową i piękną L’Aquilą, tak głęboko zranioną przez trzęsienie ziemi w 2009 roku. Piotr Kępiński ma talent zakochanego podróżnika, wrażliwego na krajobraz, ludzi i ich historie. Ujrzymy dzięki niemu rzeczy pozornie marginalne, jak słodkie cukierki confetti, ale i te wręcz ikoniczne, jak trabocchi, stare maszyny rybackie zawieszone nad wodą, z długimi ramionami podtrzymującymi ogromne sieci. Obserwacje Kępińskiego urzekają, jak tylko urzekać mogą opowieści „barbarzyńcy w ogrodzie”. Są nie tylko ciekawe, ale także niezwykle trafne. Długo można by się zastanawiać, co spaja tak przecież niejednorodną Abruzję. Według autora W cieniu Gran Sasso wszystkich Abruzyjczyków łączy muzyka, która jest zawieszona w powietrzu jak rybackie sieci, jak metafora życia i śmierci. Nic dodać, nic ująć.” Francesco M. Cataluccio
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Alamy / Indigo Images
Copyright © by Piotr Kępiński, 2023
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Paulina Piądłowska
Korekta Krystyna Stobierska / d2d.pl, Edyta Chrzanowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-702-5
Dla Eleny, Angela, Flavii, Ivano, Franceski i Tommasa
W wielu książkach Włochy południowe są, jak wiadomo, przepiękną krainą, gdzie chłopi, idąc do pracy, śpiewają radosnym chórem, a odpowiadają im chóry wieśniaczek w tradycyjnych ludowych strojach; z okolicznych gajów wtórują im trele słowicze.
Niestety, w Fontamarze nigdy takich cudów nie bywało.
Ignazio Silone, Fontamara, przeł. Barbara Sieroszewska
W ten labirynt łatwo wejść, nie zawsze jednak wiadomo, jak się z niego wydostać. Drogi są kręte, czasami schowane w przepastnych tunelach albo ukryte wśród drzew. Bywają tak samo zaskakujące i nieoczywiste jak ludzie, którzy tutaj mieszkają. Z jednej strony z lekka wybuchowi, sycylijsko-neapolitańscy, z drugiej – do bólu rozsądni, pracowici i twardzi. Ale także nieufni. Żeby ich poznać i do siebie przekonać, trzeba się trochę natrudzić.
Abruzja nie ma nic wspólnego z wyrafinowaną Toskanią ani z modną i elegancką Lombardią, gdzie wszyscy są uprzejmi i oficjalni, nikt w sklepie czy w restauracji nie powie „cześć” – zawsze „dzień dobry”. To harmonijny, przejrzysty świat, pozbawiony ostentacyjnych ozdób. Bezpośredni, praktyczny, pomocny. Tutaj nawet psy nie marnują czasu na szczekanie, tylko chodzą po górach i szukają zaginionych turystów albo węszą trufle, legalnie i nielegalnie. Trufla to skarb nie tylko piemoncki, lecz także abruzyjski. Doskonały dodatek, między innymi do pasty czy gnocchi. Ale o jedzeniu nie rozmawia się tutaj tak chętnie jak w innych częściach kraju. Jedzenie jest do zjedzenia.
Angelo z Collelongo, miasteczka położonego w górach niedaleko Trasacco, opowiada o tym, jak jego dobry znajomy, rzymianin, konsumując rybę w restauracji w Pescarze, na głos wyrażał dezaprobatę z powodu niewielkiej ilości przypraw, których użył kucharz do przygotowania potrawy. I rozprawiał o tym prawie godzinę.
– Na co to komu? Zjedz i idź do domu…
Mężczyźni z abruzyjskiej prowincji siedzą na placach i patrzą przed siebie. Prawie nie mówią. Bo rozmawia się o rzeczach nieodzownych, niezbędnych do życia. Nie strzępi się języka niepotrzebnie. W jednej wsi, parę kilometrów od L’Aquili – stolicy regionu – chłopi nie witają się buon giorno, tylko gwiżdżą: „fiuuuu”.
Miejscowe dialekty są ostre i poszarpane jak górskie szczyty. Trochę nawet szeleszczą. Spółgłoski półotwarte idą tu na zwarcie ze szczelinowymi.
Flavia, przewodniczka górska, fotografka, która realizuje także liczne projekty ekologiczne, śmieje się, kiedy pytam ją, jak ona sama, jako osoba tutaj wychowana, scharakteryzowałaby Abruzyjczyków.
– Zbyt dużo pozytywnego nie powiem. Jesteśmy narodem dziwnym i nieco irytującym. Mnie osobiście najbardziej przeszkadza nasz samozachwyt. Mówimy, że mamy piękne góry, kilka fantastycznych miast, parę produktów regionalnych, których nam zazdroszczą, tyle tylko że to jest dziedzictwo. A ja się zastanawiam, co my robimy, by je jeszcze wzbogacić. Nic. Gospodarka jest słaba, przedsiębiorcy pogrążeni w marazmie, stawiamy wyłącznie na przetrwanie, a nie na inwencję.
Według Flavii Abruzyjczycy nie potrafią jeszcze działać zespołowo. Widać wprawdzie niewielkie zmiany, bo zwłaszcza młodzi ludzie zaczynają unowocześniać swoje firmy i wymyślać nowe strategie mające promować region, niemniej na efekty trzeba będzie trochę poczekać.
– No a ta mityczna abruzyjska twardość? – pytam. – Ten znak rozpoznawczy Abruzji?
Flavia jest sceptyczna.
