Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Tu się nic nie zmienia od dwóch tysięcy lat. Plebejusze, patrycjusze, dziwki, księża. Rzym” – mówi jeden z bohaterów włoskiego serialu Suburra. Bo w Rzymie, jak w całych Włoszech, czas się zatrzymał. Turyści kroczą starożytnymi ścieżkami, szukając tego, co minione, mieszkańcy znają na pamięć sentencje Marka Aureliusza, a ulice są tak samo wąskie jak przed kilkuset laty. Tak samo niezmienne są też paradoksy: bieda sąsiaduje z bogactwem, zaśmiecone ulice z pałacami, siedziby kościelnych instytucji z lokalami przejętymi przez mafię, a pamięć o Pasolinim konkuruje z pamięcią o Duce. Jak poskładać tę mozaikę, by obraz Włoch był pełny?
Piotr Kępiński kreśli portret miejsca od wieków targanego namiętnościami. Łącząc czujność obserwatora z zaangażowaniem mieszkańca, opisuje kraj, który fascynuje go od lat. Spaceruje ulicami Rzymu i Sieny, odwiedza Materę i Cilento, opowiada o sardyńskich pragnieniach separatystycznych, osiedlach Romów i handlu narkotykami na rzymskich cmentarzach. Razem z nim odwiedzamy turyńskie wystawy, smakujemy sycylijskich pani, jedziemy rowerem wzdłuż Tybru i zaglądamy do wnętrz Watykanu.
Szczury z via Veneto to erudycyjna opowieść o tym, że choć czasy błogiego la dolce vita dawno minęły, to Włochy wciąż przyciągają, pasjonują, nie dają o sobie zapomnieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Clearview / Alamy Stock Photo / Indigo Images
Copyright © by Piotr Kępiński, 2021
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Paulina Piądłowska
Korekta Katarzyna Mróz-Jaskuła, Karolina Górniak-Prasnal
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-300-3
Laurze
Marozja składa się z dwóch miast: miasta szczura i miasta jaskółki; obydwa zmieniają się z biegiem czasu; ale nie zmienia się ich stosunek: zawsze drugie z nich lada chwila ma się wyzwolić z pierwszego.
Całymi dniami człowiek wędruje wśród drzew i kamieni. Z rzadka oko zatrzymuje się na jakimś przedmiocie, a dzieje się to wówczas, kiedy rozpoznaje w nim znak innej rzeczy: ślad na piasku mówi o przejściu tygrysa, mokradła zapowiadają podziemne źródło, a kwiat chińskiej róży zwiastuje koniec zimy. Wszystko inne jest milczące i wymienne; drzewa i kamienie są tylko drzewami i kamieniami.
Italo Calvino, Niewidzialne miasta,tłum. Alina Kreisberg, Warszawa 2013
Na przystanku autobusowym nieopodal Wielkiej Synagogi, skąd dwa kroki na Wyspę Tyberyjską, zobaczyłem trzy martwe szczury. Wśród żółtych liści, obok wiaty. Z daleka prawie niewidoczne, z bliska robiły wrażenie zamrożonych albo nagle unieruchomionych przez jakiś kataklizm. Tak mogłyby wyglądać szczury zaskoczone przez wybuch Wezuwiusza. Ale w Rzymie nie ma wulkanów. Są natomiast coraz chłodniejsze zimy, i to chyba niskie temperatury przyczyniły się do śmierci gryzoni.
Kiedy następnego dnia przechodziłem obok tego miejsca, truchła nadal leżały. Banglijczycy palili papierosy. Filipinka przytaszczyła ładne, małe biurko, którego nogę postawiła na ogonie martwego szczura. Świat przepływał nad gryzoniami swobodnie i delikatnie, jakby w ogóle nie istniały. Było dosyć chłodno, ale przyjemnie, świeciło słońce, ale nie za mocno, wiatr czuło się na twarzy, ale liście drzew pozostały nieruchome.
– Lepszy martwy szczur niż żywy – mówi ze stoickim spokojem mój przyjaciel, który mieszka w okolicach Garbatelli, gdzie jest ich zatrzęsienie. – To normalne, że gdy idę do metra czy na przystanek autobusu, widzę, jak grasują, jedzą, i to bynajmniej nie pod osłoną nocy.
Rzymskie szczury na żer wychodzą w dzień. Pojawiają się już także na via Veneto, stanowiącej symbol włoskiej zamożności. Kiedy byłem tam jesienią 2020 roku, najsłynniejsza rzymska ulica wyglądała żałośnie. Z jednej strony eleganckie (jeszcze) sklepy z jasnymi witrynami, z drugiej egipskie ciemności i żebracy z biało-niebieskimi parcianymi torbami – takimi, jakie widujemy w Warszawie na Wschodnim – które po brzegi wypełnione odpadkami i podartą odzieżą.
Przed paroma laty zamknięto tutaj słynną Café de Paris, po tym, jak stołeczni kontrolerzy zauważyli, że miejsce stało się pralnią pieniędzy dla kalabryjskiej mafii – ’ndranghety, której korzenie sięgają dziewiętnastego wieku. To organizacja niegdyś lokalna, a dzisiaj globalna, handlująca narkotykami, inwestująca w nieruchomości. ’Ndrangheta, w przeciwieństwie do innych włoskich gangów, jest zdecentralizowana. Składa się z ndrin, czyli oddziałów działających na własnych rachunek. Jedna z tych ndrin upatrzyła sobie właśnie znaną kawiarnię. Inne z powodzeniem działają w Turynie, Mediolanie, a nawet w Polsce.