– Tak się o nas mówi, to prawda, ale to broń obosieczna, bo sprawia, że zasklepiamy się w swoich sprawach.
– Czyli otwarci nie jesteście?
– Niby jesteśmy, ale nie tak bardzo, by świat o nas cokolwiek wiedział. Wszyscy kojarzą z grubsza, że mamy dzikie zwierzęta, naturę. I prawie nic ponadto…
Oglądamy zdjęcia, które Flavia zrobiła podczas ostatnich wypraw w góry. Wilki, lisy, ptaki, niedźwiedzie.
– Nie wiem, czy wiesz, ale u nas niedźwiedzie mają swoje imiona, nawet jeżeli żyją na wolności. A w takim Trydencie nazywa się je jak maszyny do szycia albo roboty, na przykład M57. Yogę, która umarła nie tak dawno temu, traktowaliśmy jak członka rodziny. Na początku mieszkała na wolności, w lasach, ale pod koniec życia, gdy dostała przepukliny, trafiła do małego rezerwatu w pobliżu Pescasseroli. Była naszym symbolem. Podobnie jak Sandrino, jej towarzysz, również już nieżyjący, nazwany tak na cześć byłego prezydenta republiki Sandra Pertiniego.
Po śmierci Yogi i Sandrina na abruzyjskiej scenie pojawił się młody Juan Carrito, który niecałe dwa lata temu wsławił się zuchwałą kradzieżą słodyczy w Roccaraso. 24 listopada 2021 roku, tuż po dziewiątej wieczorem, jednym ruchem łapy wybił okno w cukierni Dolci Momenti, wszedł do środka i zjadł dosłownie wszystkie biszkopty i herbatniki przygotowane do sprzedaży na następny dzień. Klienci zostali bez śniadania.
Zaalarmowani karabinierzy kilka dni później złapali misia i odholowali go w góry. Ten jednak powrócił na miejsce przestępstwa, albowiem najlepiej czuł się w stronach, w których się wychował. No i gdzie łatwo zdobywał pożywienie. Jak twierdzą naukowcy – za łatwo.
Pisały o tym nie tylko wszystkie włoskie gazety, lecz także światowe. Marina Valentini, właścicielka cukierni, mówiła reporterce „Guardiana”, że po włamaniu do sklepu zamontowała w oknach kraty: „To była katastrofa, musieliśmy wyrzucić cały sprzęt i zdezynfekować pomieszczenie […]. Teraz natomiast zmagam się z turystami, którzy namiętnie odwiedzają cukiernię z pytaniem: »Macie te biszkopty, co je miś skonsumował?«”.
Juan lubił ludzi, psy, bywało nawet, że pozował do zdjęć turystom (oczywiście z dystansu) jak aktor, stając na tylnych łapach, co stwarzało wiele zagrożeń. Pozwalał się fotografować podczas zabaw na śniegu. Dlatego też ponownie został odstawiony na kilka miesięcy do rezerwatu w Palenie, żeby nauczyć się samodzielnego życia.
Po czym wychowawcy niedźwiedzia zdecydowali, że wypuszczą go na wolność. Niestety, nie cieszył się nią zbyt długo. W styczniu 2023 roku został potrącony przez samochód na niebezpiecznej drodze w okolicach Castel di Sangro. Zmarł w wyniku ciężkich obrażeń. Akcja reanimacyjna trwała podobno ponad godzinę. Flavia mówi, że wcześniej na tej samej trasie zostało poturbowanych kilku kuzynów Juana. Niemniej winą za te wypadki nie obarcza wyłącznie kierowców. Abruzyjskie niedźwiedzie zachowują się bowiem bardzo ryzykownie. Nie tylko na drogach. Często, zwłaszcza w nocy, odwiedzają miasteczka w celach rabunkowych. Zabijają kury, kradną owoce, włamują się do piwnic. Dobijają się nawet do domów.
– Ale nikt im krzywdy z tego powodu nie robi. Gospodarze są wyrozumiali. Wiedzą, że niedźwiedzie muszą jakoś przeżyć. My się tutaj szanujemy. Szkoda, że Juan miał takiego pecha.
Siedzimy w schronisku na przełęczy. Pod nami rozciąga się wschodnia część regionu. Na dole temperatura przekracza trzydzieści stopni. Na górze sięga zaledwie dwudziestu. Powietrze jest niemal krystaliczne, w przeciwieństwie do rzymskiego. A Rzym przecież niedaleko. Z Marsyki (wł. Màrsica), prowincji Abruzji położonej między niecką nieistniejącego już dzisiaj jeziora Fucino, wyżyną Carsoli i doliną wiodącą do Sulmony, autostradą do stolicy jedzie się zaledwie godzinę. Z L’Aquili – niewiele dłużej.
Chociaż region znajduje się mniej więcej w środku Półwyspu Apenińskiego, to wszyscy uważają, że to już południe kraju, zwłaszcza sami mieszkańcy, którzy od północy lekko się dystansują. Ma to, oczywiście, związek z historią. Do momentu zjednoczenia kraju Abruzja należała do Królestwa Obojga Sycylii. Dzisiaj młodzi często jeżdżą na studia do Rzymu, w Rzymie szukają pracy, tam też kupują mieszkania. Do niedawna takim punktem odniesienia był Neapol. Starsze pokolenie Abruzyjczyków jeszcze w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku za najpiękniejsze i najważniejsze miasto świata uważało obecną stolicę Kampanii, która kiedyś była też stolicą Królestwa.
Oni naprawdę jeździli tam przed śmiercią, żeby zobaczyć Wezuwiusza – jak zrobił ojciec Angela.
Jeszcze w XIX wieku Abruzje były dwie: Ultra i Citra, czyli Dalsza i Bliższa. Dodatkowo Ultra także składała się z dwóch dzielnic. To dlatego wtedy mówiło się nie „jedziemy do Abruzji”, tylko „do Abruzzów”. Po proklamowaniu Królestwa Włoch w 1861 roku region scalono, po II wojnie światowej połączono go zaś z Molise. I ten stan trwał do roku 1963. Dzisiaj Abruzja znowu jest pojedyncza.
Abruzzo forte e gentile – Abruzja twarda i uprzejma. Tak o swoim regionie mówią sami mieszkańcy. Wielu z nich nie pamięta, że zwrot ów wymyślił Włoch z północy kraju – Primo Levi. Nie, nie chodzi mi o autora Pogrążonych i ocalonych, znakomitego pisarza, więźnia Auschwitz. Zanim Primo Levi stał się słynny na cały świat, żył przed nim mniej znany Primo Levi, redaktor gazety „La Riforma”, współpracownik Francesca Crispiego (dwukrotnego premiera kraju), a także dyplomata i pisarz mający w swoim dorobku dzieło pod tytułem Abruzzo forte e gentile. Ta wydana po raz pierwszy w 1883 roku książka to rodzaj dziennika, w którym Levi notował swoje wrażenia z podróży po Abruzji. W dwudziestu dwóch rozdziałach opisał widziane miejsca, spotykanych chłopów. Był pod wielkim wrażeniem ich odwagi, pracowitości, wytrwałości i niespotykanej w innych regionach Italii życzliwości.
Oryginalną okładkę tomu zaprojektował sam Francesco Paolo Michetti, Abruzyjczyk, malarz, przyjaciel Gabriele D’Annunzia, który w swoich pracach bardzo chętnie wykorzystywał motywy ludowe. Uwielbiał rustykalne krajobrazy. Szkicował też znakomite portrety bezimiennych kobiet i mężczyzn z okolic Pescary czy Tocco da Casauria, gdzie się urodził. Wymyślił, że obwolutę ozdobi wizerunek prostego chłopaka o twarzy zdecydowanej, ale jednocześnie bardzo łagodnej. Trafił w dziesiątkę. Podobnie jak autor książki wiedział doskonale, że największym skarbem Abruzji są ludzie.
Primo Levi, co oczywiste, nie był pierwszym, który w czasach nowożytnych tak ciekawie i pozytywnie sportretował ten położony na uboczu włoski region. Przed nim był chociażby Ferdynand Gregorovius, urodzony w Neidenburgu, czyli w dzisiejszej Nidzicy, autor Wędrówek po Włoszech. W drugiej połowie XIX wieku przemierzył on prawie całą Italię. I zajrzał do Abruzji na dłużej. Wyjeżdżał zachwycony, oczarowany wręcz „rajem nieopisanym”, pełnym kolorowych kwiatów, bandytów, ale i romantycznych zamków na wzgórzach, z których można podziwiać cały region.
Według Gregoroviusa sens tej ziemi najłatwiej dostrzec wtedy, kiedy się nad nią wzniesiemy i wejdziemy na przykład na górę, gdzie zbudowano twierdzę Cantelmo nieopodal Popoli, albo dotrzemy na płaskowyż w okolicach Corfinio. Z niego rozciąga się wspaniały widok na Sulmonę, a także na Gran Sasso.
Krajobrazu w tak wielkim stylu jak ów zamykający ze wszystkich stron Corfinium nie widziałem nigdzie w głębi lądu, toteż nie można go porównywać z krajobrazami Sycylii. Tu jesteśmy niejako w samym środku potężnego świata alpejskiego, ale zawsze włoskiego, co trwa w szmaragdowym, czarodziejskim blasku Południa. Na tych zalanych słońcem górach leży jak w Alpach szwajcarskich wieczny śnieg: ale nie stanowi tu groźnego żywiołu, wyzwalającego nieposkromioną potęgę lawin, lecz leży, jak gdyby skrzydlate duchy tylko owiały nim lśniące szczyty…[1]
W tych kilku zaledwie zdaniach uchwycił Gregorovius istotę Abruzji. Czuć w nich nie tylko ostry, dotkliwy chłód, ale też żar słońca. Widać świat niewidoczny dla ludzi żyjących w dolinach, słychać ciszę przerywaną przez jazgot ptaków. Cywilizacja istnieje, owszem, jednak w sposób nieoczywisty i domyślny.
Nie mam pojęcia, czy popularny dzisiaj w całych Włoszech aktor Lino Guanciale czytał Gregoroviusa, niemniej ponad sto lat później wpadł na podobny pomysł. Chciał, tak jak autor Wędrówek…, zobaczyć Abruzję (gdzie się urodził i wychował) z lotu ptaka. Tyle tylko że on wdrapał się na Corno Grande, najwyższy szczyt Apeninów, położony w masywie Gran Sasso. To prawdziwa górska katedra, która dominuje nad płaskowyżem Campo Imperatore, nazywanym też włoskim Tybetem, gdyż ciągnie się on w nieskończoność, meandrując pod szczytami, wznosząc się i opadając jak wielka jasnozielona chmura.
Całkiem niedawno w jednym z odcinków programu dokumentalnego Meraviglie – la penisola dei tesori [Cuda – półwysep skarbów], który prowadzi Alberto Angela, znany dziennikarz i pisarz, Guanciale wspominał swoją młodzieńczą wyprawę. Żartował: „Z Corno Grande faktycznie można ogarnąć wszystko […], łatwiej tam też zrozumieć, dlaczego Abruzyjczycy są tak twardzi”.