„Oto co zostało ze słynnej ulicy, która powszechnie jest kojarzona z dolce vita” – mówił Pietro Lepore, były przewodniczący Stowarzyszenia via Veneto (Associazione Via Veneto).
Wstyd. Wstyd tym większy, że nie wydarzyło się to z dnia na dzień. Symptomy kryzysu pojawiały się wcześniej. W lutym 2017 roku dziennik „Corriere della Sera” opublikował zdjęcie szczura wchodzącego swobodnie do Hotelu Excelsior. Kiedyś w tamtych okolicach paparazzi pstrykali fotki Avie Gardner i Frankowi Sinatrze. Od tamtego momentu do obiektywów zaczęły szczerzyć zęby gryzonie. Włoscy reżyserzy, którzy kręcili tutaj swoje filmy jak najęci (a Federico Fellini uwielbiał przesiadywać w Harry’s Bar), już tych miejsc unikają, bo ani one reprezentacyjne, ani snobistyczne. I chociaż sami hotelarze, przestraszeni, że stracą resztki dochodów, zaczęli na własną rękę nie tylko sprzątać, lecz także remontować ulicę, wszystko na nic. Świat dolce vita przestał istnieć. Dzisiaj artyści zapuszczają się do Prati, Parioli i Flaminio, a jeżeli szukają czegoś naprawdę paskudnego, to do Ostii. Życie artystyczne zamarło. Młodsi twórcy wolą dzielnicę San Lorenzo, gdzie szczurów zatrzęsienie, ale tam zawsze tak było, więc nie ma o czym mówić.
Według szacunków specjalistów w Wiecznym Mieście mieszka więcej szczurów niż ludzi, bo około dziesięciu milionów. Podobno w latach dziewięćdziesiątych żyło ich tam nawet trzydzieści milionów. Jedna z włoskich gazet podała, że Francesco De Gregori (słynny piosenkarz i poeta) doliczył się ich aż trzystu milionów. Jak to zrobił? Tego dziennikarze nie wyjaśnili. A sprawa jest prosta. Otóż De Gregori wcale gryzoni nie liczył, nie zatrudnił żadnej firmy, żeby zbadała sprawę, nie zajmował się rzymskimi szczurami naukowo ani też po amatorsku. Powiedzmy, że oszacował ich liczbę artystycznie. Napisał bowiem piosenkę pod tytułem 300 000 000 szczurów, z bardzo znaczącym fragmentem:
Ci sono topi tutti intorno, topi in Via Frattina,
traversavano la strada tranquillamente, alle undici di mattina.
W wolnym przekładzie mógłby on zabrzmieć:
Wokół nas szczury, szczury na via Frattina,
przechodzą przez ulicę cicho, kiedy dzień się zaczyna.
Tłumaczenie niedokładne, ale oddające istotę inwazji dokonującej się na moich oczach, o której fama w bardzo krótkim czasie dotarła nawet do Moskwy. Tam bowiem w kremlowskim portalu informacyjnym Sputnik słynny w Italii senator Antonio Razzi ogłosił, że ma genialny pomysł, jak we względnie łatwy sposób poradzić sobie z tą plagą. Otóż wymyślił on, żeby do Wiecznego Miasta sprowadzić pięćset tysięcy azjatyckich (czy może syberyjskich) kotów i po problemie. Podobno znalazł nawet dostawcę. Skąd miał wziąć pieniądze na tę transakcję? Tego gazeta nie wyjaśniła.
No a kim jest ów Razzi? Skończonym idiotą, dla którego wzór demokracji stanowi Korea Północna. Przed laty wsławił się ogłoszeniem w wywiadzie, że nigdzie na świecie nie widział ulic tak czystych i ładnych jak w Pjongjangu; nigdzie na świecie nie widział przywódcy tak mądrego jak Kim. Obozy pracy? Wolne żarty. Tam nikt nie siedzi więzieniach i wszystko jest cacy.
Podobne brednie Razzi mówi teraz o Moskwie, Syrii i Białorusi. A zapowiadane przez niego azjatyckie (czy też syberyjskie) koty w Rzymie oczywiście się nie pojawiły. Honoru miasta bronią grube i brzydkie koty lokalne, które grasują albo wylegują się na Largo di Torre Argentina. I tam faktycznie szczurów nie ma. Niewykluczone, że to jedyne miejsce w stolicy wolne od gryzoni.
W czasie pierwszej fali pandemii wszyscy się bali, że to one zamiast ludzi opanują ulice i aleje. Nic takiego się nie stało. Zapewne dlatego, że początek roku 2020 okazał się w Wiecznym Mieście dosyć mroźny. Temperatury w nocy spadały nawet poniżej zera. Śniegu nie było, ale bez czapki i ciepłej kurtki nie dało się wyjść. To zresztą nic nadzwyczajnego, takie zimy się zdarzają i tutaj. Romowie, którzy mieszkają w kamperach po drugiej stronie via Flaminia, dokąd mam z domu pięć minut na piechotę, zaczęli więc wieczorami palić ogniska pod wiaduktem, tuż przy Carrefourze.