No właśnie: dlaczego? Tego już nie wyjaśnił. Prawdopodobnie chodziło mu o to, że ze szczytu widać jak na dłoni strukturę regionu, która wręcz przytłacza, bo to prawdziwy ocean skał. Żyjąc pośród nich, nie można sobie pozwalać na słabości i sentymenty. Śmierć wtedy pewna jak w banku. Jedynym rozwiązaniem jest codzienna walka ze skałami, podczas której człowiek sam staje się skałą.
Oglądały go prawie cztery miliony Włochów. W Collelongo, gdzie Lino ma rodzinę, w trakcie emisji na dworze było cicho jak makiem zasiał. Wszyscy siedzieli przed telewizorami.
Parę lat temu spotkałem Lina po raz pierwszy w Collelongo właśnie, podczas wakacji. Ale rozmowa była prawie niemożliwa. Każdy chciał do niego podejść, poklepać go po plecach, na moment zagadać, zapytać o zdrowie matki czy ojca. Umówiliśmy się zatem w Rzymie, gdzie występował w Teatro Argentina w spektaklu na podstawie powieści Pasoliniego Ragazzi di vita [Ulicznicy]. Było tak samo. Po przedstawieniu, kiedy wyszedł na papierosa, został szczelnie otoczony, głównie przez fanki, które prosiły o autograf, dopraszały się o wspólne selfie, pytały, w jakim filmie będzie teraz grał… Cóż, jest już celebrytą, na dodatek przystojnym. Grał w filmach Carlosa Saury, Michele Placida i braci Tavianich. Ba, pojawił się nawet, aczkolwiek tylko na chwilę, w Zakochanych w Rzymie Woody’ego Allena. Dzisiaj występuje w hitowym serialu Il commissario Ricciardi [Komisarz Ricciardi] opartym na powieściach Maurizia de Giovanniego, śpiewa na festiwalu w San Remo, reżyseruje też autorskie przedstawienia. W 2021 roku w Casa del Jazz w Rzymie wystawił spektakl Fuggi la terra e l’onde [Uciekaj od ziemi i fal]. Poruszony lekturą książki Stanotte guardiamo le stelle [W nocy patrzymy na gwiazdy] afgańskiego uchodźcy Alego Ehsaniego, napisał na jej podstawie scenariusz, na który składały się też fragmenty dawnych kronik arabskich, Eneidy i prozy Josepha Conrada. W rezultacie opowiedział historię ucieczki i alienacji, braku domu i samotności. Sam mówi, że mało kto tak dobrze rozumie współczesnych uchodźców jak mieszkańcy Abruzji, którzy jeszcze nie tak dawno temu sami musieli opuszczać własne domy, by szukać lepszego życia – z powodu biedy czy trzęsień ziemi, od wieków będących zmorą regionu.
Lino do dzisiaj dokładnie pamięta ten dzień w 2009 roku, gdy doszło do wielkiego kataklizmu w L’Aquili. Był wtedy w Avezzano (najważniejszym mieście Marsyki, odległym od stolicy regionu o ponad pięćdziesiąt kilometrów) na meczu rugby, grał w nim jego brat. Po krótkim spotkaniu towarzyskim Lino wrócił do domu i zasnął jak zabity. Pierwszy wstrząs, który dotarł z L’Aquili do Avezzano, nie zbudził go. Śniło mu się, że jest w pociągu i że wszystko się w nim trzęsie. Kiedy po chwili otworzył oczy, zobaczył, że w stronę jego łóżka leci szafka z książkami.
Dziesięć lat po tej tragedii wziął udział w filmie dokumentalnym L’Aquila, 3:32 – La generazione dimenticata [L’Aquila, 3.32 – Zapomniane pokolenie], na którego potrzeby spotkał się z kilkorgiem studentów. Opowiadali mu o tym, w jaki sposób uratowali się z pożogi, jak godzinami poszukiwali swoich znajomych pod gruzami zniszczonych domów, wreszcie jak zapamiętali swoje pierwsze chwile życia, gdy już doszli do siebie. W jednym z wywiadów tuż po premierze Lino podkreślał, że „kręcenie tego obrazu oznaczało zmierzenie się z niezagojoną jeszcze raną, z bólem i ogromnym poczuciem straty”.
Gdyby miał swój herb rodowy, empatia byłaby jego dewizą i zawołaniem. Bez wątpienia. Bo oprócz prowadzenia działalności artystycznej od lat angażuje się w różne akcje pomocowe i charytatywne związane nie tylko z Abruzją. Współpracuje z Organizacją Narodów Zjednoczonych i Czerwonym Krzyżem, jeździ z misjami humanitarnymi w różne części świata. Pomagał młodym studentom z Etiopii. Odwiedził też Liban. Tam w obozie dla uchodźców jeden z mężczyzn zadał mu pytanie, które będzie pamiętał do końca życia: „Możesz mnie zabrać do Włoch?”. Kiedy usłyszał odpowiedź odmowną, zapytał po raz drugi: „Więc po co tu jesteś?”. Lino zrozumiał wtedy, jak mało wie o świecie, do którego przyjechał. I jak niewiele sam może zrobić. Nie zrezygnował jednak z misji. Ciągle nagrywa filmy promocyjne, zbiera pieniądze, prowadzi kampanie informacyjne.
Obecnie zaś namawia Włochów do przyjmowania Ukraińców. I, naturalnie, czas mu się skurczył jeszcze bardziej. Nie dość, że zagrał ostatnio we włoskiej wersji amerykańskiego serialu Tacy jesteśmy, to jeszcze ma za sobą dwie premiery teatralne.
Ale obiecuje, że do Collelongo znowu wpadnie. Przynajmniej na chwilę. W sierpniu. Żeby pojeździć rowerem po górskich labiryntach. Bo poza rugby to jego drugi ulubiony sport. W zeszłym roku na prośbę redaktorów specjalnego rowerowego przewodnika po Italii opisał trzy abruzyjskie trasy. Jedna z nich prowadzi z Cerchio do Castel di Sangro. Nie jest ani krótka, ani łatwa. To ponad osiemdziesiąt kilometrów ostrych podjazdów i szybkich zjazdów. Rajd tylko dla wytrwałych. Bonusem są, oczywiście, widoki, równie spektakularne jak te z Gran Sasso.
Trzeba tylko uważać na niedźwiedzie, bo żyje ich w Abruzji ponad pięćdziesiąt i nie każdy jest tak sympatyczny i przyjazny, że da sobie zdjęcie zrobić i jeszcze łapą na pożegnanie pomacha. Zwłaszcza kiedy głodny, bo nie udało mu się zwędzić kury.
Terremoto to słowo, które napawa grozą. Trzęsienie ziemi. W Abruzji już w szkołach podstawowych i w domach dzieci uczone są, jak się zachowywać w trakcie kataklizmu, gdzie należy się kryć, którędy wychodzić, które fragmenty kamienic ulegają natychmiastowej destrukcji, a które są trwalsze.
Ze względu na to, że duża część kraju leży w strefie naporu afrykańskiej płyty tektonicznej na płytę eurazjatycką, trzęsień ziemi można się spodziewać w Italii w zasadzie wszędzie. Ale najbardziej niebezpieczny obszar to pasmo Apeninów.
W Marsyce do dzisiaj żywa jest pamięć wielkiej katastrofy, która wydarzyła się tam w 1915 roku. Zginęło wtedy ponad trzydzieści tysięcy ludzi. W dwunastostopniowej skali Mercallego siła kataklizmu miała wynosić aż dziesięć, a nawet jedenaście stopni, w skali Richtera – stopni siedem, osiem.
Zanim doszło do tego dramatu, ziemia była spokojna. Nie pojawiły się żadne wstrząsy wstępne. Tylko nieliczni mieszkańcy na kilka dni przed tragedią wyczuli, że może stać się coś niedobrego. Sprawdzali od czasu do czasu temperaturę wody w swoich studniach. Jeżeli była za ciepła, to przewidywali trzęsienie ziemi. Francesca Biffi z Avezzano wspominała w rozmowie z dziennikarzami portalu Terre Marsicane, jak jej dziadek Antonio przez wiele dni powtarzał sąsiadom, że jego woda „prawie się gotuje”, a to zwiastuje nieszczęście. Radził, by nocowali poza domem. Nie posłuchali go. I zginęli. On zdecydował, że będzie spał w stodole, dlatego przetrwał.
Zagłada nadeszła o 7.48 (niektóre źródła podają, że cztery minuty później). Wszyscy byli jeszcze w domach. 13 stycznia w samym tylko Avezzano w ciągu jednego dnia żywcem zostało pogrzebanych dziesięć tysięcy mieszkańców. Totalnej destrukcji uległo też wiele okolicznych miasteczek: Cappelle dei Marsi, Gioia dei Marsi i San Benedetto dei Marsi. Nie pozostał tam kamień na kamieniu. Dosłownie. W dalej położonych osadach, chociażby w Canistro, nie było lepiej.
Jedna z większych tragedii miała miejsce w Ortucchio, położonym parę kilometrów od Pesciny. W ciągu trzydziestu sekund zginęło tam czterysta dwadzieścia pięć kobiet. Prawie wszystkie, które tego dnia poszły na uroczystą mszę świętą kończącą trwające kilka dni rekolekcje. Uratowała się tylko jedna staruszka stojąca bardzo blisko drzwi.
Mężczyźni przeżyli. Wyszli z domów na pola i pastwiska jak co dzień już o piątej rano. Kiedy wrócili, nie mieli domów, żon ani córek.
Kilka lat później do częściowo już odbudowanego Ortucchio zaczęły przyjeżdżać kobiety z innych części regionu, głównie z Pescasseroli, żeby zakładać rodziny z ortucchiesi, jak nazywa się mieszkańców miasteczka. Akcja była oddolna, nie zaś zainicjowana przez władze. Jednak, jak dzisiaj mówią miejscowi, powiodła się tylko częściowo. Sporo kobiet po jakimś czasie wróciło w swoje rodzinne strony. Nie potrafiły się odnaleźć w specyficznym otoczeniu, nie znały dialektu. A warunki życia jeszcze wiele lat po katastrofie były bardzo ciężkie.
W Avezzano uratowało się nie więcej niż tysiąc osób.
– Nie miał nawet kto sprzątać ruin i chować zmarłych – mówi Angelo.
Dlatego z czasem tam też zaczęli przybywać, prawie masowo, ludzie z północy kraju. Nic dziwnego, że struktura społeczna miasta przypomina dzisiaj nieco warszawską. Prawie wszyscy są skądś.
Trzęsienie było odczuwalne w dolinie Padu, w Bazylikacie. Dotarło także do Rzymu, gdzie jego siłę określono na sześć stopni w skali Richtera. Wiele budynków zostało zniszczonych, leciały gzymsy w kościołach, zapadały się chodniki. Ale władze w stolicy zrazu zbagatelizowały katastrofę. Nie wysłały na pomoc ani wojska, ani policji. Nie zaakceptowały też zagranicznej pomocy. Abruzyjczycy radzili sobie sami.