Dzisiaj, kiedy pytam ich o szczury, wytrzeszczają oczy ze zdziwienia.
– Ale jaki problem? Naprawdę nie masz większego? Przecież to normalne, że w mieście muszą być gryzonie. Człowieku! Skąd ty się wziąłeś?
Wokół nich sterty śmieci. Nie chcę nawet myśleć, ile szczurów grasuje tutaj, sto metrów od mojego domu. Chociaż widuję je rzadko, to musi być ich sporo. Również dlatego, że w całym Wiecznym Mieście, a więc i w dzielnicy Flaminio, gdzie mieszkam, szwankuje system wywożenia odpadów i ich utylizacji. Od momentu zlikwidowania największego wysypiska Malagrotta i zamknięcia kilku okolicznych spalarni, które nie spełniały europejskich standardów, Rzym nie dorobił się jeszcze nowoczesnych zakładów. Obecnie władze ratują się eksportem śmieci do Austrii i Bułgarii oraz prowadzą rozmowy z inwestorami, by zachęcić ich do budowy spalarni. Do tej pory nikt się nie zdecydował.
To dlatego kontenery na śmieci są przepełnione. A rzymianie, wkurzeni tym faktem, a także uciążliwą dla nich segregacją, zaczęli wynosić odpadki nie tylko pod wiadukt, lecz także nad pobliski Tyber. Bywa, że na opróżnienie kontenerów trzeba czekać tydzień albo i dłużej. Na dodatek w Rzymie te megakosze stoją na ulicach i w zasadzie każdy może wrzucać do nich, co chce. W związku z tym nikt nie ponosi za nic odpowiedzialności. Ale tak to wyglądało zawsze. Nie ma się co oszukiwać, to miasto było czyste chyba raptem parę razy w historii – za czasów Mussoliniego, w latach sześćdziesiątych i w roku 2000, podczas wielkiego jubileuszu, kiedy odnowiono kamienice i posprzątano na ulicach. Wtedy ludzie przez kilka miesięcy nie wyrzucali papierów i papierosów na chodniki. Dzisiaj śmiecą wszyscy.
– A od momentu, gdy się pojawiła segregacja odpadów, miasto zafundowało nam kolejną atrakcję: pojemniki, które są chyba najbrzydsze na świecie – moja sąsiadka nie kryje złości. Racja, na tej krótkiej ulicy stoi ich dziesięć, pięć po prawej stronie, pięć po lewej. Prawie wszystkie w kolorze krowiego łajna. Pytam znajomych: jak to się stało, że w mieście, które chce uchodzić za jedno z piękniejszych na świecie, nikogo nie oburzają takie nieestetyczne kosze na odpady? Jakim cudem w kraju, który szczyci się najlepszymi designerami, ktoś wpadł na taki pomysł, ktoś ten pomysł zatwierdził i ktoś takie kontenery wyprodukował?
Rzymianie nie znają odpowiedzi. Zwłaszcza że w innych włoskich miastach sprawy wyglądają znacznie lepiej. Lecce? Elegancja. O Florencji i Mediolanie nawet nie wspomnę. Rzym jeszcze długo będzie chodził w podartych spodniach. Ludzie mają tutaj wszystko w nosie, tak mówią nawet sami mieszkańcy. O wspólną przestrzeń dba niewielu. Wśród nich niezwykle aktywny jest Alessandro Gassman (syn słynnego aktora Vittoria, również aktor, grał między innymi w serialu I bastardi di Pizzofalcone [Bękarty z Pizzofalcone]. Na stronie gazety „Il Fatto Quotidiano” prowadzi blog, a na Facebooku promuje akcje i kampanie wzywające mieszkańców do tego, by − nie czekając na pomoc − sami wzięli sprawy w swoje ręce i zaczęli porządkować miasto. Mało kto go słucha.
Mój sąsiad pali papierosy na klatce schodowej i na balkonie, ale niedopałki wyrzuca nie do popielniczki, tylko na dziedziniec. Nikomu to nie przeszkadza. Obok znakomitej księgarni Koob (kiedyś przy via Calderini, dzisiaj na piazza Gentile Da Fabriano), gdzie na półkach obok Kafki, Baumana, Kapuścińskiego i Szymborskiej stoją tomy Herberta i Schulza, z kontenerów wysypują się tony śmieci. Nieopodal nich stoją zużyte kaloryfery, telewizory, drewniane palety… Worki z resztkami żywności rozszarpane przez psy potrafią na wiele dni zatruć powietrze.
Jakiś czas temu ktoś na Facebooku opublikował zdjęcia kartonów zostawionych tutaj przez Alessandra di Battistę, prominentnego polityka Ruchu Pięciu Gwiazd (MoVimento 5 Stelle, w skrócie zwanego też M5S, populistycznego ugrupowania, które w 2005 roku założył słynny komik Beppe Grillo). Najwyraźniej zapomniał, że na paczkach z Amazona widniały jego nazwisko i adres.