Kiedy przeglądam stare albumy fotograficzne z Avezzano, w każdym z nich obowiązkowo zamieszczone są zdjęcia zrobione w dniu, w którym zatrzęsła się ziemia. Na każdym miasto wygląda jak Warszawa po powstaniu albo Mariupol po ataku Rosjan.
Według relacji jednego z robotników, który pracował w fabryce w centrum Avezzano, ludzie na samym początku nie wiedzieli, o co chodzi. Część osób myślała, że doszło do jakiejś eksplozji w samochodzie zaparkowanym przed budynkiem. On sam przeżył cudem. Opowiadał reporterowi neapolitańskiej gazety „Il Mattino”, że gdy wygrzebał się z ruin, usłyszał „tysiące jęków”: „Spojrzałem na okolicę i pomyślałem, że padłem ofiarą strasznego snu – zamek, dzwonnica, kościół, wszystko zniknęło. Avezzano zostało właściwie zrównane z ziemią. Z morza ruin wyrastało tylko kilka ścian”.
Miasto było tak zdewastowane, że posłużyło nawet za plan filmowy, który miał udawać zniszczenia wojenne. Kilka miesięcy po tragedii, w maju, do Avezzano przyjechał słynny reżyser Carmine Gallone (autor pierwszego europejskiego obrazu dźwiękowego Neapol, śpiewające miasto z Janem Kiepurą), aby nakręcić film o trwającej właśnie Wielkiej Wojnie.
W Collelongo zginęło wtedy tylko kilka osób (niektórzy mówią, że pięć, niektórzy, że siedem). Miasteczko ocalało dlatego, że leży nie w dolinie jak Ortucchio, tylko znacznie wyżej. Dzięki temu – głosi miejscowa legenda – fala uderzeniowa zatrzymała się na skałach, które zadziałały jak amortyzator.
Niemniej w domu ojca Angela spadł sufit. Z paru kamienic powypadały okna. Ale sześć budynków zostało zdewastowanych prawie doszczętnie.
Angelo po latach kupił nawet jeden taki zburzony dom, z którego zachowała się tylko cantina, czyli piwnica. Stały w niej jeszcze stare szafy, przedmioty codziennego użytku, butelki. Odbudował mury, wstawił okna i na koniec pokłócił się z sąsiadem o jeden metr kwadratowy powierzchni. To znaczy Angelo odbudował wszystko zgodnie z planami, jakie miał. Sąsiad jednak stwierdził, że plan jest zły i ten metr należy do niego. I podał Angela do sądu. Sąd działał dosyć opieszale. Aż dziesięć lat zajęło mu wydanie werdyktu. W tym czasie Angelo nie miał prawa niczego w budynku ruszać ani remontować. Dom stał niedokończony. No, ale sprawa zakończyła się pomyślnie. Wszystko już gotowe.
I kiedy tak z Angelem rozmawiamy, czuję wyraźnie, że coś się pode mną gwałtownie rusza. Podnosi się i opada. Tak tutaj wygląda trzęsienie ziemi. Ziemia nie faluje jak w Rzymie – czego wielokrotnie doświadczyłem. W Colle (jak się w skrócie określa miasteczko) skorupa wybucha. Wszystko nagle unosi się w powietrze na sekundę–dwie, po czym opada.
1 stycznia 2019 roku mieszkańcy najedli się tutaj strachu na długie lata. Ziemia nagle detonowała jak butla z gazem.
Epicentrum, jak doniosły gazety, znajdowało się zaledwie trzy kilometry od miasta. Nie było bardzo silne, magnituda wynosiła zaledwie 4,2 stopnia w skali Richtera, ale było bardzo gwałtowne. Wszyscy spodziewali się powtórki. Włoskie stacje telewizyjne pokazywały obrazy z kamer miejskich, na których mieszkańcy pakowali się w papciach do samochodów i uciekali do krewnych, kuzynów, wujów i ciotek mieszkających w innych częściach kraju.
Rosanna Salucci, burmistrzyni Collelongo, uspokajała w mediach społecznościowych: „Tak, to był szok, ale na szczęście nie było żadnych szkód, nikt nie został ranny, nic nie zostało zniszczone”. Ci, którzy nie wyjechali z miasteczka, nie chcieli spać w domach. Burmistrzyni zadbała o to, żeby znaleźli schronienie w szkołach albo w bocciodromie – olbrzymiej sali, w której, jak sama nazwa wskazuje, gra się w bocce, czyli, dla uproszczenia, w bule. Z tym uproszczonym terminem trzeba tutaj wszakże uważać. Kiedy po raz pierwszy pojawiłem się w Collelongo i nieopatrznie użyłem nazwy francuskiej, zostałem solidnie zrugany, albowiem bocce to bocce, a bule to bule, więc żebym już tego nie mieszał. Amatorzy gry mają nawet swoją federację, rozgrywki, hymny, flagi. Angelo był mistrzem regionu, i to parokrotnie. Swego czasu próbował i mnie nauczyć, jak poprawnie rzucać oraz wygrywać. Brał do drużyny, spokojnie znosił porażki i upokorzenia, gdyż tę grę traktuje się tutaj bardzo poważnie. Ale nic z tego nie wyszło. Rzucałem fatalnie, zawsze źle obliczałem odległość i nie trafiałem w kule.
Niemniej Angelo, chociaż bocce uwielbia, 1 stycznia nie zdecydował się nocować w bocciodromie. Wyjechał do rodziny do Rzymu. Bał się. Po prostu. Chociaż akurat jego dom ma zamontowane specjalne zbrojenia antysejsmiczne.
W Collelongo, podobnie jak w wielu innych abruzyjskich miastach, na frontonach kamienic widać czasami charakterystyczne czarne, metalowe rozety. To znak, że dom zbudowano albo przebudowano zgodnie z zasadami antysejsmicznymi i jego ściany zostały zespolone ze sobą metalowym prętem, który ma je trzymać w pionie podczas wstrząsów. Z reguły takie struktury nie ulegają destrukcji. Problem polega na tym, że chociaż w strefie czerwonej (we Włoszech najbezpieczniejsza jest strefa zielona, najmniej bezpieczne – czerwona, granatowa i fioletowa) każdy nowy dom musi być budowany zgodnie z takimi zasadami, w rzeczywistości niewielu właścicieli to prawo respektuje. Powód jest prosty – pieniądze.
Ludzie czasami nie chcą pamiętać, że Abruzja to nie Japonia, gdzie wznosi się lekkie, drewniane konstrukcje. Tutaj buduje się z kamienia i cegieł. I jeżeli kamienice czy rezydencje nie są wzmocnione, to momentalnie się rozpadają, gdy magnituda trzęsienia osiągnie pięć czy sześć stopni w skali Richtera.
A lekkie wstrząsy notowane są codziennie. Zamieszkawszy we Włoszech, bardzo szybko doceniłem działalność portalu Narodowego Instytutu Geofizyki i Wulkanologii (L’Istituto Nazionale di Geofisica e Vulcanologia), na którym odnotowywane są najmniejsze nawet drgania skorupy ziemskiej. Warto go śledzić po to tylko, żeby nie zwariować. Skoro do lekkich trzęsień, rzędu dwóch, dwóch i pół stopnia, dochodzi co dziesięć czy dwadzieścia minut, to można żyć spokojnie.
Każdy Włoch, którego znam, zagląda na ten portal. Każdy doskonale się orientuje, kiedy i gdzie ziemia zatrzęsła się tak, że mieszkańcy musieli to odczuć. Wszyscy liczą się z tym, że wcześniej czy później nadejdzie najgorsze. I nikt się nie dziwi, że naczynia i meble nagle znajdują się w innym miejscu. Sam przez długi czas zachodziłem w głowę, dlaczego obraz czy zdjęcie jednego dnia wisi prosto, a drugiego – krzywo. Myślałem, że owe ukosy i asymetrie były powodowane przez przeciągi. Nic z tych rzeczy. To lekkie, prawie nieodczuwalne wstrząsy wpływały na to, że niektóre przedmioty zmieniały swoje położenie. Tak jakby ziemia dawała niemrawy sygnał: uważaj, dzisiaj jest spokojnie, ale niewykluczone, że jutro będzie zupełnie inaczej.
W Abruzji na ludzi można liczyć zawsze, na ziemię – niekoniecznie. Mieszkańcy mają do niej zresztą ambiwalentny stosunek. Z jednej strony lubią ją i cenią, bo dzięki niej żyją, ale z drugiej narzekają na to, że jest (w większości) skalista i bardzo wymagająca. To nie Emilia-Romania, gdzie wszystko rośnie, nic, tylko wyjść na pole i zbierać. W Abruzji trzeba się nieźle naharować, żeby coś wyrosło.
I jeszcze te trzęsienia.
Dwa lata po wielkim trzęsieniu ziemi L’Aquila ciągle wyglądała jak plan filmowy Wojny światów Piotra Szulkina. Puste, wymarłe ulice, sterty gruzu, drewna i zniszczonych mebli. Wielkie kontenery na śmieci wypełnione były po brzegi wszystkim tym, co kiedyś wypełniało domy. Apokalipsa. Ona się tutaj dokonała. Świat, który był, przestał być światem. Miałem wrażenie, że zza ruin wyjdą za chwilę Marsjanie.
W filmie Szulkina z 1981 roku, którego akcja dzieje się w roku 2000, Ziemię podbili właśnie Marsjanie. I chociaż uważano ich za przedstawicieli wyższej cywilizacji, to w bardzo krótkim czasie udowodnili, że są uosobieniem zła. W stosunku do ludzi zachowywali się okrutnie, aczkolwiek deklarowali coś zupełnie innego. Niszczyli, rabowali, wsadzali do więzień. Nie tyle deformowali rzeczywistość, ile ją gwałcili. To miał być metaforyczny obraz PRL-u. Tak to sobie reżyser wymyślił. Nie wiedział, że stworzył dzieło uniwersalne i wizjonerskie, które w obliczu agresji Rosji na Ukrainę zyskało jeszcze dodatkowy wymiar.
Aczkolwiek Wojna światów traktuje nie tylko o przemocy i kolonizacji. To także opowieść o mass mediach, które w swoich przekazach posługują się kłamstwem. Kreując nową historię, z ofiar czynią morderców, z morderców zaś – wybawicieli. Główne hasło telewizji z filmu Szulkina brzmiało: „To my tworzymy rzeczywistość”. Tak przecież działa dzisiaj każda kremlowska stacja.
Ale i Zachód ma co nieco na sumieniu. Zanim pojawiłem się w stolicy Abruzji, przez kilka dni w Rzymie oglądałem w telewizji wiadomości. Wyglądało na to, że miasto dosyć szybko się odbudowuje, mieszkańcy zaś są pełni nadziei. Ówczesny premier Italii Silvio Berlusconi zapewniał, że pieniędzy nie brakuje. Dosyła je nawet zagranica, a prywatni inwestorzy walą drzwiami i oknami. W L’Aquili nastąpił cud. Miasto zmartwychwstało.