Codziennie wiatr roznosi papiery oraz plastikowe torby po całej okolicy, aż w kierunku Narodowego Muzeum Sztuki XXI Wieku, nazywanego powszechnie MAXXI, i Tybru, nad którym – bywa – kołują dziesiątki gazet i foliówek. Ludzie w pobliskim barze popijają kawę i wino, jedzą ciastka w otoczeniu wirującego paskudztwa.
Luca, znajomy prawnik, zwierzył mi się, że ma już tego dosyć i zrywa z wieloletnią tradycją. Nie pójdzie na poranną kawę.
– Jaki sens od rana inhalować się smrodem zamiast zapachem doskonałej kawy, która jest najlepsza na świecie?
Kiedy mówię mu, że mnie z kolei drażni tu od lat zapach benzyny, odpowiada, że nie widzi problemu.
– Kawa i benzyna to kwintesencja Rzymu. Smród już niekoniecznie.
Gassman napisał na swoim blogu: „Nasza stolica, która została zgwałcona i przez dziesięciolecia zaniedbana, poniosła porażkę, jest wyczerpana, nie ma siły, by kryć swoje blizny… Całe nabrzeże Tybru jest teraz zdewastowane przez jaskrawe graffiti. Zapach moczu wdziera się do nosa gwałtownie, gwałtownie i głęboko”.
Ostatnio na wysokości ponte Matteotti widziałem żelazną ramę łóżka wczepioną w dryfujący po rzece konar. Na wysokich krzakach wiszą majtki, spodnie i stare kurtki, które Tyber naniósł wraz z wysoką falą kilka lat temu – wyglądają jak instalacje artystyczne. Pod drzewami wagarowicze palą papierosy, przyprowadzają tam dziewczyny, zostawiają po sobie prezerwatywy i butelki po piwie. Są bezszelestni. Z daleka ich prawie nie widać. Kiedy podejść bliżej, ściszają głosy, udają, że nikogo nie ma. Gołymi stopami dotykają zmurszałych drewnianych umocnień, które pamiętają czasy Mussoliniego.
Krzyczą tylko spasione mewy. Zwłaszcza gdy złapią mysz albo szczura. W maju 2019 roku dziennik „Il Messaggero” zamieścił na swoich stronach internetowych film, na którym widać, jak ptak właśnie przyleciał znad Tybru na piazzale di Ponte Milvio (niedaleko ponte Milvio, czyli mostu Mulwijskiego), trzymając w dziobie wielkiego gryzonia. Przez kilka chwil chodzi dumnie po wysepce, gdzie znajduje się posterunek drogówki, potem zaś na oczach licznie zgromadzonych w pobliskich barach i restauracjach rzymian zaczyna konsumować swoją zdobycz. Kiedy się wydaje, że spektakl został zakończony, mewa zaczyna gonić wrony i wyrywać im okruchy jedzenia. Słyszymy głos z offu, najprawdopodobniej autora filmu: „Virginio Raggi [burmistrzyni Rzymu z Ruchu Pięciu Gwiazd], dziękujemy”.
Ze szczurami powoli zaczyna też mieć problem Watykan. Gryzonie opanowały już okolice Zamku Świętego Anioła.
Papież Franciszek z Domu Świętej Marty, gdzie mieszka, nie widzi, co prawda, brudu Rzymu, ale kłopoty miasta zna doskonale. Wie, że niedostępna dla zwyczajnych śmiertelników część Państwa Watykańskiego to oaza czystości w porównaniu z leżącymi tuż przy jego granicy ulicami Wiecznego Miasta.
Niedaleko od siedziby ojca świętego, na małej uliczce łączącej via dei Corridori z via della Conciliazione bezdomni urządzili sobie wielką toaletę pod gołym niebem, chociaż mogą korzystać z łaźni. Notabene do użytku oddał im ją Franciszek.
Dzisiaj na ulicę oficjalnie noszącą nazwę via Rusticucci wszyscy mówią „via degli escrementi”. Szczury mają się tutaj doskonale. A sterty śmierci w pobliżu rosną jak na drożdżach.
Do końca życia będę pamiętał żebraka bez nóg, z wielką naroślą na czole, który nieruchomo tam leżał, parę metrów od bazyliki Świętego Piotra. Przy czarnym kapeluszu, kurczowo trzymanym przez niego w ręku, stała mewa i dziobała drobne monety znajdujące się w środku.
Większość Włochów nie chce Romów w Rzymie. Każda próba integracji kończy się fiaskiem również dlatego, że rasistowskie nastroje podsyca CasaPound (włoski ruch narodowo-rewolucyjny i neofaszystowski, założony 27 grudnia 2003 roku przez Gianlucę Iannonego, wokalistę grupy Zetazeroalfa). A Matteo Salvini do niedawna ze spokojem oświadczał: „Tych, którzy przebywają w kraju nielegalnie, należy wydalić do krajów pochodzenia w porozumieniu z owymi państwami. Włoskich Romów, niestety, trzeba zatrzymać”. Dzisiaj tak nie mówi, bo nic nie może – nie jest już wicepremierem i ministrem spraw wewnętrznych. Ale nastroje i tak się nie uspokoiły.
W marcu 2020 roku dołożył się do tego wybuch pandemii koronawirusa, który (zwłaszcza w prawicowych mediach, choć nie tylko) prowokował pytania o to, czy z romskich obozów wirus nie powędruje przypadkiem do „normalnych” mieszkań. Według oficjalnych danych wiosną zeszłego roku zmarło tam jedynie kilkadziesiąt osób. Zarażonych zostało kilkaset. Jesienią sytuacja się nie zmieniła. Odnotowano zaledwie pojedyncze przypadki. Do apokalipsy zatem nie doszło. Wirus rzymskim Romom nie zaszkodził.
„Czy to cud, czy mityczna odporność tej społeczności sprawiła, że pandemia koronawirusa dotknęła ją tylko w niewielkim stopniu?” – pytała Anna Pizzo, dziennikarka portalu DinamoPress. Niewykluczone, że ani jedno, ani drugie. Prawdopodobnie wpłynął na to fakt, że od wielu lat Romowie żyją w zamknięciu i niechętnie wpuszczają na swoje tereny obcych.
Dzisiaj nastroje w obozowiskach są spokojniejsze niż podczas pierwszej fali pandemii. Wtedy to, już na początku kwietnia, władze Wiecznego Miasta spotkały się z przedstawicielami Romów i Sinti, którzy prosili o pomoc w dostarczeniu do obozów maseczek, żelu odkażającego i jednorazowych rękawiczek. Marco Brazzoduro, szef stowarzyszenia Obywatele i Mniejszości (Cittadinanza e Minoranze), mówił: „Strach przed wirusem obecny jest także wśród samych Romów, z których wielu do niedawna nawet nie wiedziało o zagrożeniu, bo nikt ich nie informował”.
Brazzoduro prowadził zbiórkę pieniędzy na pomoc dla najbiedniejszych rodzin. Do akcji włączyło się też miasto – zaoferowało Romom specjalne kupony na zakupy w sklepach. Problem leżał tylko w tym, że vouchery trzeba było najpierw wydrukować, a następnie wraz z podpisem odesłać do urzędu. Nikt nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, ilu Romów ma komputery wraz z drukarkami w swoich barakach…
Kiedy w październiku 2020 roku zapytałem grupę Romów koczujących w okolicy kortów tenisowych przy Lungotevere della Vittoria, czy skorzystali z tego dobrodziejstwa, nie wiedzieli, o czym mówię.
– Ludzie z urzędów, zanim wymyślą podobne akcje, musieliby przyjść i zobaczyć, jak mieszkamy. Może wtedy by coś zrozumieli. Przecież my tu nawet internetu nie mamy…
Inni Romowie od pięciu lat żyją zaledwie kilkaset metrów od mojej kamienicy. Ich kamper porusza się na przestrzeni kilku ulic. Od via Germania do via Flaminia. Od viale Tiziano do viale di Tor di Quinto. Maszyna wygląda tak, jakby była posklejana z dwudziestu innych samochodów. Z roku na rok rusza coraz ciężej. Im więcej lat jej przybywa, tym więcej spalin wypuszcza z rury wydechowej.
W lecie mieszkający w kamperze Romowie parkują go pod drzewami. Zimą stoją na pustym i nasłonecznionym placu w okolicach siedziby Włoskiego Narodowego Komitetu Olimpijskiego (CONI), do którego co jakiś czas pielgrzymują eleganckie delegacje. Przyjmuje je nie mniej elegancki i popularny we Włoszech przewodniczący organizacji Giovanni Malagò.
Przyjechali tutaj z Kosowa w czasie wojny. Potem urodziły im się dzieci, które, rzecz jasna, nie chodzą do szkoły. Między sobą rozmawiają mieszanką serbskiego i romskiego. Wcześniej żyli w obozowisku na przedmieściach Wiecznego Miasta. Po likwidacji tego miejsca upatrzyli sobie spokojną dzielnicę, gdzie oprócz ich przyczepy stanęły jeszcze trzy–cztery romskie kampery.
Obcych unikają jak ognia. Jedyną osobą z ich rodziny, która rozmawia z Włochami, jest matka. Ta w pobliskim supermarkecie za jedno euro pomaga w przekładaniu większych zakupów z wózka do samochodu. Dwa lata temu, przed świętami, byłem świadkiem awantury z jej udziałem. Włoszka, przekonana, że Romka chce ją okraść, wszczęła alarm, na co rozbawiona kasjerka rzuciła tylko: „Ale ona jest nasza, pani się nie obawia”.
Niczego nie kupują ani niczego nie sprzedają. Kiedy mają ochotę na sport, zdejmują z dachu kampera rower i jeżdżą po okolicy albo grają w piłkę. Jeżeli piwo, to co najwyżej jedno. Wnętrze samochodu jest czyste, w oknach firanki, żadnych śmieci wokół.
Takich romskich kamperów w Rzymie znajdują się już setki. Samochody mają po trzydzieści, a nawet czterdzieści lat i z reguły stoją albo poruszają się po najbliższych terenach. Policja patrolująca okolice, o których piszę, czyli tak zwaną wioskę olimpijską, raczej się przygląda, aniżeli kontroluje. Konfliktów z mieszkańcami żadnych. Bójek zero. Zabójstw także.