Mieszkańcy widzieli jednak na własne oczy, że premier bajki opowiada. Wyremontowanie czy postawienie na nowo kamienic, domów i biur w tak krótkim czasie było niemożliwe. Mówili o tym, a czasami nawet krzyczeli, architekci i inżynierowie.
Narracja rządowa i medialna nie pokrywała się ze społeczną. Pisarka Anna Ventura zanotowała w swoim dzienniku Tra domenica e lunedì [Między niedzielą a poniedziałkiem]: „Minął już miesiąc od katastrofy i nic się nie zmieniło. Wszyscy wydają się obojętni, wszystko jest nieruchome. […] Wegetuję, mam długie wakacje, zaczynam się nudzić…”. Trzy miesiące po trzęsieniu ziemi sytuacja bynajmniej nie uległa zmianie: „Kolejne dni są tak nieistotne, że pisanie pamiętnika nie ma sensu. L’Aquila jest teraz odległa, pochowana w nieskończonym oczekiwaniu”.
Cud nie nastąpił, jak zapowiadał Silvio Berlusconi. Według Antonella Caporalego z gazety „Il Fatto Quotidiano” ostatecznie miasto zostało „przekształcone w teatr bólu, zamknięty w miasteczku namiotowym”. Bo wszyscy mieszkańcy musieli opuścić centrum, które usytuowane jest na wzgórzu, i zamieszkać najpierw w namiotach, a później w barakach na płaskowyżu otaczającym L’Aquilę.
To była moja druga wizyta w L’Aquili. Po raz pierwszy przyjechałem tutaj na kilkanaście dni przed kataklizmem. I zobaczyłem jedno z ciekawszych miast Włoch. Fantastycznie położone, z pięknym widokiem na Gran Sasso. Pamiętam atmosferę fiesty. Ciągle mam przed oczyma studentów chodzących od baru do baru. L’Aquila przed trzęsieniem była bardzo ważnym ośrodkiem uniwersyteckim. Na studia przyjeżdżali do niej nie tylko Abruzyjczycy, lecz także mieszkańcy Turynu czy Mediolanu.
Była godzina piętnasta. Z piazza del Duomo właśnie zeszli sprzedawcy. Na marmurowych płytach leżały zdeptane kiście winogron, które ktoś spłukiwał wodą z fontanny.
Tego dnia nikt, dosłownie nikt w mojej obecności nie wypowiedział słowa terremoto. Jak mówią znajomi, w stolicy Abruzji ten temat nie istniał. Ostatnie dotkliwe trzęsienie było tutaj przecież w roku 1703.
6 kwietnia 2009 roku nastąpiła katastrofa, którą poprzedziły nieco mniejsze wstrząsy, pojawiające się już od grudnia poprzedniego roku. Zbagatelizowano je. Zagłada nadeszła o godzinie 3.32 w nocy. Wtedy runęło wszystko. W ciągu kilku sekund zapadła się wraz z samochodami jedna z ulic okalających główny plac miasta. Na bruk leciały całe ściany domów. W jednej chwili przestawały istnieć kościoły i akademiki pełne studentów. A potem w telewizyjnej transmisji na żywo można było zobaczyć rzędy trumien ustawionych na placu przed koszarami Guardia di Finanza (Straży Skarbowej), które znajdują się u podnóża miasta. Ogółem podczas trzęsienia zginęło trzysta dziewięć osób.
W roku 2011 miasto nie było kompletną ruiną – było ruiną posprzątaną i solidnie jeszcze poranioną. Pomyślałem wtedy, że tak już zostanie. Kataklizm nie oszczędził bowiem żadnego domu. Mieszkańcy L’Aquili nie wierzyli wtedy za bardzo, że jeszcze kiedykolwiek wrócą do swoich mieszkań. Stolica Abruzji była miastem widmem. W centrum nie mieszkał nikt. W znajdującym się niedaleko niego parku miejskim smutna kioskarka sprzedawała smutne magnesy z widokiem nieistniejącego miasta. Nikt nie odgarniał liści. Po parku nie biegały psy i dzieci.
Po mieście wieczorami poruszały się tylko oddziały wojska. Drzwi wejściowe do kamienic i okna były zabite deskami. Całe kwartały zaś – zagrodzone metalową siatką. Nad centrum wznosił się las dźwigów, które pracowały od niechcenia. Czułem się nieprzyzwoicie, zwiedzając te ruiny.
Plac przed katedrą, kiedyś pokryty winogronami, był wybrzuszony, a płyty chodnikowe – połamane i pokruszone. Wyglądało to tak, jakby siła trzęsienia ziemi wypchnęła wszystko do góry. Jakby pod stropem placu coś eksplodowało.
Na jedynej ocalałej ławce, tuż obok kościoła, siedział tylko jeden mężczyzna i palił papierosa. W uliczce obok dwie kobiety rozmawiały prawie szeptem, ale i tak echo niosło słowa. Dawniej echo było tutaj czyste i przezroczyste wręcz, jak górskie powietrze. Tego dnia odnosiłem wrażenie, że grzęźnie w świeżej zaprawie murarskiej. Wszędzie czułem beton i gips. W nosie miałem biały kurz. Po jakimś czasie zobaczyłem, że i moje buty zmieniły nieco kolor. Stały się białogliniaste. Powód prosty: część ulic w centrum miasta pozbawiona była nawierzchni.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Przekład Tadeusza Zabłudowskiego.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I