A jednak w statystykach nacji, do których Włosi mają najmniej zaufania albo których nie lubią, królują właśnie Romowie i Sinti. Według instytutu Censis (dane z grudnia 2018 roku) aż 69,7 procent Włochów nie chciałoby romskich sąsiadów, a 52 procent jest przekonanych, że więcej robi się dla imigrantów niż dla Włochów.
Zresztą nie trzeba nawet czytać analiz – wystarczy popytać, posłuchać. Nawet wykształceni Włosi nie mówią o Romach inaczej niż „złodzieje”. Co drugi mój znajomy miał z nimi złe doświadczenia – portfel zwędzony z tylnej kieszeni, okradzione mieszkanie. Przyjaciel, który kupował w automacie bilet na metro, w pewnym momencie poczuł, że ktoś grzebie mu w torbie. Kiedy się odwrócił z pretensjami, dostał pięścią w twarz. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że pobił go Rom. Innym razem w sklepie z elektroniką byłem świadkiem, jak stara Romka kupowała iPhone za gotówkę. Wykładała na ladę banknoty o nominałach pięć i dziesięć euro, a także drobniaki. Trwało to dosyć długo. Kiedy kasjerka zwróciła kobiecie uwagę, że mogłaby wymienić pieniądze w banku, towarzyszący jej mężczyzna pociągnął ekspedientkę ze złości za kołnierz bluzki. Skończyło się na interwencji ochrony.
Andrea Camilleri w jednym z wywiadów określił swoich ziomków mianem „rasistów”. To nie ulega wątpliwości. Problem w tym, że Romowie (w pewnej mierze) sami w pocie czoła pracują na złą opinię. Jednak trzeba podkreślić, że dane Stowarzyszenia 21 Lipca (Associazione 21 luglio), organizacji działającej na rzecz Romów i innych wykluczonych, mogą wielu zbić z tropu: sześciu na siedmiu włoskich Romów pracuje, uczy się i studiuje. Ci, którzy mieszkają w obozach (przyjezdni, z reguły z Rumunii i krajów byłej Jugosławii), faktycznie są wykluczeni, niemniej trudno o nagłą integrację po trzydziestu latach polityki segregacyjnej.
Paradoksalnie jednak Romów nie ma tutaj zbyt wielu. Dane są niepełne, zastrzega to każdy badacz, ale wynika z nich, że we Włoszech przedstawicieli tej mniejszości etnicznej mieszka około stu osiemdziesięciu tysięcy (niektóre źródła mówią o trzystu tysiącach), z czego sto tysięcy to obywatele kraju żyjący tutaj, tak jak abruzyjscy Sinti, od średniowiecza. Eleonora Aragona, dziennikarka zajmująca się tematyką romską, pisała: „prawie wszyscy zmieściliby się na stadionie 1 Maja w Pjongjangu” (największym stadionie na świecie, według władz północnokoreańskich mogącym zgromadzić około stu pięćdziesięciu tysięcy widzów).
Skoro Romów jest tak niewielu, to dlaczego stanowią problem? W Italii mieszkają też między innymi Filipińczycy (około stu sześćdziesięciu tysięcy), Banglijczycy (osiemdziesiąt tysięcy), Rumuni (milion dwieście tysięcy) i nikt sobie nimi specjalnie nie zawraca głowy. No, może poza Rumunami. Ci nie mają dobrej prasy z powodu stereotypów lansowanych przez media i niektórych polityków (w tym byłego burmistrza Rzymu Waltera Veltroniego), kojarzących Rumunów z przestępczością i bezrobociem. Jest to taką samą prawdą, jak i nieprawdą. Mężczyźni ciężko pracują, chociażby w budownictwie, kobiety w sklepach, restauracjach, centrach turystycznych. Banglijczycy (z reguły mający swoje sklepy czynne tak długo, jak tylko można) na tyle się wtopili w krajobraz miasta, że ostatnio powstał o nich film fabularny Bangla, który bardzo szybko stał się prawdziwym hitem. Filipińczycy mają zaś opinię ludzi pracowitych i uczciwych. Romowie – przeciwnie. Na domiar złego większość z nich żyje w ogromnych obozach zorganizowanych przed laty przez państwo, które z czasem o nich zapomniało. Reszta mieszka w małych obozowiskach albo w komunach. W żadnym innym kraju w Europie nie ma tylu nielegalnych miejsc zamieszkanych przez Romów, którzy zostali opuszczeni przez wszystkich.
Owszem, istnieje cała masa organizacji pozarządowych (i kościelnych, z Caritasem na czele) wspierających Romów, niemniej oni sami mówią wprost – kiedy potrzebujemy pomocy, Włosi wywieszają plakaty: „Możecie zdychać z głodu”, „Nie potrzebujemy was”, „Wynoście się stąd”. Francesca Danese, wiceprezeska Krajowej Koordynacji Centrów Usług dla Wolontariatu (CSVnet), nie owija w bawełnę, gdy mówi, że w kraju dochodzi do aktów nietolerancji, podsycanych przez nieodpowiedzialnych polityków.
Nikt we Włoszech nie ma dobrego pomysłu, jak rozwiązać problem romski. Kiedy ponad dziesięć lat temu ówczesny burmistrz Rzymu Gianni Alemanno (następca Veltroniego) podjął decyzję, żeby zamknąć wszystkie nielegalne miejskie obozowiska i stworzyć nowe miasteczka, ale już poza Wiecznym Miastem, większość polityków nie protestowała – oczywiście poza lewicą. Dzisiaj wiadomo już ponad wszelką wątpliwość, że pomysł był fatalny.
Media interesują się problemem tylko doraźnie, kiedy dochodzi do sytuacji kryzysowych. We włoskich gazetach prawie nie ma poważnych reportaży o życiu Romów w Italii. Absolutnym wyjątkiem na tym tle jest znakomity tekst Annalisy Camilli, dziennikarki portalu Internazionale, która opisała poruszającą historię miłości Nedzada Husovica i Valentiny Marii, mieszkających najpierw w jednym z największych obozów romskich Casilino 900, a obecnie w obozie przy via di Salone, nazywanym przez wszystkich zgodnie „domem wariatów”. Jedynym zaś artystą, który odważył się wejść na teren obozu romskiego i na dodatek nagrać tam teledysk do znakomitej piosenki Tevere Grand Hotel, był Alessandro Mannarino. I to zapewne wszystko.
Istnieją opracowania socjologiczne albo dotyczące stanu zdrowia, przygotowywane z reguły przez Caritas, ale tekstów mówiących o życiu codziennym powstało niezbyt dużo. Jedną z niewielu osób, które naprawdę dotarły do rzymskich Romów, zdobyły ich zaufanie i udokumentowały ich życie, jest Polka Maria Stefanek. W stolicy Italii żyje od lat siedemdziesiątych. To tłumaczka i fotograficzka, autorka wielu ciekawych wystaw o życiu Romów w Rzymie. Zanim w 2011 roku zlikwidowano rzymski obóz Casilino 900, często w nim gościła.
– Nie musiało do tego dojść – mówi Maria Stefanek. – To obozowisko było już całkiem ucywilizowane, społeczność skonsolidowana. Według mnie istniała szansa na to, że kiedyś stanie się normalnym osiedlem, oczywiście jeśliby miasto albo państwo pomogło.
Niestety, stało się inaczej. Koniec końców Romów porozsyłano w miejsca, gdzie żyli ludzie z innych części byłej Jugosławii, i wszyscy zaczęli sobie skakać do gardeł. Likwidacja Casilino 900 dla wielu oznaczała początek piekła. Romowie z Bośni nie mogli się dogadać z Romami z Serbii, a ci z Albanii mieli za nic tych, którzy przyjechali z terenów chorwackich. Nie dość, że często mówili różnymi językami, to na dodatek mieli za sobą różne, czasami koszmarne, doświadczenia wojenne. Noszenie broni, strzelanie to była dla nich codzienność.
Zanim Maria weszła w środowisko rzymskich Romów, wiele podróżowała po świecie. Z aparatem. Kiedyś, po wyprawie do Kenii, pokazała swoje fotografie znajomemu artyście, a ten zachęcił ją do robienia zdjęć zawodowo. Po jakimś czasie, zupełnie przez przypadek wpadła na pomysł, żeby utrwalić na kliszy życie tych, których w Wiecznym Mieście nikt nie chce.
– Wiele lat temu w Casilino 900 organizowano Dni Poznawania Kultury Romskiej. Nie pojawiali się tam zwyczajni mieszkańcy, przychodzili tylko wolontariusze albo młodzi. Rzymska klasa średnia konsekwentnie to miejsce omijała. Zaryzykowałam i przyszłam. Cóż, kradzieże były tam na porządku dziennym. Sama widziałam, jak w biały dzień człowiekowi wyrwano z rąk komputer. Romowie byli i są do teraz kojarzeni ze złodziejstwem. Nawet gdy już się zaprzyjaźniłam z lokalsami, cały czas musiałam uważać na swoje rzeczy. Romowie ostrzegali mnie przed Romami. Kiedy pojawiłam się tam po raz pierwszy, kiedy przestąpiłam próg obozu, po dwóch minutach wszyscy o tym wiedzieli. Ktoś mnie od razu zapytał: „A ty tu czego?”. Chciałam pogadać z rzecznikiem obozu. Powiedziałam, że chcę zrobić reportaż. Rzucił tylko, bym sobie poszła główną ulicą: „Zobaczysz, co będzie. Jak będziesz miała problemy, wróć do mnie”. W połowie drogi ktoś zadzwonił do mnie na komórkę i zaczęłam rozmawiać po polsku. Przejeżdżający na rowerze mężczyzna usłyszał to i głośno powiedział: „O, ktoś tu mówi po polsku…”. To był dwudziestoparoletni chłopak, którego zapytałam: „Skąd znasz język?”. Odpowiedział, że osiem lat mieszkał w Polsce. Od tego momentu wszystko zaczęło się układać po mojej myśli. Zaprowadził mnie do dziewczyny z Czech albo ze Słowacji, już nie pamiętam, też doskonale mówiącej po polsku. Jej eksmężem był Kosowianin, który związał się z Polką. Wszyscy żyli w tym obozie. I przez tę dziewczynę weszłam w środowisko Romów. Można powiedzieć, że trochę wsiąkłam. Doszło do tego, że spędzałam tam całe dnie, bywałam na sylwestrach. Zaakceptowali mnie, co faktycznie było niezwyczajne. Uczestniczyłam w świętach, obrzędach, widziałam likwidację obozu, kiedy to Romowie zwyczajnie palili swoje dawne domy. Czy się bałam? Zawsze. Nigdy nie czułam się tam pewnie, aczkolwiek ludzie, z którymi się zaprzyjaźniłam, byli absolutnie wspaniali. Wszystko to trwało od 2008 do 2010 roku. Do dzisiaj poznana przeze mnie w obozie Casilino 900 Saszka Jovanovic-Fetahi, prezeska organizacji Romni Onlus walczącej o prawa romskich kobiet, jest moją przyjaciółką.
Saszka od wielu lat wymyśla akcje, konferencje i seminaria. W 2014 roku zorganizowała pierwsze w historii miasta publiczne spotkanie pod hasłem „Romskie kobiety tutaj i teraz”. W artykule I am a Romni pisała, że Romni jest dyskryminowana trzykrotnie. Po pierwsze dlatego, że jest kobietą, po drugie dlatego, że jest Romni, a po trzecie dlatego, że jest cudzoziemką. „W życiu codziennym romska kobieta doświadcza opresji ze strony zarówno męża, jak i wszystkich innych męskich członków rodziny”.
Oglądamy z Marią zdjęcia, na których Romni czyszczą wielkie cynkowe garnki.
– Dlaczego takie ogromne? Rodziny romskie bywają gigantyczne i to kobieta musi dla tego towarzystwa sama codziennie ugotować jedzenie – mówi Maria i dodaje: – Saszka zachęca je dzisiaj do większej samodzielności i aktywności, co, jak wiadomo, jest nie dość, że niełatwe, to na dodatek niebezpieczne.
Dijana Pavlovic, Romni, która urodziła się w Serbii, a obecnie mieszka we Włoszech, aktorka, działaczka na rzecz praw człowieka, na stronie gazety „Il Fatto Quotidiano” prowadzi swój blog. Daje tam wszystkim dziewczynom radę usłyszaną od swojej babci: „Jeśli rodzisz się kobietą, to musisz być silna, jeśli urodziłaś się Cyganką [w oryginale: zingara; w języku włoskim słowo „Cygan” nie jest tak bardzo negatywnie nacechowane jak w polskim i powszechnie się go używa], to musisz stać się kamieniem”.
Dla Romów za rządów nowej burmistrzyni miasta Virginii Raggi zaczęła się nowa epoka. Bynajmniej nie lepsza od poprzednich. Chyba nawet gorsza. Teoretycznie Raggi chciała naprawić błędy swojego poprzednika, który był zwolennikiem gett za miastem, i zaproponowała biednym rodzinom mieszkania komunalne w blokach zamieszkanych przez Włochów. Plan spalił jednak na panewce. To, co mogłoby mieć sens, zostało unicestwione, ponieważ do akcji wkroczyła też neofaszystowska CasaPound. W każdym miejscu, gdzie pojawiali się Romowie, doprowadzała do poważnych rozruchów. Aktem rozpaczy była kolejna koncepcja Raggi, żeby Romów odsyłać do kraju, z którego do Italii przyjechali, a w zamian dawać im jakieś bliżej niesprecyzowane pieniądze. Z tej możliwości skorzystało kilkanaście rodzin. Innym pomysłem (równie niewydarzonym) była propozycja, aby dofinansowywać Romom kupno własnych domów, ale pod warunkiem wkładu własnego, na co większości z nich po prostu nie stać.
Z tego powodu Romowie w Rzymie żyją ciągle w siedemnastu obozach akceptowanych przez miasto, jedenastu mniejszych osadach i około trzystu miniobozowiskach. Tak wegetuje blisko sześć tysięcy ludzi. Robi się o nich głośno tylko wtedy, kiedy się przeprowadzają do nowych mieszkań.
Tak było w Torre Maura na wschodnich przedmieściach miasta, gdzie na początku 2019 roku doszło do prawdziwej wojny. Na ulice wyszli rzymianie, którzy się sprzeciwili przybyciu siedemdziesięciu Romów (w tym trzydzieściorga trojga dzieci i trzech kobiet w ciąży). Zablokowano skrzyżowania, niszczono żywność przywiezioną przez wolontariuszy specjalnie dla Romów, doszło do szarpaniny, wyzwisk, rzucania kamieniami.
Innym razem w Torre Angela, kiedy miasto przyznało mieszkania czternaściorgu Romom z obozowiska w La Barbuta, mieszkańcy manifestowali z transparentami: „Zrzucimy na was bombę”, „Wynocha stąd”. Skandowano: „Nie chcemy romskiego obozu w naszych domach!”.
CasaPound dopada Romów także w centrach recepcyjnych (Centri di Accoglienza – CDA), w których Romowie mieszkają czasowo, w oczekiwaniu na przeniesienie do innych obiektów. W kwietniu 2019 roku kilkadziesiąt osób blokowało wejście do budynku. Romowie krzyczeli z okien: „Chcemy wyjść, czujemy się jak więźniowie we Włoszech. To nie nasza wina, że tu jesteśmy – to wina miasta”.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I